Wrażenia słuchowe nauczyciela

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł Wrażenia słuchowe nauczyciela
Pochodzenie Tryumf. Nowele
Wydawca Księgarnia Wydawnicza J. Czerneckiego
Data wyd. 1916
Druk E. i Dr. K. Koziańscy
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WRAŻENIA SŁUCHOWE
NAUCZYCIELA Z WIELKIEGO DOMU
Z DODATKAMI.


Zobaczy kochany pan, jaki to miły, zacny, mądry i obywatelski dom. Będzie tam panu, jak w raju. Moja kuzynka Pusia to najrozumniejsza kobieta w Polsce, a jej mąż to taki dzielny człowiek; dzieci wyjątkowo dobre i dystyngowane. Bardzo cieszę się, że kochanego pana tam wiozę. Bardzo cieszę się–ę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak więc płyniemy, pogoda cudna, człowiek by krzyczał, siedząc na pokładzie arcyksiążęcego jachtu i czytam książkę — zdaje mi się, się, coś Bourgeta — niepamiętam — wtem przechodzi arcyksiążę. Zrywam się, wstaję —
— I pan hrabia tak zaraz wstał?
— A, kochany panie, ja nierozumiem jakbym nawet mógł zaraz niewstać? To już we krwi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To jest przecie dziwna rzecz. Ja, kiedy siedzę, choćby człowiek się nawet w przedpokoju zdrzymnął, choćby się i cały poprzedni dzień froterowało, jak przechodzi pan hrabia, albo pani hrabina, to się zaraz tak na nogi dźwignę, jakby mię kto szydłem dźgnął. To już tak we krwi siedzi, panie stangret.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A pan wybaczy, wybaczy, panie Naleśnik. —
— Kolesiak, do usług pana hrabiego.
— Ah pardon! Panie Kolesiak, pan wybaczy, u nas to już tak po domowemu, skromnie, skromnie. Na kolacyę mleczko kwaśne z ziemniakami, chleb i masło, kluseczki, herbata. Pan może przyzwyczajony lepiej, w mieście, ale my tu na wsi — —
— Ja też ze wsi, panie hrabio.
— Tak by nazwisko wskazywało: Polesiuk.
— Kolesik, Fhedzie —
— Ah pardon, masz racyę Pusiu, pan Kolesik. Biedny Fomio nie może się potem odjeść u cioci Pimci, jak wróci od nas z Tatarowa.
— Niechcesz panu Pałasikowi powiedzieć, że Fomio jada tylko u cioci Pimci, Fhedzie.
— No tak, Fred przecież wie, że się w klubie stołuję–ę.
— Ah pardon, masz racyę, Pusiu. Cóż tam nowego u was, na wielkim świecie, w stolicy? Stara Aurcia zawsze się jeszcze drze na dobroczynnych koncertach?
— Żartujesz, mój drogi, a księżna Aurora ma jeszcze czarujący głos i sama jest jeszcze czarującą kobietą–ą.
— A to „jeszcze“ to już ma około dwudziestu pięciu lat.
— Fhedzie!
— Zostaw Pusiu, zostaw, Fred zawsze z polska dowcipny, ha ha ha!
— Panu Kieliszakowi niesmakują kluski ze słoniną? Ja ogromnie lubię kluski ze słoniną.
— Pan Tomasik może nie phrzyzwyczajony do słoniny? W okolicy jadają?
— Pyszne, pyszne. Pawle, jeszcze proszę–ę.
— Paweł, herbatę do palmiarni. Dobranoc panu, panie Pawlik.
— Dobranoc panu Kiełbasikowi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Yyy!
— Czegóż płaczesz, Józek?
— Bo niech pan Paweł sam powie! Żeby mnie młody pan hrabia w pysk wyrżnął, ale mnie młody pan hrabia kopnął jak psa! R y y!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Jakto? Stefanowie byli przedwczohaj u ahcyksięcia?
— A byli...
— I Mita?
— Aha!
— A nas nie phosili!
— A nie.
— Mój dhogi, to musi być jakaś inthyga! To trzeba zbadać! Phoszą Stefanów, phoszą Mitę, a nas nie? Bo gdyby towahrzystwo dzielono! Ale na poprzednim obiedzie byliśmy i my i oni. To inthyga jakaś, rhęczę ci!
— Dyabła tam intryga. Musieliśmy się niepodobać i tyle. Firtałaś się.
— A tyś się kłaniał, jak dziehrżawca!
— Gorzej, gdyby nas nie zaprosili na bal w imieniny arcyksiężniczki Elżbiety.
— To niemożliwe!
— No a jakby?
— Cóż my jesteśmy gohszego od Stefanów, któhrzy z pewnością będą?
— No, marszałek powiatu, członek izby panów, poseł na sejm — —
— A widzisz, a widzisz! Zawsze ci mówiłam! Niczem niechcesz być, na wsi siedzisz, tylko psy, konie, gospodarstwo! Widzisz! Znaczenia niemasz, jesteś nic, w twoim wieku, z twoim majątkiem z twojem nazwiskiem! Jesteś huha, huha, huha do bahszczu, huha huha!
— Jestem huha, czy nie jestem, to już tak Pan Bóg dał. Nie będziesz się Jego woli sprzeciwiać, Pusiu, co?
— Jesteś impehtynent! Głupi jesteś! No a Mita będzie na bal zaphoszona, jak zapisał.
— Ba! Kto jest z domu —
— No toś i ty się mógł z nią ożenić! Nie phosiłam się za ciebie!
— Pusiu — —
— Jeżeli nie jestem taka sama z domu, to w każdym rhazie jestem hhabianka Kańczugowska.
— Ależ wiem, wiem, Pusiu.
— Jeżeli nas nie zaphosili wczohaj na obiad i nie zaphoszą na bal, to z pewnością zasługa twego stanowiska!
— Ależ dobrze, dobrze — —
— Żebyś nie był zehem, toby cię z pewnością do zamku zawsze phosili. A z tobą i mnie, choć jestem tylko hhabianka —
— Ależ dobrze, dobrze, Pusiu — —
— Niemniej jednak, jeżeli nas nie zaphoszą, nasza pozycya będzie tu niemożliwa — —
— A cóż, zejdziemy do szlachty.
— To sobie ty schodź, jeżeli ci się podoba, ale nie ja i moje dzieci!
— A pewnie, pewnie. Każdy wie —
— Zhobiłeś mezalians?
— Ależ broń Boże, broń Boże — —
— Więc co to miało znaczyć?
— Co co miało znaczyć?
— Cokolwiekbądź, jeżeli nas do ahcyksięcia nie będą phosić, jesteśmy skomphomitowani! Nie pozostanie nam nic innego, tylko Tatahów sprzedać i wynieść się.
— Hm — — myślisz, że aż tak?...
— Psssjakhew! Psssjakhew! Psssjakhew!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Phoszę pana, bez ohtoghafii polskiej można żyć. Adaś, dzięki Bogu, nie będzie pothrzebował być bakałahrzem. A po fhancusku pisze już tehaz phawie bez błędu. Phoszę go nie męczyć błahostkami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Napisałem do Bogusia, żeby mi się nie mieszał do żadnych obchodów listopadowych, pochodów na Trzeciego Maja, ani żadnych tym podobnych narodowo-gimnazyalnych głupstw. Poleciłem mu także unikać wszelkich podawań ręki tak zwanym kolegom — takem mu napisał — z wyjątkiem tych, których zna z domów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Taki jestem zirytowany mój Fredzie, że strach!
— Albo co znowu?
— Przyszły mi z poczty pisma i znowu na nas napisali, nawet względnie w przyzwoitem piśmie!
— Cóż takiego?
— A mówiłem z Augustem przed wyjazdem do was. Powiada: znowu będą na mnie krzyki, że kupiłem majątek na Węgrzech, a nie na Śląsku, a ja wiem, do jakiego stopnia dyrektor kamery arcyksiążęcej sobie nie życzy, aby kto z nas na Ślązku kupował. Cóż miałem z pieniądzmi robić? Przez okno rzucać? Nie będę się przecież dla głupich czyichś tam krzyków narażał. No, przyznaj sam, Fredzie, że trudno, jeżeli sobie dyrektor nie życzy. A przytem nie miałkie głowy nie mogą zrozumieć, że skoro sobie dyrektor nie życzy, to nie życzą sobie i dalej. Ślązk jest stracony, to darmo. Nie mówię, my Polacy, ale Austrya ma także swoje prawa i cele państwowe. A gdy się raz do kogoś należy...y...
— Ależ naturalnie! Gdyśmy się raz dostali Austryi, to jesteśmy obywatelami austryackimi i kwita. Mnie tam zresztą wszystko jedno! Byle był sąsiad dobry, to czy on tam Niemiec, Polak, Żyd, czy Turek! Niech będzie dyabeł, jaki chce! Co mi tam! Ja tylko ciebie nie rozumiem, mój Fomiu, że ty sobie temi rozmaitemi pismami krew psujesz? Gazetę powinien człowiek czytywać tylko taką, którą jak mu kamerdyner rano przynosi, żeby się zdawało, że ją sam zredagował.
— No i cóż ty sobie prenumerujesz, Fredzie?
— „Przegląd“ lwowski.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Wiesz Fred, dostaniemy Władzia na starostę.
— Tak? Wiesz pewnie?
— Mam nawet list namiestnika przy sobie. Patrz: „jakeś chciał, poślę wam Władzia. Trochę będzie niezadowolenia, bo poprzednik nie spodziewał się tak nagłego i bez powodu przeniesienia. Władzio chłopak energiczny. Da sobie rady z waszymi zbyt autonomicznymi chłopami...“
— No, ale jakże to? Ty — marszałek powiatu, autonomista — cóż powiedzą?
— Nic nie powiedzą. Trudno — nie każdy może być namiestnikiem. Ale z marszałkostwa krajowego na namiestnika jeden krok.
— Wizujesz na to, Stefanie?
— Pocóżbym u dyabła z tą hołotą okoliczną i z chłopami w tej głupiej radzie powiatowej siedział? Tędy właśnie droga! Już mam tej autonomii wyżej uszu! Lada starostka ma żandarmów do rozporządzenia — a ja co?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Wyjedziesz pan, panie Strygulewicz, o szóstej rano z domu, wieczór będziesz pan w Wiedniu i wieczorem załatwisz pan tam wszystko, rano będziesz pan w Berlinie, wieczorem pan wyjedziesz, rano w Krakowie proszę iść wszędzie, gdzie potrzeba, na noc wyjechać, dziś poniedziałek — we czwartek proszę być w Tatarowie z powrotem.
— Dobrze, panie hrabio, tylko kiedy ja będę spał?
— A, proszę pana, jak kto bierze siedm tysięcy reńskich rocznie, to może spać w wagonie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Niech pan krzyczy!
— Co? Albo co?
— Stalugi!
— Co?
— Rem — brandt!
— Rembrandt?
— Rem — brandt! I wystaw pan sobie, gdzie go znalazłem?! Wisiał przy piecu w kredensie! Wchodzę kazać sobie buty czyścić — patrzę — no! Co!
— Istotnie — — jeżeli — —
— Co? W Tatarowie Rembrandt! Nowina? Co? Europa spuchnie! Jeden rzut oka! Co–o?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Fhedzie, Fhedzie! Rhembhandt w Tatahowie! Euhopa spuchnie! Ja myślę, że ahcyksiążę phrzyjedzie!
— A jak sobie każe posłać pokazać?
— Ah ty, czahny phohoku! Złoty ten Fomio, nieopłacony! Wiesz, on nic niema, pożycz mu jakie głupie dwa tysiące kohon.
— Pożycz?
— No mniejsza o to! Phrzecież to khocie wahte, miliony! Dzięki Bogu sphrzedać nie potrzebujesz. Stefanowa pęknie!
— Europa spuchnie, Stefanowa pęknie —
— Zobaczysz, że ahcyksiążę phrzyjedzie!
— Pusia, ale czy to naprawdę Rembrandt?
— No jakże?! Taki znawca, jak Fomio, mówi!
— Ale bo to, widzisz, wisi już u nas od niepamiętnych czasów —
— I same gapy się na to pathrzyły! Pomyśl tylko! Rhembhandt w Tatahowie! Ah! Ahcyksiążę niezawodnie phrzyjedzie!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

......Hem, g...... nie Rembrandt... Hem... uff! Wyciągnę się... Hem... Fomiu — dostałeś tysiąc reńskich... A jak to ładnie dali... Na jaki nowy obraz którego z tych biedaków malarzy, skoro się taki skarb znalazło... Hem... Fomiu, trzymaj się... Za piecem w kredensie g... wisiało... Rembrandt! Ciekawym, czy ten Kolesiak, czy jak mu tam, uwierzył?... Hem... Ale ja tu mruczę sam do siebie, a on może nie śpi... Hem... Ale to bydło ten Fred i ta Pusia... Uff!... Fomiu, tysiąc reńskich piechotą nie chodzi... Ah! Gdyby to widział mój ojciec, który miał jedenaście milionów talarów... Po cóż stracił, stary lampart... Hem... Uff! Dobranoc Fomiu... Nowy frak... szpilka... z perełką...ą...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Eh, Fomiu, ty jesteś idealista, niepraktyczny człowiek, szoengeist! Dyabeł mi tam, kto nad nami, byle tylko podatki nie były takie wielkie i jakieś przecie należne nam przywileje przed kanalią zachowane. Tak zawsze myślałem i w tem dzieci, da Bóg wychowam.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Prawda? Miła niespodzianka?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Tęgi chłopak ten korepetytor.
— Ba!
— Taką masz minę, Tesiu, jakbyś już coś wiedziała o tem.
— A cóż ty myślisz, że będę czas tracić?
— Jakżeś się urządziła?
— Wyszłam w nocy przez okno na balkon i przez okno tam. Już mię zastał.
— I cóż?
— Głupią minę zrobił. Leżałam rozebrana i paliłam papierosa.
— No i co? co?
— Poczkaj — długo ty tu będziesz, Ala?
— Do przyszłej soboty.
— Czekaj! Ja muszę być we czwartek w Wiedniu — mam rendez–vous z Gotfrydem Polen–Holen — — no to będziesz miała czas i ty. Tylko o ile ci co z niego zostawię. Ale! Po coś ty tu dzieci przywiozła?!
— Któż mógł wiedzieć?!
— Ja nigdy nigdzie dzieci z sobą nie biorę. A nuż? Trzeba być zawsze gotowym. Znasz moją historyę z Hotelu Bristol w Genui?
— Opowiadałaś.
— Ładnie bym była wyglądała z dziećmi! Ah! To był pyszny chłopak, ten turkos! Dwadzieścia pięć lat, młody, ale już nie głupi, ah! Trzy tygodnie myślałam, że trzaski ze mnie polecą! A propos — znałaś ty kapitana „Junony“, Holendra, van den Berga?
— Taki blondyn?
— Z piwnemi oczami.
— Czerwona plamka nad lewem okiem?
— To to to!
— I czarne znamię na kostce, bardzo oryginalne?
— Tak.
— Pysznie!
— To był chłop! Co? Ale kiedyżeś go spotkała?
— Jakie — czekaj — byłam trzy lata za Antonim, był Karol, zerwałam z Józefem Tęgopolskim — jedenaście lat temu.
— No to rok po mnie — akurat.
— Zawsze mnie uprzedzasz.
— No nie — Tęgopolskiego wzięłam w sukcesyi.
— Szkoda, że się trzeba starzeć...
— Dobrze przynajmniej że nietylko my. I pawiom na jesień ogony wylatują...
— I powiadasz, że ten korepetytor? Ale jakaś ty pełna zaufania! Ja zawsze naprzód posyłam moją Franię.
— Zna się?
— Jak ogrodnik na szparagach!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— E, mój kochany, możemy spać spokojnie. Jeszcze dużo wody upłynie, zanim się polska demokracya przestanie sama uważać za niegrzeczne dzieci.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Cóż ty durniu, nibyś kuzyn, ale cóż tobie powiedzą?... ci powiedzą! A mnie; jaśnie oświecony książę!
— Książę — co psy wiążę!
— Hrabia — co psy obrabia!
— Chcesz w pysk?
— A ty?
— Panie Kolesiak, bo się Adaś ze Zdzisiem chcą bić po pyskach.!
— A bo on mnie nazywa książe, co psy wiąże!
— A on mnie hrabia, co psy obrabia!
— Stul mordę, ty świnio!
— Tyś sam świnia!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Dzieci, pamiętajcie to sobie — mówi wam to dziadzio Ludwik: na to są przywileje kastowe, żeby ich strzedz.
Zawsze jestem wzruszony, ile razy mówię do młodych pokoleń.
— Złote są maksymy stryja!
— Kochany wuj phawdziwy pathyahcha!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Pathrz? Wiktoh Paskudzewski sphrze-dał Paskudzewo komisyi kolonizacyjnej.
— A jeżeli mu tak było dogodnie —
— To nic! Ale mu tu w tej Fomiowej gazecie sthasznie wymyślają. Od sphrzedawczyków i zdhajców! Hodzina się go wypahła!
— A bo to był zawsze głupi człowiek! Któż tak robi! Sprzedaje się niby jakiemu panu Kubalskiemu, czy Fubalskiemu i od tego pana Kubalskiego, czy Fubalskiego niby kupuje dopiero komisya kolonizacyjna. Sam sobie winien.
— Mój dhogi — ale to zawsze bahdzo nieładnie.
— Moja Pusiu — walka z wiatrakami. Dziesięć lat później, dziesięć lat wcześniej. Poznańskie i tak stracone. Zresztą, proszę cię: czy Niemcy nie mają racyi? Interes swój przedewszystkiem. A te ordynarne i głupie wrzaski patryotyczne — ośmieszamy się tylko. Jak się komu taki psi pech trafił, że się urodził Polakiem, to uszy stulić i siedzieć cicho. Nic od nas nie słychać, tylko jęki i skargi. Żeby taki Józio nie przegrał paru milionów w Wiedniu, taki Mikołaj niemiał pałacu w Paryżu, książę Adam nie był krewny Orleanów, a „Intrygant“ nie był wziął austryackiego derby: to dalibóg myśleliby, że u nas tylko wyjce. A ileż dostał Paskudzewski za majątek?
— Sześć milionów marek.
— No, to przynajmniej zagranica będzie wiedziała, że panowie polscy mają jeszcze co sprzedać. I to coś warte.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ja, proszę stryja, zawsze mówię moim chłopcom: trzymać się klamki dworskiej i nadstawiać nosa, skąd wiatr wieje. Polacy w Wiedniu w łasce — dobrze; Polacy w niełasce — także dobrze, byleście wy w łasce zostali. Tron nas potrzebuje, ale my tronu jeszcze więcej.
— Słusznie, bardzo słusznie! A co, kochany Fredzie, myślisz z nimi zrobić?
— Majątku nie podzielę, Zygmunt, najstarszy, dostanie cały klucz Tatarowski i Bałwanowszczyznę. A Bogusia i Adasia oddam do wojska. Boguś już w Terezyanum, Adaś pójdzie na przyszły rok. Uważam to sobie poprostu za patryotyczny obowiązek względem dworu.
— I gdzież? Naturalnie do ułanów?
— Nie, gdyby się dało, to do jakiego czeskiego lub austryackiego pułku dragonów. Mają wejść w stosunki, to niechaj wejdą w najpierwsze — z Lichtensteinami, z Schwarzenbergami, z Lobkowicami, z Auerspergami et caetera.
— Zhesztą phoszę wuja, podobno dhagoni lepiej są widziani u góhy.
— I kto wie jeszcze co się zdarzy? Chłopcy przystojne, zdrowe — karyerę się robi nietylko przez konika i szabelkę... Trzeba wogóle dobrze jeździć...
— Fhed! Phoszę cię.
— Hahaha!
— A bo to jeden!
— Pfi, Fhed!
— Niechże więc i moje chłopcy próbują — może się uda.
— Fhed, phoszę cię!
— Ona się stryja wstydzi! Ale duma macierzyńska byłaby pogłaskana, co? Jakby tak cronique scandaleuse.... Co do Zygmusia, to chciałbym go jak najprędzej ożenić i to w Austryi. Naszemu domowi brakuje pokrewieństwa w austryackich sferach. Przy tem co austryacki pani to pan! Co, Pusiu? Princesse, albo comtesse Auersperg? Jaka Hoyosówna, albo Paar? Hę?
— Ah, jakabym była szczęśliwa!
— No i karyera gotowa! Po Melce się wiele niespodziewam. Nieładna i niedam tylko dwakroć i sto na wyprawę. Boję się nawet, że gdzie na jakim galicyjskim hrabi skończy.
— Hm hm...
— Fhed w ostatnich czasach z polowania na polowanie — rhobi się ghuboskóhny, jak szlachcic.
— Z polowania na polowanie, ale jak stryj widzi, o dzieciach się nie zapomina.
— Zbudowany jestem, mój drogi, zbudowany — —
— Jak taki pathyahcha mówi...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Sługa pana hrabiego dobrodzieja!
— Cóż, panie Pałaszowski, ładnie strzeliłem, co?
— Jak Dyana, jak Boga kocham, jak Dyana!
— Kiedy byłem na bażantach w Anglii —
— Toś tam był przedstawiony lordowi Douglasowi.
— Nie byłem wcale „przedstawiony“ mój Fredzie, tylko zapoznaliśmy się —
— Tylko tyś zapamiętał jego nazwisko, a on twego nie —
— Mój dro —
— Lord Douglas — Witold Marcyan Kaczykuper z Wielkich Obór Udęcki. Zaraz sobie pomyślał: o! magnat ze wschodniej Galicyi! Cóż pan taki milczący, panie Wiadropojski?
— Do usług pana hrabiego!
— Cóż, panie Wiadropojski, jakże tam dziki w Porytem?
— Czekają na pana hrabiego, czekają!
— Nie strzelaliście?
— A broń Boże! Tyle obiecane zaszczytne odwiedziny — —
— Ale to chłopom musiało szkodę porobić?
— At kwiczało tam to tałałajstwo —
— Któż? Chłopi, czy świnie?
— Hahaha! Na honor! Hahaha!
— Kiedy byłem na bażantach w Anglii —
— Tak, cóż panie hrabio, tak cóż?
— Zapoznaliśmy się z lordem Duglasem —
— I cóż, panie hrabio, i cóż?...
— Zdrowie hrabiego Alfreda!
— Niech żyje nam! Niech żyje nam! Niech żyyyje nam!
— Fred, po co ty spraszasz tę hołotę? My —
— Straszne mieszane dziś towarzystwo u Alfreda.
— Pan baron uważa?
— Proszę pana, panie Udęcki, gdybym ja coś podobnego w Zedrzyszlachciu Podolskiem pokazał arcyksięciu, jak do mnie na rogacze przyjedzie —
— Kiedy byłem proszony na bażanty do lorda Hamiltona w Anglii —
— Słyszałem. Trzeba sobie powiedzieć: my, albo nie my.
— Tak to sobie trzeba powiedzieć, panie baronie...
— Pan pozwoli, panie Udęcki, że zapytam poufnie ochmistrza arcyksięcia, markiza Pissenpologne, czy pozwoli pana zaprosić na następne polowanie? Takbym rad pana módz widzieć wtedy u siebie — —
— Dziękuję panu uprzejmie, panie baronie. Zedrzyszlachcie nie jest nam o tyle obce, że mój pradziad, kasztelan trociński, bywał nieraz u świętej pamięci Popolskich.
— Tek?
— Tek, panie baronie.
— O czem że ty tak Witoldzie z tym Żydem?
— Et!
— O czem że to kochany baron z „hrabią“ Witoldem Udęckim?
— It!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Wyobhaź sobie, Fhed, Sthygulewiczowa się obhaża, że jej się nie odkłaniam. Cóż za znajomość? Mąż służy u nas, a cóż mnie ona obchodzi? Może jeszcze mam phosić do zamku?
— A tak, i on podobno ma pretensyę, że mu na polowanie napisałem: proszę ale z laseczką na koniku. Nagankę prowadził. Powiada, że w Czechach, gdzie był, stał na stanowisku, jak każdy inny.
— Włóczą się po bahbahrzyńskich khajach i potem powhacają nasiąknięci masonehyą. Skończył akademię rholniczą, a ona liceum żeńskie — ale się nazywają Sthygulewiczowie i u nas służą i kwita.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A tego mi już nikt nigdy, moja dhoga, nie wypehswaduje, żeby, jak ja się modlę i Sthygulewiczowa, któha jest cóhką adwokata i poszła za naszego plenipotenta, tam, w niebie, modlitwy nasze miały być jednakowo thaktowane. Nikt nigdy. Zhesztą, phoszę ojca, czy mam rhacyę?
— Pani hrabino, Chrystus Pan urodził się wprawdzie w stajence, ale z królów pochodził. O tem nie trzeba nigdy zapominać.
— A widzisz! A widzisz! Jeździsz po Pahyżach i nasiąkasz masonehyą. Chrystus z khólów pochodził nie na to, żeby o tem w niebie nie pamiętać. Rhówności niema, nie było i nie będzie! Phawda, ojcze?
— Jest dziewięć chórów anielskich, mocy różnej, są święci więksi i mniejsi, apostołowie nawet nie byli jednakowo umiłowani przez Chrystusa Pana, pani hrabino.
— A widzisz! A widzisz! Masz phrzewhócone w głowie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Phoszę ojca, ja uważam, że to jest mój obowiązek czuwać nad zbawieniem całego Tatahowa i Bałwanowszczyzny, że do tego zostałam powołana przez Opatrzność. Więc phoszę, niech ojciec im powie podczas kazania, że jakby się tu jaki agitatoh socyalistyczny, albo bhoń Boże jeszcze gorzej anahchistyczny khęcił po wsiach, to mają go związać, obić i do dwohu odstawić, zkąd się go odda żandarmom. Ale obić koniecznie. Phoszę nie zapomnieć. Bahdzo się cieszę, że to z ust obcego księdza usłyszą. Nasz phoboszcz stahuszek, a na wikahego już skahgę posłałam do księdza biskupa. Sthaszny człowiek!
— Cóż robi, pani hrabino?
— Ależ to buntownik phosty, sokół, fahmazon! Powiada, że niema żadnej pothrzeby, żeby się chłopi do nóg kłaniali kapeluszem, ani żeby baby pod kolana obejmowały, jak o co phoszą! Sama słyszałam, jak mówił na ambonie, że póty nie będzie na ziemi dobhrze, póki ludzie phrzed phawem, (tak, jak phrzed Bogiem, nie będą wszyscy hówni, bo, powiada, obecna rhówność jest tylko pozohną. Albo: księdza w rhękę całujesz — rhaz mówił — dlatego, że ksiądz. Jak ksiądz nieuczciwy, niepohrządny, niemohalny, to się do niego plecami obhóć i nawet nie chodź do niego do spowiedzi, tylko idź gdzie indziej, do dobhego księdza. No phoszę! Chłop ma sądzić o mohalności księdza!
— Istotnie tak mówił? To wikary tutejszy, w Tatarowie?
— A tak. Ojcowie jezuici macie taki wpływ u księdza biskupa. Ja już skahgę pisałam. Niech go ztąd zabiohą! Notabene ludzie go tu kochają i szanują. Tak zbałamucił.
— Może pani hrabina być spokojna.
— Hehezyi ich uczy, w głowach im mąci! Postępowiec! Do kahcehu w klasztohrze na rhekolekcyę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A to nie do wytrzymania. Pusiu! Znowu jakaś składka „na oświatę“! Dopiero co dałem odczepnego dziesięć koron na jakiś „cel narodowy“. Nie dam nic i basta! Moje dzieci mają z torbami iść dlatego, że się pierwszemu lepszemu tromtadracie podoba chłopów „oświecać“? „Polskę“ robić!
— Rhaz nie daj, to ci dadzą pokój! Zwydhrzyli się. To nawet ghrzech — chłop jak się uczy, to zahaz anahchista. Jutho ojciec Ignacy będzie miał w zamkowej kaplicy specyalną mszę na intencyę nawhócenia wszystkich zbłąkanych naszych pahafian, a taką samą mszę odphawią w sobotę w klasztohrze. Posłałam pięćset rheńskich. Jak się jest rhaz powołaną na stanowisko phrzez Opathrzność — —

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Cóż, moi drodzy, człowiek teraz nawet swobody mówienia niema. Odezwij że się teraz głośno, że za czasów pańszczyzny, kiedy chłop nie umiał czytać i pisać, a jak co przeskrobał baty brał, i chłop się miał lepiej i pan się miał lepiej i obu było lepiej. Zakraczą cię, zawrzeszczą, przezwą obskurantem, zacofańcem, gotowi zadziobać! Smutne to są czasy, gdy wolny obywatel we własnym kraju nie może śmiało swego zdania wypowiadać...
— Choć taki mąż stanu, jak wuj, nie powinien się liczyć z opinią. Kto stoi wyżej ponad opinię — —

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ah cóż to za miły dom! Ja tam co rok jestem zapraszany, czasem dwa razy.
— Nie rozumiem, jak się to mogło stać, że ja dotąd nie byłem u księstwa Henrykostwa — —
— Ależ oni cię znają! Księżna kiedyś głośno czytała ten twój wiersz, co to się zaczyna „Pod korynckiej kolumny wyrzeźbionym liściem“ —
— „Stałem cichy i prosty — wieśniak mazowiecki“...
— To to to! Księżna bardzo lubi twoje wiersze i chciałaby cię poznać.

— „Pod Akropolu klasycznym progiem
przypomniał mi się mój szary domek —
wół, zbożne jarzmo ciągnący rogiem
i skromna czerwień polnych poziomek“...

— Księżna Henrykowa mówi, że żaden ze współczesnych poetów niema takiej prostoty, jak ty i wogóle ciebie jednego nazywa prawdziwym poetą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A tehaz nam pan powie co swego. Koniecznie phoszę!

— Ze szlacheckiego dworu na Akropol
wstąpiwszy patrzę i helleńskich topól,
kędy od Ossy wiatr różany wieje,
pytam się cicho: co się u nas dzieje?

Czy zawsze jeszcze jednako o wiośnie
w polu tatarak i bławatek rośnie,
i czy jednako nad tonią błękitną
mak purpurowy, srebrne lilie kwitną?

I czyli zawsze, gdy Dyana blada
na niebie świeci, wierzba z wierzbą gada,
i czyli zawsze na kurhanie z krzyża
Chrystus bolesną twarz nad nami zniża?...

— Cudowne!
— Nasze!
— Ah jakie nasze! Jakie swojskie!
— Jeszcze, jeszcze! słuchałabym do rana!
— Phosimy! Koniecznie!

— Choć w twojem czarnem, zimnem oku
helikońskiego czar uroku
i Afrodyty twa potęga
nieodpartego władztwa sięga;

choć na twój widok leśne bogi
szalonym tan zawodzą pląsem:
me serce, krwi oblane pąsem,
nie runie pod twe białe nogi!

I nic w tryumfie pójdziesz dumna,
żem, jak strzaskana padł kolumna,
ani pod mocą twą błękitną
lilie słów moich nie zakwitną!...

— Chwalić byłoby świętokradztwem!
— Jaką ona ma prostotę!
— I co za forma!
— Cudne! A gdybyś był tak zostawił, jakeś chciał z początku: „lilie mych pieśni“, byłbyś zepsuł cały wiersz.
— Powiem, jak Cato: prostota, prostota, prostota.
— I jeszcze jeden ma pan phrzymiot —
— ?
— Skhomność.
— Gdyby pan nam jeszcze co powiedział!
— Ah tak! Dwie strofki!

— Hej ty dziewojo z różanym wieńcem,
choć już nie jestem krzepkim młodzieńcem
jedną godzinę zostań mi wierna —
nalej falerna!

Złocistem winem napełnij czarę!
Evoë Bacche! Uderz w gitarę
i nim się w zimne zamienim woski,
odegnaj troski!

— Bhawo! Bhawo!
— Równego połączenia oryginalności z kulturą śmiało chyba mogę powiedzieć, że od czasów Zygmunta w poezyi polskiej nie spotkałem.
— Dophawdy nie umiałabym panu podziękować, ale sądzę, że słowa z ust tak pathyahchalnych stahczą panu za podziękowania...
— Wiesz Fomiu, że nie rozumiem, jak się to mogło stać, że ja dotąd u księstwa Henrykostwa nie byłem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

....Złocistem winem napełnij czahę —
Evoë Bacche! Uderz w gitahę
i nim się w zimne zamienim woski
odegnaj thoski!...

— Cóż ty tam deklamujesz, Pusiu?
— Nic... Tak dziwnie jestem usposobiona —
— Rozebrało cię?
— Rhozmahrzyła mnie poezya... Fhed!
— Co?
— Fhed...
— No co?
— Fhedzie?...
— No co u dyabła ciężkiego?
— Pamiętasz?
— Co?
— „W taką to noc letnią“ —
— Świerszcze brzęczały i bąki buczały...
— Bahbahrzyniec jesteś! „W taką to noc letnią piękna Jessyka“ — —
— Cóż ty robisz, bój się Boga, kobieto?
— Całuję cię —
— A to po co? Ale dajże pokój!
— Niechcesz? Fhed?
— Ale dajże mi iść spać? Do trzeciej rżnął ci wiersze — dobranoc ci, Pusiu!
— Dobhanoc...
— A to pudło stare! Jeszcze czego mu się zachciewa?!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Jaśnie wielmożny wojewoda przynajmniej trzech szlachciców na tydzień rżnął w pysk, a potem łagodził sprawę stosownie do stanowiska: czasem czapką sobolową, a czasem i tabakierką z szyldkretu. Raz jaśnie wielmożny wojewoda, wychodząc z zajazdu, gdzie podochociwszy sobie wystałym miodem, dwunastu braci szlachty w pysk trzasnął i co miał przy sobie, wszystko rozdał, tak, że w końcu szlachcie już i pieniądze wprost z kalety podróżnej dawał, iż ich zbrakło, ujrzał przy drzwiach wysokiego szlachcica, który mu drogę zastąpił. Puść waść — rzecze jaśnie wielmożny wojewoda.
— A nie puszczę!
— Puść, proszę!
— Nie.
— A to tak! — i jaśnie wielmożny wojewoda w pysk trzasnąć raczył, aż się szlachcic ku ścianie pochylił. A miał na sobie jaśnie wielmożny wojewoda nowe czerwone safianowe buty, za które majstrowi w Krakowie dziesięć czerwonych złotych dał, ile że napiętki były złotemi ze szczerego złota podkówkami podkute. Szlachcic nie w ciemię bity snadź to był spenetrował, bo się do nóg jaśnie wojewodzie chylając krzyczy: Jaśnie wielmożny wojewodo! Szlachecka gęba nie bagatel! Wieża, lub buty! Roześmiał się wojewoda i siadłszy na ławie i nogę do szlachcica wyciągnąwszy — naści — powiada — zezuj panie bracie! Szlachcic klęknął, buty ściągnąwszy i pod pachę włożywszy w pas się pokłonił, a wojewoda w płótnie do kolasy doszedłszy, pachołowi służebnemu buty zdjąć kazał i do stolice dalej ruszyć raczył“...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Tu jaśnie wielmożny wojewoda, czegom naocznym był świadkiem, do nóg króla jegomości upadłszy i rękę pańską całując, za obdarowanie tak bogatem starostwem dziękował. A król się nieco był uśmiechnął, ileż że, o czem mi mówiono, wiadomem mu było, iż po elekcyi jaśnie wielmożny wojewoda głośno się odzywał: pierwej mi czapka do uszu przyrośnie, niżbym jej przed stolnikiem litewskim uchylił!...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Co? — krzyknął jaśnie wielmożny wojewoda w furyi. — Ja, co mam w rodzie hetmanów i kanclerzy, miałbym do tej konfederacyi należeć, której potomek kasztelanów drążkowych regimentarzuje?! Kraj zginie, niżby się po mnie co podobnego pokazać miało!...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Trzy tysiące dukatów rocznie, będzie? — pyta kniaź.
A jaśnie wielmożny wojewoda się obruszył. A cóż to — powiada — najjaśniejsza imperatorowa myśli, że u nas w Polsce złota nie widzieli?
I stanęło na pięciu tysiącach...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Tak tedy, kiedy jaśnie wielmożnemu wojewodzie, panu memu, jaśnie wielmożny wojewoda stryjeczny od jurgieltników, zdrajców, sprzedawczyków, łotrów, łajdaków i psów nawymyślał, stosunki między domami się zerwały i jaśnie wielmożny wojewoda pan mój srodze się miał za pokrzywdzonego ale na rękę nie wyzywał i satysfakcyi nie szukał, mówiąc, że Chrystus przebaczać każe...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Ale, że to wdowa była i ująć się za nią, zwłaszcza w owych burzliwych i niespokojnych czasach, kto niemiał, bez strachu z rozkazu jaśnie wielmożnego wojewody w nocy dom zajechaliśmy i na wyegzekwowanie należności dzierżawnej, ile że grosza w domu nie było, tak wszystko zabrali, że dzieci na gołej ziemi spać pokładła, bo co się wziąć nie udało, jako to łóżka, stoły zrąbaliśmy i pogruchotali na trzaski. A było nas samej urodzonej szlachty czternastu i pachołków ku temu dziewięciu. Ona zaś, nieboga, tylko dwie dziewki służebne miała. Żartów jaśnie wielmożny wojewoda nieznał...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Ten tedy oficerek w zamku stanąwszy, jął się rządzić, jak u siebie w domu. Gaspada — prawi do jaśnie wielmożnego wojewody — tak na was jest donos... Jaśnie wielmożny wojewoda z płaczem się przed nim zaklinał, aż niemiło było patrzeć, bo ów oficerek w czapce siedział, a jaśnie wielmożny wojewoda z gołą głową przed nim stał i ręce składał. Wreszcie, wziąwszy trzysta talarów i cztery wierzchowe konie, każdy po pięćset talarów wart, i złoty zegarek nader misternej roboty, brylantami wysadzany, w niewinność jaśnie wielmożnego wojewody uwierzył, która zresztą żadnemu wątpieniu nie podpadała, bo jaśnie wielmożny wojewoda nawet i w domu po polsku z żoną i dziećmi mówić zgoła przestał...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Tego dnia scena była przykra, bo jaśnie wielmożny wojewoda oświadczył, że chyba przez sekretarza swego z deputatami narodowymi mówić będzie i żeby się do komnat nie ważyli, bo mu salę zasmrodzą, a nie, to ich psami wyszczuć każe...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Buty całując jaśnie wielmożny wojewoda o darowanie życia błagał, nie zważając, iż prości to łyczkowie na szubienicę go, jako zdrajcę miłej ojczyzny, wiedli.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tradycya to jest święta rzecz, podstawa wszelkiej przyszłości. Bez tradycyi nie mogą się rozwijać ani narody, ani społeczeństwa. Czcić ją jak świętość należy.
— Święte są słowa wuja.
— A thadycya i szlachta to synonim.
— Szlachecka tradycya jest jak drzewo, z którego dopiero konary wyrastać mogą. To też gdyby Czesi mieli szlachecką tradycyę — —
— Spodziewam się też, Fredzie, że dzieci twoje w pamięci i poszanowaniu wspomnień rodzinnych utrzymujesz — —
— Śmieszą mnie zawsze, proszę stryja, wszelkie napaści na arystokracyę rodu. Bo można zostać królem, można zostać cesarzem, można zostać nawet papieżem, ale nie można zostać arystokratą, kto się nim nie urodził.
— Tak samo, jak artystą–ą.
— Ah ty, Fomiu, zawsze ze swojemi sztukami pięknemi!
— Zhesztą, mój dhogi, ahtyści są tylko dla siebie, nie zaczynają hodów. Czy jest jaki książę Dante, hhabia Buonahotti, albo Fheiheh von Goethe?
— Niespodzianie, ale trafnie postawiłaś tę kwestyę, moja kuzynko. Rody zaczynają tylko rycerze. Więc nawet tacy Bonapartowie są dziś, nawet bez tronu, książętami krwi dlatego, że ich przodek, acz niedawny, był wojownikiem. Wszystkie znakomite rody z krwi własnej, z bohaterstwa wzięły początek. To też duma arystokratyczna jest najbardziej usprawiedliwioną, a może jedynie usprawiedliwioną dumą na świecie. Pochodzi ona z poczucia szlachetnej rycerskiej krwi, jaka płynie w naszych żyłach. Bo proszę, z czego znów tak naprawdę dumny ma być uczony, poeta, artysta, filozof? Ma zdolności, czy talent, bo mu je Pan Bóg dał. Ale gdy się pomyśli o bohaterstwie swoich przodków, o rycerskim, rzec można, lwim początku rodu, z którego się pochodzi... Pod tym względem nasze polskie rody do najświetniejszych i najczystszych należą. Rogami musiał bóść i piersi nadstawiać, kto się Bawołem pieczętuje...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Kiedy po tak niesławnej śmierci jaśnie wielmożnego wojewody, pana mego, do zamku powróciwszy, do służb jaśnie wielmożnej wojewodziny i jej dzieci, czas wolniejszy miałem: jąłem stare papiery w skrytkach chowane wertować, ile że nikt mnie nie kontrolował i oto com na pergaminie wyczytał: Janowi Skurczybykowi rodem z Tatarowa wiernemu rękodajnemu naszemu za długoletnie przy naszej królewskiej osobie usługi nadajemy przywilej handlu solą z żup wielickich dobywaną... A w drugim pergaminie tak: Ten Jan z Tatarowa ku handlowi solą i handlu warzywami na rynku krakowskim się jąwszy, fortuny znacznej się dobił. Ówże Tatarów possesor, kanonik kapituły krakowskiej, o współżycie z gamratką przed konsystorz biskupi wołany, z trojgiem swych dzieci kochanicę oną Janowi Skurczybykowi w małżeństwo dając, wianem przydał. Tem fortunę wzmógłszy, Jan Skurczybyk Johannes de Tatarów pisać się począł. Tenczyńskiemu Sebastyanowi kwotę na wielką lichwę pożyczywszy, tej lichwy pół za uzyskanie szlachectwa u króla imci z przydomkiem Bawół, odpuścił.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Praszczur mój jako błędny rycerz przywędrował z Węgier, początek mamy wspólny z Esterhazymi, od Arpada. Odznaczywszy się w bitwie z Tatarami, Tatarów nadaniem otrzymał i stąd nazwisko. Taka jest tradycya rodzinna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Twój dziadek był kozakiem u Zasławskich!
— A twój jeden sprzedawał sól, a drugi był ekonomem u mojego dziadka! Ukradliście nam Bałwanowszczyznę!
— A twoja matka to z kamerdynerów z Petersburga!
— Ekonomczuk!
— Kamerdynerczuk!
— Chcesz w pysk?!
— A ty?!
— Hrabia co psy obrabia!
— Książe co psy wiąże!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Folwarki wypuszczam głównie Żydom. Najlepiej płacą, przytem nie robią z chłopstwem ceremonii. Maszyny rolnicze sprowadzam z Niemiec. Stamtąd także mam buchaltera i bereitera. Udało mi się dostać wysłużonego wachmistrza od czarnych huzarów. Jegermeistra sprowadziłem z Górnej Austryi. Plenipotenta tylko trzymam Polaka, Strygulewicza, niepodobna bowiem znaleźć za granicą nikogo, coby umiał po polsku.
— Bóg nas pokahał tym lokajskim językiem.[1]
— To się zaprzeczyć nieda, że ta nieszczęsna polskość bokiem nieraz wyłazi! Idąc z duchem czasu dałem Miecia na politechnikę w Lipsku. Skończył. Pojechałem po niego, wiecie, że majątku tak dużego niemam, rektor mi radzi, żeby go zostawić w Niemczech. No tak — powiadam — ale Polak, a Niemiec się zaczyna śmiać: „Na ja, Herr Graf, da haben Sie rechts’ist’s ja keine gute Rekommendation“. Cóż mu miałem powiedzieć, kiedy psiakrew ma racyę!
— No to też pocóż tak na gwałt wyjeżdżać? Ja za granicą w hotelach, czy gdzie, przez y — Autrichien, a w Paryżu już bywało, że i przez skij. Może się cki wymawiać jak ki, to czemuż się niema ski pisać skij?
— Wszystko to głupstwo, aby handel szedł.
— No a cóż tam twoje phezesuhy, Mieczysławie?
— A prawda, że ich mam do dyabla! Byłem dotąd prezesem towarzystwa wioślarzy, towarzystwa cyklistów, towarzystwa naszych prowincyonalnych wyścigów konnych, honorowym prezesem straży ogniowej, a teraz mię jeszcze zrobili prezesem rady powiatowej i delegatem szkolnym. Przytem sejm —
— No ale kiedyż ty, u Pana Boga, masz czas na to wszystko?!
— Zgłupiałeś, Fred, czy co? Podpiszę czasem co, ale nigdy nic nie czytam, chyba o straży ogniowej, bo mię to bawi. Od czegóż jestem w Polsce hrabią? A do Lwowa wpaść czasem na winta ode mnie blizko.
— Pyszny sobie ten Mieczysław z tą phostodusznością i z tym humohem!
— A bo prawda! Ale wiesz już, Józio został tajnym radcą, ekscellencyą! Wczoraj nominowany!
— A zacóż ten?! Głupi jak but i nic nie robi, tylko w karty gra!
— No, mój drogi, jak się ma nasze nazwisko i dwa miliony koron dochodu, a jeszcze z milion się dogra —
— A — przepraszam, że tak wpadam, ale co za burza w parlamencie–e!
— No co, co?
— Fomio zawsze ze swojemi thomtadhackiemi gazetami!
— Gadaj: co?
— Wyobraźcie sobie, poseł jakiś wniósł sprawę złego traktowania w wojsku nauczycieli ludowych, rezerwistów — każą im podłogi w koszarach myć, jeden oficer mówił, że on im to umyślnie robić każe, bo on zna galicyjskich nauczycieli, a drugi, że jak Defilirung nie wypadnie dobrze, to koszule będą mokre, bo on ma czas. Przytem wymyślania od „polska chudoba“, a to jeszcze podobno najmniej, przed frontem —
— Oficerowie bywają czasem trochę wymagający i trochę niecierpliwi, ale dobrze robią. Gdyby nie wojsko, toby nas ta hołota rozniosła. Wiesz, Mieczysławie, jesteś w sejmie, stykasz się z wybitnymi ludźmi, mógłbyś też podnieść, aby żandarmom polecono więcej jeszcze zwracać uwagę na stan umysłów po wsiach, niż dotychczas. Żandarm powinien być poprostu kontrolerem nauczyciela ludowego i chłopa.
— A taki nasz wikahy? Czy to się niepowinno w dyby zakuć i do konsystohrza odphowadzić?!
— Żaden też z moich synów nie zawaha się na czele dragonów robić porządku, jak się to mówi, jeżeli zajdzie potrzeba. Tego jestem pewien.
— Nie naphóżno wychowaliśmy ich w zasadach...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Wiesz? Mam klucz!
— E?
— Papa ma tam najmniej ze trzy tysiące drobnemi. Wezmę sto bla koronami, to ani spostrzeże!
— A pożyczysz mi choć trzydzieści?
— Dobrze, ale jak tak zrobisz, żebym widział, jak się Żorżeta myje?
— Jakże, kiedy Żorżeta u was z mamą śpi?
— No to jak my do was przyjedziemy.
— To wiesz co, pożycz mi jeszcze piątkę, to ci pokażę, jak się Żorżeta kąpie.
— A ty widziałeś?
— Ba! Abo raz?!
— Jakże — kiedy siostra?
— Strasznie jeszcze jesteś naiwny, mój Adasiu!
— No to albo wiesz co? Ja ci niedam tej piątki, a pokażę ci, jak się Melka rozbiera. Albo wiesz co? Spuść z tych trzydziestu, co chcesz odemnie pożyczyć, jeszcze piątkę, to cię podprowadzę do dziurki w ścianie od kąpieli.
— A skądże wiesz, że tam jest dziurka, kiedyś taki cnotliwy?
— A bo tam się ciocia Tesia chodziła kąpać i sama mi tę dziurkę pokazała.
— I więcej co?
— Yhym!
— I mnie też!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Wiesz, Fhed, u Sthygulewiczów dziś zupa szczawiowa, sztuka mięsa z sosem cebulowym, kaczki z kompotem i khem kawowy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— No przyznaj, kochany Fomiu, że jak się nosi moje nazwisko, to byle co ani imponować, ani pochlebić niemoże. Teka ministra, rodaka, order Złotego Runa — mógłbym przyjąć, ale żeby mi to miało pochlebiać! Pierwszą cechą mego charakteru jest, co zresztą naturalne, ta duma wielkiego pana, która wyklucza wszelką próżność. Ja niepotrzebuję być niczem więcej, niż jestem. Rohan je suis — to jedno, a noblesse oblige — to drugie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Panie hrabio, tędy kolej niemoże być prowadzona, byłoby to nietylko wbrew interesom chłopów, ale nawet z ich krzywdą. A przy tem budowa linii według tego planu, jak pan hrabia sobie życzy, kosztowałaby kraj o sześć milionów koron publicznego grosza więcej.
— Proszę pana: czy pan radca chce, aby chłopi poparli w powiecie pańską kandydaturę do parlamentu?
— No zapewne, ale —
— W takim razie niech pan radca orzeknie i postara się, aby cała komisya orzekła, że najwłaściwszy tor jest ten, który ja panu wskazałem. To trudno — ja muszę mieć ułatwiony zwóz drzewa ze Suchego i stacyę jedną w Kamieniu, a drugą w Czernej. Proszę dać do zrozumienia tym panom, że będę umiał być wdzięcznym.
— Panie hrabio, to —
— Panie radco, jestem gotów wyasygnować czterdzieści tysięcy koron na agitacyę za panem i dwadzieścia tysięcy koron do pańskiej ewentualnej dyspozycyi — do pańskiej dys–po–zy–cyi.
— Hahaha, panie hrabio! Szybko pan hrabia obliczył dziesiąty procent trzyletniego zysku!
— Ja zawsze szybko rachuję, panie radco.
— No tak, panie hrabio, ostatecznie — — ale we Lwowie —
— Dwadzieścia pięć tysięcy do pańskiej dyspozycyi.
— Obawiam się jednak, że Wiedeń —
— Trzydzieści tysięcy.
— W końcu, przy wielkich staraniach —
— Proszę pamiętać: jedna stacya w Kamieniu, druga w Czernej.
— Ileż mogę mieć głosów chłopskich w powiecie?
— Każę rozwinąć najżywszą agitacyę. Obiecaj pan swoją drogą Izaakowi Silberstokowi i Pawlukowi z Podkamienia po trzysta reńskich.
— Ou! To dużo!
— Panie radco, ja biorę na siebie agitacyę w całym powiecie, a pan masz trzydzieści ty–się–cy koron do dys–po–zy–cyi.
— No więc, jak to mówią, ręka, panie hrabio!
— Soit, panie radco.
— No a teraz mi czas w drogę. Upadam do nóżek pana hrabiego dobrodzieja, uniżony sługa.
— Żegnam, panie radco; dowidzenia.
— Polecam się. Moje uszanowanie panu hrabiemu. Upadam do nóżek!
— A to szubrawiec!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Mamo, Ewa Kańczugowska idzie zamąż i pisze z prośbą, czybym nie chciała być jej drużką?
— Także?
— Ja też sobie zaraz pomyślałam. Takie dziady!
— I za kogóż to idzie?
— Za budowniczego.
— No to jej napisz, że za honoh dhużbowania dziękujesz, a że na folwahku w Patoce dach się na obohrze zepsuł, to może jej mąż rhobotę dostać. Także! Encohe des Kańczugowski!
— Czy to naprawdę, mamo, tak blizkie pokrewieństwo, jak ona pisze?
— Wcale nie, wcale nie. To nawet rhaczej nie jest żadne pokhewieństwo, tylko nazwisko wspólne —
— Jak się raz papa na Zygmusia rozgniewał, to powiedział, że się w nim ekonomska krew odezwała —
— Papa jest duh — To tak papa powiedział ze złości. Niewiesz, że się mówi: Nos iście hhabiowski, pewnie Kańczugowski!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— No cóż, jaśnie panie hrabio, czy pan Budnowski zapłacił co tego roku z Malinowej Górki?
— Dwieście reńskich. Tłomaczył się, że nieurodzaje, powódź, że żona się rozchorowała i że go to przeszło siedmset reńskich kosztowało.
— No, ona na przyszły rok nie będzie zdrowsza.
— Cóż jej jest?
— Suchoty ma. To jaśnie pan hrabia jest tego roku stratny na Malinowej Górce dziewięćset reńskich. I co pan hrabia myśli?
— A cóż mam myśleć? Z gardła mu nie wycisnę.
— Za psie pieniądze trzymać i jeszcze nie płacić —
— Prawda, że psie pieniądze?! Zawsze to myślałem. To ten Strygulewicz! Powiada, że tam grunta nieurodzajne —
— Cy cy cy! Jak pan Strygulewicz tak mówi.. Tam grunta są urodzajne, tylko jak się komu podoba mieć chorą żonę, dwóch synów w gimnazyum, córkę na pensyi, to choćby on w samej mączce kościanej siał — —
— Albo i ta słota i powódź? Wszędzie było to samo!
— Jak kto potrzebuje na obiad dwie potrawy jeść, buty tylko dwa razy do podzelowania dawać — — może mu i cały listopad słońce świecić! Jaśnie pan hrabia także dzieci ma —
— A bo prawda!
— Jeszcze więcej o jedno, niż on.
— No, a ileż pan, panie Mendelpflanz, myśli, ile Malinowa Górka powinna dać? Strygulewicz mówi, że tysiąc sto reńskich, to jest wyśrubowane jak na katolika i nie złodzieja.
— A ja słowo jaśnie panu hrabiemu daję, jak jestem uczciwy człowiek, daję w pierwszym roku tysiąc sto pięćdziesiąt, a w następnym po tysiąc sto siedmdziesiąt pięć.
— Hm —
— Kto nie dotrzymuje warunków umowy kontraktu, ustąpić musi bez wypowiedzenia bez względu na przyczyny.
— Ja innych kontraktów nie robię. Straty ewentualne pokrywa się z własności dzierżawcy w drodze egzekucyi. Ale on pisze do mnie, że na przyszły rok spłaci połowę zaległości, na drugi rok drugą połowę.
— Jaśnie pan hrabia wie, gdzie jego żona tego roku była?
— No?
— W Zakopanem. A na przyszły rok ma jechać do Davos.
— Pani Budnowska!
— Fhed — a, pan Mandelpflanz — odebhałam w tej chwili list od Budnowskiej, impehtynentka! Słuchaj — „Jaśnie wielmożna Pani Hhabino Dobhodziejko! Ośmielam się do Jaśnie Wielmożnej Hhabiny Dobhodziejki udać z najpokohniejszą phośbą, ale doszły nas słuchy — co za wyhażenie! — że pan Mendelpflanz chce nam odebhać dziehżawę, ale deszcze i powodzie i moja ciężka chohoba — ciekawam, co jej jest? —
— Suchoty, jaśnie pani hrabino —
— A a a! Phecz! Obhrzydła baba! Fhedzie?! Masz kahbol tutaj?
— Tam — od brzytwy. Panie Mendelpflanz, czytaj pan dalej —
— Za pozwoleniem jaśnie pana hrabiego —
— A, pan Kolesiak — proszę podnieść ten list z dywanu i zacząć czytać od „ciężka choroba“.
— Ciężka choroba sprawiły, iż nieszczęśliwy mój mąż zabrnął w takie długi, że na obiad tylko rosół i sztuka mięsa jadamy i to cztery razy w tygodniu tylko —
— A to hygienicznie —
A myślę, że Jaśnie Wielmożnym Państwu Hrabiostwu Dobrodziejstwu, którzy mają przeszło milion koron dochodu, te ubogie dziewięćset reńskich, które na przyszły rok —
— Będzie mi liczył mój dochód!
— Phoszę cię! Ona „myśli“! Jak śmie phosta impehtynencya! I jeszcze pisze — taka choha!
— Synowie w gimnazyum, na panów, córka na pensyi —
— A samego rhosołu z tahtem ciastem i na dhugie kalahepki nie łaska?
— Właśnie pan Mandelpflanz ofiarowuje w pierwszym roku tysiąc sto pięćdziesiąt —
— Ja już piszę. Kochana pani Budnowska! Do intehesów się nie mieszam. O wyniku sphawy zawiadomi męża pani pan Mandelpflanz. Phoszę się modlić codzień koniecznie do świętej Klahy z Avignonu o zdhowie, a do mnie więcej nie pisywać, bo muszę list kłaść w kahbol. Bóg nie opuści.

Hhabina Tatahowska.
— Jak ty to umiesz, Pusiu —

— Khótko a theściwie.
— No więc zgoda, jaśnie panie hrabio?
— Zgoda.
— Tylko co Pan Strygulewicz powie? On taki ućciwy —
— A cóż to ja nieuczciwy jestem, do kroćset dyabłów, panie Mandelpflanz?!
— Za przeproszeniem jaśnie pana hrabiego, ja tego nie powiedziałem, ja chciałem powiedzieć, że pan Strygulewicz to ma swoje pojęcia —
— O, i na to jest sposób! Dhugi list. Łaskawa i dhoga Pani! Phrzykho mi bahdzo, że nie miałam szczęścia z tak blizką sąsiadką zawhrzeć dotąd znajomości. Jutho święto, phoszę nam zhobić tę phrzyjemność i phrzyjść do zamku z mężem na śniadanie.

Najuphrzejmiejsze ukłony,
Małgohrzata Tatahowska.
do Wielmożnej Pani Anastazyi Sthygulewiczowej.

— Hahaha! No więc do widzenia panie Mendelpflanz. Resztę u notaryusza.
— Kłaniam się do nóg jaśnie panu hrabiemu. Całuje rączki jaśnie pani hrabinie.
Adieu, panie Mendelpflanz.
— Ućciwy! Powinienem był tego kanalię Żyda wyrzucić za drzwi! Te głupie sto, czy stopięćdziesiąt koron więcej!
— Tyle daje? Zahaz whócę. Panie Mendelpflanz!
— Słucham jaśnie pani hrabiny —
— Mój mąż się thochę obhaził na pana — waha się —
— O — — jaśnie pani hrabina pozwoli coś powiedzieć?
— Phoszę.
— Ja, choć jestem niby Żyd, ale jabym dał na ręce jaśnie pani hrabiny pięćdziesiąt reńskich na misye w Afryce — niby przy zawarciu umowy.
— Bahdzo panu dziękuję. Ja myślę, że pan już jednak może być spokojny.
Pawle! Phoszę powiedzieć kucharzowi, że na jutho na śniadanie dwa kotlety więcej!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Bo widzi pan, panie komisarzu, chłopi twierdzą, że te sześćdziesiąt morgów są ich własnością, że kupiony od nich był tylko las, a nie grunt pod nim —
— Proszę być spokojnym, panie hrabio proszę być spokojnym!
— A tu mi właśnie te sześćdziesiąt morgów klinem w mój las wchodzą —
— Ależ naturalnie, panie hrabio, naturalnie. Proszę być spokojnym!
— I jest mojem szczerem przekonaniem, że należą do tatarowskiego skarbu —
— Ależ niewątpliwie, panie hrabio, niewątpliwie!
— Proszę mi wierzyć, jakkolwiek chłopi dowodzą nadaniami królewskiemi i dokumentami swojej własności, proszę mi wierzyć, panie komisarzu, że to jest moje szczere przekonanie —
— Ależ, panie hrabio, tak jak zrobione!
— A pan co myśli?
— Ależ, panie hrabio, gdzież jabym sobie mógł pozwolić na inne zdanie, jak pana hrabiego? Byłoby to przecież ubliżeniem!
— Może cygaro? Pan, zdaje mi się, jest dosyć długo już komisarzem?
— Ha trudno, trzeba za koleją — —
— No tak, tak. Będę się niedługo widział z pańskim przełożonym —
— Zbytek łaski, panie hrabio, zbytek łaski!
— Więc dowidzenia panu.
— Ścielę się do stóp pana hrabiego!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— No cóż, co? Jedziemy już?
— Awansik pewny! Psiakość!
— Przysądzimy?
— A cóżeś ty myślał?! Jak taki pan czego chce!
— No ale to jest prosta kradzież to przesunięcie granicy leśnej.
— Pst! Halt’s Maul! Stul pysk! Chcesz, żeby cię wylali na bruk z urzędu?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Pięciu chłopów, trzy kobiety i jedno dziecko zabite, siedm osób rannych, z tych dwie ciężko, proszę pani hrabiny.
— To thudno. Złodzieje muszą być ukarani. Jutho ksiądz phoboszcz odphawi uhoczyste nabożeństwo za dusze zmahłych. Phoszę Wąthóbską dać żandahmom podwieczohek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Jeszcze ich mało natłukli! Bydło chłopskie! Jak to śmiało, panie Pawle, na naszego pana się porywać! Pan hrabia by ich czapką przykrył! strzały, to aż tu, w kawiarni było słychać!
— Hołota! Chamstwo się zuchwali, pani Wątróbska, takie czasy — —

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Jaśnie Wielmożny Panie Hrabio! Mając honor najuprzejmiej podziękować za tyle zaszczytne dla mnie zaproszenie, pozwalam sobie odpowiedzieć, iż nieomieszkam zeń skorzystać, łącząc dla JWnej Pani Hrabiny i JWnego Pana Hrabiego wyrazy mego najuniżeńszego szacunku i poważania —
— Po stylu znać człowieka z kulturą.
— No cóż chcesz? Profesor uniwersytetu!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Jaśnie Wielmożny Panie Hrabio! Mam honor najuprzejmiej donieść, że jutro będę miał wielki dla mnie zaszczyt u JWnego Pana Hrabi być. Łączę dla JWnego Pana Hrabiego i JWnej Pani Hrabiny wyrazy mego najuniżeńszego uszanowania
najpowolniejszy sługa
Jakób Balsambaum
kupiec zboziem“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Mój Fhedzie, jesteś khólem dwudziestu powiatów, ale stanowczo bhak ci jakiegokolwiek obywatelskiego tytułu. Możebyś został phrzynajmniej phezesem Towahrzystwa Tathrzańskiego, jak dotychczasowy phezes zostanie ministhem.
— Moja droga, nigdy nawet w Tatrach nie byłem —
— Nieboszczyk Stefan Zamoyski także wcale w Tathach nie był jeszcze, kiedy go obhali. A i potem dopieho w kilka lat piehwszy rhaz pojechał. Dla wydziału towahrzystwa tathrzańskiego twoje stanowisko towahrzyskie zupełnie wystahcza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ja tam po polsku phawie nie czytam. Tyle jest wybohnych książek fhancuskich i angielskich!
— A ten, co to dedykował pani Stanisławowej — jakże się —
— Asnyk? Póki myślał, że się wkhęci, to dedykował, a umah thomtadhatą!
— Ale wiesz, że podobno coś nieprzyjemnego wyszło — jakieś „Papugi i pasożyty“.
— Skoho się stoi wyżej nad wszelką khytyką i to jeszcze khytyką phrzez dzióhkę od klucza... Guahda e passa! Die Hehhhen heiten — —

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A to coś okhopnego! To powinna phokuhatohya! Do czego tą dochodzi! Powinni go do khyminału zamknąć! To łoth! To łajdak! To jest fohmalna zdhada khaju! To jest kalanie własnego gniazda! To jest nieposzanowanie świętości! To jest zamach stanu! To jest paszkwil! A! A! A! To jest książka, któha zgubi do rheszty Polskę! To się powinno zakazać sphrzedawać! To potwohność! To się powinno na indeks! Ten człowiek waht inkwizycyi świętej! To thrzeba z ambon! Jego thrzeba z khaju wyświecić!
— Jakże, kiedy nikt nie wie, kto to jest — pseudonim.
— Moja dhoga, ja tysiąc rheńskich dam, kto go odkhyje! Napiszę zahaz do ojca Nenufaha — kto mu da rhady, to jezuici! Zdemaskować łotha!
— Okhopne czasy. Rhunie ta biedna ojczyzna, gdy się w niej takie książki ukazują... „Papugi i pasożyty“!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— No i co moja dhoga, no i co?
— Jakem się wzięła do łoboty, cały pokój w Watykanie urządziłam! Meble bołdo ze złoceniami —
— No i co Ojciec Święty?
— Bałdzo był kontent. Ofiałował mi ciełń z krzaka, pod któłym męczenniczka Petłonela uległa gwałtowi konsula Antymona. Patrz — gustowny medalion dałam złobić?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Psiakrew! Znowu na tych przeklętych pogorzelców zbierają! Ki mi dyabli, że się szewcy i bednarze spalili! —
— Daj cokolwiek odczepnego, mój Fhedzie, pahę rheńskich, bo ja się muszę czemś także zaznaczyć. Klema urządziła pokój Ojcu Świętemu w Watykanie. Jabym chciała tego rhoku posłać osobno do Watykanu dziesięć tysięcy fhanków.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ależ panie hrabio, ja nie mogę przetrzymywać na stacyi pociągu o piętnaście minut, dlatego, że pan hrabia się spóźnia. I tak przecież kuryer staje tu tylko umyślnie —
— Nie możesz pan zatrzymywać? No to ja panu pokażę, że pan prędzej jeszcze stąd wyjedziesz, niż blic wiedeński!
— Pan hrabia daruje —
— Mój panie, jeżeli na jedno moje słowo w dyrekcyi wszystkie kuryery tu umyślnie tylko dla mnie stają, to zdaje mi się, że nie będzie mi trudno pańską ważną osobę stąd ruszyć. Na drugi raz żeby mi pociąg stał, do kroćset dyabłów!
— A pan tu co?! Milczeć, bo każę wyrzucić z peronu!
— Co?! Ja pana dziś jeszcze — telegrafem — Ja ci tu pokażę ty żebrak — Klask! (Jakżeby kto w pysk dostał).
— Musimy wrócić do domu, panie Kolesiak — pociąg wyjątkowo musiał odjechać. Tak się uderzyłem mocno w twarz o drzwi wychodząc — — — Jechał kuryer cesarza Wilhelma, dlatego —

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Ja osobiście bynajmniej nic niemam przeciwko tutejszemu naczelnikowi stacyi, ale ustawne skargi, które mnie na niego dochodzą, jego gburowate i ubliżające obchodzenie się z chłopami, zaniedbywanie obowiązków, gdzie w grę wchodzi życie ludzkie, wskutek lenistwa, niedbalstwa, gry w karty i częstej nietrzeźwości, wreszcie jego niemoralne prowadzenie się, zniewalają mnie równie ze względów humanitarnych, jak obywatelskich, wreszcie jako katolika“...
Osobno zaproszę dyrektora na zające — — — zdaje mi się, że nikt nie słyszał, ani nie widział. A ten się nie pochwali, bo się będzie o siebie bał — —

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Więc, ekscellencyo, czy mogę pozwolić sobie mieć nadzieję, że ekscellencya się raczy przychylić do mojej prośby?
— Zobaczę, zobaczę —
— Może zaraz —
— W tej chwili jeszcze nie mogę, panie hrabio.
— Kiedy ekscellencya pozwoli?
— Zobaczę, zobaczę, dam znać.
— Bo ja —
— Teraz są godziny urzędowe, kochany hrabio, jestem czem innem zajęty.
— O! Proszę na moją osobę zupełnie nie zważać! Moje najgłębsze uszanowanie, ekscellencyo! Przepraszam, że się ośmielam.
— Żegnam, żegnam, panie hrabio. Adieu!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Jakże cię phrzyjął?
— Jakto jak? Tak, jak może przyjąć minister książę Schwarzenberg hrabiego Tatarowskiego z Tatarowa — równy z równym. Jakżeś ty chciała? Jabym mu pokazał zresztą,  ...........!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Fhed! Jedźmy stąd! Tu niema co ukhywać przed samym sobą! Lichtensteinowa mi ledwo kiwnęła głową dziś na Opehnhingu.
— Musiało ci się zdawać —
— Uważam też, że Hohenlohówna sthasznie phrzez rhamię rhozmawiała wczohaj wieczóh z Zygmuntem —
— Wszystko ci się zdaje kochana Pusiu.
— Rhobisz dobhą minę phrzy złej ghrze, a ci panowie austryaccy nic sobie z nas nie rhobią!
— Zdaje ci się! Zresztą — phy!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ekscellencya raczy darować, że ośmielam się —
— Proszę zabrać papiery, panie hrabio. Przejrzałem. Nierozumiem, po co pan właściwie udawał się z tem aż do mnie? Załatwią to panu we Lwowie we właściwym urzędzie —
— Chciałem, ekscellencyo, od razu do wielkiego ołtarza, myślałem —
— Do wielkich ołtarzy idzie się po stopniach, panie hrabio. Do widzenia! Zobaczymy się może na jeleniach w Karpatach?
— Ah, byłoby to dla mnie prawdziwym zaszczytem i szczęściem, gdyby książę raczył —
— Dziękuję, panie hrabio, dziękuję. Ma pan ładny stan?
— Pięć byków będzie pewnych. Parole d’honneur.
— No to jak przyjadę do Nadwórnej z arcyksięciem Leopoldem i Ernestem Koburgiem, to sobie pozwolę wstąpić do pana. Bądź pan zdrów, panie hrabio! Do widzenia na jeleniach!
— Moje najgłębsze uszanowanie, ekscellencyo! Proszę raczyć nie zapomnieć o moich nizkich progach! Będzie to dla mnie prawdziwy honor, mości książę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Muszę wcześniej wracać do domu.
— Czemuż tak?
— Schwarzenberg, ten minister, prosił, żeby go zaprosić na jelenie. Ponieważ ma mi tam załatwić pewną kwestyę drogową — — niechce mi się tego — ale przypuszczam, że prędzej przeprowadzi. Zresztą ci Niemcy to się tak wpraszają —

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Doprasam się tys łaski pana hrabiego, leśny mi zajon krowe, jo tys biedna wdowa, dziecko małe pasło, niewiedziało — — przez mlika my jus trzeci dzień —
— Ja się tem nie zajmuje. Byliście u pana nadleśniczego?
— Miemiec! Byłam, ale mie nie rozumioł — za drzwi mie jogier wypchnon —
— No to się postarajcie o takiego, co po niemiecku umie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Prose tys łaski jaśniewielmoznego pana hrabi, joby kciał ściele w lesie kupić, ale mi tys brakuje do fury dwanaście grajcarów, pon leśnicy Vyklepal mie odesłał — ze nimo prawa —
— Moi kochani, jabym chciał, ale jak pan Vyklepal się nie zgadza, to ja nie mogę. To od niego zależy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Słuchajcie no Czaja, powiedzcie ludziom wyraźnie, że jak będą na ludowego kandydata głosowali, to się niemają co spodziewać regulacyi Grabimorgi, ani Łupiwody, szacunki assekuracyi ogniowej będą się obliczały przez pół wartości a ja się o to postaram, aby szpitala w Tyfusicach i szkoły w Chłopskiej Krzywzie do sądnego dnia nie wystawiano!
— Prosę pana hrabiego, przecie chłopi dajom na to piniondze —
— Chłopi mogą dać jeszcze trzy razy tyle, a bez pozwolenia rządu stawiać nie mogą! Niewiecie o tem?
— Dyć wiem —
— A przy wyborach niech pamiętają: wojsko nie żartuje! A nie przyjdą tu wasi, tylko huzary węgierskie.
— Te zatracone —
— Pamiętajcie także, że dałem się umyślnie wybrać do komisyi zapomogowej po ostatniej powodzi; co ja powiem —
— Dyś wiemy, ze co pon hrabia powi w powiecie, to święte —
— No więc!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Jabym takiej ladacznicy za phóg domu nie puściła!
— A księżna Tesia?
— A, moja dhoga, to zupełnie co innego. Tesię unosi nadmiehny tempehament. Ale taka żona phostego dyhektoha banku — —
— To jest zupełnie co innego. Licia w żaden sposób nie można nazwać szulerem. To jest tylko wyładowanie nadmiaru energii. Co będzie robił cały dzień człowiek, którego przodkowie całe życie spędzali na koniu i w lesie, jeżeli się nie zajmuje gospodarstwem? Energia musi się przecież w czemś wyładować — —

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— To jest przecież oburzające, co tu czytam! Chłopi na pograniczu Ślązka i Czech pierwsi się czechizują i Ślązakom mówią: „poco wy głupi chcecie Polakami być!? Na głód i na szlachciców robić?“ Tylko polski chłop potrafi być taki podły!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Sthaszna katasthofa! Dwustu góhników. Tem się tylko pocieszać można, że to z pewnością byli socyaliści...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Nie jest to żaden wielki honoh, ale bahdzo jestem kontenta, że Fhed phrzyjął photektohat nad wystawą khajowych świń w Szlachtosmhodach Galicyjskich.
— Nie można było odmówić — deputacyę wysłali —
— I to, phoszę wuja, co najpiewhszego w powiecie! Thrzech z ghubej szlachty, jeden obywatel Niemiec i dwóch bogatych Żydów, właścicieli ziemskich.
— Bardzo dobrze, żeś przyjął, jak niedziwię się, że tobie właśnie ten protektorat ofiarowano. Nosisz pierwsze w powiecie nazwisko i masz największą fortunę. Ja to uważam, Alfredzie, jako pierwszy krok twojej obywatelskiej karyery. Od tego protektoratu wystawy świń powinna się zacząć twoja era. Pięknie, że nie uchylasz się od włożonych na ciebie przez urodzenie i majątek obowiązków.
— A właśnie tego dnia miało być u nas polowanie na kuropatwy —
— Tem piękniej. Żyłeś zanadto w dumnem oddaleniu od szerszego ogółu. Trzeba coś z siebie poświęcić. Gdy staniesz pośród krajowych świń, niejedna myśl trafna, niejedna idea właściwa i odpowiednia przyjdzie ci do głowy, kto wie? Może te świnie zaprowadzą cię bardzo wysoko?! Ze Szlachtosmrodów możesz zajść aż do Wiednia. Staraj się tylko być zawsze hetmanem.
A obywatele, tobie ofiarowując protektorat, dowodzą, że święte tradycye naszego narodu nie giną jeszcze. Okopy „Świętej Trójcy“ dzierżą się mocno. „Hrabia Henryk“ wbrew pessymizmowi Zygmunta Krasińskiego, który przypisać należy jedynie chorobie, zwyciężał! Traditio — vicisti!
I słusznie. Wielkie rody są nato, żeby wskazywały drogę i były niejako wrodzoną zwierzchnością narodu. Dawniej rodziliśmy się na to, aby być kasztelanami, wojewodami, kanclerzami, hetmanami, prymasami i wiedliśmy kraj na pole chwały. Dziś z prawa urodzenia należą nam się prezesury, wysokie i najwyższe urzędy, dygnitarstwa krajowe, wszelkie protektoraty i reprezentacye. Gdyby nas nie było, któżby był Polską wobec zagranicy, wobec świata? To też wszelkie środki, które władzę i znaczenie w naszych rękach utrzymują i utrwalają, które nam pozwalają mieć je, są dobre. Na szczęście naród polski jest jeszcze na tym stopniu kultury i cywilizacyi, że uważa nas za swoje czoło. Byliśmy i będziemy czołem narodu!
— Godne mahmuhu są słowa wuja! Byliśmy i będziemy czołem nahodu!
— My jedni w narodzie mamy wielkie tradycye polityczne, my jedni rozum polityczny. Dalecy zarówno szowinizmom, jak wygórowanym ambicyom, niepraktycznym ideom, przesadnym pragnieniom i mogącej kogo draźnić narodowej miłości własnej, stoimy, gdzieśmy stać powinni. Wieki uświęciły niewzruszone nasze stanowisko. Jednem ramieniem wsparci o kościół, drugim o monarchizm, jak święty Grzegorz smoka, zwalczamy hydrę nowatorskich idei! Naj budę jak bywało, bo bywało dobrze! Tylko te państwa, które miały silnie zaznaczoną hierarchię stanów, były zdrowe, tylko oligarchiczne rządy były zbawienienne!
A te trzy różne rodzaje guzików szambelańskich, które tu dziś widzę na zebraniu w Tatarowie, te trzy różne cechy liberyi wspólnej, jedynej, jaka nam pozostaje, rozumnej i politycznej dyrektywy — to symbol naszej pracy i zasługi narodowej. To też naród polski rozumie i ocenia, czem dla niego jesteśmy i co nam jest winien. A znów na nas przez Boga obowiązkiem włożonym jest świecenie mu przykładem i protegowanie jego godnych protekcyi usiłowań.
— To też bahdzo jestem kontenta, że Fheda uphosiła szlachta o photektohat wystawy świń khajowych w Szlachtosmhodach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .






  1. Autentyczne. Pani G. z Podola.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.