<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Wydrążona igła
Podtytuł Powieść
Wydawca „Katolik“ Sp. Wydawnicza
Data wyd. 1927
Druk „Katolik“ Sp. Wydawnicza
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz S. R.
Tytuł orygin. L'Aiguille creuse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Nadszedł szósty czerwiec. Kilku dziennikarzy oczekiwało go na dworcu Saint-Lazare. Dwóch chciało koniecznie jechać, lecz Izydor prosił ich, aby swój zamiar cofnęli.
Jechał więc sam. W przedziale nie było nikogo. Zmęczony kilku bezsennemi nocami zasnął twardo. We śnie miał wrażenie, że pociąg stawał na kilku stacyach, i że rozmaite osoby wsiadały i wysiadywały. Jednakowoż przebudziwszy się niedaleko Rouen, był znowu samotny. Lecz na siedzeniu naprzeciw uwagę jego zwrócił duży arkusz papieru, przypięty szpilką do siedzenia, na którym były te słowa:
„Niech się każdy troszczy o swoje sprawy. Zajmij się również swojemi. Jeżeli nie usłuchasz, tem gorzej dla ciebie“.
— Doskonale! — wykrzyknął, zacierając ręce! — Źle się dzieje widocznie w obozie nieprzyjacielskim. Groźba ta jest również głupia i ordynarna jak owego pseudo-woźnicy. Co za styl. Widać, że Arsen Lupin nie stoi jeszcze na czele.
Pociąg wjechał w tunel, który poprzedza odwieczne miasto Normandyi. Na stacyi Beautrelet przeszedł się kilka razy po peronie, aby wyprostować członki. Chciał właśnie wchodzić do przedziału, gdy okrzyk wydarł mu się z piersi. Przechodząc koło biblioteki, na pierwszej stronie „Journal de Rouen“ przeczytał pobieżnie słów kilka, których przestraszające znaczenie zrozumiał:
„Z ostatniej chwili. Donoszą nam telefonem z Dieppe, że dzisiejszej nocy złoczyńcy dostali się do zamku Ambrumesy, a zakneblowawszy i skrępowawszy pannę de Gesvres, wykradli pannę de Saint-Veran. Ślady krwi zauważono o jakie pięćset metrów od zamku, w pobliżu znaleziono chustkę krwią zbryzganą. Zachodzi obawa, czy młoda dziewczyna nie została zamordowaną“.
Przez całą drogę do Dieppe Beautrelet nie poruszył się. Siedział zgięty, łokcie oparł o kolana a rękoma podtrzymując głowę myślał.
W Dieppe najął furmankę. W Ambrumesy spotkał sędziego śledczego, który mu potwierdził okropną tę wiadomość.
— I nic pan więcej nie wiesz? — zapytał Beautrelet.
— Nic. Przybyłem w tej chwili.
W tej samej chwili brygadyer żandarmeryi wręczył panu Filleul kawałek papieru, który znalazł obok pokrwawionej chustki. Papier ten był zgnieciony, zżółkły i poszarpany. Pan Filleul obejrzał go dokładnie i podał Izydorowi Beautrelet, mówiąc:
— Ten świstek nie na wiele nam się przyda w naszych poszukiwaniach.
Izydor przyglądał mu się ze wszystkich stron. Papier ten zawierał liczby, kropki, rozmaite znaki i przedstawiał się mniejwięcej jak następuje[1]:

Koło szóstej wieczorem skończywszy swoją czynność pan Filleul ze swym sekretarzem panem Bredoux, czekał na konie, które go miały odwieźć do Dieppe. Był zdenerwowany i niezadowolony. Co chwilę pytał:
— Nie widział kto młodego Beautrelet?
— Nie, panie sędzio.
— Do dyabła, gdzież on się ukrywa? Przez cały dzień nikt go nie widział...
Naraz przyszła mu myśl do głowy, powierzył tekę sekretarzowi Bredoux, a sam okrążając pałac, udał się do ruin.
Blizko wielkiej arkady znalazł Izydora Beautrelet. Leżał na wznak, na kobiercu z igliwia, jedną rękę podłożywszy pod głowę, zdawał się drzemać.
— Hej! cóż porabiasz młodzieńcze? śpisz?
— Nie śpię. Myślę tylko.
— Od samego rana?
— Tak od rana.
— Myśleć nie starczy. Trzeba najpierw badać fakta, obejrzeć ślady, utworzyć sobie jakieś pojęcie. Potem dopiero, łącząc jedno z drugiem i zastanawiając się, można dojść do prawdy.
— Tak, wiem... Jest to metoda zwyczajna... i dobra zapewne. Lecz ja mam inną... najpierw zastanawiam się, i staram się rozpoznać myśl przewodnią — zdarzenia, że się tak wyrażę. Następnie utworzę sobie hipotezę rozsądną i logiczną, stosowną do tej myśli. Wtenczas dopiero patrzę, czy znane fakta dadzą się przystosować do mojej hipotezy.
— Dziwna metoda! i bardzo skomplikowana!
— Lecz pewna, panie sędzio, podczas gdy pańska nią nie jest.
— Ależ cóż znowu! fakta faktami zostaną.
— Ze zwykłymi przeciwnikami, tak. Lecz jeżeli przeciwnik działa podstępnie, natenczas fakta są takiemi, jakiemi on chce, aby były. Jeżeli więc chodzi o Arsena Lupin, możesz pan na każdym kroku napotkać sprzeczności i wejść na fałszywe poszlaki. Nawet Sherlock Holmes wpadł w potrzask!
— Arsen Lupin nie żyje.
— Przypuśćmy. Lecz banda jego została, a uczniowie takiego mistrza, sami są mistrzami.
Pan Filleul pochwycił Izydora za ramię i, prowadząc go, szepnął:
— To są frazesy, młodzieńcze, o co innego chodzi. Słuchaj tylko. Ganimard na razie musiał zostać w Paryżu, przybędzie dopiero za kilka dni. Hrabia de Gesvres zaś telegrafował do Sherlocka Holmesa, który obiecał swój przyjazd na przyszły tydzień. Jakby to było, młodzieńcze, gdybyśmy mogli powiedzieć tym panom: „Żałujemy bardzo, lecz nie mogliśmy dłużej czekać. Sprawa ukończona?“
Nie można było wyznać swą nieudolność z większą przebiegłością, jak to uczynił poczciwy pan Filleul. Beautrelet zdusił uśmiech, i udając, że nie rozumie o co chodzi, odrzekł:
— Wybacz, panie sędzio, że nie byłem obecnym przy dokonanych przesłuchach, lecz mam nadzieję, że mi je pan opowiesz. Cóż pan wiesz, panie sędzio?
— Więc słuchaj. Wczoraj o 11 wieczorem, trzej żandarmi, których Quevillon zostawił w zamku na straży, odebrali rozkaz, niby przez tegóż, że mają się natychmiast udać do Ouville, gdzie stoi ich brygada. Dosiedli koni, lecz gdy przyjechali do Ouville...
— Przekonali się, że z nich zadrwiono i nie pozostawało im nic innego, jak udać się z powrotem do Ambrumesy...
— To też uczynili pod przewodnictwem brygadyera Quevillon. Lecz nieobecność ich trwała półtorej godziny, przez ten czas popełniono zbrodnię.
— W jaki sposób?
— W sposób najprostszy. Przystawili do drugiego piętra drabkę, wybili jedną szybę, aby módz otworzyć okno. Dwóch ludzi, zaopatrzonych w ślepą latarkę weszło do pokoju panny de Gesvres i zakneblowali jej usta w mgnieniu oka, tak, że nie miała czasu wołać o pomoc. Następnie, przywiązawszy ją powrozami, udali się po cichu do sąsiedniego pokoju panny de Saint-Veran. Panna de Gesvres usłyszała przygłuszony jęk i hałas walki. Kilka minut później widziała dwóch ludzi, niosących jej kuzynkę, również skrępowaną ze zakneblowanemi ustami. Przeszli koło niej i wyszli oknem. Ze strachu i ze zmęczenia panna de Gesvres zemdlała.
— Cóż się stało z psami? Przecież pan de Gesvres kupił dwa psy, bardzo złe, które na noc spuszczano.
— Znaleziono je otrute.
— Lecz kto je otruł? Dojść do nich przecież nie było można!
— Tajemnica! To jest tylko wiadomą rzeczą, że ludzie ci, uprowadzając pannę de Saint-Veran, bez przeszkód przeszli koło ruin i uszli wiadomą nam furtką. Następnie udali się do lasku i dopiero około pięćset kroków, za pałacem, dokonali morderstwa.
— Dlaczego nie zamordowali panny de Saint-Veran w jej pokoju, jeżeli przyszli z tym zamiarem?
— Nie wiem. Może zamiar ten powzięli po wyjściu z pałacu. A może dziewczyna zdołała się wyrwać z więzów! Mojem zdaniem znaleziona chustka, musiała służyć do związania jej rąk. W każdym razie tam w tem miejscu musieli ją zamordować, mam na to niezbite dowody.
— Cóż się z ciałem stało?
— Ciała nie znaleziono, zresztą niema w tem nic dziwnego, albowiem, idąc śladem krwi, doszedłem do starego cmentarza w Varengeville, który wznosi się nad urwiskiem o jakie sto metrów. Na dnie przepaści skały, morze. Łatwem jest, że jakiś silniejszy przypływ morza, wyrzuci ciało za dni kilka.
— Oczywiście! Rzecz tak prosta.
— Tak. Zdarzenie jest tak proste, że nie sprawia mi żadnych trudności. Lupin umarł, wspólnicy dowiedziawszy się o tem z zemsty, tak, jak pisali, uprowadzili pannę de Saint-Veran i zamordowali ją. Są to fakta tak pewne i jasne, że nie potrzebują być lepiej zbadane. Lecz Lupin?
— Lupin?
— Tak. Cóż się z nim stało? Prawdopodobnie zwłoki jego uprowadzili równocześnie, wykradając pannę de Saint-Veran. Lecz gdzież dowód takiego przypuszczenia? Nie mamy również dowodu, że tam w tych ruinach było jego schronienie. Braknie nam dowodu, że tam żył i umarł. W tem tkwi tajemnica, panie Beautrelet. Morderstwo panny Rajmundy nie jest rozwiązaniem sprawy. Przeciwnie, jest jedną komplikacyą więcej. Jeżeli my nie dojdziemy, co się działo, przez te dwa miesiące, to przyjdą inni, którzy zajmą nasze miejsce, może z lepszem powodzeniem.
— Kiedy przyjadą ci drudzy?
— W środę... może już we wtorek...
Beautrelet robił po cichu jakieś obliczenia, wreszcie rzekł:
— Panie sędzio, mamy dzisiaj sobotę. W poniedziałek wieczór kończą się moje wakacye. Byłbyś pan może łaskaw stawić się tutaj w poniedziałek rano o 10 godzinie? Zdołam może rozwiązać panu tę zagadkę.
— Doprawdy, panie Beautrelet... myślisz pan? Jesteś pan pewny?
— Mam nadzieję przynajmniej.
— Dokąd teraz idziesz?
— Idę się przekonać, czy fakta będę mógł dostosować do przewodniej myśli, którą zaczynam pojmować.
— A zatem do widzenia, do poniedziałku.
— Do poniedziałku.
W kilka minut później pan Filleul jechał w stronę Dieppe. Beautrelet tymczasem, pożyczywszy sobie roweru od hrabiego de Gesvres udał się w stronę Yerville i Caudebec-en-Caux.
Nad jednym szczegółem przedewszystkiem zastanawiał się młody człowiek i chciał sobie wytworzyć jasną opinię, zdawało mu się bowiem, że z tej strony najprędzej nieprzyjaciela pochwyci. Chodziło mu o zbadanie, co się z obrazami stało, gdyż płótna tych rozmiarów nie dadzą się tak łatwo ukryć. Jeżeli więc nie będzie można ich odszukać, można przynajmniej dowiedzieć się, którędy zostały uwiezione.
Beautrelet przypuszczał, że rzeczywiście wywiezione były automobilem, że następnie przeładowano je na inny i przewieziono wyżej lub niżej rzeki od Caudebec-en-Caux. Były bowiem dwa promy, jeden wyżej rzeki w Quillebeuf, przejazd bardzo uczęszczany, dlatego niebezpieczny. Niżej rzeki znajdował się drugi prom w la Mailleraie, którym mało kto przejeżdżał.
Koło północy Izydor stanął w la Mailleraie, w oberży nad brzegiem rzeki. Dodnia był już na nogach i rozpytywał przewoźników. Przejrzano spis pasażerów, lecz żaden automobil nie przejeżdżał pamiętnego dnia 23 kwietnia.
— W takim razie wóz drabiasty lub frachtowy — poddał Beautrelet?
— Również nie.
Całe rano wypytywał rozmaite osoby i miał właśnie jechać do Quillebeuf, gdy chłopiec z oberży, w której nocował, przystąpił do niego i rzekł:
— W ten dzień rano widziałem wprawdzie wóz, ale ten nie przejeżdżał promem.
— Jakto?
— Nie. Przeładowano znajdujące się w nim przedmioty do łodzi, która opodal stała na kotwicy.
— A wóz ten do kogóż należał?
— Oh! poznałem go, właścicielem jest niejaki Vatinel, powoźnik.
— Gdzie mieszka?
— We wsi Imbleville.
Izydor wyjął swoją mapę. Imbleville znajdowało się na skręcie szosy z Yvetot de Caudebec-en-Caux. Z tej wsi prowadziła przez las polna droga do la Mailleraie.
Koło szóstej wieczorem, udało mu się odszukać mistrza Vatinela. Był to typ starego Normandczyka, milczący, podejrzliwy, nie ufający obcym, a który mimo to nie może się oprzeć na widok monety i kieliszka.
— A jakże, panie, tego rana obstalowali mnie ci panowie na skręcie szosy o godzinie piątej. Oddali mi cztery wielkie maszyny. Jeden z tych panów towarzyszył mi, i tak przewieźliśmy je aż do łodzi.
— Mówisz o tych panach, jakbyś ich dobrze znał.
— Z pewnością, że ich znam. To już po raz szósty tak dla nich jeździłem.
Dreszcz wstrząsnął Izydorem Beautrelet.
— Mówisz po raz szósty?... A od jakiej czasu?
— Każdego dnia przed 23 kwietnia. Lecz przedtem były to inne maszyny... były to wielkie bryły kamienia... lub mniejsze, podłużne, poowijane w gazety, które nieśli ostrożnie, jakby jakich świętych. Ah! tych nie pozwolili ruszyć... Ależ co panu się stało... pan taki blady?
— Nic... nic... To wina upału.
Beautrelet wyszedł, jak pijany. Oszołomiła go radość i nieprzewidziane odkrycia.
Uspokoiwszy się, wracał przez Varengeville, gdzie nocował. Następnego dnia rano, godzinę przesiedział z nauczycielem w urzędzie burmistrzowskim i wrócił do Ambrumesy. Hrabia de Gesvres oddał mu list przesłany na jego ręce. List zawierał słów kilka:
„Drugie ostrzeżenie. Milcz. W przeciwnym razie...“
— Jak widzę muszę pomyśleć o zabezpieczeniu własnej osoby. Gdyż w przeciwnym razie... jak mówią...
Koło godziny dziewiątej przechadzał się między ruinami, a stanąwszy przy wielkiej arkadzie, przymknął oczy..
— Jakże, młodzieńcze, jesteś zadowolony z wycieczki?
Był to pan Filleul, który się stawił w oznaczoną porę.
— Jestem zachwycony panie sędzio.
— To ma znaczyć...
— To ma znaczyć, że gotów jestem dotrzymać przyrzeczenia... mimo tego listu, który nie jest zachęcającym.
Tu pokazał, co dopiero odebrany list panu Filleul.
— Ba! To facecye, — wykrzyknął pan Filleul, — myślę, że nie ulękniesz się i...
— I powiem wszystko, co się dowiedziałem. Nie ulęknę się, panie sędzio. Przyrzekłem i dotrzymam. Za kilka minut dowiemy się... części prawdy.
Tylko części?
— Tak, gdyż znać miejsce schronienia
Arsena Lupin, to nie wszystko, mojem zdaniem. Daleko jeszcze do końca.
— Nic nie wzbudzi we mnie większego podziwu dla pana, panie Beautrelet, lecz w jaki sposób doszedłeś pan do tego?
— Oh! w bardzo prosty. W liście owego pana Harlingtona do Stefana de Vaudreix, czyli do Arsena Lupin, znajduje się zdanie, które mnie zawsze intrygowało: „Do przesyłki obrazów, dołącz pan resztę, jeżeli się uda, chociaż wątpię“.
— Tak, przypominam sobie.
— Cóż mogło być owa reszta? Czy jakiś przedmiot artystyczny, lub jaka osobliwość? Pałac nie posiadał nic wartościowego, oprócz tych obrazów i gobelinów. Biżuteryi mają mało, i mało cennych. Więc cóż być mogło? Nie można bowiem przypuścić, aby człowiek tak przebiegły, jak Lupin nie miał potrafić dołączyć tej reszty, o której mówił. Przedsięwzięcie niezawodnie trudne i śmiałe, przyznaję, lecz nie niemożliwe, gdyż Lupin chciał je przeprowadzić.
— Lecz nie udało mu się: nic nie braknie.
— Owszem, udało mu się, gdyż znikły rozmaite przedmioty.
— Tak, cztery obrazy Rubensa...
— Tak, a prócz tego coś więcej, co także zastąpili podrobionemi, jak to uczynili z obrazami. Przedmioty te są o wiele rzadsze, cenniejsze aniżeli obrazy.
— Lecz cóż to takiego? Umieram z ciekawości.
Rozmawiając, skierowali się do furtki. Przechodząc koło kaplicy Beautrelet, stanął.
— Chcesz pan wiedzieć, panie sędzio?
— Czy tylko chcę!...
Beautrelet miał w ręce laskę, grubą, sękatą. Niespodziewanie laską tą rozbił jedną z figurek, któremi portyk był ozdobiony.
— Oszalałeś, — krzyknął pan Filleul, schylając się na ziemię, — oszalałeś! Święty ten tak cudownie był rzeźbiony...
— Cudownie, mówisz pan, — ryczał Izydor, — rozbijając figurkę Matki Boskiej.
Pan Filleul pochwycił go za ramię.
— Młodzieńcze, nie pozwolę ci popełniać...
Spadł jeszcze jeden z Trzech Królów, następnie żłóbek z Dzieciątkiem Jezus...
— Jeszcze jedno poruszenie, a strzelę.
Hrabia de Gesvres nadbiegł z nabitym rewolwerem.
Beautrelet rozśmiał się.
— Strzelaj, panie hrabio, strzelaj do tych figurek... jak na jarmarku...
I
znowu jedna spadła, roztrzaskując się w tysiączne kawałki.
— To wszystko blaga, panie hrabio!
— Co mówisz? — krzyczał pan Filleul.
— Blaga, — powtarzał Beautrelet! — To nie są dzieła sztuki... to gips!
— Co?... Czy to możliwe?...
Hrabia schylił się, zbierając odłamki figurek.
— Przypatrz się dobrze, panie hrabio, to gips! gips uczerniony, aby wyglądał, jak kamień stary... Otóż, co zostało z arcydzieł... co zrobili przez dni kilka, a co przysposobił kopista Charpenais przed rokiem.
Pochwycił ramię pana Filleul.
— Co myślisz o tem, panie sędzio? Nie jest to zadziwiająca rzecz, aby okraść kaplicę! Wynieść kamień po kamieniu, cały zastęp figurek i zastąpić je podobnemi! Nie jestże to godne podziwu? Jaki to genialny człowiek, który coś podobnego zdziałać potrafi?
— Za bardzo podziwiasz, panie Beautrelet.
— Nie można dosyć podziwiać tego rodzaju człowieka. Wszystko, co przechodzi ponad mierność, warte jest podziwu i pochwały. Ten zaś postępek przewyższa wszystkie. Kradzież ta jest obfita w pomysły, i przeprowadzona z niesłychaną zręcznością!
— Szkoda, że umarł, — odrzekł z niezadowoleniem pan Filleul... — byłby może ukradł wieżę Notre-Dame.
Beautrelet wzruszył ramionami.
— Nie śmiej się, panie sędzio, bo wiem, że choć umarły, jest on dla ciebie postrachem.
— Nie przeczę... nie przeczę, panie Beautrelet, i przyznaję nawet, że z pewnem wzruszeniem przyglądam się jego dziełu... lecz, czy tylko przyjaciele nie uprowadzili jego ciała.
— Czy tylko był to rzeczywiście, Lupin, człowiek, którego moja siostrzenica zraniła, — wtrącił hrabia de Gesvres.
— To był on, wierz mi pan, panie hrabio, to był on, który dotarł do tej kryjówki, która stała, się jego grobem.
I Beautrelet laską wskazał kaplicę.
— He?... Co?... — zakrzyknął pan Filleul niedowierzająco. — Myślisz, że ta tajemnicza kryjówka...
Znajduje się tam, oto.
— Przeszukaliśmy kaplicę!
— Źle widocznie.
— Tam niema żadnej kryjówki, — zaprotestował hrabia, — znam dokładnie kaplicę.
— Przeciwnie, panie hrabio. Idź pan do burmistrza w Varengeville, gdzie znajdują się papiery dotyczące klasztoru Ambrumesy. Wyczytasz pan wzmiankę z ośmnastego stulecia, że pod kaplicą znajduje się krypta.
— Lecz jakże Lupin mógł się dowiedzieć o tym szczególe? — zapytał sędzia.
— W bardzo prosty sposób; pracując tutaj, i wywożąc figurki, musiał to zauważyć.
— Przesadzasz, panie Beautrelet, przecież nie ukradł całej kaplicy.
— Zapewne, że fundamentów nie naruszył, lecz wszystko, co posiadało jakąkolwiek wartość i co się wziąć dało, to też zabrali.
— W takim razie Lupin nie mógł dotrzeć do krypty.
W tej chwili wrócił służący, którego hrabia był posłał po klucz. Otworzył kaplicę. Trzej mężczyźni weszli.
Po pewnym czasie, Beautrelet odezwał się:
— Flisy, jak przypuszczałem, nie są naruszone. Lecz zwykle schody do krypt znajdują się pod wielkim ołtarzem. Jeżeli więc pracowali przy ołtarzu, natenczas musieli znaleźć ową kryptę.
Za pomocą siekiery, po którą posłano, Beautrelet natarł na ołtarz. Kawały gipsu odpryskiwały. Naraz natrafił na jakiś twardy przedmiot, od którego siekiera odskoczyła. Jeszcze kilka uderzeń, a cała ściana zapadła się w głąb. Beautrelet zajrzał do otworu zapalając zapałkę.
— Schody rozpoczynają się bliżej brzegu, pod flisami, zaraz przy wejściu. Widzę tylko ostatnie stopnie.
— Jest głęboko?
— Trzy do czterech metrów... Stopnie są bardzo wysokie i braknie kilku...
— To niemożliwe, — rzekł pan Filleul, — aby w tym krótkim czasie, w którym uprowadzili pannę de Saint-Veran, zabrali także ciało z tej piwnicy, za długoby to trwało. Mojem więc zdaniem Lupin znajduje się jeszcze tutaj.
Przyniesiono drabkę, którą Beautrelet wsunął w otwór i zapytał:
— Zejdziesz, panie sędzio?
Sędzia zaopatrzony w świeczkę, odważył się pierwszy, hrabia szedł za nim. Ostatnim był Beautrelet.
Machinalnie naliczył ośmnaście stopni. Oczami badał kryptę oświetloną słabym płomykiem świecy. Naraz z dołu doszedł go odór zgnilizny, rozkładającego się ciała. Wskutek tego odoru dostał zawrotu głowy...
Wreszcie jakaś drżąca ręka spoczęła na jego ramieniu.
— Co to? Co się stało?
— Beautrelet — szepnął pan Filleul... — Beautrelet...
Lecz Beautrelet nie mógł rzec słowa, przejęty grozą.
— Beautrelet... jest on tam?...
— Tak, jest coś pod kamieniem, który spadł z ołtarza. Odrzuciłem kamień... widziałem... Oh! nie zapomnę póki życia...
— Gdzież on jest?
— Z tej strony... nie czujesz pan zgnilizny, patrzcie...
Wziął świecę i skierował blask wprost na jakiś kształt rozciągniony na ziemi.
— Oh! — zakrzyknął Beautrelet głosem pełnym grozy.
Wszyscy trzej schylili się. Na ziemi rozciągniony leżał trup człowieka, zbiedzony i wpółnagi. Ubiór podarty na strzępy, z pod którego wyzierało zielonawe ciało. Lecz najokropniej wyglądała głowa, na której to widok, Beautrelet wydał okrzyk pełen grozy. Płyta kamienna, spadając, rozbiła ją, zostawiając nieforemną masę, z której żadnego rysu rozpoznać nie było można. Gdy oczy ich przywykły do panującej naokoło ciemności, zauważyli, że całe ciało ruszało się, toczone przez robaki....
W kilku skokach Beautrelet znalazł się u góry, na świeżem powietrzu.
Pan Filleul zastał go leżącego na brzuchu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Rzekł mu:
— Winszuję, Beautrelet, winszuję. Oprócz poznania schronienia, sprawdziłem jeszcze dwa punkty, które wskazują na trafność pańskich przypuszczeń. Najpierw, że panna de Saint-Veran rzeczywiście zraniła Arsena Lupin, następnie, że ów Lupin krył się pod przybranem nazwiskiem Etienne de Vaudreix, gdyż bielizna znaczoną jest E. V. Zdaje mi się, nieprawdaż, że dowód ten jest wystarczającym...
Izydor nie ruszył się.
— Pan de Gesvres kazał sprowadzić lekarza Jonet, dla dokonania zwykłej rewizyi. Mojem zdaniem śmierć nastąpiła przed tygodniem. Stan bowiem rozkładu.... Zdajesz się pan nie słyszeć co mówię?
— Ależ, owszem, owszem.
— To, co dowodzę, oparte jest na gruntownem zbadaniu rzeczy. Tak więc, naprzykład...
Pan Filleul ciągnął dalej swoje wywody, nie zaciekawiwszy słuchacza. Dopiero nadejście hrabiego przerwało jego monolog.
Pan de Gesvres przyniósł dwa listy: Sherlock Holmes zawiadamiał w jednym o swojem przybyciu dnia następnego.
— Doskonale się składa — zawołał wesoło pan Filleul. — Inspektor Ganimard również przybędzie. To będzie znakomicie!
— Drugi list jest dla pana, panie sędzio, — rzekł hrabia.
— Coraz lepiej, — rzekł pan Filleul po przeczytaniu. — Panowie ci, rzeczywiście nie będą mieli wiele do czynienia. Panie Beautrelet, donoszą mi z Dieppe, że rybacy dzisiaj rano znaleźli ciało młodej kobiety.
Beautrelet podskoczył.
— Co pan mówisz? Ciało...
— Młodej kobiety... lecz dodaję, że jest tak okropnie zmienione, że nie będzie można rozpoznać. Zauważyli tylko na prawej ręce złoty łańcuszek. Otóż panna de Saint-Veran nosiła takiż na prawej ręce. Niema więc wątpliwości, że to pańską nieszczęśliwą siostrzenicę morze wyrzuciło. Co mówisz na to Beautrelet?
— Nic... nic.. A właściwie, że wszystko się doskonale składa, jak pan widzi. Wszystkie fakta, jeden po drugim, sprawdzają moją hipotezę, którą sobie wytworzyłem od pierwszej chwili.
— Nie rozumiem dobrze.
— Zrozumiesz pan wkrótce. Przypomnij tylko sobie, że przyrzekłem wyjawić całą prawdę.
— Przecież, zdaje mi się...
— Trochę cierpliwości, panie sędzio. Dotychczas nie miałeś powodu skarżyć się na mnie, nieprawda? Tak ładnie na dworze, przejdź się pan na przechadzkę, zjedz dobre śniadanie i wypal fajeczkę. Ja o czwartej lub piątej będę z powrotem.
Beautrelet wskoczył na rower i pojechał.
W Dieppe zatrzymał się i udał się do redakcyi pisma „La Vigie“, gdzie kazał sobie przedłożyć dzienniki z ostatnich dwóch tygodni. Następnie pojechał do Envermeu, oddalonego o kilkanaście kilometrów. W Envermeu rozmawiał z burmistrzem, z proboszczem i ze stróżem. Zegar wybił trzecią, gdy ukończył swoje śledztwo.
Wracając, śpiewał z zadowolenia. Jadąc z nadzwyczajną szybkością zjeżdżał z góry, która poprzedza zamek. Odwieczne dęby zdawały się biedz na jego spotkanie.
Naraz z piersi jego wydarł się okrzyk. Zdawało mu się bowiem, że widzi linę przeciągniętą w poprzek drogi.
Rower zatrzymał się raptownie, wyrzucając go z siedzenia, o kilka metrów naprzód. Przypadek zrządził, że nie upadł na stos kamieni, o które byłby sobie niewątpliwie roztrzaskał głowę.
Przyszedłszy do przytomności, cały potłuczony i zbolały, zabrał się do badania przyczyny upadku.
Odwiązując linę od prawego drzewa, zauważył świstek papieru przypięty szpilką. Rozwinął i czytał:
„Trzecie i ostatnie ostrzeżenie....“
Przyszedłszy do pałacu, zadał służbie kilka pytań, następnie odszukał pana Filleul w jednym z pokojów parterowych, w którym sędzia zwykle siadywał. Pan Filleul pisał; naprzeciw niego siedział sekretarz, który na dany znak przez sędziego wyszedł.
— Cóż się stało, panie Beautrelet, masz pokrwawione ręce?
— To nic... — odrzekł młody człowiek. — Skaleczyłem się, przewróciwszy się przez linę rozciągnioną od drzewa do drzewa. Proszę zauważyć, panie sędzio, że lina ta pochodzi z pałacu. Mniejwięcej przed pół godziną wisiała na niej bielizna.
— Jestże to możliwe?
— Panie sędzio, wiem, że jestem szpiegowany przez osobę, która się tutaj znajduje, która mnie podsłuchuje, i zna moje intencye.
— Panu się zdaje!...
— Jestem tego pewien. Pana rzeczą jest zdemaskować tę osobę. Co do mnie, to chciałbym jak najprędzej skończyć. Wyprzedziłem moich przeciwników, wskutek tego więzy zacieśniają się wkoło mnie. Grozi mi niebezpieczeństwo... przeczuwam.
— Cóż znowu! Beautrelet, odwagi!
— No, zobaczymy. Na razie spieszmy się. Pozwól pan jedno pytanie: nie mówiłeś pan nikomu o dokumencie, który w mojej obecności wręczył panu brygadyer Quevillon?
— Na słowo, nikomu. Czy przywięzujesz pan jakiekolwiek znaczenie do tego dokumentu?
— Nawet wielkie. Powziąłem bowiem pewną myśl, i przyznaję, że to myśl tylko, bo dotychczas nie zdołałem tego dokumentu odczytać.
Chwytając pana Filleul za rękę, szepnął:
— Słuchaj pan... Ktoś jest pod oknem. Żwir pod stopami zatrzeszczał.
Beautrelet wychylił się:
— Już niema nikogo... lecz ścieżka jest podeptaną... łatwo można będzie rozpoznać ślady stóp...
Zamknął okno i usiadł na dawnem miejscu.
— Widzisz, panie sędzio, — podjął Beautrelet, — że nieprzyjaciel nie stara się zachować zwykłych ostrożności... nie ma widocznie czasu... Widzę, że chcą mi przeszkodzić w wyjawieniu prawdy... spieszmy się więc.
Położył dokument na stół i trzymał rozwinięty.
— Przedewszystkiem trzeba zauważyć, a dokument ten zawiera same kropki i liczby z wyjątkiem czwartej linijki, która wygląda zupełnie inaczej — zważmy następnie, że najwyższa liczba to 5. Stąd wnosić można, że liczby te przedstawiają pięć samogłosek w porządku alfabetycznym. Dokument ten przedstawiać się więc będzie w następujący sposób:

e . a . a . . e . . e . a . . a . .
a . . . e . e .     . e . o i . e . . e .
. o u . . e . o . . . e . . e . o . . e .
a i . u i . . e      . . e u . e

Beautrelet ciągnął dalej:
— Jak widzisz, panie sędzio, rozwiązanie tej zagadki łatwe, gdyż zadano sobie pracę oznaczyć samogłoski liczbami, a spółgłoski kropkami; mimo to jest rzeczą trudną, ponieważ dokument w ten sposób napisany nie powie nam wiele więcej.
— Rzeczywiście, przedstawia się dosyć niezrozumiale.
— Starajmy się więc oświetlić go trochę. Druga linia jest przedzielona na dwie części, ta druga część jest tego rodzaju, że musi oznaczać jedno słowo. Jeżeli więc kropki zastąpimy spółgłoskami, nie będzie nam zbyt trudno złożyć słowo „demoiselles“ (panny).
— Miałoby to jaką łączność z panną de Gesvres i panną de Saint-Veran?
— Niewątpliwie.
— Nie odczytałeś pan nic więcej?
— Owszem. Ostatnią linijkę można również odczytać. A mianowicie: jeżeli wezmę ai.ui, kropkę tę mogę tylko zastąpić literą „g“, wydobędę więc „aigui“, a zważywszy, że następują dwie kropki i „e“, łatwo więc domyślić się słowa „aiguille“ (igła).
— Rzeczywiście inne słowo być nie może.
— Zastanówmy się teraz nad ostatniem słowem; składa się z trzech samogłosek i z trzech spółgłosek. Szukając tychże, mogę złożyć tylko cztery słowa: fleuve (rzeka) preuve (dowód), pleure (płacz), creuse (próżny, wydrążony). Pierwsze trzy słowa trzeba odrzucić, gdyż w połączeniu z „aiguille“ nie mają sensu, zostaje więc ostatnie.
— Złożywszy zaś razem mamy „aiguille creuse“ (wydrążona igła). Przyjmuję to rozwiązanie, gdyż inne być nie może. Lecz do czego nas to prowadzi?
— Na razie do niczego, — odrzekł Beautrelet zamyślając się. — Później może... zobaczymy... mam bowiem myśl... Na razie zastanawia mnie jeszcze papier, na jakim ta zagadka napisana. Czy fabrykują jeszcze dzisiaj rodzaj takiego pergaminu?... a ten kolor słoniowej kości... a złamania te... a w końcu ślady czerwonej pieczęci na odwrotnej stronie...
Wejście sekretarza Bredoux przerwało dalszy ciąg dowodzeń Izydora Beautrelet. Bredoux przyszedł oznajmić przybycie generalnego prokuratora.
Pan Filleul wstał.
— Cóż się stało? Czy pan prokurator jest na dole?
— Nie, panie sędzio. Pan prokurator nie zeszedł z powozu, pragnie tylko pomówić słów kilka.
— To dziwne... — szepnął sędzia... — no, zobaczymy o co chodzi. Przepraszam cię, Beautrelet, za chwilę wrócę.
Wyszedł. Gdy ucichły kroki na kurytarzu, Bredoux doszedł do drzwi, zamknął je, і klucz schował do kieszeni.
— Ah! cóż to ma znaczyć, — wykrzyknął Beautrelet zdziwiony, — co robisz? Czemu zamykasz?
— Będziemy mogli spokojniej rozmawiać, — odrzekł Bredoux.
Beautrelet skoczył do drugich drzwi, były zamknięte. Sekretarz sędziego był wspólnikiem bandy.
— Nie pokalecz sobie rąk, młodzieńcze, — rzekł szyderczo Bredoux, — i od tych drzwi klucz znajduje się w mojej kieszeni.
— Pozostaje okno!
— Zapóźno, — zawołał Bredoux, stając w oknie z rewolwerem w ręce.
Ucieczka była więc niemożliwą. Nie pozostało mu nic innego, jak bronić się do ostatniego tchnienia. Niewytłomaczony niepokój ogarnął go, stanął więc, krzyżując ręce na piersiach.
— Dobrze tak, — mamrotał Bredoux, — załatwimy się prędko.
Wyjął zegarek.
— Nim wróci pan Filleul, nie zastawszy naturalnie nikogo, to potrwa ze cztery minuty. Mnie starczy jedna, aby wyskoczyć oknem i uciec przez furtkę, aby umknąć na rowerze. Pozostają więc trzy minuty. Te starczą.
Dziwna to była figura ten sekretarz Bredoux. Na nogach bardzo długich i cienkich trzymał się korpus gruby i okrągły z nieproporcyonalnie długiemi rękoma. Wyglądał jak pająk. Twarz miał kościstą, czoło nizkie.
Beautrelet
zachwiał się, musiał usiąść.
— Mów, co chcesz?
— Dokument. Od trzech dni go szukam.
— Nie mam go.
— Kłamiesz. Gdy wchodziłem tutaj, widziałem, że chowałeś do portfelu.
— Cóż dalej?
— Następnie przyrzekniesz mi, że będziesz milczał. Zostaw nas w spokoju, zajmij się własnemi sprawami. Zaczynam tracić cierpliwość.
Przybliżył się do Izydora, mając ciągle rewolwer skierowany na niego. Mówił stłumionym głosem, lecz wyraźnie i dobitnie. Wzrok miał twardy, na ustach okrutny uśmiech.
Beautrelet zdrętwiał. Poraz pierwszy uczuł, że mu grozi niebezpieczeństwo, i czuł także, że nieprzyjaciel silniejszy jest od niego.
— Cóż dalej? — pytał Beautrelet głosem zdławionym.
— Nic więcej... Będziesz wolny... Zapomnimy o całem zajściu...
Cisza. Wreszcie odezwał się Bredoux:
Czas już, musisz się zdecydować. No, dalej, nie rób głupstw... Jesteśmy silniejsi zawsze i wszędzie... Prędko daj papier...
Izydor nie ruszył się, skamieniały, przerażony, a mimo to panował nad sobą, żaden nerw bowiem nie drgnął. O kilkanaście centymetrów widział lufę rewolwerową, starczyłoby tylko palec mocniej oprzeć na cynglu...
— Oddaj papier, — powtórzył Bredoux, — w przeciwnym razie....
— Tutaj jest, — rzekł Beautrelet, wyjmując portfel, który łakomie pochwycił Bredoux.
— Doskonale! Widzę, że jesteś rozsądny. Powiem moim towarzyszom. A teraz zmykam. Adieu.
Schował rewolwer i w mgnieniu oka znalazł się za oknem. W tejże chwili dały się słyszeć kroki w kurytarzu.
— Adieu... — rzekł raz jeszcze, — czas był na mnie największy.
Lecz jakaś myśl przeszła mu przez mózg, bo naraz stanął i przejrzał portfel.
— Psia... — zaryczał, — papieru tego niema... Oszukałeś mnie...
Jednem susem znalazł się napowrót w pokoju.
W tejże chwili rozległy się dwa strzały. Izydor dał ognia ze swego rewolweru.
— Chybiłeś... — zawył Bredoux, — ręka twoja drży... boisz się...
Skoczyli do siebie i rozpoczęła się walka. Izydor słyszał gwałtowne stukanie do drzwi. Po chwili Bredoux powalił go na ziemię i uzyskał nad nim przewagę. To był koniec. Jak przez mgłę widział Izydor uniesioną rękę z nożem. Ręka ta spadła. Uczuł straszliwy ból w ramieniu, puścił więc przeciwnika.
Miał to wrażenie, że przeszukano mu wszystkie kieszenie i zabrano dokument. Następnie przeczuł tylko, że człowiek wyskoczył oknem.
Te same dzienniki, które dnia następnego opisywały ostatnie zajścia w Ambrumesy t. j. odnalezienie krypty i ciała Arsena Lupin, wyrzucenie z morza ciała Rajmundy, jak również napad na Izydora Beautrelet przez sekretarza sędziowskiego Bredoux, te same dzienniki donosiły dwie następujące wiadomości: Zniknięcie Ganimard’a i uprowadzenie Sherlocka Holmesa w biały dzień z Londynu, w chwili, gdy ten ostatni chciał wsiadać do pociągu, idącego do Dowru.
Tak więc banda Arsena Lupin, przez chwilę rozproszona i zdezorganizowana przez młodzieńca ośmnastoletniego, potrafiła się podnieść, i za jednym zamachem obaliła wszystkich nieprzyjaciół. Tak więc Ganimard i Sherlock Holmes usunięci, a Izydor Beautrelet niezdolny do niczego. Nie było nikogo, ktoby walczył z tak potężnym nieprzyjacielem.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Poniższa grafika została opracowana zgodnie z oryginałem francuskim i treścią książki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.