<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Wydrążona igła
Podtytuł Powieść
Wydawca „Katolik“ Sp. Wydawnicza
Data wyd. 1927
Druk „Katolik“ Sp. Wydawnicza
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz S. R.
Tytuł orygin. L'Aiguille creuse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Uprowadzenie doktora Delattre (czyn nadzwyczaj śmiały).

W chwili zamknięcia redakcyi doniesiono nam wiadomość, która jest tak nieprawdopodobną, że podajemy ją ze wszelkiem zastrzeżeniem.
Wczoraj wieczorem sławny operator dr. Delattre znajdował się z żoną i córką na przedstawieniu „Hernani“ w Comedie-Francaise. Na początku trzeciego aktu, t. j. koło godziny 10, wszedł do loży mężczyzna w towarzystwie dwóch innych i nachylając się nad doktorem, rzekł do niego po cichu, lecz dosyć głośno, aby być słyszanym przez żonę lekarza:
— Doktorze, muszę załatwić pewną czynność dla mnie nadzwyczaj nieprzyjemną, prosiłbym więc pana, abyś zechciał mi ją ułatwić.
— Kim pan jesteś?
— Jestem Thezard, komisarz policyi pierwszego okręgu, mam rozkaz zaprowadzenia pana na prefekturę do pana Dudonis.
— Ależ panie...
— Ani słowa doktorze, błagam. Jestem przekonanym, że zaszła straszna pomyłka, lecz dlatego właśnie nie powinniśmy zwrócić niczyjej uwagi. Jestem pewien, że przed skończeniem przedstawienia będziesz pan z powrotem.
Lekarz wstał i udał się za komisarzem.
Przedstawienie skończyło się, a lekarz nie wrócił. Pani Delattre zaniepokojona udała się na policyę. Zastała tam prawdziwego pana Thezard i poznała ku przerażeniu, że człowiek, który uprowadził jej męża był oszustem.
Pierwsze poszukiwania okazały, że dr. Delattre wsiadł do automobilu, i że automobil ten oddalił się w stronę placu de la Concorde.
„W następnym numerze poinformujemy czytelników naszych o dalszym ciągu tej niesłychanej awantury“.
Fakt ten tak nieprawdopodobny, był jednak autentyczny. „Grand Journal“ w południowem wydaniu nietylko, że wiadomość tę potwierdza, lecz donosi w kilku słowach koniec tej tajemniczej wyprawy:

Koniec historyi i początki domysłów.

Dzisiaj rano, o godzinie dziewiątej, doktor Delattre został odwieziony na ulicę Duret pod numer 78 automobilem, który się szybko oddalił.
Pod numerem 78 na ulicy Duret znajduje się klinika doktora Delattre, do której codziennie o tej samej porze przychodzi.
Gdyśmy prosili o posłuchanie, doktór Dalattre przyjął nas łaskawie, chociaż miał konferencyę z szefem policyi.
— Mogę panom tylko powiedzieć — odrzekł nam, — że traktowano mnie z wszelkimi względami. Trzej moi towarzysze to najmilsi ludzie, jakich kiedykolwiek poznałem, nad wyraz uprzejmi, dowcipni i mili w rozmowie, co było cennym przymiotem, zważywszy długość podróży.
— Wiele godzin trwała podróż?
— Cztery godziny tamdotąd i napowrót.
— A cel tej podróży?
— Zawieziono mnie do chorego, u które operacya była konieczną.
— A operacya udała się?
— Tak, lecz obawiam się skutków tejże... Tutaj byłbym pewien wyleczenia, lecz tam, w tych warunkach w jakich się znajduje...
— Złe warunki?
— Obrzydliwe... Komórka w oberży... i niemożliwość jakiejkolwiek opieki i starań.
— Więc któż może go uratować?
— Cud... A następnie młodość i niebywale silny organizm.
— Nie możesz nam pan nic więcej powiedzieć o swoim przygodnym pacyencie?
— Nie mogę. Najpierw przysiągłem, a po drugie dano mi dziesięć tysięcy franków na moją klinikę. Gdybym nie dotrzymał słowa, odebranoby mi tę sumę.
— Cóż znowu! Wierzysz pan w to?
— Wierzę. Wszyscy ci ludzie byli bardzo poważni.
Takie są wiadomości, których nam udzielił doktor Delattre. Wiemy także skądinąd, że szef policyi nie zdołał zaczerpnąć bliższych wiadomości, co do operacyi, której doktór dokonał, ani o człowieku, ani o tem, jakie okolice automobilem przejeżdżał. Trudną będzie więc rzeczą dojść do prawdy.
O prawdzie tej domyśliło się kilku przezorniejszych ludzi przez zbliżenie faktów, które się stały w wieczór przedtem w Ambrumesy, a które opisywane były przez wszystkie gazety. Była jakaś łączność między zniknięciem ranionego włamywacza, a uprowadzeniem sławnego chirurga.
Śledztwo bowiem wykazało słuszność domysłów. Idąc za śladami pseudo-forczpana, który uszedł na rowerze, upewniali, że dotarł do lasu d’Arques, oddalonego o kilkanaście kilometrów, gdzie wrzucił koło w rów, następnie udał się do Saint-Nicolas, skąd wysłał depeszę następującej treści:

„A. L. N., Biuro 45, Paryż.

„Rozpaczliwa sytuacya. Operacya konieczną. Wysłać sławę drogą państwową 14“.
Dowód ten był niezbity. Wspólnicy z Paryża zostali zawiadomieni. O godzinie dziesiątej wysłali sławę lekarską drogą państwową numer 14, która przytyka do lasu d’Arques, a kończy się w Dieppe. Przez ten czas banda włamywaczy, korzystając z zamieszania spowodowanego przez pożar, uprowadziła swego naczelnika do jakiejś oberży, w której dokonano operacyi zaraz po przybyciu lekarz koło godziny drugiej.
Nie było wątpliwości. Wysłani przez policyę paryską, Ganimard i Folenfant, skonstatowali przejazd automobilu przez Pontoise, Gournay i Forges. Również z Dieppe do Ambrumesy. A chociaż stracono ślad o jakie pół mili od zamku, zauważono dużo śladów stóp między furtką, a ruinami klasztoru. Ganimard zauważył również, że zamek u furtki był popsuty.
Wszystko się więc wyjaśniło, chodziło zatem tylko o znalezienie oberży, o której wspominał doktór Delattre. Drobnostka to dla takiego detektywa, jak Ganimard. Zresztą liczba oberży jest ograniczoną, a zważywszy na stan chorego, nie mogli go daleko transportować. Ganimard i Quevillon rozpoczęli poszukiwania. Na milę wokoło przeszperali wszystkie domy, które mogły były nosić miano oberży, lecz rannego nie znaleźli.
Ganimard uwziął się. Przespał w zamku noc z soboty, chcąc w niedzielę prowadzić dalej poszukiwania. W niedzielę rano żandarmi donieśli mu, że w nocy zauważyli sylwetkę człowieka, który prześlizgnął się ścieżką wzdłuż muru. Czy to jaki wspólnik, który przybył po wiadomości? Czy miano się domyślać, że przywódca bandy nie opuścił klasztoru, lub że się znajduje w pobliżu?
Wieczorem Ganimard w towarzystwie Folenfant stanęli na czatach za murem przy furtce.
Krótko przed północą jakiś człowiek wyszedł z lasku, przeszedł między nimi, i przez furtkę udał się do parku.
Przez trzy godziny widzieli, jak błądził między ruinami, to schylając się, to unosząc głazy, często stawał zamyślony. Następnie zbliżył się do furtki i chciał wrócić tą samą drogą.
Przeszkodzili mu detektywi. Ganimard uchwycił go za nogi. Nie bronił się, najspokojniej w świecie pozwolił się skrępować i zaprowadzić do zamku. Gdy go wzięli na spytki, odpowiedział im, że tylko sędziemu śledczemu odpowiadać będzie.
Przywiązali go więc do nogi od łóżka w pokoju przylegającym do ich sypialni.
W poniedziałek rano przybył pan Filleul. Ganimard doniósł mu o dokonanem schwytaniu. Kazano więźniowi zejść. Był to Izydor Beautrelet.
— Pan Izydor Beautrelet! — wykrzyknął pan Filleul z zadowoleniem, wyciągając do niego ręce. — A to miła niespodzianka! Nasz przygodny detektyw tutaj, to dobra wróżba. Panie inspektorze, pozwól, że ci przedstawię ucznia retoryki w liceum Janson de Sailly.
Ganimard osłupiał. Izydor ukłonił mu się bardzo nisko, jak przed kimś, którego zasługi się ceni, a zwracając się do pana Filleul, zapytał:
— Zdaje się, panie sędzio, że posiadasz o mnie dobre informacye.
— Doskonałe! Najpierw prawdą jest, że byłeś w Veulesles-Roses w czasie, w którym zdawało się pannie de Saint-Veran, że ciebie widziała. Następnie jesteś rzeczywiście Izydorem Beautrelet, uczniem retoryki, nawet doskonałym uczniem, pilnym i wzorowego prowadzenia się.
— Informacye więc są tak dobre, że...
— Że jesteś wolnym panie Izydorze Beautrelet.
— Zupełnie wolnym?
— Zupełnie. Ale pod pewnym warunkiem. Bo nie ujdzie bezkarnie, że ktoś zadaje narkotyki, ucieka przez okno, a następnie wałęsając się po cudzej własności, daje się pochwycić. Za wypuszczenie poraz drugi żądam nagrody.
— Słucham.
— A więc, dokończymy naszą przerwaną rozmowę, powiesz mi pan, jak daleko postąpiłeś w swoich poszukiwaniach. Przez dwa dni wolności musiałeś pan dużo nazbierać cennego materyału.
Ponieważ Ganimard chciał odejść, sędzia odezwał się:
— Panie inspektorze, tutaj jest pana miejsce, nie odchodź, zaręczam panu, że warto posłuchać. Pan Beautrelet ma renomę doskonałego obserwatora, któremu żaden szczegół nie ujdzie, koledzy jego uważają go za rywala Sherlocka Holmesa.
— Rzeczywiście? — zapytał Ganimard ironicznie.
— Oczywiście. Jeden z jego kolegów pisze mi: „Jeżeli Beautrelet mówi, że wie, nie wątp pan, że jest inaczej“. A zatem panie Beautrelet, masz sposobność okazać, że opinia twoich kolegów o tobie jest słuszną.
Izydor słuchał z uśmiechem, wreszcie odrzekł:
— Jesteś okrutnym, panie sędzio. Śmiejesz się z biednych kolegów, którzy się starają rozerwać w taki sposób, w jaki mogą. Zresztą masz pan słuszność i ja z mojej strony nie dam powodów do drwin.
— Więc nie wiesz nic, panie Beautrelet.
— Przyznaję pokornie, że nic nie wiem. Bo nie powiem, że coś wiem, jeżeli takie rzeczy są mi jasne, które i panu sędziemu znane być muszą.
— Naprzykład?
— Naprzykład, przedmioty skradzione.
— Więc wiesz, jakie przedmioty skradziono?
— Również i pan wiesz o nich, nie wątpię o tem. Najpierw nad tem się zastanawiałem i zdawało mi się, że poznawszy tę rzecz, praca będzie łatwiejsza.
— Będzie łatwiejsza? doprawdy?...
— Mój Boże, tak. Trzeba tylko namysłu i rozwagi.
— I nic więcej?
— Nic więcej.
— W jaki sposób doszedłeś pan do tej wiadomości?
— Otóż, zachodziła kradzież, gdyż obie panie równo świadczą, że widziały dwóch mężczyzn, unoszących jakieś przedmioty.
— Tak, kradzież popełniono.
— Druga rzecz, że nic nie braknie, gdyż pan de Gesvres nas o tem zapewnia, a musi być pod tym względem najlepiej poinformowanym.
— Tak, nic nie braknie.
— Zważywszy te dwie rzeczy, trzeba dojść do następującej konkluzyi: ponieważ coś skradziono, a mimo to nic nie braknie, musiano więc skradzione przedmioty zastąpić podobnemi. Pospieszam dodać, że moje wywody mogą by fałszywe, lecz myślę, że dobrze będzie zbadać je należycie, nim je odrzucimy.
— Rzeczywiście... rzeczywiście, — szepnął sędzia, widocznie zainteresowany.
— Cóż więc znajduje się w salonie, — ciągnął dalej Izydor, — na coby się złakomili złodzieje? Najpierw gobeliny. Lecz to niemożliwe. Gobeliny nie dadzą się tak łatwo naśladować. Zostają więc cztery płótna Rubensa.
— Co mówisz?
— Mówię, że te obrazy są podrobione.
— Niemożliwe!...
— Powtarzam, że obrazy te są podrobione.
— Ja powtarzam, że to niemożliwe.
— Panie sędzio, mniej więcej przed rokiem przybył tutaj pewien młody człowiek, który kazał się nazywać Charpenais. Prosił, aby mu pozwolono skopiować te cztery Rubensy. Pan de Gesvres zezwolił na to. Charpenais pracował więc przez pięć miesięcy od rana do wieczora w tym salonie. Są to więc te same kopie, które zajmują miejsce prawdziwych Rubensów, przekazanych panu de Gesvres przez wuja jego, markiza de Bobadilla.
— Jakiż dowód?
— Nie mogę dać dowodów. Lecz jestem o tem przekonany, starczy bowiem na nie spojrzeć.
Pan Filleul i Ganimard spojrzeli na siebie, nie ukrywając zdziwienia. Pan inspektor nie myślał już o odejściu.
Wreszcie odezwał się pan Filleul:
— Trzeba zapytać się, co o tem myśli pan de Gesvres.
Ganimard przywtórzył sędziemu.
— Trzeba usłyszeć jego zdanie
Dano więc rozkaz, aby prosić pana hrabiego do salonu.
Pan de Gesvres ukazał się natychmiast.
— Panie hrabio, dalsze poszukiwania, naprowadziły nas na zupełnie niespodziewane domysły, rozchodzi się więc o to, czy je pan potwierdzisz lub odrzucisz. Może... mówię może... włamywacze ci mieli na celu ukraść cztery obrazy Rubensa... czyli zastąpić je kopiami, których dokonał przed rokiem malarz nazwiskiem Charpenais. Zechciej pan, panie hrabio, przekonać się, czy obrazy te uznajesz za oryginały.
Hrabia zdawał się być niemile dotknięty. Spojrzał na Izydora Beautrelet, następnie na sędziego, i odrzekł nie rzuciwszy okiem na obrazy:
— Myślałem panie sędzio, że prawda nie wyjdzie na jaw. Ponieważ zaś jest inaczej nie waham się oznajmić: cztery te obrazy są podrobione.
— Więc wiedziałeś pan o tem?
— Od pierwszej chwili.
— I dlaczego nie powiedziałeś pan, panie hrabio?
— Posiadacz cennego przedmiotu nie spieszy się nigdy powiedzieć, ze przedmiot ten nie jest autentyczny.
— Był to jednak najprostszy sposób, aby wrócić do ich posiadania.
— Mojem zdaniem jest inny sposób lepszy.
— Jaki?
— Nie rozgłaszać tego zajścia, aby złodziei nie przestraszyć, i zaproponować im wykupienie obrazów, które bądź co bądź muszą im zawadzać.
— Lecz w jaki sposób porozumieć się z nimi?
Hrabia nic nie odrzekł, tymczasem Izydor podał sposób:
— Trzeba zamieścić krótką wzmiankę w „Journal’u“, w „Echo de Paris“ i w „Matin“; wzmianka ta powinna brzmieć:

„Jestem gotów odkupić obrazy“.

Hrabia potwierdził skinieniem głowy. Izydor okazał się znowu bystrzejszym od swoich starszych i wytrawnych kolegów.
— Doprawdy, kochany panie, — wykrzyknął pan Filleul, — koledzy twoi mieli słuszność. Co za rzutki umysł! Jak tak dalej pójdzie, panie Ganimard, to nie będziemy mieli tutaj nic do czynienia.
— To nie było przecież tak trudną rzeczą.
— Chcesz pan przez to powiedzieć, że dalszy ciąg jest więcej zawiły? Zobaczymy. Przypominam sobie, że podczas naszej pierwszej rozmowy, powiedziałeś mi, że znasz nazwisko mordercy.
— Tak jest.
— Któż więc zabił Jana Daval? Żyje ten człowiek? Gdzie ukrywa się?
— Zachodzi pewne nieporozumienie, panie sędzio, i to od samego początku. Morderca, a uciekający są dwie różne osoby.
— Co pan mówisz? — wykrzyknął pan Filleul. — Człowiek, z którym walczył pan de Gesvres, którego panna de Saint-Veran zraniła, a którego szukamy, człowiek ten nie jest mordercą Jana Davala?
— Nie.
— Nie rozumiem więc. Któż-że jest mordercą Jana Davala?
— Jan Daval został zabity przez...
Beautrelet przerwał, zamyślił się i po chwil ciągnął dalej:
— Nim powiem prawdę, muszę najpierw wskazać, w jaki sposób doszedłem do tego twierdzenia, w przeciwnym razie, oskarżenie moje wydałoby się panom monstrualne. A nie jest niem... zaręczam, nie jest niem. Jest bowiem jeden szczegół, który nie został zauważony, a który ma znaczenie wielkiej wagi. Jan Daval, w chwili, gdy został śmiertelnie raniony, był kompletnie ubrany tak, jak chodził codziennie, z szelkami, w kołnierzyku, krawatce. Morderstwo zaś zostało popełnione o czwartej nad ranem.
— Owszem, podpadła mi ta okoliczność, — rzekł sędzia, — lecz zapytany o to pan de Gesvres, oświadczył, że Jan Daval lubił pracować późno w noc.
— Służba twierdzi przeciwnie, mówi, że kładł się zwykle o wczesnej porze. Lecz przypuśćmy, że nie kładł się tej nocy: dlaczego w takim razie rozebrał łóżko w ten sposób, aby dać do myślenia, że leżał? A jeżeli leżał, dlaczego usłyszawszy hałas, dał sobie tyle czasu, aby się ubrać całkowicie, zamiast, zarzucić cośkolwiek na siebie i biedz na ratunek? Zwiedziłem jego pokój tego samego dnia, w tym czasie, gdy pan jadłeś śniadanie. Widziałem, że miał przy łóżku pantofle. Dlaczego nie wziął ich, zamiast ciężkich butów nabitych gwoździami?
— Dotychczas nie widzę...
— Dotychczas nie widzisz pan, panie sędzio, jak tylko same sprzeczności. Mnie wprawdzie wydały się bardzo podejrzane, gdym się dowiedział, że malarz Charpenais był przedstawiony i polecony przez Jana Davala.
— Więc cóż?
— Stąd nie trudno wnioskować, że Jan Daval i Charpenais działali w porozumieniu.
— Zdaje mi się, że za prędko stawiasz wnioski, panie Beautrelet.
— Rzeczywiście potrzebowałem do tego twierdzenia materyalnego dowodu. Otóż w pokoju Jana Davala, znalazłem na biurku na kawałku papieru następujący adres: „Pan A. L. N., biuro 45. Paryż“. Na drugi dzień po owem zajściu, dowiedziano się, że telegram wysłany przez pseudo-woźnicę nosił ten sam adres: A. L. N., biuro 45. Dostateczny dowód, że Jan Daval korespondował z bandą, która urządziła napad i uniosła obrazy.
Pan Filleul nie znalazł żadnego słowa opozycyi.
— Przypuśćmy, że tak jest. Współdziałanie dowiedzione, jaka więc z tego konkluzya?
— Najpierw, że uchodzący nie mógł zabić Jana Daval, ponieważ był jego wspólnikiem.
— Więc?
— Panie sędzio, proszę przypomnieć sobie pierwsze zdanie, jakie wyrzekł pan de Gesvres, gdy wrócił do przytomności. Zdanie to jest spisane w protokóle: „Nie jestem ranny... A Daval?... czy żyje?... nóż?...“ Proszę złączyć to z drugiem zdaniem, które wyrzekł pan de Gesvres podczas przesłuchów: „Człowiek rzucił się na mnie, i powalił mnie uderzeniem pięści w kark“. W jaki sposób będąc nieprzytomnym, pan de Gesvres przyszedłszy do siebie, mógł wiedzieć, że Daval został pchnięty nożem?
Izydor Beautrelet nie czekał na odpowiedź, ciągnął bowiem dalej:
— Z tego wszystkiego wynika, że Jan Daval wprowadził bandytów do tego salonu. Gdy się tutaj znaleźli ze swoim szefem, jakiś szmer doszedł ich z tego oto buduaru. Daval otwiera drzwi. Poznając pana de Gesvres, rzuca się na niego, z nożem w ręku. Panu de Gesvres udało się wyrwać z ręki nóż, którym śmiertelnie rani Jana Davala, lecz równocześnie zostaje powalony uderzeniem pięści przez człowieka, którego obie panie widziały kilka minut później.
Znowu zdumiony wzrok pana Filleul spotkał się ze wzrokiem Ganimard’a. Sędzia zapytał:
— Panie hrabio, mam przyjąć to opowiadanie, jako zgodne z prawdą?
Pan de Gesvres milczał.
— Ależ, panie hrabio, milczenie pańskie daje dużo do myślenia... błagam, powiedz prawdę.
Pan de Gesvres odrzekł dobitnie:
— Opowiadanie pana Izydora Beautrelet, jest prawdziwe.
Sędzia zaperzył się.
— W takim razie nie rozumiem, dlaczego chciałeś nas pan wywieźć w pole! Mogłeś przecież otwarcie przyznać się do popełnionego czynu, gdyż byłeś pan w prawie bronić własnego życia.
— Jan Daval, — odrzekł pan de Gesvres, — pracował przy mnie przez lat dwadzieścia. Posiadał moje nieograniczone zaufanie. Jeżeli więc mnie zdradził, nie wiem dla jakich przyczyn, w każdym razie z powodu jego zasług nie chciałem, aby zdrada jego na jaw wyszła.
— Nie chciałeś pan, panie hrabio, bardzo to pięknie, lecz powinieneś.
— Nie jestem pańskiego zdania, panie sędzio. Jeżeli dotychczas nikt nie został niewinnie o tę zbrodnię posądzony, miałem prawo nie oskarżać tego, który był zarazem winnym i ofiarą. Śmierć była dla niego karą dostateczną.
— Lecz teraz, jeżeli znamy prawdę, musisz nam pan powiedzieć wszystko, co wiesz, panie hrabio.
— Służę. Otóż są dwa listy pisane przez niego do wspólników. Wydobyłem je z portfelu kilka chwil po śmierci.
— Jaki miał powód, aby popełnić kradzież?
— W Dieppe mieszka na ulicy de la Barre pod numerem 18-ym pewna pani nazwiskiem Verdier. Aby jej przyjść z pomocą pieniężną, Daval stał się nieuczciwy.
Dramat ów wyjaśniał się powoli.
— Cóż więc dalej? — ozwał się pan Filleul, gdy hrabia Gesvres wyszedł.
— Mój Boże, panie sędzio, moje wiadomości prawie, że wyczerpane.
— A gdzież znajduje się nasz uciekający, nasz ranny?
— Co do tego punktu jesteś panie sędzio, równie dobrze poinformowany, jak ja. Zauważyłeś ślady między ruinami... widziałeś....
— Tak, tak, wiem... lecz od czasu, jak go wykradli, któż im udzieli wskazówki o tej oberży, do której go przenieśli?
— Oberży! oberży! — zaśmiał się Beautrelet. — To przypowiastka. Oberża ta nie istnieje. Jest to wybieg, jak tyle innych, lecz genialnie obmyślany, jeśliście panowie uwierzyli.
— Jakże nie wierzyć, kiedy doktór Delattre zaręcza...
— Właśnie dlatego, — odrzekł z przekonaniem Beautrelet. — Ponieważ doktór Delattre zaręcza, nie trzeba temu wierzyć. Przecież doktór Delattre nie chciał dać żadnych szczegółów, któreby prowadziły na ślad pobytu swego pacyenta! I otóż uwagę wszystkich zwraca na oberżę! Bądź pan pewnym, że rzecz tę kazano mu w ten sposób przedstawić, a nie inaczej, pod grozą zemsty. Doktór ma żonę i córkę. Za bardzo je kocha, aby nie miał być powolny tym ludziom, których olbrzymią siłę poznał. Z tego to powodu dostarczył wam tak dokładnych wskazówek.
— Doprawdy tak dokładnych, że nie możemy znaleźć owej oberży.
— Nie możesz pan jednak przestać wierzyć, i odwróciłeś, panie sędzio, uwagę od tego jedynego miejsca, w którem człowiek ów może się znajdować, od tego tajemniczego miejsca, którego nie mógł opuścić, a do którego się wślizgnął, będąc ranionym przez pannę de Saint-Veran.
— Ależ, do pioruna, gdzież on się znajduje? W jakim zakątku piekła?
— W ruinach starego opactwa.
— Przecież już niema ruin! Zaledwie kilka odłamów muru... kilka strzaskanych kolumn!
— Otóż tam właśnie się zagrzebał, — zawołał z mocą Izydor Beautrelet, — na tę przestrzeń musicie skoncentrować poszukiwania, tam, nigdzieindziej nie znajdziecie Arsena Lupin.
— Arsena Lupin! — wykrzyknął sędzia, zrywając się z siedzenia.
Zapanowało uroczyste milczenie, w którem zdało się, że brzmią jeszcze sylaby sławnego tego nazwiska. Czyż możliwe, aby to był Arsen Lupin, którego daremnie szukają od dni kilku? Jakie szczęście dla sędziego, gdy zdoła pochwycić największego awanturnika! Czeka go sława i awans w przyszłości! Ganimard nie poruszył się. Izydor zapytał go:
— Jesteś pan mojego zdania?
— Oczywiście!
— Pan również nie wątpiłeś na chwilę, że to nikt inny, jak Lupin, zorganizował całą tę napaść.
— Nie wątpiłem ani na sekundę. Każdy czyn jego różni się od czynu innych, jak twarz od twarzy. Trzeba tylko umieć patrzeć.
— Tak pan myślisz... tak myślisz... — powtarzał pan Filleul.
— Jestem tego pewien, — rzekł z przekonaniem młody człowiek. — Zważmy tylko tę jedną rzecz: pod jakiemi inicyałami korespondowali ze sobą? A. L. N., to znaczy pierwsza litera imienia Arsen i pierwsza i ostatnia nazwiska Lupin.
— Słowo daję, nic oczom pańskim nie ujdzie, — zawołał Ganimard, — czeka cię świetna przyszłość, a ja stary składam przed tobą broń.
Beautrelet poczerwieniał z radości i uścisnął serdecznie dłoń inspektora.
Wszyscy trzej wyszli na balkon, skąd roztaczał się widok na ruiny.
— Więc tam miałby się znajdować, — szepnął pan Filleul.
— Tam jest napewno, — rzekł głucho Beautrelet. — Tam jest od chwili, w której upadł. Nie mógł przecież ujść, nie będąc widzianym przez pannę de Saint-Veran, ani przez żadnego ze służby.
— Jaki dowód masz pan na to twierdzenie?
— Dowód dali nam sami wspólnicy. Wszakże tego rana jeden z nich przebrał się za woźnicę i przywiózł panów tutaj.
— Aby usunąć kaszkiet, jedyny znak tożsamości.
— Niech będzie, lecz nadewszystko, aby za dnia obejrzeć miejsce, i przekonać się naocznie, co się stało z ich naczelnikiem.
— I myślisz pan, że się przekonał?
— Przypuszczam, gdyż zapewne znał miejsce schronienia. Przypuszczam także, że stan chorego musiał być groźny, bo popełnił, zapewne z żalu tę nieostrożność, że napisał słowa groźby: „Biada panience, jeżeli zabiła naszego przywódcę“.
— Lecz przyjaciele mogli go następnie uprowadzić?
— Kiedy? Przecież ludzie pańscy pilnowali ruin. A następnie, gdzież mianoby go ukryć? W najlepszym razie mogliby go wywieść o jakie pół mili, gdyż konającego daleko wozić nie można, a natenczas byłbyś go pan odszukał. Powiadam panom, że się tam znajduje. Przyjaciele nie mogliby byli mu dać pewniejszego schronienia. Tu dotąd sprowadzili także lekarza, w tym czasie, gdyż żandarmi biegli gasić pożar.
— Lecz w jaki sposób żyje? W jaki sposób żyć będzie? przecież, aby nie zmarnieć, potrzeba wody i pewnych pożywień!
— Nic więcej powiedzieć nie mogę... Nic nie wiem... Lecz przysięgam, że tam się ukrywa. Tam się znajduje, gdyż gdzieindziej być nie może. Jestem tak pewnym, jakbym go dotykał.
Palcem wskazał na ruiny, i zatoczył mały krąg, który równał się punktowi. Owego to punktu szukali obaj koledzy z taką niezachwianą wiarą, jak Izydor Beautrelet, który swoją pewność na nich przeniósł. Tak, Arsen Lupin tam był. Ni jeden, ni drugi nie wątpił o tem.
Jakieś tragiczne wrażenie ogarnęło ich na myśl, że tam, o kilka kroków, w mrocznem ukryciu, leżał bez pomocy, zgłodniały i we febrze, na świat cały znany awanturnik.
— A jeżeli umrze? — zapytał szeptem pan Filleul.
— Jeżeli umrze, — rzekł Beautrelet, — jeżeli się wspólnicy o śmierci dowiedzą, czuwaj pan nad bezpieczeństwem panny de Saint-Veran, bo zemsta będzie straszna.
Kilka minut później, mimo prośb ze strony pana Filleul, Beautrelet wyjechał do Dieppe, gdyż wakacye jego kończyły się tego właśnie dnia. Do Paryża przybył koło piątej, a o ósmej porówno z kolegami, przestąpił próg liceum Janson.
Ganimard, po drobiazgowem, a mimo to owocnem przeszukaniu ruin Ambrumesy wyjechał wieczornym kuryerem. Przyszedłszy do siebie, zastał następującą wiadomość:

„Panie Inspektorze!
„Mając wieczorem chwilę czasu, mogłem zebrać kilka wiadomości, które myślę, że pana zainteresują.
„Od roku Arsen Lupin mieszka w Paryżu pod nazwiskiem Etienne (Stefan) de Vaudreix. Musiałeś pan zauważyć, że nazwiskiem tem często były podpisywane rozmaite artykuły, szczególniej sportowe. Dużo podróżuje, swoją nieobecność tłómaczy tem, że idzie, jak mówi, do Bengalu polować na tygrysy lub do Syberyi na niebieskie lisy. Zajęty podobno rozlicznemi interesami, których nikt nie potrafi bliżej określić.
„Mieszka obecnie przy ulicy Marbeuf nr. 36. (Proszę zauważyć, że ulica Marbeuf leży w obrębie pocztowego biura nr. 45). Od czwartku 23-go kwietnia, tj. od wigilii napaści na Ambrumesy, Etienne de Vaudreix nie dał znaku o sobie.
„Dziękując za okazaną życzliwość, racz przyjąć, panie Inspektorze wyrazy głębokiego szacunku. Izydor Beautrelet.

„Post-Scriptum. — Tylko nie myśl pan czasem, że miałem wielkie trudności, aby zdobyć tych kilka informacyi. Rano w dzień morderstwa, gdy pan Filleul prowadził śledztwo, przyszła mi szczęśliwa myśl, obejrzenia kaszkietu, zanim pseudo-woźnica go zamienił. Nazwisko kapelusznika starczyło mi, aby się dowiedzieć o nazwisku posiadacza i jego mieszkaniu“.

Na drugi dzień rano, Ganimard udał się na ulicę Marbeuf pod wskazanym numerem. Zebrawszy rozmaite wiadomości u odźwiernego, kazał sobie otworzyć pomieszkanie parterowe na prawo. Pomieszkanie to było urządzone elegancko, z komfortem, lecz nie znalazł w niem nic, jeno garść popiołu w kominku. Cztery dni przedtem jacyś dwaj panowie popalili kompromitujące listy.
Wychodząc z pomieszkania, Ganimard napotkał listowego, który miał list do Stefana de Vaudreix.
Po południu, zawiadomiony o sprawie trybunał, żądał wydania listu. List ten był wysłany z Ameryki i zawierał po angielsku co następuje:

Panie!
„Potwierdzam listownie odpowiedź, którą dałem pańskiemu agentowi. W chwili, gdy będziesz pan w posiadaniu czterech obrazów pana de Gesvres, nadeślij je pan znanym sposobem.
„Dołącz pan resztę, jeżeli się uda, chociaż wątpię.
„Nieprzewidziane interesy spowodowały, że muszę wyjechać, przybędę równocześnie z listem. Stanę w Grand-Hotel.

Podp.: Harlington“.

Tego samego dnia Ganimard, zaopatrzony w mandat aresztowania, przydybał pana Harlingtona, obywatela amerykańskiego, który mocy współudziału kradzieży dostał się pod klucz.
Tak więc, w dwudziestu czterech godzinach dzięki informacyom niespodzianym siedmnastoletniego chłopca, zawiła ta sprawa powoli wychylała się na światło dzienne. W dwudziestu czterech godzinach został wykryty plan, którym wspólnicy ocalić chcieli swego szefa. Pochwycenie więc rannego, konającego Arsena Lupin nie przedstawiało trudności. Banda rozproszona, znano jego miejsce pobytu w Paryżu, nazwisko, pod którem się krył, i poznano dokładnie plan całego przedsięwzięcia, jednego z najśmielszych, który najwięcej narobił wrzawy.
Publiczność nie wychodziła z podziwu, zachwytu i ciekawości. W „Journal de Rouen“ pojawił się udatny artykuł, który opisywał pierwsze przesłuchy młodego retoryka, jego słodycz, wdzięk naiwny i spokój. Pochwały pana Filleul i inspektora Ganimard, których zachwyt nie miał granic, dały poznać publiczności, jaką rolę odegrał Izydor Beautrelet. On sam zrobił wszystko. Jemu należała się sława i cześć z odniesionego zwycięstwa.
Publiczność ogarnął szał. Z dnia na dzień stawał się Beautrelet coraz większym bohaterem. Publiczność nienasycona, chciała coraz ściślejszych informacyi, tyczących się jej nowego faworyta. To też reporterzy oblegali liceum Janson de Sailly, notując pochwycone od kolegów najmniejsze o nim szczegóły. Ogół dowiedział się więc o zdolnościach jego i o reputacyi, jaką się cieszył wśród kolegów. Nazwano go rywalem Sherlocka Holmesa.
Profesorowie zaś urządzali sobie rodzaj rozrywki, zadając Izydorowi Beautrelet najzawilsze pytania, na które dawał z wrodzonym spokojem, nadzwyczaj jasne i przekonywujące odpowiedzi.
Najciekawszą rzeczą było dziełko, które w kilkunastu egzemplarzach przechodziło z rąk do rąk wszystkich uczniów liceum. Dziełko to nosiło tytuł: „Arsen Lupin, jego metoda, w czem jest klasyczna, a w czem oryginalna“.
Było to głębokie studyum wszystkich awantur Arsena Lupin, w którem przebiegłość znanego włamywacza ukazywała się z zadziwiającą dokładnością. W tem dziełku przedstawił mechanizm jego działania, specyalną taktykę, jego listy drukowane w pismach, jego groźby, jego zapowiadanie o przyszłej kradzieży, słowem wszystkie wybiegi, jakimi umiał ogłupić swoje ofiary, tak że w końcu, każda rzecz działa się poniekąd z przyzwoleniem odnośnej osoby.
Dziełko to było napisane tak jasno i żywo, z ironią zarówno naiwną jak nielitościwą, że publiczność prawie na rękach nosiła ulubieńca, i w walce, która rozpoczęła się między Izydorem Beautrelet a Arsenem Lupin, przepowiadała zwycięstwo młodemu retorykowi.
Możność tego zwycięstwa była jeszcze w bardzo dalekiej przyszłości.
Mimo wszelkich zabiegów nie można było dowieść panu Harlingtonowi tożsamości nazwiska, ani przynależności do bandy Arsena Lupina. Milczał uparcie. Po zbadaniu zaś charakteru jego ręki nie śmiano prawie przypisywać mu autorstwa listu. Wiedziano tylko, że jakiś pan Harlington stanął w Grand-Hotelu z małą torebką i wypchanym banknotami portfelem — to wszystko.
I w Dieppe sprawa ta nic dalej nie postępowała. Pan Filleul spoczywał na laurach zdobytych przez Izydora Beautrelet. Nie wykryto dotychczas, kim był człowiek, widziany w przeddzień morderstwa przez pannę de Saint-Veran, a który miał być podobny do Izydora Beautrelet. Również nie zbadano, co się stało z czterema obrazami, ani nie wyśledzono, w którą stronę udał się automobil, uwożący cenne te zabytki.
Wprawdzie w Luneray, w Yerville i w Yvetot spostrzeżono ślady gum automobilowych, nawet w Caudebec-en-Caux były takież ślady, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa musieli się promem przedostać na drugą stronę Sekwany. Po gruntowniejszych poszukiwaniach odnaleziono nawet automobil, lecz jednozgodnie orzeczono, że byłoby rzeczą niemożliwą, aby można było w nim ukryć cztery obrazy tych rozmiarów, aby nie były zauważone przez ludzi, znajdujących się na promie.
Znaleziono więc automobil, lecz pytano się znowu, co stało się z owymi obrazami?
Na te wszystkie pytania, pan Filleul nie umiał znaleźć odpowiedzi. Również poszukiwania w ruinach nie odnosiły pożądanego skutku. Codziennie podwładni z p. Filleul na czele przeszukiwali wszelkie zakątki miejsca; wskazanego przez Izydora Beautrelet, lecz nie znaleziono i cienia możliwości, gdzieby Arsen Lupin — jeżeli dowodzenia Izydora były słuszne — mógł się tak długo ukrywać.
Jest więc rzeczą zupełnie naturalną, że zwrócono się do Izydora, ponieważ on sam był zdolny rozproszyć ciemności, które po cofnięciu się jego stały się jeszcze więcej nieprzeniknione. Dlaczegóż nie zapalał się do tej sprawy? Przecież tak świetnie rozpoczęta, nie sprawiałaby wiele trudu, aby ją doprowadzić do ostatecznego rozwiązania.
Pytanie to zadał młodemu człowiekowi pewien redaktor „Grand Journalu“, na co Izydor odpowiedział mu spokojnie:
— Kochany panie, nietylko Arsen Lupin jest na świecie i historye o awanturnikach i detektywach, lecz także ta rzeczywistość, która się zwie egzaminem. Składamy go w lipcu. Teraz mamy maj, a nie chciałbym przepaść, coby bowiem mój ojciec na to powiedział?
— Lecz cieszyłby się bardzo, gdybyś w ręce sprawiedliwości oddał Arsena Lupin!
— Ba! Na wszystko czas się znajdzie. Na przyszłe wakacye...
— Zielonych Świątek?
— Tak. Pojadę tam w sobotę, 6 czerwca pierwszym pociągiem.
— A wieczorem tejże soboty Arsen Lupin będzie schwytany.
— Dasz mi pan czas do niedzieli? — zapytał śmiejąc się Beautrelet.
— Pocóż ta zwłoka? — odrzekł zupełnie seryo.
Niewytłomaczone zaufanie ogarnęło wszystkich, ślepo mu wierzono. Spodziewano się od niego nadzwyczajności. Szósty czerwiec! Datę tę powtarzały wszystkie gazety. Szóstego czerwca Beautrelet pierwszym pociągiem przybędzie do Dieppe, a wieczorem Arsen Lupin będzie pochwycony.
— Pod tym warunkiem, że przez ten czas nie ujdzie, — dorzucali przyjaciele awanturnika.
— Niemożliwe! Wszelkie ostrożności są przewidziane.
— Lecz może umrzeć, — mawiali zwolennicy, którzy woleliby jego śmierć, niż jego uwięzienie.
— Ale cóż znowu. Gdyby umarł, wspólnicy wiedzieliby o tem, i Lupin zostałby pomszczony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.