Wydrążona igła/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wydrążona igła |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | „Katolik“ Sp. Wydawnicza |
Data wyd. | 1927 |
Druk | „Katolik“ Sp. Wydawnicza |
Miejsce wyd. | Bytom |
Tłumacz | S. R. |
Tytuł orygin. | L'Aiguille creuse |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego wieczora (w wigilię 14-go lipca) pozwoliłem wyjść służącemu. Było to w jakie sześć tygodni po zajściach w Ambrumesy. Dzień był nadzwyczaj upalny, nie miałem więc chęci wychodzić z domu. Ponieważ nie czytałem gazet z tego dnia, wziąłem je do przejrzenia.
Pisano naturalnie o Arsenie Lupin. Od czasu zbrodni popełnionej na Izydorze Beautrelet, pojawiały się ciągle artykuły. Ofiarowano nawet jeden łam, aby publiczność stale informować o aferze w Ambrumesy. Nigdy jeszcze publiczność nie była tak zaciekawiona, jak właśnie tą sprawą, w której nie można było przewidzieć, co nieprzyjaciel w danej okoliczności zrobi i jak postąpi. Pan Filleul wyjawiał głośno swoją nieudolność i opowiadał o bohaterskich czynach młodego retoryka, dokonanych przez te trzy pamiętne dni.
Kto tylko żył, zdawał się poczuwać do obowiązku pouczania, i każdy wypowiadał swoje zdanie i domysły o owych zajściach.
A właściwie sprawa ta przedstawiała się zupełnie jasno. Znaleziono bowiem ukrycie, do którego się był schronił Arsen Lupin i w którym skonał. Nie wątpiono o tem na chwilę. Nawet doktór Delattre, który wzbraniał się cośkolwiek powiedzieć, zwierzył się swoim najbliższym — którzy naturalnie wiadomość tę powiedzieli swoim najbliższym, że został wprowadzony do jakiejś krypty, że przyjaciele przedstawili rannego, jako Arsena Lupin. W krypcie zaś znaleziono ciało Etienna de Vaudreix, a Etienne de Vaudreix był tyle co Arsen Lupin, jak to śledztwo wykazało.
Tak więc dramat skończony. Lupin umarł. Znalezione zaś ciało kobiece rozpoznano, jako panny de Saint-Veran, dzięki złotemu łańcuszkowi na prawej ręce.
A mimo to wszystko sprawa zakończoną nie była, gdyż wszystkie fakta były wyświetlone, a mimo to wierzono, że Beautrelet wie coś więcej i będzie w możności to wyjawić.
To też z wielkiem zajęciem i obawą czytano biuletyny o zdrowiu Izydora, publikowane przez dwóch lekarzy z Dieppe, którym pan de Gesvres powierzył opiekę nad rannym. Niektórych ogarniała rozpacz w pierwszych dniach, gdyż stan chorego był groźny i nierokujący powrotu do zdrowia! Lecz cóż za radość, gdy pewnego dnia, dzienniki doniosły, że niebezpieczeństwo minęło! Publiczność interesowała się każdym szczegółem. Rozczulała się, na wieść że był pielęgnowany przez starego ojca, a podziwiała poświęcenie panny de Gesvres, która noce przesiedziała u wezgłowia rannego.
Potem nastąpiła rekonwalescencya. Chory przychodził szybko do zdrowia i sił. A więc dowiedzą się nareszcie wszyscy, co Beautrelet przyrzekł panu Filleul wyjawić, dowiedzą się tych słów ostatecznych, które przerwał nóż złoczyńcy.
Po wyzdrowieniu Izydora Beautrelet, dowiedzą się może coś więcej o tajemniczym wspólniku, panu Harlingtonie, który dotychczas siedział w więzieniu. Może będzie umiał powiedzieć, co się stało z sekretarzem Bredoux, którego śmiałość była przerażającą.
Beautrelet będzie może mógł objaśnić, w jaki sposób wykonano dwa napady na Ganimard’a i Sherlocka Holmesa. Żaden z detektywów angielskich i francuskich nie mógł wpaść na najmniejszy ślad. W pierwsze święto Zielonych Świątek Ganimard nie wrócił do domu, gdzie od sześciu tygodni się nie pokazał.
W Londynie zaś, Sherlock Holmes wsiadał właśnie do dorożki, aby się udać na dworzec. Wsiadłszy, chciał się zaraz cofnąć, będąc może zawiadomiony o zasadzce. Zapóźno.
Dwóch nieznajomych pochwyciło go, a dorożka galopem oddaliła się. I to wszystko stało się w obecności dziesięciu świadków, którzy przyszedłszy do przytomności, nikogo już nie ujrzeli.
Może też Beautrelet będzie umiał rozwiązać tajemniczy dokument, do którego Bredoux przywiązywał taką wagę, że z nożem w ręce wydarł ów papier. Cóż mogło mieć za znaczenie „aiguille creuse“ (wydrążona igła)? Przecież słowa te nie przedstawiają żadnego pojęcia! Skąd pochodził papier, na którym dokument spisano? „Aiguille creuse“ nie była to czasem bazgranina studenta, który dla zabicia czasu kreślił punkty i liczby? Czy też był to rzeczywiście ważny dokument, który miał objaśnić awanturniczy żywot Arsena Lupin?
Od kilku dni dzienniki zapowiadały przybycie Izydora Beautrelet. Walka rozpoczęła się. Tym razem Izydor stanie nieubłagany, musi się zemścić.
Nazwisko jego napisane tłustemi literami w „Grand Journal“ zwróciło moją uwagę. Notatka brzmiała:
„Uzyskaliśmy przyrzeczenie od pana Izydora Beautrelet, że nam pierwszym wyjawi prawdę. Jutro w środę pismo nasze zamieści artykuł, który jasno wyświetli sprawę w Ambrumesy.“
— Obiecująca wiadomość. Co myślisz o tem, mój drogi?
Zerwałem się z miejsca. Obok na krześle siedział jakiś człowiek, którego nie znałem.
Wyciągnąłem rękę po broń jakąkolwiek, lecz postawa przybysza nie okazywała się groźną, cofnąłem się więc i przystąpiłem bliżej do niego.
Był to młody człowiek o energicznym wyrazie twarzy, jasnych włosach, z przedzieloną brodą. Ubiór miał skromny na sposób anglikańskich księży, od postaci zaś wiał spokój, który nakazywał szacunek.
— Kim jesteś? — spytałem.
Gdy nie odpowiadał, pytałem raz jeszcze:
— Kim jesteś? Jakim sposobem wszedłeś, i po coś przyszedł?
Patrzał na mnie i zapytał:
— Nie poznajesz mnie?
— Nie... nie...
— Ah! to ciekawe... Szukaj tylko w pamięci... jeden z twoich przyjaciół... przyjaciel specyalnego rodzaju...
Pochwyciłem go za ramię.
— Kłamiesz!... kłamiesz... nie... nie jesteś tym, kim się być mienisz... to nieprawda!...
— Dlaczego myślisz pan o tym prędzej, jak o każdym innym? — zapytał z uśmiechem.
Ah! Ten uśmiech! Ten uśmiech szczery, który znałem tak doskonale!... Zadrżałem. Czy to byłoby możliwe?
— Nie, nie, — zaprzeczyłem z rodzajem grozy... — to nie może być...
— To nie może być, abym we własnej osobie, gdyż umarłem, nieprawdaż? a pan duchy nie wierzysz?
Zaśmiał się znowu.
— Czyż należę do tych, którzy umierają? A umierają z ręki młodej dziewczyny? Doprawdy, nie znasz mnie pan? Jakżebym ja mógł zgodzić się na taki koniec!
— Więc to pan jesteś, — zapytałem z niedowierzaniem i wzruszeniem — nie mogę jakoś pana rozeznać...
— Jeżeli jedyny człowiek, któremu ukazałem się pod prawdziwą postacią, nie poznał mnie, jestem więc spokojny. Żadna osoba nie rozpozna mnie zatem, jeżeli się w ten sposób przedstawię.
Mówiąc to, zmienił głos, po którym go w tej chwili poznałem, również oczy jego były te same i wyraz twarzy dobrze mi znany.
— Arsen Lupin, — szepnąłem.
— Tak, Arsen Lupin, — rzekł podnosząc się. — Arsen Lupin, który powrócił z za świata, gdyż miałem podobno konać i umrzeć w krypcie. Arsen Lupin zdrów, silny i szczęśliwy, i zdecydowany korzystać jak najwięcej ze swej niezależności.
Śmiałem się również.
— Poznaję dobrze, że to pan, i weselszy, niż podczas naszego ostatniego spotkania się w zeszłym roku... winszuję.
— Lecz w jaki sposób dostałeś się pan tutaj? — spytałem.
— Mój Boże, wszedłem tak, jak każdy śmiertelnik — drzwiami. Nie spotkawszy na wstępie nikogo, przeszedłem przez salon i pokój balkonowy i jestem.
— Dobrze. Ależ skąd wziąłeś pan klucz?
— Pan wiesz przecie, że dla mnie drzwi nie istnieją. Potrzebowałem pańskiego pomieszkania, więc wszedłem.
— Do usług. Czy mam odejść?
— Cóż znowu. Nie będziesz nam pan przeszkadzał. Mogę panu nawet zaręczyć, że to będzie interesujący wieczór.
— Spodziewasz się pan kogo?
— Tak, oznaczyłem rendez-vous na dziesiątą godzinę.
Spojrzał na zegarek.
— Już dziesiąta. Jeżeli telegram na czas doszedł, osoba ta nie spóźni się.
Jednocześnie rozległ się dzwonek w przedpokoju.
— Nie mówiłem panu? Nie, nie fatyguj się pan... sam pójdę.
Z kim, do dyabła, mógł się tutaj umówić, i jakaż będzie ta scena, która się ma za chwilę rozegrać? Jeżeli sam Lupin mówi, że będzie interesującą, to rzeczywiście musi być coś niezwykłego.
Po kilku minutach wrócił w towarzystwie młodego człowieka. Wszedłszy, pozapalał wszystkie lampy elektryczne. Jasność zalała cały pokój. Natenczas dwaj mężczyźni spojrzeli sobie w oczy, długo i głęboko, jak gdyby chcieli się nawzajem przeniknąć.
Wielkie wrażenie sprawiało patrzeć na nich. Lecz któż mógł być ten nowo przybyły?
Zaczynałem go poznawać z podobieństwa fotografii, którą zamieściła pewna gazeta, gdy tymczasem Arsen Lupin, zwracając się do mnie, rzekł:
— Pozwól, kochany przyjacielu, że przedstawię ci pana Izydora Beautrelet.
A zwracając się do młodzieńca dodał:
— Dziękuję ci, panie Beautrelet, najpierw, że byłeś łaskaw, wskutek mego listu, wstrzymać swoje wyjaśnienia, a następnie, że zechciałeś stawić się na oznaczonem miejscu z taką uprzejmością.
Beautrelet uśmiechnął się.
— Proszę zauważyć — rzekł — że uprzejmość moja musiała się zastosować do pańskich rozkazów. Groźba zamieszczona we wspomnianym liście była rozstrzygająca, nie dotyczyła bowiem mojej osoby, tylko mego ojca.
— Mój Boże, — odrzekł, śmiejąc się Lupin, — trzeba tak postępować, jak można i posługiwać się takiemi środkami, jakie się posiada. Wiedziałem z doświadczenia, że własne bezpieczeństwo mało cenisz. Został więc twój ojciec... którego bardzo kochasz... Zagrałem więc na tej strunie.
— Dlatego też przyszedłem, — przyznał się Beautrelet.
Prosiłem, aby zajęli miejsca. Gdy usiedli, podjął Lupin głosem, w którym przebijała niepochwytna ironia:
— W każdym razie, panie Beautrelet, jeżeli nie chcesz przyjąć podzięki, to pozwolisz, że cię przeproszę.
— Mnie przeprosić! z jakiego powodu, panie?
— Chcę cię przeprosić za brutalną napaść pana Bredoux.
— Przyznaję, że zamach ten zastanowił mnie. Nie jest to bowiem zwykłe postępowanie Arsena Lupin. Pchnięcie nożem...
— Nie jest to moja wina. Bredoux jest nowicyuszem. Przyjaciele moi, przez czas sprawowania rządów, myśleli, że będzie dobrze dla naszej sprawy, gdy pozyskają sekretarza tego sędziego, który prowadził śledztwo.
— Przyjaciele pańscy nie mylili się.
— Rzeczywiście, że Bredoux, który miał obowiązek śledzenia pana, oddał nam wielkie przysługi. Lecz gorliwość swoją posunął za daleko i z własnej inicyatywy, przeciw mej woli zranił pana nożem.
— Oh! Nie wielkie nieszczęście.
— Ależ przeciwnie, zbeształem go za to porządnie. Na jego uniewinnienie wszakże muszę dodać, że nieprzewidziana szybkość pańskiego działania skłoniła go do tego. Gdybyś był nam zostawił kilka godzin czasu, byłbyś uszedł tej napaści...
— I byłbym miał ten zysk, bez wątpienia, dzielić los panów Ganimarda i Sherlocka Holmesa?
— Otóż to właśnie, — zaśmiał się serdecznie Lupin. — A ja nie zaznałbym okrutnej trwogi, jaką mi stan twój sprawił. Przysięgam, że przeszedłem straszne chwile, a dzisiaj jeszcze bladość twoja jest dla mnie palącym wyrzutem. Przebaczyłeś mi?
— Dowód zaufania, jaki mi okazałeś, oddając mi się w ręce — byłoby mi bowiem tak łatwo przyprowadzić kilku przyjaciół Ganimarda! — ten dowód zaufania wyrównuje wszystko.
Czyż mówił seryo? Przyznam się, że byłem zawiedziony. Walka między tymi dwoma przeciwnikami rozpoczynała się w ten sposób, że nie mogłem się niczego dorozumieć. Byłem raz obecny przy spotkaniu się Arsena Lupin z Sherlockiem Holmesem i przypominam sobie doskonale ich dumne postawy, ich brutalne i aroganckie napaści na siebie, mimo pozoru grzeczności i uprzejmości.
W tem spotkaniu nie było nic z tego wszystkiego. Arsen Lupin był ten sam w swojem postępowaniu. Lecz jak różnym był jego przeciwnik! Byłżeto rzeczywiście przeciwnik? — Nie miał bowiem ani miny, ani postawy. Był bardzo spokojny, widać było, że nie krył burzy pod maską spokoju; grzeczny bez przesady, uśmiechający się, lecz bez ironii, stanowił widoczny kontrast z Arsenem Lupin, tak widoczny, że nawet sam Lupin zdawał się być zawiedziony.
Rzeczywiście, że Lupin stracił swoją pewność siebie, wobec tego młodzieńca o różowej twarzy, o oczach szczerych i naiwnych. Kilka razy zauważyłem ślady pewnego zakłopotania. Wahał się, nie napadał otwarcie, tracił czas na jakieś słodko brzmiące frazesy.
Był jakiś niepewny, zdawał się szukać, kogoś oczekiwać. Lecz kogo? Jakiej pomocy?
Znowu zabrzmiał dzwonek. Poszedł otworzyć. Wrócił z listem.
— Panowie pozwolą? — zapytał.
Rozdarł kopertę, list zawierał depeszę, którą przeczytał.
W tejże chwili zaszła w nim nadzwyczajna zmiana. Twarz rozjaśniła się, wyprostował się, a żyły na czole nabiegły mu krwią.
Położył telegram na stole i uderzywszy pięścią, krzyknął:
— Teraz, panie Beautrelet, zobaczymy!
Beautrelet przybrał postawę wyczekującą, Lupin zaś ciągnął dalej tonem suchym:
— Zrzućmy maski, nieprawdaż, dosyć tych hypokryzyi. Jesteśmy przeciwnikami, którzy wiedzą, co chcą i do czego dążą, działamy, jako nieprzyjaciele, i jako tacy, musimy się ułożyć.
— Ułożyć? — powtórzył Beautrelet zdziwionym głosem.
— Tak, ułożyć się, nie wyrzekłem tego słowa na wiatr, musimy się ułożyć, choćby mnie to nie wiem jak wiele kosztować miało. A kosztuje mnie dużo. Pierwszy raz bowiem postępuję w ten sposób, i dodaję, że poraz ostatni. Skorzystaj z tego. Nie odejdę stąd, jak tylko z twojem przyrzeczeniem, w przeciwnym zaś razie wypowiadam wojnę.
Zadziwienie Izydora Beautrelet wzrastało z każdem słowem, wreszcie rzekł grzecznie:
— Nie spodziewałem się tego... odzywasz się pan tak dziwnie do mnie!... Wyobrażałem sobie zupełnie inaczej to spotkanie... Pocóż się unosić? Pocóż grozić? Czy jesteśmy nieprzyjaciółmi dlatego, że zbieg okoliczności postawił nas naprzeciw siebie? Nieprzyjaciele... dlaczego?
Lupin zdawał się być zmieszany, a pochyliwszy się nad młodzieńcem, rzekł załzawionym głosem:
— Słuchaj, mój mały, tu nie chodzi o dobieranie wyrazów, chodzi o fakt pewny, niezaprzeczony: Od dziesięciu lat nie napotkałem takiego przeciwnika, jak ty. Ubezwładnić Ganimarda i Sherlocka Holmesa, to dla mnie drobnostka. Przeciw twoim napaściom muszę się bronić, a powiedziałbym nawet, że muszę się cofać. Tak, młodzieńcze, w obecnej chwili muszę się przyznać, że jestem pokonany, Izydor Beautrelet uzyskał przewagę nad Arsenem Lupin. Plany moje zniweczone, to, co chciałem, aby zostało tajemnicą, wydobyłeś na światło dzienne. Paraliżujesz moją działalność. Mam ciebie dosyć. Straciłem cierpliwość...
Beautrelet wzruszył ramionami.
— Niech się dowiem nareszcie, co pan chcesz ode mnie.
— Zawarcia pokoju! Każdy niech idzie swoją drogą.
— To znaczy, że będąc wolnym, pan będziesz nadal prowadził swoje rzemiosło, a ja, wrócić mam do moich studyi..
— Czy wrócisz do studyi, lub nie, to mi wszystko jedno... to do mnie nie należy... Lecz mnie zostawisz w spokoju... ja chcę mieć spokój.
— W jaki sposób mogę go zamącić?
Lupin pochwycił go gwałtownie za ramię.
— Nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Posiadasz obecnie rozwiązanie tajemnicy, do której przywiązuję wielkie znaczenie. Sekret ten mogłeś odgadnąć, lecz nie masz prawa opublikować go.
— Jesteś pan pewien, że tajemnicę tę przeniknąłem?
— Znasz ją, jestem pewien. Z dnia na dzień śledziłem bieg twoich myśli i postępy twojego śledztwa. Gdyby Bredoux nie był ciebie zranił, byłbyś już wtenczas wszystko powiedział. Przez wzgląd na ojca, wstrzymałeś swoje wyjawienie. Lecz dzisiaj obiecałeś je dziennikowi, oto krótka wzmianka. Artykuł masz patowy. Jutro pójdzie do druku.
— Prawda.
Lupin wstał, ręką machnął w powietrzu i krzyknął:
— A ja ci mówię, że artykuł ten nie będzie drukowany.
— Będzie, — rzekł Beautrelet, wstając również.
Nareszcie obaj przeciwnicy stali naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. Twarz Izydora wyrażała energię. Możnaby powiedzieć, że iskra jakaś roznieciła nieznane uczucia, jak zuchwałość, miłość własną, namiętność walki i odurzający szał niebezpieczeństwa.
Lupin zaś, był w swoim żywiole, nareszcie ujrzał szpadę nienawistnego przeciwnika.
— Czy już dany artykuł?
— Nie jeszcze.
— Masz go przy sobie?
— Nie głupim! Jużbym go nie był miał w tej chwili.
— Więc gdzie jest?
— Oddałem go jednemu z redaktorów w podwójnej kopercie. Jeżeli o północy nie wrócę do redakcyi, ma go dać do druku.
— Ah! łajdak, — mruknął Lupin, — wszystko przewidział.
Wściekłość go żarła.
Beautrelet uśmiechnął się szyderczo i ironicznie, odurzony odniesionym tryumfem.
— Milcz, smarkaczu, — ryczał Lupin, — ty więc nie wiesz, kim jestem, i że gdybym chciał... Daję słowo, ma odwagę śmiać się!
Głucha zapanowała cisza. Następnie Lupin zbliżył się i utkwiwszy wzrok w oczach Izydora Beautrelet, rzekł głucho:
— Polecisz do redakcyi „Grand Journalu“.
— Nie.
— Podrzesz swój artykuł.
— Nie.
— Postarasz się widzieć z naczelnym redaktorem.
— Nie.
— Powiesz mu, że się omyliłeś.
— Nie.
— I napiszesz inny artykuł, w którym potwierdzisz wiadomość wszystkim znaną.
— Nie.
Lupin pochwycił żelazną linijkę i załamał ją w przystępie złości. Przerażająca bladość pokryła jego oblicze. Otarł krople potu, które perliły się na jego czole. On, który nigdy nie zaznał oporu przeciw swej woli, upór tego chłopca, doprowadził go do szaleństwa.
Oparł obie ręce na ramionach Izydora Beautrelet i dobitnie sylabizował:
— Ty wszystko to uczynisz, Beautrelet, ty powiesz, że ostatnie twe odkrycia przekonały cię o mojej śmierci. Ty powiesz tak, ponieważ ja chcę, ponieważ wszyscy muszą wierzyć, że umarłem. Ty powiesz dlatego.... że, gdybyś tak nie powiedział, to...
— Gdybym tak nie powiedział, to...
— Ojciec twój zostanie uprowadzony w ten sam sposób co Ganimard i Sherlock Holmes.
Beautrelet uśmiechnął się.
— Nie śmiej się... odpowiadaj.
— Odpowiadam, że jest mi niewymownie przykro sprzeciwić się panu, lecz obiecałem mówić, więc powiem prawdę.
— Mów w tym sensie, jak cię pouczyłem.
— Nie, będę mówił prawdę — wykrzyknął z zapałem Beautrelet. — Nie rozumiesz pan tej radości, raczej potrzeby powiedzenia głośno tej prawdy, którą odgadłem i wykombinowałem. Artykuł będzie drukowany tak, jak go napisałem. Dowiedzą się wszyscy, że Arsen Lupin żyje, i z jakich powodów chciał uchodzić za umarłego. Publiczność dowie się wszystkiego.
I dodał z uśmiechem:
— Zaś ojciec mój nie będzie uprowadzony.
Zamilkli znowu, mierząc się wzrokiem. Była to chwila stanowcza, przed ostatecznym ciosem. Lecz, któż go zada?
Lupin szepnął:
— Tej nocy, nie odebrawszy ode mnie innego rozporządzenia, dwóch moich przyjaciół mają rozkaz uprowadzenia ojca twego.
Wybuch śmiechu był mu odpowiedzią.
— Czy nie możesz zrozumieć, łotrze, — wykrzyknął Beautrelet, — że byłem na tyle przezorny? Czy ty myślisz, że byłem tak ograniczony, aby ojca odesłać do domu, do osamotnionego mieszkanka na wsi?
Oh! jaki ładny uśmiech ironiczny ożywił twarz młodzieńca! Uśmiech niebywały! widoczny wpływ Arsena Lupin.... I ta zuchwałość mówienia po imieniu, postawiła go w jednej chwili na równi z przeciwnikiem!...
Ciągnął dalej.
— Widzisz, Lupin, twój największy błąd, to... myśleć, że twoje kombinacye są nieomylne. No, poddajesz się? Ty jesteś przekonany, że zawsze i wszędzie musisz zwyciężyć... zapomniałeś tylko, że inni również mają swoje kombinacye.. Moja była bardzo prosta, mój kochany przyjacielu.
Było prześlicznie słuchać jego mowy. Chodził tam i napowrót z rękami w kieszeniach. Doprawdy w tej chwili pomścił wszystkie ofiary wielkiego awanturnika. Ciągnął dalej:
— Lupin, ojciec mój nie jest w Sabaudyi. Znajduje się obecnie w przeciwnej stronie Francyi, w centrum wielkiego miasta, strzeżony przez dwudziestu naszych przyjaciół, którzy mają rozkaz nie odstępować ojca, aż do zakończenia naszej walki. Chcesz szczegółów? Powiem ci... Mieszka obecnie w Cherbourgu, w domu jednego z urzędników arsenału, słyszysz, znajduje się w arsenale, który zamykają nocą, a do którego we dnie można dostać się tylko za specyalnem pozwoleniem i w towarzystwie przewodnika.
Stanął, spojrzał przekornie Arsenowi w oczy i zapytał:
— Cóż ty na to mistrzu?
Od kilku minut Lupin stał nieruchomo. Żaden muszkuł nie drgnął w twarzy. O czem myślał? Co postanowił uczynić? Kto tylko znał gwałtowność jego charakteru, mógł przypuścić jedno rozwiązanie: że rzuci się na przeciwnika i zdławi go ostatecznie.
— Cóż ty na to, mistrzu? — powtórzył Beautrelet.
Lupin pochwycił telegram, leżący na stole, podał go, i rzekł, panując nad sobą:
— Patrz, dzieciaku, czytaj.
Beautrelet spoważniał, uderzony słodyczą głosu przeciwnika, rozwinął papier, a za chwilę unosząc oczy szepnął:
— Cóż to znaczy?... Nic nie rozumiem....
— Lecz rozumiesz zapewne pierwsze słowo, — rzekł Lupin... — pierwsze słowo depeszy... to jest nazwisko miejscowości, z której jest wysłane... patrz... Cherbourg.
— Tak, tak... — bełkotał Beautrelet... — tak... rozumiem... Cherbourg... a cóż dalej?
— Dalej?... Zdaje mi się, że wiadomość dosyć zrozumiała: „Zabranie kosza dokonane... towarzysze pojechali z nim i czekają na dalsze rozporządzenia do jutra ósmej rano. Wszystko w porządku“. Czego więc nie możesz zrozumieć? Co znaczy słowo „kosz?“ Mój Boże, nie mogli przecież napisać „stary pan Beautrelet“. Nie rozumiesz w jaki sposób zamach ten został dokonany? Jakim cudem ojciec twój został wydobyty z arsenału, w którym go strzegło dwudziestu ludzi? Ależ to drobnostka. Najważniejsza, że „kosz“ wyekspedyowany. Cóż ty na to, dzieciaku?
Izydor całą siłą woli panował nad sobą, aby nie dać poznać, co się w nim dzieje. Lecz widocznem było drżenie ust, a oczy błędnie przesuwały się z przedmiotu na przedmiot, nie zatrzymując się nigdzie. Wykrztusił kilka słów, naraz zamilkł i ukrywając twarz w dłoniach, wybuchł spazmatycznem łkaniem:
— Oh! ojcze... ojcze...
Rozwiązanie nieoczekiwane przez Arsena Lupin, lecz jak wzruszające i naiwne!
Z niezadowoleniem Lupin chwycił za kapelusz i chciał odejść. Lecz w progu zatrzymał się, wahał się chwilę, następnie powoli wrócił na swoje miejsce.
Łkanie młodzieńca wznosiło się, jak skarga dzieciny, której wyrządzono krzywdę. Łzy spływały przez skrzyżowane palce. Lupin schylił się i nie dotykając Izydora, rzekł głosem, w którym nie było cienia szyderstwa, ani obrażającej litości, jaką zwykle uczuwa zwycięzca:
— Nie płacz, mały. Są to ciosy, na które trzeba być przygotowanym, rzucając się naoślep w walkę, jak ty to czynisz. Czekają ciebie może większe klęski... Jest to przeznaczenie bojowników, trzeba to przyjąć z odwagą.
Ciągnął dalej z pewną słodyczą:
— Widzisz, miałeś racyę, mówić, że nie jesteśmy nieprzyjaciółmi. Wiedziałem o tem od dawna. Od pierwszej chwili uczułem dla ciebie niewytłómaczoną sympatyę... dla twojej inteligencyi — podziw... Dlatego chciałbym ci powiedzieć... lecz nie chciałbym cię zranić... ale muszę ci powiedzieć... A więc, zaprzestań walki... Nie mówię to przez próżność, ani dlatego, abym ciebie lekceważył.... lecz widzisz... siły nasze są tak nierówne... Ty nie wiesz, jakimi środkami rozporządzani, ty nie znasz mojej woli, ani pomysłów, jakimi do celu dążę. Pomyśl tylko, że przez całe, moje życie pracowałem, jak skazaniec, aby dojść do tego typu doskonałości, który chciałem stworzyć... który stworzyłem... Więc cóż? Cóż ty zrobić możesz? Proszę cię więc... zrzeknij się walki... byłbym bowiem zmuszony zrobić ci krzywdę, a byłoby mi to bardzo przykro...
Kładąc mu rękę na czoło, powtarzał:
— Raz drugi mówię... zrzeknij się walki, Któż wie, czy nie wpadniesz w sidła, które może już są zastawione?
Beautrelet odjął ręce od ócz; nie płakał już. Lecz czy słuchał potoku słów Arsena Lupin? Możnaby wątpić, sądząc z roztargnionego wyrazu twarzy.
Kilka minut panowało milczenie. Zdawał się zastanawiać jeszcze nad powziętem postanowieniem, rozważać wszystkie za i przeciw, okoliczności sprzyjające i niesprzyjające.
Wreszcie rzekł do Arsena Lupin:
— Jeżeli zmienię artykuł, jeżeli potwierdzę śmierć pana, jeżeli zobowiążę się prawdy nie wyjawić, przysięgasz mi pan, że ojciec mój będzie wolny?
— Przysięgam ci. Towarzysze moi uwieźli twego ojca automobilem do małego miasteczka. Jeżeli więc artykuł w „Grand Journalu“ będzie takim, jak powiedziałem, dam znać telefonicznie, aby ojca twego wypuścili na wolność.
— Poddaję się warunkom pana, — rzekł Beautrelet.
Uważał, że po odebranej porażce, dłuższy pobyt nie ma żadnego celu, pochwycił więc kapelusz, skłonił się mnie i Arsenowi Lupin i wyszedł.
Lupin patrzał za nim, gdy usłyszał hałas zatrzaśniętych drzwi, szepnął:
— Biedny chłopiec...
Następnego dnia rano, posłałem służącego, aby mi przyniósł najnowszy numer „Grand Journalu“. Po pół godzinie wrócił z mozolnie nabytym egzemplarzem, gdyż prawie we wszystkich agencyach odnośny numer był wyprzedany.
Gorączkowo otworzyłem dziennik i na pierwszem miejscu spostrzegłem artykuł Izydora Beautrelet. Podaję go tak, jak go miały wszystkie dzienniki:
Zważywszy na szczupłość miejsca, nie mogę czytelnikom wyjawić myśli moich i zabiegów, dzięki którym doszedłem do wyświetlenia dramatu, czyli podwójnego dramatu w Ambrumesy. Zadowolnię się tylko wyjawieniem dwóch myśli przewodnich i opowiem w prosty sposób całe zajście, trzymając się porządku faktów, jak następowały po sobie.
Może czytelnik zauważy, że niektóre fakta nie są sprawdzone, i że pozostawiam miejsce przypuszczeniom. Prawda. Lecz zdaje mi się, że moja hipoteza spoczywa na tylu faktach wyświetlonych, że te, które nie są zbadane, są mimo to tak jasne, że trzeba je przyjąć w ten sposób, a nie w inny. Często strumyk zaginie pod skałami, a mimo to rozpoznamy go, że to ten sam, o kilkanaście kroków dalej.
Przechodzę więc do wyświetlenia pierwszej zagadki. W jaki sposób Lupin, śmiertelnie ranny, mógł żyć przez czterdzieści dni, bez opieki, bez lekarstw, bez pokarmu, w głębi ciemnej nory?
Zacznijmy więc od początku. W czwartek, 16-go kwietnia, niespodzianie zaskoczony, w wykonaniu najśmielszego przedsięwzięcia, ucieka drogą koło ruin i pada, raniony kulą. Czołga się mozolnie, pada, to znów się podnosi, ożywiony nadzieją, że dojdzie do kaplicy. W kaplicy jest krypta, którą przypadkiem odkrył. Jeżeli się tamdotąd dostanie, jest ocalony. Z siłą energii dochodzi, tylko kilka metrów go dzieli od pewnego schronienia, gdy słyszy zbliżające się kroki. Nieprzyjaciel nadchodzi. Jest to panna de Saint-Veran.
Taki jest prolog, a właściwie pierwsza część dramatu.
Cóż zaszło między nimi? Tem łatwiej można odgadnąć, że ciąg dalszy tej awantury sam daje nam wskazówki. U nóg młodej dziewczyny spoczywa człowiek, wyczerpany, który w kilka minut ma być pochwycony. Człowieka tego ona raniła. Czyż wyda bezbronnego?
Jeżeli on jest mordercą Jana Daval, tak, niech się sprawiedliwości stanie zadość. Lecz w krótkich słowach ranny wyjawia prawdę prawnie popełnionego morderstwa przez jej wuja, pana des Gesvres.
Wierzy mu. Cóż ma więc czynić? Nikt ich nie widzi. Służący Wiktor pilnuje furtki. Drugi, Wojciech, stojąc na balkonie stracił ich z oczu. Czyż wyda człowieka, którego raniła?
Uczucie litości, które wszystkie kobiety zrozumieją, owładnęło młodą dziewczyną. Według rady Arsena Lupin, opatruje ranę i podwięzuje swoją chustką, aby nie zostawić śladu krwi. Następnie kluczem danym jej przez niego, otwiera kaplicę, pomaga mu wejść. Zamyka, odchodzi. W tej chwili nadchodzi Wojciech.
Gdyby wtenczas zajrzano do kaplicy, możnaby go było pochwycić, gdyż przez kilka chwil nie mógł był odzyskać sił, aby unieść flisy i zejść schodami do krypty. Lecz przejrzenie kaplicy nastąpiło dopiero w sześć godzin później. Lupin jest więc ocalony, i ocalony przez kogo? przez tę, która byłaby go o włos zabiła.
Teraz więc, czy chce lub nie chce, panna de Saint-Veran staje się jego wspólniczką. Jest zmuszona prowadzić dalej rozpoczęte dzieło, gdyż w przeciwnym razie ranny zginąłby w ukryciu, do którego dopomogła mu się schronić.
Obowiązek, ten nie jest dla niej uciążliwy, zna bowiem wszelkie wybiegi i umie doskonale radzić. Ona daje zły rysopis Arsena Lupin (proszę przypomnieć sobie sprzeczne zeznania kuzynek). Ona również odgaduje, nie wiem za pomocą jakich znaków, wspólnika w pseudo-woźnicy. Ona oznajmia mu nagłą potrzebę operacyi. Ona, bez wątpienia podkłada fałszywy kaszkiet. Ona również, jest autorką owej sławnej karteczki, w której jej osoba jest zagrożoną — po takim dowodzie, któż ją posądzi o współdziałanie?
To ona również, w chwili gdy chciałem sędziemu powierzyć moje pierwsze spostrzeżenia, utrzymuje, że widziała mnie w lasku dnia poprzedniego, podsuwa panu Filleul podejrzenie, wskutek czego musiałem zamilknąć. Niebezpieczny to manewr, gdyż wzbudza we mnie podejrzenie co do jej osoby, lecz manewr niezawodny, aby zyskać na czasie, a mnie zamknąć usta.
I ona również, przez czterdzieści dni żywi Arsena Lupin, przynosi mu lekarstwa (można zapytać się aptekarza w Ouville, pokaże recepty, które robił dla panny de Saint-Veran). To ona w końcu, która go pielęgnuje, bandażuje, czuwa nad nim i go wyleczy.
Tak więc kończy się pierwsza, z dwóch zagadek. Arsen Lupin znalazł w blizkości, w zamku samym, pomoc, której niezbędnie potrzebował, najpierw, aby nie być wykrytym, następnie aby żyć.
Więc Arsen Lupin żyje. I teraz właśnie zachodzi druga zagadka, czyli drugi dramat w Ambrumesy. Dlaczego Lupin, będąc przy życiu i wolny, stanąwszy znowu na czele swojej bandy, możny i silny jak przedtem, dlaczego Lupin robi nadludzkie wysiłki, o które się co chwilę potykam, aby utrwalić wiarę w śmierć swoją?
Trzeba sobie uprzytomnić, że panna de Saint-Veran była bardzo piękną. Fotografie jej, które dzienniki zamieszczały po jej zniknięciu, dają słabe wyobrażenie o jej urodzie. Nastąpiło więc to, co musiało nastąpić. Lupin który przez czterdzieści dni widywał tę piękną dziewczynę, który pragnął jej obecności, który wyczuwał jej urok i słodycz, który wchłaniał ciepło jej oddechu, gdy się nad nim pochyliła, otóż Lupin zakochał się w swojej pielęgniarce. Wdzięczność zmienia się niebawem w miłość, uwielbienie — w namiętność. Ona jest jego wybawieniem, lecz jest zarazem radością jego oczu, marzeniem samotnych godzin, jego jasnością, jego nadzieją, życiem jego.
Lupin szanuje ją, nie wyzyskuje jej poświęcenia, aby przez nią kierować bandą. To też wyczuwa się w tym czasie niepewne ruchy owej bandy. Lecz kocha ją bardzo i gdy panna de Saint-Veran nie da się wzruszyć miłości, która ją obraża, gdy wizyty u niego stają się rzadsze, w miarę jak przychodzi do siebie, gdy odwiedziny te ustają zupełnie w chwili, gdy powrócił do zdrowia... zrozpaczony, odurzony boleścią, czyni straszne postanowienie. Wychodzi ze swego ukrycia, przygotowuje zamach, i 6-go czerwca, za pomocą swoich wspólników uprowadza młodą dziewczynę.
Lecz nie kończy się na porwaniu. Lupin nie chce, aby wszyscy o tem wiedzieli. Trzeba położyć kres wszelkim poszukiwaniom, wszelkim domysłom, nawet wszelkim nadziejom: panna de Saint-Veran uchodzić musi za umarłą. Morderstwo jest więc zmyślone, są nawet dowody podane. Dokonanie zbrodni jest niezaprzeczone. Zbrodnia skądinąd przewidziana, zapowiedziana przez wspólników, zbrodnia popełniona, aby pomścić śmierć naczelnika. Wszyscy łatwo w to uwierzą.
Lecz nie starczy wiara, trzeba mieć niezbite dowody. Lupin przewiduje, że odgadnę okradzenie kaplicy, że odnajdę kryptę. Jeżeli krypta pustą, wiara w śmierć jego pryśnie.
Krypta więc nie będzie pustą. Również śmierć panny de Saint-Veran będzie niepewną, jeżeli morze nie wyrzuci jej ciała.
Więc morze wyrzuci ciało panny de Saint-Veran.
Trudności niemożliwe do wykonania. Tak, dla każdego innego, ale nie dla Arsena Lupin...
Odgaduję więc okradzenie kaplicy, odnajduję kryptę, schodzę do schronienia Arsena Lupin. Jego ciało tam jest!
Wszyscy więc uwierzyli w jego śmierć. Tylko ja nie przypuszczałem na chwilę tej ewentualności (z początku przez intuicyę, następnie przez dowodzenie). Podpadło mi najpierw, że głaz kamienny był położony z nadzwyczajną dokładnością, tak, że za najlżejszem poruszeniem spadając, musiał koniecznie upaść na głowę i zmiażdżyć ją, tak, że jej rozpoznać nie było można.
W pół godziny później dowiaduję się, że ciało panny de Saint-Veran znaleziono na skałach, koło Dieppe, czyli ciało, które mienią być nieszczęśliwej ofiary, gdyż na jednej ręce zauważono bransoletkę podobną do tej, którą nosiła panna de Saint-Veran. Jest to bowiem jedyny znak, gdyż trup jest niemożliwy do rozpoznania.
Nad tymi wypadkami zastanawiam się i rozumiem. Kilka dni przedtem czytałem w jednym numerze „Vigie de Dieppe“ wiadomość, że jakieś małżeństwo z Ameryki odebrało sobie życie podczas pobytu w Envermeu i że tej samej nocy ciała ich znikły. Jadę więc do Envermeu. Wiadomość zgadza się z prawdą, co się zaś tyczy zniknięcia ciał, powiadają mi, że bracia nieszczęśliwych zabrali, po dokonaniu zwykłych badań.
Niema wątpliwości, że bracia ci nazywają się Arsen Lupin i Spółka.
Tak więc wiemy, z jakiego powodu Lupin zmyślił morderstwo młodej dziewczyny i dlaczego sam chciał uchodzić za umarłego. Kocha i nie chce, aby ktokolwiek o tem wiedział. Ażeby dojść do celu nie cofa się przed niczem, popełnia nie do uwierzenia podobną kradzież dwóch ciał, których potrzebuje do odegrania komedyi. Tak więc będzie miał spokój. Nikt nie dojdzie do prawdy, którą chce stłumić.
Nikt?... Są wprawdzie trzej przeciwnicy, którzy mogą powziąć pewne wątpliwości. Ganimard, którego oczekiwano. Sherlock Holmes, który co tylko wsiadał do doróżki, i ja, który byłem na miejscu. Grozi mu więc trojakie niebezpieczeństwo.
Lecz Lupin da sobie radę. Uprowadza Ganimard’a i Sherlocka Holmesa, sekretarzowi Bredoux każe załatwić się ze mną.
Jedna rzecz zostaje tylko ciemną. Dlaczego Bredoux działając z rozkazu Arsen Lupin, z taką wściekłością starał się odebrać dokument „Aiguille creuse“ (wydrążona igła)? Wiedzieli przecież, że odbierając go, nie mogli wymazać z mojej pamięci tekstu pięciu linijek. Dlaczego więc bali się, że rodzaj papieru lub jaki inny znak, mógłby dostarczyć jakichś wiadomości?
Pomijając tę sprawę, starałem się wyjawić prawdę afery w Ambrumesy. Powtarzam, że moje przypuszczenia odgrywają wielką rolę. Mam jednak nadzieję, że gdy wszystkie fakta będą dokładnie znane i zbadane, potwierdzą tylko moją hipotezę“.
Tak więc Izydor Beautrelet, zachwiany na chwilę zapowiedzianem porwaniem ojca, i zrezygnowawszy, w końcu nie mógł się zdecydować milczeć. Prawda była za piękną i za nadzwyczajną; dowody, które mógł dostarczyć były za logiczne i za przekonywujące. Cały świat czekał na jego wyjaśnienia. Więc powiedział.
Tego samego dnia, wieczorne dzienniki donosiły o porwaniu starego pana Beautrelet. Izydor został o tem zawiadomiony depeszą, to 3-iej po południu.
Dla Izydora Beautrelet cios był bardzo bolesny. W gruncie rzeczy, publikując ten artykuł, nie wierzył w możność porwania. Wszelkie ostrożności bowiem były doskonale obmyślane. Przyjaciele jego w Cherbourgu, nie mieli tylko strzedz jego ojca, lecz mieli krok w krok za nim chodzić, nie puszczać go samego, nawet żaden list nie miał dojść jego rąk, któryby nie był wpierw przejrzany i otworzony. Nie było więc żadnego niebezpieczeństwa. Sądził więc, że Lupin, chcąc zyskać na czasie, starał się swego przeciwnika sparaliżować.
Cios więc był nieprzewidziany, a odczuł go tem boleśniej, że całe pół dnia musiał stracić bezczynnie. Jedna myśl go nie opuszczała: jechać tam jak najprędzej, przekonać się naocznie o całem zajściu i poczynić pierwsze kroki w celu odszukania ojca.
Wysłał więc telegram do Cherbourga. Koło ósmej był na dworcu Saint-Lazare, a w kilka minut pociąg unosił go w stronę morza.
Po godzinie dopiero, przeglądając dziennik wieczorny, który był kupił na bulwarze, przeczytał ów sławny list, w którym Arsen Lupin odpowiada na jego artykuł umieszczony rano.
„Panie Dyrektorze!
„Nie przeczę bynajmniej, że moja skromna osobistość, która w czasach więcej heroicznych zaginęłaby niepostrzeżona, uwydatniła się w naszej epoce miernoty. Lecz egzystuje pewna granica, poza którą nie wolno nikomu przekroczyć, pod karą niehonorowej niedyskrecyi. Jeżeli nie uszanujemy życia prywatnego, jakąż opiekę będzie miał obywatel?
„Co się zaś mnie tyczy, to niedyskrecyę tę już popełniono, powiedziano prawdę, nie robię więc żadnych trudności w dokompletowaniu tejże. Tak, panna de Saint-Veran żyje. Tak, kocham ją. Tak, mam to zmartwienie, że nie jestem kochany. Tak, śledztwo małego Izydora Beautrelet jest przedziwne co do ścisłości i dokładności. Tak zgadzam się z nim we wszystkich punktach. Niema więc już tajemnicy. Niema więc zagadki. Więc cóż?...
„Ugodzony w najgłębsze tajniki mej duszy, krwawiącej jeszcze z zadanych ran najokrutniejszych, bo moralnych, proszę, aby nie wydawano na pastwę publiczności moich najświętszych uczuć i najskrytszych pragnień. Proszę o pokój, pokój, który jest mi potrzebny, abym uzyskał miłość panny de Saint-Veran, i aby zatrzeć w jej pamięci te tysiączne upokorzenia, które znosiła ze strony wuja i kuzynki — co nie było zaznaczone — jako uboga krewna. Panna de Saint-Veran zapomni tę nienawistną przeszłość. Wszystko, co tylko zapragnie, choćby najcudniejsze cacko, choćby najdrogocenniejszy skarb świata, rzucę jej pod stopy. Będzie szczęśliwą; będzie mnie kochała.
„Żeby więc dojść do tego celu, zaznaczam raz jeszcze, potrzebuję spokoju. Dlatego to składam broń, i niosę moim nieprzyjaciołom gałązkę oliwną — przestrzegając równocześnie, że odrzucenie mojej propozycyi mogłoby mieć dla nich najgorsze skutki.
„Jeszcze słów kilka dotyczących się pana Harlingtona. Pod tem nazwiskiem kryje się bardzo dobry chłopiec, sekretarz amerykańskiego miliardera Cooley, który miał zlecenie wykupić możliwie wszystkie cenne dzieła sztuki. Nieszczęście chciało, że wpadł właśnie na mego przyjaciela Stefana de Vaudreix alias Arsena Lupin. Dowiedział się, że niejaki hrabia de Gesvres chce sprzedać cztery obrazy Rubensa, pod tym warunkiem, że będą zastąpione czterema kopiami, i że nikt o tej sprzedaży się nie dowie. Mój przyjaciel Vaudreix podjął się skłonić także pana de Gesvres do sprzedania kaplicy. Pertraktacye były prowadzone w najlepszej wierze ze strony mojego przyjaciela Vaudreix, a w największej dyskrecyi ze strony pana Harlingtona, aż do dnia, w którym obrazy i rzeźby przewiezione zostały w pewne miejsce, a pan Harlington znalazł się w więzieniu. Nie pozostaje więc nic innego, jak wypuścić na wolność niefortunnego Amerykanina, gdyż grał tylko rolę oszukanego; następnie zelżyć miliardera Cooley, gdyż obawiając się nieprzyjemności, nie upomniał się nawet o swego sekretarza; w końcu powinszować mojemu przyjacielowi Stefanowi Vaudreix, gdyż, chcąc ukarać moralność publiczną, zatrzyma te sto tysięcy franków, odebrane, jako zadatek, od niesympatycznego Cooleya.
„Wybacz pan, mój kochany dyrektorze, że tak długo zajmuję czas jego drogi i bądź przekonany o prawdziwości mojego szacunku. Arsen Lupin“.
Izydor Beautrelet zastanawiał się również głęboko nad każdem słowem tego listu, jak nad dokumentem „Aiguille creuse“.
Doszedł bowiem do tego przekonania, że Lupin nic nie pisał, nic nie wyjawiał, bez koniecznej potrzeby, bez powodów, które wypadki następne wyświetlały dziś lub jutro.
Lecz jakiż powód zmusił go do napisania tego listu? Z jakiej tajemnej przyczyny przyznawał się do miłości nieodwzajemnionej? Czy tam trzeba szukać czegoś więcej, czy też może w wyjaśnieniu, tyczącem się pana Harlingtona, czy też między liniami trzeba szukać tego czegoś, niepochwytnego?
Przez dwie godziny siedział Beautrelet w swoim przedziale trwożny i zatopiony w myślach. List ten w zbudzał w nim nieufność, tak wyglądał, jak gdyby dla niego był napisany, jak gdyby jego osobiście chciał wywieść w pole. Pierwszy raz owładnął nim strach, ponieważ nie zaczepiano go otwarcie. Myślał przytem o starym ojcu, uprowadzonym z jego winy, i zapytywał się z niepokojem, czy nie lepiej zaniechać tak nierównej walki?.
Zniechęcenie to nie trwało długo. Wysiadłszy bowiem o szóstej rano z wagonu i pokrzepiwszy się krótkim snem, nabrał znowu wiary w siebie.
Na dworcu oczekiwał go Froberval z córeczką dwunastoletnią, urzędnik arsenału, który był przyjął starego Beautrelet w gościnę.
— I cóż? — zapytał Beautrelet.
Poczciwiec zaczął narzekać, lecz Beautrelet przerwał mu, a pociągnąwszy go do poblizkiej restauracyi, kazał podać kawę i począł wypytywać, nie pozwalając mu odchodzić od przedmiotu.
— Ojciec mój nie został uprowadzony, nieprawda, to niemożliwe?
— Niemożliwe. A mimo to zniknął.
— Od kiedy?
— Nie wiemy dokładnie.
— Jakto?.
— Nie wiemy. Gdy wczoraj rano o szóstej nie zeszedł, jak zwykle, otworzyłem drzwi. Już go nie było.
— A przedwczoraj był jeszcze?
— Tak. Przedwczoraj nie wychodził z pokoju. Czuł się trochę niezdrów, więc Karolka zaniosła mu śniadanie w południe i obiad o siódmej wieczorem.
— Więc zniknięcie jego nastąpiło między siódmą w wieczór przedwczoraj a szóstą rano wczoraj.
— Tak, podczas zeszłej nocy, tylko...
— Tylko?
— Tylko, że nocą nie można wyjść z arsenału.
— W takim razie nie wyszedł?
— Lecz go niema, gdyż z towarzyszami przeszukaliśmy cały arsenał.
— W takim razie wyszedł.
— Niemożliwe. Wszystkie wyjścia strzeżone. Beautrelet zamyślił się, następnie zapytał:
— Cóż dalej?
— Potem poszedłem zawiadomić komisarza.
— Przyszedł do pana?
— Tak i przeszukaliśmy jeszcze raz wszędzie, a gdy straciliśmy wszelką nadzieję, wtedy to telegrafowałem do pana.
— Czy w pokoju było łóżko rozebrane?
— Nie.
— Czy pokój był w nieładzie?
— Nie. Znalazłem jego fajkę na zwykłem miejscu, i książkę, którą czytał. Znalazłem nawet w książce tę oto fotografię pana.
— Pokaż pan.
Froberval podał mu fotografię. Beautrelet zadziwił się. Była to amatorska fotografia, na której poznał siebie z rękoma w kieszeni; za tło służył trawnik, w głębi widoczne drzewa i ruiny.
Froberval zauważył:
— To musi być ostatnie zdjęcie pana, któreś ojcu przysłał. Zobacz pan, na drugiej stronie jest nazwisko fotografa R. de Val. data... 3go kwietnia i nazwisko miasta Lion... może to Lion-sur-Mer?
Izydor obrócił fotografię i przeczytał tę krótką notatkę własną jego ręką pisaną:
R. de Val. — 3. 4 — Lion.
Przez kilka minut panowała cisza, wreszcie rzekł:
— Nie pokazywał panu mój ojciec tej fotografii?
— Nie... i zdziwiłem się, gdy ją wczoraj zobaczyłem... gdyż często z nami mówił o panu!
Znowu milczenie, lecz tym razem dłuższe. Froberval szepnął:
— Mam zajęcie panie... moglibyśmy może iść do domu...
Zamilkł. Izydor nie spuszczał z oczu fotografii, oglądał ją na wszystkie strony. W końcu zapytał:
— Znajduje się może o jaką małą milkę od miasta jaka oberża Lion d’Or?
— Tak, tak, będzie mila.
— Na drodze do Valognes, nieprawda?
— Na drodze do Valognes, rzeczywiście.
— W takim razie przypuszczam, że w oberży tej zamieszkała banda Arsena Lupin. Stamtąd porozumieli się z moim ojcem.
— Co za myśl! Ojciec pański z nikim się nie widział, z nikim nie mówił.
— Nikogo nie widział, lecz użyli pośrednictwa.
— Jaki masz pan dowód?
— Tę fotografię.
— Przecież to pana?
— Tak moja, lecz ja jej ojcu nie dałem. Nie znałem jej nawet. Zdjęcie zostało dokonane bez mojej wiedzy, między ruinami w Ambrumesy, prawdopodobnie przez sekretarza Bredoux, który był wspólnikiem Arsena Lupin, jak to panu wiadomo.
— Więc?
— Więc fotografia ta służyła za paszport, dzięki której wzbudzili ufność w moim ojcu.
— Lecz któż, któż mógł ją przynieść?
— Tego już nie wiem, w każdym razie jasne, że ojciec mój wpadł w pułapkę. Powiedziano mu, że jestem w okolicy, że chciałbym się z nim widzieć, i że mu naznaczam miejsce spotkania, oberżę Lion d’Or.
— Ależ panie, to głupstwo wszystko, skądże pan tak sądzisz?
— To jasne. Naśladując moje pismo oznaczyli dokładnie miejsce spotkania... Route de Valognes (droga do Valognes) 3 kl. 400, oberża Lion. Ojciec mój poszedł więc na to spotkanie, i pochwycili go. To jasne.
— Dobrze — szepnął Froberval przygnębiony — dobrze... niech tak będzie, zajście to miało taki przebieg jak pan mówisz, lecz, panie, to nie wyjaśnia, w jaki sposób pan Beautrelet mógł wyjść nocą?
— Wyszedł za dnia, pocóż miał czekać nocy, aby iść na schadzkę.
— Psiamać! jakże to możliwe, kiedy przedwczoraj przez cały dzień nie wychodził?
— Idź pan przekonać się jeszcze o tem, odnajdź pan tego człowieka, który przedwczoraj po południu był na odwachu.... Tylko pospiesz się pan, jeżeli mnie chcesz zastać.
— Pan wyjeżdżasz zaraz?
— Tak, następnym pociągiem.
— Jakto... a śledztwo, kiedy pan rozpocznie?
— Moje śledztwo ukończone. Wiem prawie wszystko, co chciałem wiedzieć. Za godzinę opuszczam Cherbourg.
Froberval wstał. Spojrzał na Izydora Beautrelet przestraszonym wzrokiem, zawahał się na chwilę, wreszcie pochwycił kaszkiet i rzekł:
— Idziesz ze mną, Karolinko?
— Niech zostanie, — rzekł Beautrelet, — potrzebuję jeszcze kilka wiadomości, których mi może udzielić, a potem pogadamy sobie trochę, znam ją przecież od dziecka.
Froberval odszedł. Zostali sami i długie zapanowało milczenie. Minuty uciekały, chłopiec przyszedł pobrać puste filiżanki i odszedł. Oczy młodzieńca spotkały się ze wzrokiem dziecka, wtenczas Beautrelet z największą słodyczą położył rękę na rączkach dziewczynki. Spojrzała na niego przestraszona, następnie chowając główkę w dłonie wybuchła płaczem.
Pozwolił jej się wypłakać, dopiero po niejakim czasie rzekł:
— Tyś to wszystko zrobiła, nieprawda? Tyś była pośredniczką? Ty zaniosłaś ojcu tę fotografię, przyznajesz się, nieprawda? I zmyśliłaś mówiąc, że przedwczoraj był jeszcze ojciec mój w pokoju, gdyż wiedziałaś dobrze, że go już nie było, bo ty pomogłaś mu wyjść z arsenału, nieprawda?...
Nie odpowiadała, ciągnął więc dalej:
— Dlaczego to zrobiłaś? Pewnie dano сi za tę przysługę pieniądze... abyś sobie co kupiła... jaką sukienkę...
Odjął jej rączki od twarzy i uniósł główkę. Ujrzał biedną twarzyczkę załzawioną, niespokojną i bezgranicznie smutną.
— Już stało się, — rzekł Beautrelet, — niema o czem mówić. Nie pytam się wcale, w jaki sposób to uczyniłaś... Chciałbym tylko, abyś mi to powiedziała, co może być dla mnie użyteczne.... Podpadło ci co u tych ludzi.... jakie słowo? W jaki sposób dokonali porwania?
Odpowiedziała w tej chwili:
— Automobilem... słyszałam, jak o tem mówili.
— W którą stronę jechali?
— Tego, to już nie wiem.
— Nie wyrzekli przy tobie żadnego słowa, któreby mogło nas na ślad naprowadzić?
— Żadnego... Jeden wprawdzie z tych panów mówił: „Nie możemy tracić czasu... jutro rano o ósmej ma tam do nas patron nasz telefonować...
— Gdzie... tam?
— To jest... Nie mogę sobie przypomnieć.
— Myśl dziecko... przypominaj sobie... było to zapewne nazwisko miasta, nieprawda?
— Tak... nazwisko zaczynało się na „chateau....“
— Chateaubriant?... Chateau-Thierry?...
— Nie... nie...
— Może Chateauroux?
— Таk... Chateauroux...
Beautrelet nie czekał, aż wypowie ostatnią sylabę. Porwał się z miejsca, a nie troszcząc się ani o Frobervala, ani o dziewczynkę, pobiegł, jak strzała, na dworzec.
— Proszę... o bilet do Chateauroux...
— Przez Le Mans i Tours?
— Naturalnie najkrótszą drogę... Czy będę na miejscu rano?
— Oh! nie...
— Więc w południe? Na wieczór?
— Ah! nie, w takim razie musisz pan jechać kuryerem przez Paryż... Kuryer do Paryża wychodzi o ósmej... będzie już zapóźno....
Lecz jeszcze nie było zapóźno, Beautrelet zdążył wskoczyć.
— Byłem tylko godzinę w Cherbourgu, — rzekł zacierając ręce z zadowoleniem, — lecz godzinę tę dobrze zużyłem.
Nie sądził na chwilę, aby Karolinka miała go okłamać, czytał dobrze w jej oczach wstyd z popełnionej winy, i radość równocześnie, że winę tę w części będzie mogła naprawić. Był pewien, że Chateauroux było to miasto, o którem wspominał Lupin, a dokąd miał przesłać swoim wspólnikom wiadomość telefoniczną.
Gdy tylko przybył do Paryża, Beautrelet przedsiębrał wszystkie ostrożności, aby nie być śledzonym i poznanym. Rozumiał, że to ważna chwila. Był bowiem na dobrej drodze, która prowadziła go do jego ojca, lecz jeden fałszywy krok, a wszystko przepadnie.
Zaszedł do jednego z kolegów uniwersyteckich, po godzinie zaś wyszedł zupełnie zmieniony. Byłto Anglik około lat trzydziestu, ubiór miał bronzowy w kratkę, krótkie spodnie, wełniane pończochy, kaszkiet stosowny do podróży. Twarz umalowana i wąski pas wyżej brody. Wskoczył na rower, do którego były przymocowane wszelkie przybory malarskie i udał się na dworzec Austerlitz.
Nocował w Issoudun. Na drugi dzień rano wsiadł na rower i pojechał do Chateauroux. O siódmej poszedł na pocztę prosząc o połączenie telefoniczne z Paryżem. Ponieważ musiał czekać, wdał się więc w rozmowę i dowiedział się, że pozawczoraj o tej samej godzinie, jakiś pan w ubraniu automobilowem, czekał również na połączenie z Paryżem.
Miał więc dowód, o to mu chodziło.
Po południu dowiedział się od pewnych świadków, że jakiś automobil jechał drogą z Tours, przez miasteczko Buzancais, następnie przez Chateauroux i zatrzymał się niedaleko za miastem u brzegu lasu.
Około godziny dziesiątej zjawił się obok automobilu jakiś kabriolet, który oddalił się następnie przez dolinę Bouzanne na południe. Zauważono, że koło woźnicy siedział inny człowiek.
Automobil zaś udał się w przeciwną stronę, na północ, w stronę Issoudun.
Z łatwością Izydor odnalazł właściciela kabrioletu, lecz tenże nie umiał nic powiedzieć, I jak tylko tyle, że wynajął kabriolet i konia jednemu panu, który następnego dnia ekwipaż odwiózł.
Wreszcie wieczorem Beautrelet doszedł do Przekonania, że automobil jechał prosto do Issoudun i w stronę Orleanu, to znaczy, w stronę Paryża.
Z tego wszystkiego wnosić było można, że ojciec jego, stary Beautrelet znajdował się ukryty w tej okolicy. Widocznie przewieźli go do jakiegoś miejsca, które już naprzód przeznaczone było.
— Miejsce, w którem uwięziono ojca, znajduje się więc niedaleko odemnie, — mówił sobie Beautrelet, — może o dziesięć mil lub piętnaście w okrąg, a ojciec wyczekuje mnie, abym go uwolnił. Jest blisko. Oddycha ten samem, co ja, powietrzem.
Zaraz więc zabrał się do poszukiwań. Wydobywszy kartę sztabową, podzielił miejscowość na okręgi, które zwiedzał od wsi do wsi, rozpytując wieśniaków, rozmawiając z nauczycielami, z burmistrzami, z proboszczami, wypytując kobiety. Zdawało mu się, że postępując w ten sposób, prędko dojdzie do celu. Cel jego rozszerzył się, już nietylko ojca szukał, miał bowiem nadzieję, że odnajdzie tych wszystkich, których Lupin uprowadził: Rajmundę de Saint-Veran, Ganimarda, Sherlocka Holmesa i wielu, wielu innych, a dotarłszy do nich, wejdzie w sam środek fortecy Arsena Lupin, do tego niezbadanego ukrycia, gdzie prawdopodobnie przechowywał skarby kradzione.
Lecz po dwóch tygodniach bezowocnych poszukiwań, zapał jego zmniejszył się znacznie, i prędko stracił zaufanie. Dojście do jakiegoś celu stawało mu się z dnia na dzień bardziej nieprawdopodobne. Mimo, że nie zaprzestał dalszych poszukiwań, byłby się san wielce zadziwił, gdyby był na jakiś ślad natrafił.
Dnie schodziły monotonne, nie przynosząc żadnych zmian. Czytając gazety, dowiedział się, że hrabia de Gesvres z córką wyjechał do Nicei, dowiedział się również, że Harlington został wypuszczony na wolność.
Następnie przeniósł się w inną okolicę. Był dwa dni w okolicy la Chatre, dwa dni w Argenton. Ten sam rezultat. Chciał sprawę uważać za przegraną. Widocznie kabriolet, którym ojca jego wywieźli, stanął na jakim popasie, skąd innym jechał dalej. Tak więc dociec niczego nie było można, a Bóg wie, w jakiej okolicy znajdował się nieszczęśliwy.
Myślał już o wyjeździe.
Gdy tymczasem jednego poniedziałku rano zadrżał, ujrzawszy adres na kopercie jednego z listów, które mu z Paryża przysyłano. List był niefrankowany. Takie wzruszenie go ogarnęło, że przez kilka minut nie mógł się zdecydować na otwarcie go, aby nie doznać zawodu. Ręce mu się trzęsły. Czyż to możliwe? Nie była to jaka zasadzka, zgotowana przez piekielnego wroga?
Rozdarł kopertę. Był to list od ojca, własną jego ręką pisany. Pismo to posiadała wszelkie właściwości tak mu dobrze znane.
Czytał:
„Czy dojdzie do rąk twoich te kilka słów, mój synu? Śmiem powątpiewać.
„Całą noc, w której mnie uprowadzono, jechaliśmy automobilem, rano zaś końmi. Nie mogłem nic widzieć, gdyż miałem przewiązane oczy. Sądząc z wegetacyi parku, zamek, w którym mnie zamknięto, musi znajdować się w centrum Francyi.
„Na drugiem piętrze znajduje się mój pokój o dwóch oknach, z których jedno, prawie że zarosłe glicynią. Po południu wolno mi w pewnych godzinach przechadzać się po parku, lecz pod takim dozorem, który na sekundę nie traci mnie z oka.
„Na wszelki przypadek piszę do ciebie ten list, który przywiążę do kamyszka. Może w który dzień uda mi się go przez mur przerzucić, a jaki poczciwy wieśniak podniesie.
„Lecz nie kłopocz się o mnie. Obchodzą się ze mną z wszelkiemi względami.
„Całuje cię twój ojciec, który cię bardzo kocha, a który martwi się, że sprawiać ci przykrość. Beautrelet.“
Izydor obejrzał kopertę, stempel pocztowy był Cuzion, Indre.
Indre! Jest to ten właśnie departament, w którym bobruje od tygodni całych.
Zajrzał do przewodnika, który zawsze nosił przy sobie. Cuzion, obwód Eguzon... I w tej okolicy był także!
Dla wszelkiej ostrożności zmienił swoją powierzchowność. Przebrał się więc za rękodzielnika i udał się w stronę Cuzion. Jest to mała wioska, nie będzie mu więc trudno odnaleźć człowieka, który list zaniósł na pocztę. Okoliczności sprzyjały mu.
— Dopytujesz się, kto oddał list na pocztę w ostatnią środę? — spyta burmistrz, poczciwy mieszczanin, do którego udał się Beautrelet. — Czekaj, zdaje mi się, że będę ci mógł dać bliższe szczegóły... W sobotę rano przyszedł do mnie ojciec Charel, ślifierz, który objeżdża wszystkie targi w okolicy, i spytał się: „Panie burmistrzu, czy list bez znaczka pocztowego dojdzie?“ — „Naturalnie“. — „Dojdzie do rąk przeznaczonych“. — „A jakże, trzeba tylko przy odbiorze coś dopłacić“.
— Gdzież ten człowiek mieszka? — spytał Beautrelet.
— Mieszka o tam... na wzgórzu... w domku obok cmentarza... Czy mam iść z panem?
Chałupka ta stała samotnie w środku ogródka. Gdy do niej wchodzili, z psiej budy wyleciały trzy sroki, lecz pies nie odezwał się, nie zaszczekał.
Beautrelet zdziwił się. Podszedł bliżej. Pies leżał na brzuchu, z wyciągniętemi łapami, nieżywy.
Pospiesznie wpadli do domu; drzwi były otwarte.
Weszli. W głębi izby niskiej i wilgotnej, na słomie, na ziemi leżała postać człowieka w ubraniu.
— Ojciec Carel, — wykrzyknął burmistrz, — czy on także nie żyje?
Ręce miał biedak zimne jak lód, twarz trupiobladą, lecz serce biło jeszcze słabo i wolno, zaś na ciele nie miał żadnej rany.
Starali się go przywrócić do życia, lecz gdy nie mogli go w żaden sposób ocucić, Beautrelet pojechał szukać lekarza. Również lekarz nic na to nie poradził, a chory, zdawało się, nie miał żadnych cierpień. Możnaby powiedzieć, że spał tylko, lecz snem sztucznym, jak gdyby był uśpiony za pomocą jakiego narkotyku lub hypnozy.
Beautrelet czuwał nad nim, to też następnej nocy zauważył, że oddech stawał się silniejszy, i ciało ożywiało się, jak gdyby wyrywało się z jakichś niewidzialnych więzów.
Wcześnie rano obudził się i zabrał się do swoich zwykłych czynności, jadł, pił, poruszał się. Lecz przez cały dzień nie mógł odpowiedzieć na pytania młodego człowieka, słowa wyrzeczone nie były przez mózg zrozumiane.
Następnego dnia zapytał się Izydora:
— Co pan tu robisz, panie?
Pierwszy raz zapytał, zadziwiony obecnością obcego człowieka.
Powoli odzyskał całą przytomność umysłu, rozmawiał, robił plany, co do swoich podróży. Lecz, gdy Beautrelet zapytał, co zaszło przed jego snem, nie umiał mu odpowiedzieć.
I Beautrelet widział po wyrazie twarzy, że rzeczywiście nie rozumie. Zapomniał wszystkie zdarzenia od piątku wieczora. Opowiadał co robił rano, co robił po południu, jakie interesa załatwił na targu, co jadł w oberży. Potem... potem... nic sobie nie przypominał. Myślał, że przebudził się następnego dnia.
Dla Izydora Beautrelet był to wielki cios. Prawdę miał tak blisko. Oczy tego człowieka widziały mur, za którym ojciec jego był uwięziony, ręce te trzymały ów list, i mogły były wskazać, w którem miejscu ów list podniosły. I od tego człowieka, który mu mógł tyle powiedzieć, nie miał wydobyć najmniejszego słówka.
Oh! Beautrelet poznał w tem całem zajściu rękę Arsena Lupin! On tylko mógł razić częściową śmiercią człowieka, którego świadectwo mogło mu być nie na rękę. Beautrelet był pewien, że Lupin nie wie o liście, który został przez mur wyrzucony, gdyż umiałby w inny sposób zaradzić, lecz musiano mu dać znać, że więzień stara się porozumieć na zewnątrz. W ten sposób usunął możliwe oskarżenie tego przechodnia. Nikt więc teraz nie wiedział, że za temi murami znajduje się więzień, który oczekuje wybawienia.
Czy nikt? Beautrelet wiedział. Lecz ojciec Carel nie mógł mówić! Ale można dowiedzieć się, dokąd na targ jechał i jaką drogą wracał. Może w ten sposób do czego dojdzie.
Aby nie wzbudzić podejrzenia, Izydor nie odwiedzał więcej ojca Carel. Dowiedział się tylko, że w piątek odbywa się targ w Fresselines, oddalonem o kilka mil. Można było dostać się tamdotąd traktem, lub też polną drogą o wiele bliższą.
W piątek więc wybrał się traktem do Fresselines, lecz po drodze nie zauważył żadnego muru, ani sylwetki starego zamku.
Zjadł więc śniadanie w oberży przy rynku i chciał już wracać do domu, gdy spostrzegł ślifierza Carel, popychającego swój wózek. Zaczął go więc śledzić, lecz w znacznej odległości.
Ślifierz załatwiwszy swoje sprawy i naostrzywszy kilka tuzinów noży, wracał do domu, lecz zupełnie inną drogą, która prowadziła i do Crozant i do Eguzon.
Beautrelet szedł za nim. Lecz nie upłynęło pięciu minut, gdy spostrzegł, że nie on sam tylko śledzi poczciwca. Jakieś indywiduum szło miedzy nimi, które stawało, gdy ślifierz stanął, a szło dalej, gdy tenże się ruszył.
— Czuwają nad nim, — pomyślał Beautrelet, — chcą się zapewne przekonać, czy nie stanie pod murami...
Serce mu biło. Stanowcza chwila nadchodziła.
Wszyscy trzej szli jeden za drugim, i tak doszli do Crozant, znanego ze wspaniałych ruin swego zamku. Ślifierz Carel zatrzymał się tam przez godzinę. Następnie zeszedł do rzeki i przeszedł most.
W tejże chwili stało się coś, co zastanowiło Izydora Beautrelet. Nieznajomy nie przeszedł mostu. Stanął, patrzał za ślifierzem, a gdy go stracił z oczu, skręcił w bok na ścieżkę.
Co robić? Beautrelet wahał się; zdecydował się wreszcie iść za nieznajomym.
— Przekonał się, — pomyślał Beautrelet, — że Carel jechał prosto do domu. Jest więc spokojny i wraca. Dokąd? Do zamku?...
Przeczuwał, że dochodził do celu. Człowiek przeszedł przez ciemny lasek i wyszedł znowu w pole.
Gdy Beautrelet, idąc za nim z lasku wyszedł, zdziwił się, nie ujrzawszy nieznajomego. Szukał go wzrokiem, lecz wtem tłumiąc okrzyk, cofnął się czemprędzej w las, chowając się za drzewa. Po prawej stronie bowiem zauważył wysoki mur, za którym można było dostrzedz zabudowania.
To tam! To tam! Te mury więziły jego ojca! Znalazł wreszcie miejsce, w którem Lupin osadził swoje ofiary!
Nie śmiał się prawie ruszyć ze swego ukrycia. Powoli więc, czołgając się na prawo, dotarł na wierzchołek wzgórza. Mur w tem miejscu jeszcze był wyższy, mimo to zauważył dach zamku w stylu Ludwika XIII, nad którym wznosiły się wieżyczki w kształcie kosza, z pośród których sterczała jedna wieża bardzo wysoka i śpiczasta.
W ten dzień Beautrelet nie robił dalszych kroków. Musiał się namyślić i zastanowić, jak postępować, aby żadna czynność nie zależała od przypadku. Wrócił więc do domu.
Przechodząc przez most, napotkał dwie wieśniaczki, które zapytał:
— Kobietki, jak nazywa się ten zamek tam za lasem?...
— Nazywa się, panie, Aiguille (igła).
Rzucił to pytanie nie przywiązując do niego żadnego znaczenia. Odpowiedź odebrana wstrząsnęła nim.
— Zamek Aiguille... Ah!... a gdzież się znajdujemy? w departamencie Indre?
— Ależ nie. Indre jest po tamtej stronie rzekł... Tutaj jest Creuse.
Izydor dostał zawrotu głowy. Zamek Aiguille! departament Creuse! Aiguille Creuse! Otóż rozwiązanie dokumentu! Zwycięstwo więc całkowite i ostateczne po jego stronie.
Nie rzekłszy słowa, odwrócił się tyłem do obydwóch kobiet i odszedł zataczając się, jak pijany.