Wilczyce/Tom III/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
Klucz od pól.

W jakie dwie godziny po uwięzieniu Aubin’a, żołnierz, stojący na warcie na wzgórzu Saint-Colombin, usłyszał turkot kół wozu, wjeżdżającego drogą pod górę; stosownie do rozkazu, krzyknął: „Kto tam?“ gdy zaś wóz zbliżył się, żołnierz kazał mu stanąć.
Wóz, a raczej woźnica, usłuchał. Kapral i czterej żołnierze wyszli z koszar, by obejrzeć i wóz i woźnicę. Wóz, naładowany sianem, podobny był do wszystkich wozów, jakie przejeżdżały drogą do Nantes; woźnica objaśnił, że jedzie do Saint-Philbert z sianem dla swego pana; dodał, że jedzie nocą, żeby nie tracić czasu, takiego cennego w tej porze roku, i podoficer kazał go przepuścić.
Ale wóz, zaprzężony w jednego konia, zatrzymał się w punkcie takim prostopadłym, że wszelkie wysiłki konia i woźnicy nie zdołały ruszyć wozu z miejsca.
— Czy to ma sens obarczać tak biedne zwierzę! — rzekł kapral. — Widzicie przecież, że wasz koń ma ciężar dwa razy większy, niż zdolny jest unieść.
— Jaka szkoda — odezwał się jeden z żołnierzy — że sierżant wygnał tego byka, którego mieliśmy tutaj! zaprzęglibyśmy go obok konia, a poruszyłby wóz z pewnością.
— O ile pozwoliłby się zaprzęgnąć — wtrącił inny żołnierz.
Gdyby ten, który powiedział te słowa, mógł widzieć, co się działo z tyłu, za wozem, zrozumiałby niezwłocznie, że, istotnie, Triagud, nie pozwoliłby się zaprzęgnąć, gdyby chciano, żeby, ciągnął wóz naprzód. Nadto zaś żołnierz zdałby sobie sprawę z trudności, z którą walczył koń, nie mogąc pociągnąć wozu; trudność ta bowiem polegała przeważnie na tem, że Trigaud, osłonięty zupełnie ciemnościami, uczepił się drąga drewnianego, przytrzymującego siano, przechylił się w tył i nader skutecznie przeciwstawiał swoją siłę sile konia.
— Czy chcecie, żebyśmy wam dopomogli? — spytał kapral wieśniaka.
— Niech-no pan poczeka, spróbuję jeszcze sam — odparł woźnica, który skierował wóz nieco w bok, tak, że stanął w miejscu mniej spadzistem, poczem wziął konia za uzdę i zaciął go potężnie batem, zachęcając przytem zwierzę głosem; żołnierze wtórowali woźnicy okrzykami. Koń wyprężył wszystkie cztery nogi, krzesząc z kamieni tysiące iskier, poczem upadł, a w tejże chwili, jak gdyby koła natrafiły na przeszkodę, która zachwiała ich równowagą, wóz pochylił się w lewo i runął wzdłuż budynku.
Żołnierze rzucili się ku przodowi wozu, śpiesząc oswobodzić konia od zaprzęgu. Stąd wynikło, że nie spostrzegli Trigaud’a, który, zadowolony z wyniku, do jakiego przyczynił się potężnie, włażąc pod wóz i unosząc go swemi herkulesowemu ramionami, odchodził spokojnie i znikł za płotem.
— Czy chcesz, żebyśmy ci dopomogli podnieść wóz? spytał kapral chłopa. — Tylko trzeba będzie, żebyś poszedł po drugiego konia.
— O! nie — odparł woźnica. — Dosyć czasu będzie jutro! To widocznie Pan Bóg nie chce, żebym jechał dalej; nie trzeba się sprzeciwiać Jego woli.
Co rzekłszy, chłop zarzucił lejce na grzbiet konia, wsiadł na oklep i odjechał, pożegnawszy żołnierzy przyjaznem „dobranoc“.
W oddaleniu dwustu kroków od tych koszar tymczasowych przyłączył się do niego Trigaud.
— No, co — zapytał chłop — dobrze urządziłem, jesteś zadowolony?
— Tak — odparł Trigaud — tak właśnie kazał kum Aubin Krótka-Radość.
— A więc szczęść Boże! Ja odprowadzę konia tam, skąd go wziąłem. Ale, skoro woźnica obudzi się jutro i zacznie szukać swego siana, toż się zdziwi, gdy je znajdzie tam, na górze!
— Powiesz mu, że to dla dobra sprawy — odpowiedział Trigaud — i zmilknie.
Pożegnali się. Ale Trigaud nie oddalił się; wałęsał się w dalszym ciągu w okolicy, dopóki zegar w Saint-Colombin nie wybił jedenastej; wówczas powrócił na wzgórze, trzymając chodaki w ręku i, po cichutku, nie zwracając uwagi warty, zdołał podejść do okna więzienia. Tu wyciągnął powoli siano z wozu i rozesłał je na ziemi, tak, że utworzyła się warstwa bardzo gruba; poczem opuścił ostrożnie na tę warstwę kamień młyński, zasłaniający okno, pochylił się do tego okna, połamał deski, które je zamykały od wewnątrz, wyciągnął Aubin’a, popychanego z tyłu przez Michała, a następnie i jego samego. Poczem, umieściwszy obu na swoich ramionach, Trigaud, ciągle boso, pomimo olbrzymiej postaci swojej i podwójnego ciężaru, jakim był obarczony, oddalił się cicho, jak kot, chodzący po kobiercu. Gdy uszedł z jakie pięćset kroków, przystanął, nie dlatego, żeby był zmęczony, ale dlatego, że tak chciał Aubin Krótka-Radość.
Michał zsunął się na ziemię, wydobył z kieszeni garść pieniędzy, między którymi były i sztuki złota, i złożył je na szerokiej dłoni Trigaud’a. Trigaud zamierzał zsypać pieniądze do kieszeni dwa razy szerszej, niż jego dłoń, ale Aubin go powstrzymał.
— Oddaj to panu rzekł — my nie bierzemy z dwóch rąk.
— Jakto! z dwóch rąk? — zapytał Michał.
— Tak; nie zobowiązaliśmy pana osobiście tak bardzo, jak pan może przypuszcza — rzekł Aubin.
— Nie rozumiem was, mój przyjacielu.
— Paniczu miody — zaczął znów kaleka — teraz, kiedy jesteśmy już na wolności, wyznam szczerze, że okłamałem pana nieco przed chwilą, gdym panu powiedział, że pozwoliłem się wsadzić do ciupy jedynie dlatego, żeby pana z niej wydobyć; ale trzeba mi było pomocy pana, inaczej nie byłbym mógł wznieść się do okna, a potem wydobyć z lochu pana! Skoro zaś, dzięki pańskiej dobrej woli i silnym łapom mego przyjaciela Trigaud’a, nasza ucieczka dokonała się bez przeszkód, muszę panu wyznać, że pan tylko zamienił jedną niewolę na inną.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że przed chwilą był pan w więzieniu wilgotnem i niezdrowem, że teraz jest pan śród pól, pod niebem pogodnem i spokojnem, ale że niemniej jest pan w więzieniu.
— W więzieniu?
— A przynajmniej więźniem.
— Więźniem czyim?
— Moim, do licha!
— Waszym? — roześmiał się Michał.
— Tak, na razie. Niech się pan śmieje, ale jest pan więźniem, dopóki pana nie oddam w ręce, które się o pana dopominają.
— A jakież to ręce?
— Co do tego, to pan już zobaczy sam... Spełniam tylko zlecenie, ani mniej, ani więcej. Nie trzeba rozpaczać, tyle tylko mogę panu powiedzieć; można było wpaść gorzej, niż pan.
— Ależ nareszcie...?
— A więc, w imię przysług, jakie mi wyświadczono i opłacając suto mego nieboraka Trigaud’a, powiedziano mi: „Uwolnijcie pana barona Michel’a i przyprowadźcie go do mnie“. Uwolniłem pana, panie baronie, i prowadzę pana.
— Słuchajcie — rzekł młodzieniec, który nie rozumiał nic z tego, co mu mówił oberżysta z Montaigu — tym razem macie całą moją sakiewkę, ale w zamian zaprowadźcie mnie na drogę do Logerie, gdzie chcę być jeszcze dzisiaj.
Michał mniemał, że jego dwaj wybawcy uznali, iż nagroda nie była na wysokości przysługi, jaką mu oddali.
— Panie — odpowiedział Aubin, z całą godnością, na jaką mógł się zdobyć — mój kum Trigaud nie może przyjąć od pana tej nagrody, skoro został zapłacony, żeby spełnił coś wprost przeciwnego temu, czego pan od niego żąda. Co zaś do mnie, nie wiem, czy pan mnie zna, ale w każdym razie dam się poznać. Jestem uczciwym kupcem, który, skutkiem pewnych różnic w zapatrywaniach, naraził się rządowi i został zmuszony do porzucenia swego interesu. Ale, jakkolwiek nędzna jest w tej chwili moja powierzchowność, niemniej niech pan sobie zapamięta, że ja wyświadczam przysługi ale ich nie sprzedaję.
— Ale dokądże, u dyabła, będziecie mnie prowadzili? — zapytał Michał, zdumiony taką wygórowaną drażliwością oberżysty z Montaigu.
— Niech pan zechce iść z nami, a przyrzekam, że, zanim godzina upłynie, będzie pan wiedział.
— Jesteście silniejsi, nie posiadam broni odparł młody baron — muszę zatem być posłuszny... Ale powiedzcie mi przynajmniej nazwisko osoby, która wam poleciła zająć się mną i przyprowadzić mnie do niej.
— Zabroniono mi stanowczo — odpowiedział Aubin Krótka-Radość — ale, nie przekraczając rozkazów, jakie otrzymałem, mogę panu powiedzieć, że ta osoba jest dla pana zupełnie przyjaźnie usposobiona.
Krew ścięła się lodem w sercu Michała. Przyszła mu na myśl Berta. Biedny chłopiec przypuszczał, że panna de Souday odebrała już jego list, że do żywego dotknięta, zraniona wilczyca czeka na niego, a jakkolwiek wyjaśnienia, jakie musiały, za widzeniem się z nią, nastąpić, były mu przykre, niemniej czuł, że odmówić ich nie mógł.
— Dobrze — rzekł już, wiem, kto na mnie czeka.
— Pan wie?
— Tak: panna, de Souday.
Aubin Krótka-Radość nie odpowiedział, ale spojrzał na Trigaud’a wzrokiem, który mówił: „Zgadł, dalibóg!“ Michał podchwycił i zrozumiał to spojrzenie.
— A teraz dalej w drogę — rzekł.
— Postaramy się, żeby pan nie kaleczył sobie nóg o ciernie i nie zatapiał ich w tej przeklętej glinie, która funtami obciąża nasze buty.
Przeszedłszy przez drogę, zagłębili się w las, a zaledwie uszli sto kroków, Michał usłyszał rżenie konia teraz zrozumiał ostatnie słowa Aubin’a.
— Mój koń! — zawołał młodzieniec, nie usiłując nawet ukryć radosnego zdumienia.
— Czy pan przypuszczał, żeśmy go panu ukradli? — zapytał Aubin.
— Jakże więc się stało, że nie znalazłem was w miejscu, gdzie wam konia powierzyłem?
— A no, — odparł Aubin — opowiem panu: dokoła nas zaczęli wałęsać się ludzie, którzy przypatrywali nam się z zajęciem takiem wielkiem, że nas zaniepokoiło; a ponieważ ludzie ciekawi nie przypadają nam do smaku, godziny zaś mijały, a pan nie wracał, przeto postanowiliśmy odprowadzić konia do Banloeuvre, gdzie przypuszczaliśmy, że pan powróci, jeśli pana nie zaaresztują... Po drodze zaś, ukryci w poblizkim lesie, widzieliśmy, jak pan się dostał w ręce żandarmów.
Michał dosiadł konia, poczem wrócili na gościniec — Trigaud, niosąc, jak zwykle, Aubin’a na ramionach — i niebawem znaleźli się na rozdrożu, na którego widok młody baron drgnął: przez to rozdroże przechodził owego wieczora, kiedy po raz pierwszy odprowadzał Bertę. W chwili, gdy, minąwszy rozdroże, podróżni skręcali na ścieżkę, prowadzącą do chaty Tiniguy’ego, gdzie, mimo późnej godziny nocnej, błyszczało światło, z za płotu, ciągnącego się wzdłuż ścieżki, wybiegło stłumione wołanie.
Aubin odpowiedział niezwłocznie przyciszonym krzykiem.
— To wy, gospodarzu Aubin? — spytał głos kobiecy, a jednocześnie biała postać ukazała się nad płotem.
— Tak, ale kto wy jesteście?
— BRzyna, córka Tinguy’ego; nie poznajecie mnie?
— Rozyna! — zawołał Michał, a obecność młodej dziewczyny utwierdziła go w mniemaniu, że był oczekiwany przez Bertę.
Krótka-Radość zsunął się ze zwinnością małpy z ramion Trigaud’a i zbliżył się do płotu ruchami skaczącej ropuchy, Trigaud zaś pozostał na straży Michała.
— Widzisz, moja mała — rzekł Aubin — w nocy wszystkie koty szare. Ale — ciągnął dalej, zniżając głos — dlaczego nie jesteś u siebie, gdzie miałaś na nas czekać?
— Dlatego, że w domu są ludzie, i że nie możecie zaprowadzić tam, piana Michel’a.
— Ludzie? Co? to ci przeklęci błękitni wszędzie włażą załogą?
— To nie żołnierze są u nas, tylko Jan Oullier, który przez cały dzień chodził po okolicy i siedzi teraz w chacie z ludźmi z Montaigu.
— A co oni robią?
— Gawędzą. Idźcie do nich; wypijcie kieliszek z nimi i rozgrzejcie się trochę.
To rzekłszy, skierowała się w stronę, gdzie czekał Michał, strzeżony przez Trigaud’a.
— To ty, Rozyno! to ty! — zawołał Michał, podnosząc głos, skoro tylko spostrzegł siostrę mleczną, idącą ku niemu śród ciemności. A gdzie panna Berta?
— Panna, Berta?
— Tak.
— Nie wiem — odparła Rozyna z prostotą, która nie pozwoliła wątpić o szczerości tych słów.
— Jakto! nie wiesz? — powtórzył młodzieniec.
— Zdaje mi się, że jest w Souday.
— A więc nie widziałaś jej dzisiaj?
— Co to, to nie, panie Michale! Wiem tylko, że miała iść dzisiaj do zamku z panem margrabią; ale ja byłam przez ten czas w Nantes.
— W Nantes! — zawołał młodzieniec — byłaś w Nanieś, dzisiaj?
— Tak. O dziewiątej rano przechodziłyśmy przez most Rousseau.
— Mówisz my?
— Naturalnie, skoro towarzyszyłam pannie Maryi.
— A gdzież jest panna Marya?
— Na wysepce Jonchére, dokąd mam pana zaprowadzić.
— Masz mnie zaprowadzić do niej? — zawołał Michał, nie posiadając się z radości. — Prędzej, prędzej, Rozyno, na miłość boską, nie traćmy czasu.
— Ależ i owszem; ale, żeby właśnie było prędzej, czy nie zechciałby pan wziąć mnie na konia?
— Z całą chęcią! — odparł Michał. — Wsiadaj, a żywio!
— Już Wsiadam! Tylko niech mi pan poda rękę — odparła Rozyna, opierając stopę w chodaku na nodze młodzieńca, a wskoczywszy lekko na siodło, dodała: No, jestem. A teraz na prawo.
Michał usłuchał, nie troszcząc się już o Aubin’a i Trigaud’a. Dla niego istniała już teraz na świecie tylko Marya.
— Ale — rzekł, ujechawszy kawałek drogi w milczeniu — w jaki sposób panna Marya dowiedziała się, że zostałem zaaresztowany przez żandarmów?
— A, ba! to trzeba opowiedzieć wszystko od początku... Więc, dzisiaj rano, o świcie, panna Marya przybyła do Souday, pożyczyła ode mnie sukni świątecznych i powiedziała: „Rozyno, pójdziesz ze mną...“ I poszłyśmy, niosąc koszyki z jajkami, jak prawdziwe chłopki. W Nantes, gdy ja sprzedawałam jajka, panienka załatwiała swoje interesy.
— A cóż to były za interesy? spytał Michał, a przed jego oczyma przesunęła się, jak widmo, twarz młodzieńca, przebranego za wieśniaka.
— O! tego to nie wiem, panie Michale... Później, ponieważ panienka była zmęczona, więc poprosiłyśmy pana Lorio’a, notaryusza z Légé, żeby nas odwiózł w swoim kabryolecie. Po drodze, zatrzymaliśmy się, żeby dać koniowi owsa, gdy notaryusz gawędził z notaryuszem, my poszłyśmy do ogrodu, bo wszyscy przechodnie bardzo się przyglądali panience, która naprawdę jest przecież za ładna na chłopkę. W ogrodzie panienka zaczęła czytać list, nad którym płakała gorącem i łzami..
— List? — spytał Michał.
— Tak, list, który pan Loriot wręczył jej w drodze.
— Mój list! — szepnął Michał — przeczytała mój list do jej siostry!... Boże! Boże!
I osadził konia na miejscu, nie wiedział bowiem, czy ma się cieszyć, czy martwić z takiego obrotu rzeczy.
— No, co pan robi? — spytała Rozyna, nie rozumiejąc przyczyny przystanku.
— Nic, nic — odparł Michał, puszczając cugle koniowi.
Koń ruszył kłusem, a Rozyna opowiadała dalej:
— Płakała tedy nad tym listem, aż tu naraz wołają nas z za płotu; patrzymy, a to Krótka-Radość i Trigaud; opowiadają nam, co się panu przytrafiło, i pytają panieńki, co zrobić z koniem, którego im pan zostawił. Co się stało wtedy z panienką, aż strach! Rozpłakała się jeszcze bardziej, niż kiedy czytała list, była, jak nieprzytomna, i tyle nagadała Aubin’owi... a on przecież niemało zawdzięcza panu margrabiemu... że, nakłoniła go, by spróbował wydobyć pana z rąk żołnierzy. Ale ma też pan przyjaciółkę w panience, panie Michale, aż miło!
Michał nie posiadał się z radości; serce biło mu, jak młotem.
— Ale — spytał — dlaczego panna Marya nie czeka na mnie w domu twego ojca, Rozyno?
— Taki miałyśmy zamiar, panie baronie, i wysiadłyśmy też przed naszą chatą, a panienka powiedziała, że pójdziemy do Souday piechotą; kazała też panienka Aubin’owi, żeby pana koniecznie do nas przyprowadził i nie pozwolił panu iść do Banloeuvre, zanim się pan ze mną nie zobaczy. Ale, jak na złość! nasza chata, taka pusta od śmierci biednego ojca, była przez cały wieczór pełna, jak oberża. Najpierw pan margrabia i panna Berta zatrzymali się u nas, wracając do Souday; potem Jan Oullier zwołał wodzów z całej parafii! To też o zmierzchu, panna Marya, która się ukryła na strychu, poprosiła mnie, żebym ją zaprowadziła do jakiego miejsca, gdzie mogłaby rozmówić się z panem bez świadków, jeśli Aubin zdoła pana uwolnić. Ale wnet staniemy nieopodal młyna w Saint-Philbert i zobaczymy jezioro Grand-Lieu.
Michał uprzytomnił sobie teraz jasno, że zbliża się wyjaśnienie położenia, w jakie się mimowoli wplątał. Marya wiedziała już, że miłość jego dla niej jest taka potężna, iż dla niej nie cofnął się przed odrzuceniem związku z jej siostrą; nie obraziła się, skoro oddala mu taką przysługę, narażając nawet swoją dobrą sławę. Jakkolwiek nieśmiały, powściągliwy i wcale nie zarozumiały był Michał, niemniej wydało mu się niemożliwe, iżby Marya, wyzywając tak opinię publiczną, narażając się na gniew ojca, na wyrzuty siostry, by uwolnić człowieka, którego miłość i nadzieje znała, mogła odmówić pożądaniom tej miłości i urzeczywistnieniu tych nadziei. Widział przyszłość swoją zasnutą jeszcze chmurami, ale chmurami barwy różowiej.
Naraz koń zaczął schodzić z pagórka, wznoszącego się od strony południowo-wschodniej jeziora Grand-Lieu, którego powierzchnia lśniła się jak zwierciadło ze stali.
— Jesteśmy na miejscu? — spytał Michał Rozyny.
— Tak — odparła, zsuwając się z konia. — A teraz, niech pan idzie za mną.
Michał z kolei zsiadł z konia i weszli oboje w łozinę, gdzie baron przywiązał wierzchowca do pnia wierzby; następnie uszli jeszcze ze sto kroków przez gąszcz giętkich gałęzi i znaleźli się w przystani jeziora, Rozyna wskoczyła do niewielkiej łódki o plaskiem dnie, Michał wszedł za nią i niebawem odbili od brzegu.
— Ale, słuchaj — spytał Michał — czy znajdziesz śród tej ciemności wysepkę Jonehére?
— Niech pan spojrzy — odparła Rozyna — czy pan nic nie widzi na wodzie?
— Owszem — odparł młodzieniec — widzę, jakby gwiazdę.
— A więc to panna Marya trzyma tę gwiazdę w ręku; usłyszała nas pewnie i idzie ku nam.
Michał byłby pragnął wskoczyć do wody i przebyć wpław jezioro, zdawało mu się bowiem, że na łódce nie przepłynie nigdy odległości, która go oddziela od światła, jakkolwiek to światło z każdą minutą stawało się większe i jaśniejsze. Ale, gdy zbliżyli się do wysepki już tak, że mogli odróżnić jedyną wierzbę, która stanowiła jej ozdobę, Michał nie ujrzał Maryi na brzegu: światło rzucały, zapalone przez nią niewątpliwie, kiście trzcinowe.
— Rozyno! — zawołał Michał przerażony, zrywając się w łódce, tak, że omal jej nie przewrócił — nie widzę panny Maryi.
— Bo jest pewnie w szałasie — odparła młoda dziewczyna, przybijając do brzegu. — Niech pan weźmie jedną z tych płonących trzcin, a znajdzie pan szałas na przeciwnym brzegu.
Michał wyskoczył lekko na ziemię, uczynił, jak mu wskazała siostra mleczna, i skierował się śpiesznie w stronę szałasu.
Wysepka Jonchére mogła mieć dwieście lubi trzysta metrów kwadratowych; pokryta była sitowiem w części dolnej, zalanej zawsze, gdy, skutkiem ulewnych deszczów zimowych, podnosił się poziom wód na jeziorze; jedynie przestrzeń, obejmująca z pięćdziesiąt stóp, nieco wzniesiona, wolna była od powodzi. Na tej to przestrzeni stary Tinguy sklecił niewielki szałas, gdzie w długie noce zimowe czyhał na dzikie kaczki.
Do tego to szałasu Rozyna zaprowadziła Maryę. Serce Michała biło tak silnie, że omal mu piersi nie rozsadziło, gdy zbliżał się do szałasu. W chwili, gdy zamierzał położyć rękę na klamce drewnianej, by drzwi otworzyć, zabrakło mu tchu i zawahał się. Podniósł wzrok na kawałek szyby, wprawiony w górną część tych drzwi, a przez tę szybę ujrzał Maryę, siedzącą na wiązce sitowia. Głowę miała spuszczoną na piersi, a Michałowi zdawało się, że w blasku nędznej latarni, palącej się na stołku, widzi dwie łzy iskrzące się na długich rzęsach młodej dziewczyny.
Na myśl, że on to był przyczyną tych dwóch łez, opuściła go zupełnie nieśmiałość, otworzył drzwi i rzucił się do stóp młodej dziewczyny, wołając:
— Maryo, Maryo, ja cię kocham!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.