Wizyta (1909)
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wizyta | |
Podtytuł | Humoreska | |
Wydawca | W. Dyniewicz Publishing Co. | |
Data wyd. | 1909 | |
Druk | W. Dyniewicz Publishing Co. | |
Miejsce wyd. | Chicago | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Drukiem i Nakładem,
W. DYNIEWICZ PUBLISHING CO.,
1909.
— Pół funta mieszaniny i pół funta sera szwajcarskiego, ale krajowego, pamiętaj Maniu, kra-jo-we-go, bo zagraniczny droższy... — mówiła gorączkowo pani Helena, wciskając ostatnią markę w rękę córki. — Śpiesz się moje dziecko, już dziewiąta... Wypadałoby podać kolacyę. Pniewskiej aż w żołądku burczy z głodu. Jakaż to męka bawić gości z myślą o tem, że niema ich czem przyjąć! No, ja już biegnę do salonu, a ty kochanie, pospieszaj z herbatą.
Ode drzwi zawróciła się i przybliżając twarz do twarzy córki, spytała szeptem:
— Nosa nie potrzebuję pudrować?
— Owszem, błyszczy się jak politura... ale gdzie puder?
— Rany Boskie! pewnie został w salonie na konsolce.
— Nie sprzątnęłam go, kiedy zadzwonili Pniewscy, ale co z nim zrobiłam, sama nie wiem.
— Otóż wasz porządek. I cóż ja teraz zrobię? Przecież im się z takim nosem nie pokażę.
— Moja mamo! Dobrze, że zdążyłam dzieciaki za parawan powsadzać i resztki obiadu ojca sprzątnąć... Mama się dziwi dopiero, że w tym chaosie mogłam o pudrze zapomnieć — mówi Mania, szukając po wszystkich kątach owego pudru, którego jakby na złość znaleźć nie można.
Jest nareszcie.
Wyciąga z szafki imitującej kredens, koszyczek z bułkami, między któremi czerwieni się atłasowa oprawa puszki i błyszczy pudełko blaszane.
— Może tam jest i lusterko? — pyta pani Helena, posypując nos pudrem.
— Jeszcze czego, może i lusterka mam szukać? — burknęła Mania. — Niech już mama idzie, bo ta sroka cały salon splondruje. Niechby tak zajrzała za piec!... No!
— Przerażasz mnie, Maniu! Cóż tam jest za piecem?...
— Już mama zapomniała? Przecież koszulki suszyły się przed ogniem, ale kiedy zadzwonili, Werona zwinęła wszystko razem i wcisnęła za piec...
— Szturmak przeklęty! Moja Maryniu niech ona nie nakrywa. Ty zrobisz to zręczniej, a ta gapa znów zrzuciłaby co z talerza na kolana pani Pniewskiej.
Wybiegła do salonu.
Mania wzruszyła ramionami, wyjęła z kieszeni garść drobnych pieniędzy.
— Dwadzieścia pięć i dwadzieścia, czterdzieści pięć i pięćdziesiąt... prawie marka, — mruczy Mania, rachując. — Ciekawam, co jutro zrobimy, jeżeli ja dzisiaj wszystko wydam?
Po chwili z zafrasowaną twarzą, Mania w przedpokoju wydaje dyspozycyę Weronce:
— Uważasz, Wrona, sera pół funta, krajowego... szwajcarskiego.. Pół nie więcej i mieszaniny pół funta, ale niech będzie świeża!..... Bój się Boga, leć ile sił starczy, bo już późno.
— Pół funta sera i pół mieszaniny... — powtarza, zbiegając ze schodów Wronka.
Mania tymczasem wsuwa się za parawan, przedzielający na dwie połowy przedpokój. Pod ścianą ustawiono tam mały piecyk żelazny, na którym stoi imbryk blaszany z wodą, na herbatę. Opodal na niewielkiem, składanem łóżeczku, prawie pod sufit założonem pościelą, siedzi czworo dzieci.
Najwidoczniej są zadowolone z niezwykłej sytuacyi. Raz po raz któraś z jasnowłosych główek wychyla się przez wierzch parawanu.
— Zleć, bębnie i wywróć parawan! — grozi Mania. — Zbiłabym na kwaśne jabłko.
— A ja będę kzycał, a pan gość uślisi!... — seplenił mały Kazik, wspinając się odważnie na oblepiony żółtą tapetą parawan.
— Ach, ty bębnie jeden, żebym ja jeszcze z tobą potrzebowała się ujadać!
Dzwonek u drzwi uchronił Kazika przed egzekucyą.
Mania puściła malca i starannie zasunąwszy parawanem łóżko, pobiegła otworzyć.
— Ewka, tak nas nastraszyłaś... myślałam, że znów kto z gości!...
— Alboż są jacy? — spytała, robiąc przerażoną minę Ewka.
— A jakże! Pniewskich licho przyniosło i wyobraź sobie, dotąd herbaty nie podałam. Ostatnią markę dałam do miasta...
— Dziękuj Bogu, żeś ją miała. Cóż kazałaś kupić?
— Ano, cóżby, jak nie ten nieśmiertelny ser i wędlinę!
— Trzeba było pączki...
— Prawda! Zapomniałam. Dobrze, żeś przyszła, bo ja za nic w świecie nie pójdę nakrywać... Serwetki brudne...
— O, co ja tam sobie z tego robię! — Zawołała zuchowato Ewka. — Tylko, uważasz, śpiesz się! Wrona jeszcze nie wróciła. Więc cóż mam robić? bo to już późno...
— Zaraz ci powiem, tylko umieść gdzie ten kapelusz — mówi Ewka, podając siostrze ostentacyjnie przedmiot w papier owinięty.
— Cóż to jest? — mówi Mania.
— Kapelusz. Mówię ci, cudo! A jak wonny! I pomyśleć, że są kobiety, które tak pachnące kapelusze noszą. Chcą za niego dwie marki. Bo to widzisz, jakaś hrabina dała swojej pannie służącej, a ta sprzedała tej wdowie ze sklepiku. Oczywiście, sama się w niego nie ubierze, więc proponuje, może mama kupi....
Ewka przymierzyła kapelusz.
Z pod wielkiego, czarnego ronda wyjrzała jej twarz różowa, okrągła, błyszczące oczy i zwoje złocistych loków.
— Jakże mi? — spytała.
— Ślicznie!... Stworzona jesteś na hrabinę.
Szybkie kroki w sąsiednim pokoju przerwały dziewczęce zachwyty.
Pani Helena z wypiekami na twarzy, wpadła do przedpokoju.
— Maniu! gdzież ta herbata? — woła rozpaczliwie.
— Weroniki jeszcze niema. Pewno plotkuje gdzie na ulicy...
— Boże! co sobie ci Pniewscy pomyślą... A cóż dzieci! śpią?
— Ale gdzież tam! Roją się za parawanem, aż mnie pasya ogarnia.
— Zlituj się-że, toż to maleństwa przecie!...
Wsunęła się pani Helena za parawan. Niespodziewana radość kazała dzieciom zapomnieć o zalecanej ciszy. Z okrzykami radości, biedna czwórka zaczęła się staczać z wysokości trzech sienników i kilku poduszek prosto w objęcia matki.
— Kciała mnię bić — skarży się Kazio, ukazując palcem Mańkę.
— Mamo, przykrzy mi się! — piszczy Zosia.
Matka tuli do piersi jasne główki, całuje zamorusane buziaki.
— Biedne moje maleństwa! — wzdycha.
— Ale puście mnie aniołki! Muszę już iść... Ewcia się z wami pobawi...
— Aha! pobawi! — mówi zadąsany Kazio.
— Dzieci na górę! — wydała krótki rozkaz Mańka i czwórka w mgnieniu oka znalazła się na wyżynach.
— Niechże mama idzie do salonu... — mówi Mańka szeptem, który z pewnością w drugim pokoju słychać było. — Ręczę mamie, że się Pniewska gotowanej kolacyi spodziewa, co właśnie mama potwierdza tem ciągłem znikaniem do kuchni....
— Prawda! Już idę. Ale Maniu, podawaj herbatę, bo to zaczyna być skandalicznie.
— Wie mama co? udam, że zginęły kluczyki od kredensu... — zaprojektowała Ewka. — Tem się wytłumaczy zwłoka w podawaniu herbaty.
— Ano, jak tam chcesz...
Weronka nareszcie zjawiła się.
Mańka zaczęła wyjmować gorączkowo z koszyka sprawunki.
— Co to? za ile tego sera? — spytała, ważąc w ręce paczkę, mimo papieru wydającą ostrą niemiłą woń.
— Tak, jak panienka kazała — funt.
— Ach ty niedołęgo. Mówiłam tyle razy pół funta, a nie funt. Wędliny są? Cukier?
— Jest, tylko na chleb nie starczyło...
Mańka z Ewką zamieniły wymowne spojrzenia.
— Niech leci do sklepiku i poprosi, aby dali na kredyt — rzekła Ewka, nadrabiając miną.
— Biegnij prędko, Wrona, ale prędko!
Weronka wybiegła.
Siostry w milczeniu nadsłuchiwały z niepokojem.
Na schodach rozległy się ciężkie stąpania Weronki.
Mańka drzwi otworzyła.
— No?...
— Nie chciała dać... — mówi rozzłoszczona Weronka. — Jeszcze się tyle nawydziwiała, że państwo nie płacą, a gości im się zachciewa. Przynieś, mówi — coście winni, to zacznę borgować.
— No i co teraz będzie?... — spytała desperacko Mańka.
— Ano, co ma być... pójdę sama!... — westchnęła Ewka.
Narzuciła chustkę na ramiona i wybiegła.
Wróciła z chlebem.
Zabrano się gorączkowo do podania herbaty.
Ewka pospiesznie przygładziła włosy i zarzuciwszy na rękę serwetę, pobiegła do salonu.
Dygnęła zręcznie panu, ucałowała panią Pniewską, poczem z minką nieco zażenowaną zaczęła z wielkiego stołu sprzątać przy pomocy pana Pniewskiego rozmaite drobiazgi ku upiększeniu stołu służące. Że się tam przy tej okazyi kilku gracikom oderwały nóżki, lub coś w tym rodzaju, nie dziwiło nikogo.
Pani Pniewska bąknęła coś nawet o “małych pociechach” psujących, co tylko w “łapkę wezmą”.
Pani Helena uczepiła się tego tematu i z żywą gestykulacyą jęła opowiadać “drogiej pani”, co i kiedy przytrafiło się Kazikowi lub Józi. W chwilach atoli, kiedy pani Pniewska spoglądała jadowitym wzrokiem na małżonka, pomagającego ślicznej Ewci, pani Helena ukazywała córce dużą dziurę na serwecie.
Nareszcie dojrzała ją Ewka.
— Ach, pokraki! Czemu was nie mogę wyrzucić za okno!
— Ewciu, pospieszcie z herbatą... — rzuciła obojętnie na pozór pani Helena.
— W tej chwili, mamo...
— Ależ, pani droga, po co ta subjekcya z kolacyą! Niech się droga pani nie trudzi....
— Cóż znowu! Jaka subjekcya!
Ewcia wypadła do kuchenki.
— Prędzej, Mańka, bo oni gotowi się wynieść... a teraz kiedyśmy wykosztowali się już na kolacyę....
— Przestańcie już raz te herbatki nazywać kolacyami — przerywa opryskliwie Mańka. — Bierz talerze z wędliną i serem nieś... Ja idę za tobą z herbatą...
Ewka w pół drogi odwróciła się do siostry, kręcąc nosem.
— Maniu, ależ ten ser pachnie....
— Cóż ja na to poradzę?
— Ależ... Boże drogi... Nigdzie się tak sera nie podaje.
— To biegnij do Lewickiego po klosz do sera... — burknęła Mańka.
— Nie żartuj. Mnie się na płacz zbiera. Ja z temi “przystawkami” za nic do pokoju nie wejdę....
— A widzisz! Ze mnie się śmiałaś... Ale uważasz, Ewka, idź, nie zwlekaj, bo gorzej będzie, gdy się wychodząc natkną na tak wonną karawanę... Co tam... Głupstwo!
I pchnąwszy bohatersko drzwi, Mańka weszła do saloniku, uniemożliwiając tem ucieczkę Ewce.
Pani Pniewska na widok dwóch talerzyków, przestała mówić o subjekcyi, za to z właściwym kobietom nietaktem jęła rozpytywać o rozkład i wygody mieszkania.
— Mamy trzy pokoje... — kłamała z rumieńcem na zmęczonej twarzy pani Helena — zamilczając, że jeden odnajęła wraz z kuchnią.
— Musi mi też kochana pani pokazać, jakeście się urządzili... — prosi pani Pniewska słodziutko.
— A gdzież sypialnia?
— Tutaj... — wykrztusiła pani Helena, wskazując drzwi zasłonięte portyerą. — Ale właśnie dzieci śpią...
— To mama ryzykowna!... — szepnęła Ewka Mańce. — A gdyby tak zajrzała?
— Ja umykam, nie czekając dalszego ciągu... — odpiera równie cicho Mańka.
W porę zjawiły się w przedpokoju. Parawan atakowany przez Kazika, Józię, Zosię i Karolka, drżał i podskakiwał, grożąc obaleniem.
Weronika drzemała przy piecyku.
— Cicho smarkacze! — krzyknęła Ewcia.
W odpowiedzi cztery głosiki zapiszczały za parawanem.
— Mnie się jeść kce...
— Jeść!...
— Spać!...
— Bulki!...
— Aha! Zaraz! Może was tam herbatą mam częstować? — oburzyła się Mańka. — Gdzieżeście to widzieli ludzi pijących herbatę pod pułapem??
— Widziałem... widziałem.. Sama wczoraj pila... — seplenił Kazik. — Jak pan Adam był u Ewki... Aha! Siedziałaś tu z nami na górze i piłaś herbatę...
— No, patrz tylko, jaki ten knot mądry! — zdziwiła się Ewka.
— Skąd on wie, że pan Adam do mnie przychodzi?
— Musiałaś się zwierzać... — Roześmiały się obie.
— Trzeba jednak nakarmić tę trzódkę... — Już to samo, że siedzą od kilku godzin “pod pułapem”, jak się wyraziła, jest dla nich zanadto przykrem. Więc chcecie jeść bąki?
— Kcemy.
— Jeść....
— Kiełbaski...
Wołali za parawanem więźniowie, ukazując główki i końce brudnych łapek na tle żółtej tapety.
Wkrótce potem “Bąki” z kubeczkami w rękach i buziami zapchanemi bułką, siedziały cicho na stosie sienników i poduszek w towarzystwie Ewki, która nie mogła sobie odmówić przyjemności ubrania się w kapelusz hrabiny.
Mańka była “na posterunku” w sąsiednim pokoju i miała ostrzedz więźniów parawanowych, gdyby goście wychodzili.
Pół do dwunastej wskazywał zegar, gdy zniecierpliwiona Mańka weszła do przedpokoju.
— Oni chyba nie mają zamiaru opuszczać naszego domu... — rzekła zniecierpliwiona. — Muszę im wydzwonić dwunastą.
— Jakto?
Ewka wychyliła się z za parawanu.
Z moździerzem w jednej, a nożem w drugiej ręce stanęła Mańka w drzwiach i miarowo wydzwoniła godzinę dwunastą.
Skutek okazał się znakomity. W salonie powstał ruch i odgłos pocałunków.
— Dzieci, spokojnie! — zakomenderowała Mańka, robiąc minę uprzejmą dla mających ukazać się gości.
Rzucając pożegnalne frazesy, państwo Pniewscy zatrzymali się w przedpokoju.
— A co za tym parawanem? — spytała ciekawie Pniewska.
— Zbyteczne graciki...... przedmioty nieużyteczne... — bąkała pani Helena.
Pan Pniewski schylił się po kalosze i suwając ręką wzdłuż parawanu, uchwycił za nogę drzemiącą w ukryciu Weronikę.
Dziewczyna krzyknęła.
Naraz ku wielkiemu zdziwieniu gości, żółty parawan zaczął się pochylać naprzód coraz więcej, aż wreszcie padł u stóp pani domu.
Na piedestale z sienników i poduszek siedziały nieruchomo „Bąki“, a obok nich w kapeluszu hrabiny Ewka.