Wydrążona igła/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wydrążona igła |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | „Katolik“ Sp. Wydawnicza |
Data wyd. | 1927 |
Druk | „Katolik“ Sp. Wydawnicza |
Miejsce wyd. | Bytom |
Tłumacz | S. R. |
Tytuł orygin. | L'Aiguille creuse |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Postanowił działać bez pomocy policyi obawiając się jej powolnego działania, jej śledztwa nieuniknionego, a wskutek tego rozgłoszenia całej sprawy. Gdyby się Lupin dowiedział, że miejsce jego schronienia wykryte, uszedłby niezawodnie w tej chwili.
Dnia następnego biorąc manatki pod pachę, opuścił swoją kwaterę, w której mieszkał w okolicy Cuzion. W pierwszem napotkanem zagajeniu zrzucił ubranie rękodzielnika i przeistoczył się znowu w młodego Anglika malarza. W tem przebraniu udał się do notaryusza w Eguzon, najważniejszej miejscowości tej okolicy.
Opowiadał mu, że zakątek ten Francyi nadzwyczajnie mu się podoba, i gdyby znalazł odpowiednie mieszkanie, osiedliłby się chętnie z rodzicami.
Notaryusz wymienił kilka nazwisk, które Beautrelet sobie zanotował. Przy tej sposobności zapytał o zamek Aiguille nad brzegiem rzeki Creuse, o którym mu mówiono.
— Tak, lecz zamek Aiguille, który należy od pięciu lat do jednego z moich klientów, nie jest do sprzedania.
— Czy właściciel tam mieszka?
— Tak, mieszkał, a właściwie jego matka. Lecz zamek ten nie podobał jej się, utrzymywała, że za smutny, wskutek tego wyprowadzili się w zeszłym roku.
— Obecnie nikt więc tam nie mieszka?
— Owszem, wynajęty jest na sezon latowy baronowi Anfredi.
— A baron Anfredi jak wygląda? czy młody i dosyć otyły?
— Mój Boże, nie wiem... Właściciel sam to załatwił. Obeszło się bez kontraktu, tylko za piśmienną umową...
— Lecz pan znasz tego barona?
— Nie panie! Nie wychodzi wcale z zamku... podobno wyjeżdża tylko czasem automobilem i to nocą. Zakupna zaś robi stara kucharka, która z nikim nie rozmawia. Dziwni jacyś ludzie...
— Nie przypuszczasz pan, żeby właściciel chciał sprzedać zamek?
— Wątpię, zamek ten jest historyczną pamiątką, budowany w czystym stylu Ludwika XIII. Wiem tylko tyle, że mu bardzo na posiadaniu tego zamku zależało, chyba, że zmienił zdanie...
— Możesz mi pan powiedzieć jego nazwisko i wskazać mieszkanie?
— Ludwik Valmeras, ulica Mont-Thabor, Nr. 34.
Na najbliższej stacyi Beautrelet wsiadł do pociągu idącego do Paryża. Na trzeci dzień, po kilku wizytach bezowocnych, zastał wreszcie Ludwika Valmeras. Był to człowiek koło lat trzydziestu, o szczerej i sympatycznej twarzy. Beautrelet zdecydował się otwarcie przystąpić do rzeczy. Dał się więc poznać i opowiedział, jakie kroki przedsiębrał, aby dojść do wytkniętego celu.
— Mam wszelkie powody przypuszczać, że ojciec mój uwięziony jest w zamku Aiguille, i to prawdopodobnie w towarzystwie innych ofiar. Prosiłbym więc pana, abyś zechciał powiedzieć mi, co wiesz o swoim lokatorze.
— Nie wiele. Zeszłej zimy w Monte-Carlo spotkałem barona Anfredi. Gdy się dowiedział, że jestem właścicielem zamku Aiguille, zrobił mi propozycyę, abym mu zamek odnajął, miał bowiem zamiar przepędzić lato we Francyi.
— Jest to jeszcze młody człowiek...
— Tak, o energicznym wyrazie ócz i blond włosach.
— Brodę ma trochę ryżą, nieprawda?
— Tak, przedzieloną, ubiera się zwykle skromnie, na sposób anglikańskich księży.
— To on, — szepnął Beautrelet, — to on, tak, jak go widziałem, rysopis zgadza się zupełnie....
— Jakto!... Pan myślisz...
— Nie tylko myślę, lecz jestem pewien, że lokator pański — to Arsen Lupin.
Historya ta rozweseliła Ludwika Valmeras. Znał bowiem wszystkie awantury Arsena Lupin, i przebieg walki między Izydorem Beautrelet. Z radości zatarł ręce.
— To doskonale! Zamek Aiguille stanie się sławnym... nie będę się zresztą o to gniewał, gdyż od czasu jak się moja matka wyprowadziła, myślałem go sprzedać przy pierwszej nadarzającej się sposobności. Po takiem zajściu łatwiej przyjdzie mi znaleźć kupca. Tylko...
— Tylko?
— Prosiłbym pana działać w największej tajemnicy, i dopiero w ostatecznym razie wezwać policyę.
Beautrelet przedłożył panu Valmeras swój plan. Przedstawił mu, że ma zamiar iść sam, nocą, przejść mur i zaczaić się w parku.
Ludwik Valmeras przerwał mu.
— Nie przejdziesz pan tak łatwo tak wysokiego muru. A jeżeli przejdziesz, wpadniesz na dwa olbrzymie psy, które należą do mojej matki, a które w zamku zostawiłem.
— Ba! Jedna pigułka..
— No dziękuję... Lecz przypuśćmy, że pan ujdziesz przed psami, cóż dalej? W jaki sposób dostaniesz się do zamku? Drzwi są żelazne, a okna okratowane. A chociażbyś pan wszedł, któż panu wskaże właściwy pokój? jest ich ośmdziesiąt.
— Tak, ale pokój o dwóch oknach na drugiem piętrze...
— Znam ten pokój, nazwaliśmy go pokotem glicynii. Lecz w jaki sposób go odnajdziesz? W zamku są trzy klatki schodowe i niezliczona moc kurytarzy. Chociażbym panu dał plan, i opisał drogę, jeszczebyś pan zabłądził.
— Chodź pan ze mną, — rzekł śmiejąc się Beautrelet.
— Niemożliwe. Przyrzekłem matce, że przyjadę do niej nad Riwierę.
Beautrelet wrócił do swego przyjaciela, u którego zamieszkał i zajął się zaraz przygotowaniami. Lecz nad wieczorem, w chwili, gdy Beautrelet chciał wyjeżdżać, odwiedził go Valmeras.
— Chcesz mnie pan zabrać? — zapytał.
— Czy tylko chcę!
— W takim razie towarzyszę panu. Osobliwość wyprawy zaciekawia mnie. Myślę, że się nudzić nie będziemy, i bawi mnie, zostać wmieszany w całą tę sprawę.... Następnie moje towarzystwo nie będzie dla para bez korzyści. Patrz pan, co przyniosłem, a co, przypuszczam odda nam znaczną przysługę.
To mówiąc, wydobył klucz, przyzwoitych rozmiarów i cały zardzewiały.
— I klucz ten otwiera?... — zapytał Beautrelet.
— Małe przejście w murze, opuszczone i nieznane od wieków, przejście to zapomniałem wskazać mojemu lokatorowi. Wychodzi właśnie na pole, wprost na brzeg lasu...
Beautrelet przerwał:
— Znają to przejście. Tędy właśnie zniknął ów nieznajomy, którego śledziłem. Wyprawa zapowiada się więc świetnie, jestem pewien zwycięstwa.
...We dwa dni później do Crozant przybył wóz cyganów, których przywódzca uzyskał pozwolenie zamieszkania za wsią w jakiejś starej stodole. Oprócz przywódzcy, który nie był kim innym jak Ludwikiem Valmeras, znajdowało się jeszcze trzech młodych ludzi, zajętych wyplataniem starych krzeseł, t. j. Beautrelet i dwóch kolegów z liceum Janson.
Przepędzili tam trzy dni, wyczekując pomyślnej nocy, bez księżyca. Przez ten czas każdy na swoją rękę, pokryjomu, obchodził wkoło zamku. Razu jednego Beautrelet wynalazł owo tajemnicze przejście w murze, zarosłe głogami i prawie niewidoczne.
Nareszcie czwartego wieczoru, niebo zaciągnęło się czarnemi i dużemi chmurami, a Valmeras zadecydował, udać się na wyprawę. Gdyby zaś zauważyli, że nie skończy się pomyślnie, to mieli się wrócić.
Ostrożnie więc wszyscy czterej przeszli lasek. Następnie Beautrelet doczołgał się do owego przejścia, a kalecząc sobie niemiłosiernie ręce kolcami głogów, zdołał ostrożnie włożyć klucz w zamek. Powoli przekręcił. Czyż furtka ta otworzy się? Czy nie zamknięta przypadkiem zasuwką z drugiej strony? Pchnął więc, drzwi otworzyły się bez zgrzytu, bez szelestu. Był w parku.
— Jesteś pan? — zapytał Valmeras, — czekaj pan na mnie. Wy, panowie, zostańcie tutaj na straży, aby nam ucieczki nie odcięto. Skoro usłyszycie najlżejszy, lecz podejrzany hałas, w tej chwili zagwizdać.
Następnie chwycił Izydora Beautrelet za rękę i zagłębili się w ciemności parku. Po chwili weszli na trawnik środkowy. Równocześnie księżyc wyjrzał z za chmur. W świetle jego ujrzeli zamek z ową wysoką i śpiczastą wieżyczką, której zawdzięczał zapewne swoją nazwę. W oknach nie było światła. Cisza wokoło.
Valmeras uchwycił ramię towarzysza.
— Cicho.
— Co się stało?
— Psy tam... widzisz pan...
Usłyszeli warczenie. Valmeras gwizdnął po cichu. Dwie białe sylwetki rzuciły się ku nim i w kilku susach olbrzymie zwierzęta leżały u stóp swego pana.
— Tak grzecznie, dzieci... leżeć tam... dobrze... nie ruszyć się...
Zwracając się zaś do Izydora, rzekł:
— Teraz chodźmy. Jestem spokojny.
— Znasz pan dobrze drogę?
— Tak, zbliżamy się do tarasu.
— A potem?
— Przypominam sobie, że z lewej strony znajduje się jedno okno, którego okiennice źle się zamykają, z łatwością będziemy mogli otworzyć je z zewnątrz.
Gdy doszli do wskazanego miejsca, okiennica przy małem natężeniu otworzyła się rzeczywiście. Dyamentem Valmeras przerżnął szybę. Zrobiwszy w ten sposób dziurę, włożył rękę i otworzył okno. W jednej chwili znaleźli się obaj w pokoju.
— Pokój ten, o którym wspominałeś, — rzekł Valmeras, — znajduje się na końcu kurytarza, który dzieli lewe skrzydło na dwie części. Na prawo zaś znajduje się obszerny westybul, zdobiony posągami; w głębi tegoż są schody, któremi wyjdziemy w bliskości pokoju zajmowanego przez ojca pańskiego.
Uszedł kilka kroków.
— Beautrelet, idziesz pan?
— Tak... tak...
— Jakto, przecież pan stoisz... Co panu jest?...
Pochwycił go za rękę. Była zimna jak lód. Zauważył, że Beautrelet przysiadł na ziemi.
— Co panu jest? — powtórzył.
— Nic... to przejdzie.
— Lecz cóż jest?
— Boję się...
— Pan się boisz!
— Tak, — przyznał się Beautrelet. — To nerwy... Często mi się zdarza, że nie mogę nad niemi zapanować... a szczególnie dzisiaj, ta cisza... wzruszenie... A potem, od czasu pchnięcia nożem przez owego sekretarza... Lecz, to przejdzie... o, już przechodzi...
Zdołał się już podnieść, a Valmeras wyprowadził go z pokoju. Po omacku szli przez kurytarz, i tak cicho, że jeden kroków drugiego nie słyszał.
Słaby blask światła zdawał się oświecać westybul, do którego teraz skręcili. Valmeras zajrzał. Nocna lampka stała na schodach.
— Stój! — szepnął Valmeras.
Obok lampki stał mężczyzna, trzymając w ręce fuzyę.
Czyż zauważył ich? Może. W każdym razie coś go zafrapowało, gdyż fuzyę przyłożył do ramienia.
Beautrelet upadł na kolana za jakiemś drzewem, nie śmiejąc oddychać. Serce mu biło jak młotem.
Tymczasem panująca cisza uspokoiła strażującego mężczyznę. Fuzyę opuścił, lecz uporczywie patrzył w stronę owego drzewa.
Upłynęło dziesięć, dwadzieścia minut, strasznych, długich, jak wieczność. Promień księżyca przedarł się przez okienko nad schodami, i długą, jasną smugą leżał na ziemi. I naraz Beautrelet zauważył, że smuga ta prawie niewidocznie, a jednak porusza się w jego stronę. Może drugie dwadzieścia minut, a nawet dziesięć starczy, aby mu twarz oświetliła.
Krople potu spadały mu z czoła na drżące ręce. Przestrach jego był tak potężny, że chciał wstać i uciekać. Lecz przypomniał sobie, że Valmeras jest z nim. Szukał go więc oczyma, i zdziwił się, widząc go, a raczej domyślając się, że czołga się w stronę stróżującego człowieka, korzystając z panujących ciemności, zasłoniony drzewami i posągami. Dochodził prawie do schodów, oddalony zaledwie kilka kroków od człowieka.
Jak postąpi? Czy przejdzie mimo niego? Czy sam pójdzie wybawić więźnia? Lecz czy zdoła przejść?
Beautrelet stracił go z oczu, lecz miał przeczucie, że się coś stanie.
Naraz jakiś cień rzucił się na stojącego na straży, lampka zgasła, było tylko słychać hałas walki. Beautrelet przybiegł. Obydwóch ciała leżały na ziemi. Chciał się schylić, lecz w tejże chwili usłyszał głuchy jęk, westchnienie, równocześnie jeden z napastników pochwycił go za rękę.
— Prędko... chodźmy.
Byłto Valmeras.
Weszli na drugie piętro, na kurytarz wyłożony dywanem.
— Czwarty pokój na lewo, — szepnął Valmeras.
Wkrótce znaleźli drzwi tego pokoju. Jak się tego spodziewali, więzień był zamknięty na klucz. Potrzebowali więc pół godziny, długie pół godziny nadludzkich wysiłków, aby odbić zamek. Wreszcie weszli.
Po omacku Beautrelet doszedł do łóżka. Ojciec jego spał.
Ostrożnie go przebudził.
— To ja, ojcze, Izydor... i jeden przyjaciel... nie bój się niczego... wstań... tylko cicho...
Ojciec ubrał się pospiesznie, a gdy mieli wychodzić, rzekł im:
— Nie jestem sam w tym zamku...
— Ah! któż jest? Ganimard? Holmes?
— Nie, nie widziałem ich przynajmniej.
— Więc kto?
— Jakaś panienka.
— To panna de Saint-Veran bez wątpienia.
— Nie wiem. Widziałem ją z daleka kilka razy w parku... następnie wychylając się z mojego okna widzę jej okno. Dawała mi znaki.
— Wiesz ojcze, gdzie znajduje się jej pokój?
— Tak, w tym samym kurytarzu, trzeci pokój na prawo.
— To pokój błękitny, — rzekł Valmeras — tam prowadzą podwoje, będziemy mieć mniej pracy.
W stosunkowo krótkim czasie udało im się wyważyć jedną połowę drzwi.
Ojciec Beautrelet zdecydował się uprzedzić młodą dziewczynę.
W dziesięć minut później wyszedł z pokoju w towarzystwie kobiety.
— Miałeś słuszność, — rzekł do syna, — to panna de Saint-Veran.
Wszyscy czworo zeszli na dół. Valmeras schylił się nad leżącym bezwładnie człowiekiem, a uprowadzając ich do pokoju, którym weszli, rzekł:
— Nie umarł, żyć będzie.
— Ah! — westchnął Beautrelet z pewną ulgą.
— Na szczęście, ostrze mego noża zesunęło się... pchnięcie nie jest śmiertelne.
Wyszedłszy z pałacu zostali przyjęci przez owe dwa kolosalne psy, które odprowadziły ich aż do furtki. Tam Beautrelet odnalazł przyjaciół i małe to towarzystwo opuściło park. Była godzina trzecia z rana.
Zwycięstwo to nie mogło zadowolić Izydora Beautrelet. Umieściwszy bezpiecznie ojca i młodą dziewczynę, wypytywał ich o osoby, które w zamku mieszkały, a szczególniej wypytywał się o wszystko, co się tyczy Arsena Lupin. Dowiedział się więc, że Lupin co trzy lub cztery dni przyjeżdżał wieczorem automobilem, a rano wracał. Za każdej swojej bytności odwiedzał obydwóch więźniów, którzy nie mieli dosyć słów na wypowiedzenie, jaką grzecznością i względami ich otaczał. Na razie Lupin nie musiał się znajdować w zamku.
Oprócz niego widywali tylko starą kobietę, która zajmowała się domem i gospodarstwem i dwóch ludzi, którzy ich strzegli, dwóch podwładnych zapewne, sądząc z postawy i fizyognomii.
— Mimo to są to dwaj wspólnicy, — zauważył Beautrelet, — a właściwie trzej, licząc kobietę. Jest to gruba zwierzyna, której nie trzeba pozwolić umknąć. Nie traćmy więc czasu...
Wskoczył na rower, pojechał do Eguzon, zbudził żandarmeryę, jednem słowem cały świat poruszył, i koło ósmej wrócił do Crozant w towarzystwie brygadyera i ośmiu żandarmów. Dwóch zostawiono na straży przy wozie, dwóch postawiono przy przejściu w murze, a czterech z Izydorem Beautrelet i Ludwikiem Valmeras udało się głównemi drzwiami do zamku.
Za późno. Bramę już zastali na rozcież otwartą. Jakiś wieśniak powiedział im, że przed godziną automobil wyjeżdżał z zamku.
Dokonana rewizya nie dowiodła niczego. Znaleziono tylko kilka obroży, trochę bielizny, kilka garnków... to wszystko.
Co zadziwiło Izydora Beautrelet jak również Ludwika Valmeras, to zniknięcie rannego. Nie spostrzegli nawet najmniejszego śladu walki, na posadzce nie było kropli krwi.
Tak więc żaden dowód widoczny nie mógł świadczyć o bytności Arsena Lupin w zamku Aiguille. Nawet możnaby posądzić o kłamstwo Izydora i Ludwika Valmeras i starego Beautrelet i pannę de Saint-Veran, gdyby w końcu nie wykryto, obok pokoju zajmowanego przez pannę de Saint-Veran, z pół tuzina przecudnych bukietów, z przypiętą karteczką „Arsen Lupin“. Bukiety przez nią wzgardzone, zwiędłe, zapomniane.
Jeden z nich, oprócz zwykłej karteczki miał przypięty list, którego Rajmunda nie była zauważyła. List ten po południu otworzony przez sędziego śledczego, zawierał dziesięć stron prośb, zaklęć, obietnic, groźb, słów rozpaczy, wybuchy miłości, która stale była wzgardzona i odepchnięta.
List kończył się temi słowy: „Przyjdę we wtorek w wieczór, Rajmundo. Namyśl się do tego dnia. Co do mnie, nie chcę dłużej czekać. Jestem na wszystko zdecydowany“.
W ten sam wtorek w wieczór Beautrelet uwolnił pannę de Saint-Veran.
Na początku października Beautrelet wrócił na uniwersytet, aby kończyć rozpoczęte kursa i przygotować się do egzaminu. Życie jego toczyło się znowu cicho i spokojnie. Cóż bowiem mogło się stać? Przecież walka była skończona.
Lupin musiał mieć jasne pojęcie o swej porażce, nie zostawało mu nic innego, jak pogodzić się z losem, co też uczynił, gdyż pewnego dnia Ganimard i Holmes znowu się zjawili. Powrót ich był bardzo prozaiczny. Znaleziono ich uśpionych, skrępowanych i zakneblowanych na bulwarze Orfevres, naprzeciw prefektury policyi. Po tygodniowem oszołomieniu, powrócili do swoich zajęć i opowiadali — właściwie tylko Ganimard, gdyż Holmes zaciął się w milczeniu — że odbył na jachcie „Hirondelle“ wokoło Afryki podróż nadzwyczaj przyjemną i pouczającą, podczas której uważał się zupełnie wolnym, z wynikiem godzin, które przepędzał w zamkniętej kajucie, gdy załoga wstępowała do portów.
Co się zaś tyczy złożenia ich na bulwarze Orfevres, to sobie nic nie przypomina, musiał być kilka dni przedtem uśpiony.
Uwolnienie obydwóch więźniów, było niejako złożeniem broni ze strony Arsena Lupin.
Jeszcze jedno zdarzenie świadczyło jasno o poddaniu się jego, mianowicie zaręczyny Ludwika Valmeras z panną de Saint-Veran. Stosunki bowiem, w jakich żyli młodzi ludzie, spowodowały między nimi pewną zażyłość, która z czasem przemieniła się w miłość.
Ludwikowi Valmeras podobał się urok trochę melancholicznej Rajmundy, ona zaś, doświadczona życiem, pragnęła jakiejś opieki. To też zajęcie się nią Ludwika Valmeras i udział, jaki brał w uwolnieniu jej, podziałały kojąco na jej zbolałą duszę.
Dnia ślubu oczekiwano z pewnym niepokojem. Czy Lupin nie będzie chciał odbić narzeczonej? Czy spokojnie przyjmie zrządzenie losu, który go na zawsze rozłączy z ukochaną? Dwa lub trzy razy zauważono jakieś nieznane osoby, które śledziły willę, w której mieszkał Ludwik Valmeras; jednego nawet razu Valmeras musiał się bronić przed napaścią rzekomego pijaka, który doń strzelił, lecz na szczęście kula przeszyła tylko kapelusz. To wszystko. Ślub odbył się spokojnie w oznaczonym dniu i w oznaczonej godzinie i Rajmunda de Saint-Veran stała się panią Valmeras.
Zdawało się, że Opatrzność sama była po stronie Izydora Beautrelet, zapewniwszy mu zwycięstwo. Publiczność odczuła to. To też między jego wielbicielami powstała myśl, aby urządzić na jego cześć wielki bankiet. Myśl tę przyjęto ogólnie z entuzyazmem. Rozesłano więc trzysta zaproszeń. Prasa wypisywała hymny pochwalne. Bankiet zaś był tem, czem być obiecywał, t. j. apoteozą.
Beautrelet był skromny jak zwykle, trochę zdziwiony, z powodu nieustających oklasków, trochę zażenowany, podczas mów wygłaszanych na jego cześć jako największego i najdzielniejszego detektywa... trochę zażenowany, lecz bardzo wzruszony.
Wzruszenie to wyjawił w kilku słowach, które się ogólnie podobały. Mówił o swej radości i o swej dumie. Panował nad sobą bardzo, a mimo to doznawał chwil niewypowiedzianej rozkoszy. Uśmiechał się do swoich przyjaciół, do kolegów z liceum, do Ludwika Valmeras, który przyszedł, aby mu specyalnie powinszować. Uśmiechał się również do pana de Gesvres i do swego ojca.
W chwili, gdy kończył mowę, trzymając kielich w ręce, jakiś hałas wszczął się na drugim końcu sali, i zauważono, że ktoś ostro gestykulował, wywijając dziennikiem. Spokój zapanował wreszcie, lecz ciekawość była tak wielka, że podawano sobie ów dziennik z rąk do rąk. Lecz kto tylko okiem nań rzucił, wydawał okrzyk zdziwienia.
— Czytajcie! czytajcie! — wołano z przeciwnej strony stołu.
Goście siedzący przy pierwszym stole wstali. Starszy pan Beautrelet poszedł po dziennik i podał go synowi.
— Czytaj! czytaj! — wołali.
— Słuchajcie! Beautrelet będzie czytał!
— Cicho! — krzyknęli inni.
Beautrelet wstał, zwrócił się do publiczności i szukał oczyma artykuł, który mógł wzbudzić takie zaciekawienie, a spostrzegłszy tytuł, podkreślony niebieskim ołówkiem, wzniósł rękę na znak ciszy i zaczął głośno czytać:
„List otwarty od pana Massiban, członka akademii.
„Panie Dyrektorze!
Przypadek pozwolił mi odnaleźć małą broszurkę z roku 1815, która nosi tytuł: „Zagadki historyczne przez M. H...., starego oficera Ludwika XVI“.
Tomik ten nie ma wielkiej wartości. Jego zagadki historyczne, są to poprostu legendy, które opisuje, nie troszcząc się bynajmniej o prawdę.
Między innemi znajduje się tam jeden tytuł, który zwrócił moją uwagę, wskutek zajść, które wiążą się z temi dwoma słowami: „Aiguille creuse“ (Wydrążona igła).
Tutaj głos Izydora Beautrelet zadrżał. Wydrążona igła! Już o niej mówiono w roku 1815! Więc to nie był Lupin...
Czytał dalej:
Rozdział, który mnie zaciekawił, obejmuje ośmdziesiąt stron, które przepisuję dokładnie, wypuszczając tylko niektóre opisy i konkluzye, które uważam za zbyteczne.
Wydrążona igła!
Przeglądając całą epokę Średniego Wieku, a nawet sięgając dalej do czasów gallo-romańskich, znajdujemy w niektórych legendach, pieśniach i kronikach wspomnienie o tajemnicy wydrążonej igły. Nikt nie wie, co właściwie znaczą te słowa, które powtarzane przechodzą z pokolenia na pokolenie. Musi to być ważna tajemnica. To nie ulega najmniejszej wątpliwości.
W trzeciej księdze Objaśnień Cezara o wojnie z Galami, opowiada, że po klęsce pod Viridovix, dowódzca Celtów przyprowadzony przed Cezara, w zamian okupu wyjawił mu sekret „o igle“...
Grzegorz z Tours w swej Historyi Francyi opisuje, że biskup Pretextalus przyznał się w procesie, że udzielił Merowingowi i jego nieszczęśliwej małżonce Brunhildzie zapomogi pieniężnej i „igłę“ — która mogła ich była wyratować, jak dowodzi Grzegorz z Tours, nie podając bliższych wyjaśnień....
W akcie zawarcia pokoju w Saint-Clair-sur-Epte między Karolem Skromnym a Rollem, przywódzca barbarzyńców północnych, czytamy tegóż tytuły, między którymi znajduje się „posiadacz sekretu igły“...
W Kronice saskiej, na 134 stronie, mówiąc o Wilhelmie Zdobywcy, opowiada, że chorągiew jego kończyła się bardzo śpiczasto, mając wyżłobienie podobne jak igła...
Henryk Plantagenet, wydając ukaz do narodu, podpisuje się: „posiadacz sekretu“...
W aktach kościoła Saint-Quen czytamy, że jeżeli Jan bez Ziemi kazał zamordować synowca swego Artura, to tylko dlatego, że posądzał go, iż posiada pergamin, w którym jest opisany najkorzystniejszy z sekretów...
Z przesłuchów Joanny d’Arc dowiadujemy się, że oświadczyła, iż musi powierzyć królowi Francyi wielki sekret. Na to odpowiedział sędzia: „Tak, wiemy, o co chodzi, i dlatego to, Joanno, umrzesz“.....
Od tego czasu począwszy aluzye takie są coraz częstsze, lecz coraz mniej wyraźne, a zawsze są w połączeniu z imieniem króla.
Filip de Commines wspomina o tem, pisząc o Ludwiku XI., później Sully w połączeniu z imieniem Henryka IV.
Franciszek I w roku 1520, zwracając się do notablów w Hawrze, przytacza zdanie, które powtórzył dziennik w Honfleur: „Królowie Francyi znają sekret, który często wpływa na bieg spraw publicznych i na los miast“.
Dochodzimy w końcu do najciekawszego zdarzenia tej historyi. Dnia 17-go marca 1679 roku wyszła mała książeczka pod tytułem:
Cała prawda wyjawiona po raz pierwszy, sto egzemplarzy drukowanych przeze mnie, ku poinformowaniu dworu.
Tego dnia o dziewiątej godzinie rano, młody jakiś człowiek, przyzwoicie ubrany, chciał rozdać kilka książek najwybitniejszym osobom dworu. Gdy już cztery rozdał, około godziny dziesiątej, został aresztowany przez kapitana gwardyi, który zaprowadziwszy go do gabinetu króla, opuścił go zaraz, aby odebrać cztery rozdane egzemplarze.
Gdy wszystkie sto egzemplarzy zebrano, policzono, i sprawdzając, przejrzano, król własnoręcznie wrzucił je w piec i spalił z wyjątkiem jednego, który schował dla siebie.
I nigdy nie poznanoby prawdy, a przynajmniej jej małej cząstki, gdyby przy tej egzekucyi nie był obecny ów kapitan gwardyi, który zdjęty pokusą, za plecami króla, jeden egzemplarz wyjął z kominka, zanim go ogień zdołał pochłonąć.
Otóż kapitan ten był ojcem mojego pradziadka. W papierach familijnych, które znajdują się u mnie, znalazłem ustęp, który opisuje dokładnie powyższe zajście. Opowiada, że chodzi tu o sekret znany królom Anglii, którzy utracili go z chwilą, gdy korona biednego obłąkanego Henryka VI przeszła na księcia Jork. Sekret ten wyjawiła Joanna d’Arc królowi francuskiemu Karolowi VII.
Odtąd staje się sekretem stanu, przechodził z panującego na panującego w liście zapieczętowanym, który znajdowano na łożu śmierci z następującym napisem: „Dla króla Francyi“.
Mój prapradziad dodaje, że ów młody człowiek, autor książeczki, znany był Ludwikowi XIV, lecz ze sobą nie przemówili słowa. Po dokonanem spaleniu ten sam kapitan gwardyi miał rozkaz zaprowadzenia go do pana de Saint-Mars, który kazał go wtrącić do więzienia najpierw w Pignerot, a następnie wywieźć na wyspę Sainte-Margueritte. Przodek mój nie wspomina nic więcej o tym młodzieńcu, lecz zdaje się, że to będzie ów sławny człowiek o Żelaznej masce.
Nic nie wspomina również o książce, którą wyrwał z płomieni. Czy dlatego, że przeczytawszy ją, uznał, że sekretu o igle dobry obywatel wyjawić nie powinien? Nic nam nie podaje powodów milczenia. Lecz cóż stało się z ową książką? Ani mój ojciec ani mój dziad nigdy mi o niej nie wspominali, a moje poszukiwania w tym kierunku nie odniosły pożądanego skutku.
W sześć miesięcy później znaleziono mojego przodka zamordowanego na szosie między Gaillon a Mantes. Zabójcy odarli go z odzieży, zostawiając przez zapomnienie klejnot ukryty w prawym bucie, który później znaleziono. Skąd pochodził dyament ten najczystszej wody? Któż był zabójcą? Tajemnica.
Co zaś do mnie, mogę zaręczyć, że nie zwróciłbym nigdy uwagi na te awantury, gdyby nie przypadek, w którym sam odgrywałem pewną rolę.
Najpierw muszę jeszcze dodać, że chociaż szanowałem tradycye i opinię rodziny, nie chciałem ojcu towarzyszyć w emigracyi, i wstąpiłem do armii francuskiej. Ranny pod Jemmapes, musiałem wrócić do Paryża, i aby żyć, chwytać się rozmaitych rzemiosł, które nie zawsze mi się podobały.
W roku 1793 należałem do oficerów, mających rozkaz pilnować Templu, w którym była uwięziona rodzina królewska. Jednego wieczora było nas kilku w pobliżu króla, temu zaś przyszła chęć rozmowy. Pytał się więc o nasze nazwiska i jakie zamiary mamy na przyszłość.
Powiedziałem i ja moje nazwisko i widziałem wyraźnie po poruszeniu się twarzy królewskiej, że nazwisko moje nie jest królowi obce. Po chwili zapytał mnie:
— Czy nie miałeś pan jakiego przodka, który za Ludwika XIV służył jako kapitan?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Ah! — szepnął król.
To było wszystko. Lecz, na trzeci dzień, mając okazyę mówić ze mną sam na sam, rzekł szybko i głosem zmienionym:
— Gdybym pana prosił o przysługę, czy...
Zawahał się. Dokończyłem jego zdanie.
— Czybym nie zdradził? Oh! sire...
Patrzał na mnie kilka sekund, wreszcie rzekł:
— Chciałbym dać polecenie do królowej.
— Wszystko co będzie w mojej mocy, to zrobię, sire.
— Dobrze... dobrze... musisz coś wręczyć królowej... widujesz ją pan czasem?
— Tak, sire.
— Po mojej śmierci wręczysz jej ten papier...
Wydobył z kieszeni małą książeczkę, z której wyrwał kilka ostatnich kartek.
— Nie, lepiej, że odpiszę...
Wziął arkusz papieru, z którego udarł kawałek czworograniasty, na który przepisał pięć wierszy kropek, liter i cyfr, które były drukowane w książce. Następnie wydarte kartki spalił, a złożywszy zapisany arkusz, zapieczętował czerwonym lakiem i podał mi go.
— Oddasz to królowej i powiesz: „Od króla, pani... dla Waszej królewskiej Mości i dla jej syna...“
— Jeżeli zaś nie zrozumie...
Powtórzył po cichu:
— Królowa zrozumie...
Zaczął przeglądać książkę w zamyśleniu, następnie, jak gdyby się nagle zdecydował, rzucił książkę w dogasający ogień, a utkwiwszy weń wzrok smutny, patrzał tak długo, aż z owej książki pozostała tylko garść popiołu.
W dniu 21-ym stycznia wyprowadzono króla na rusztowanie.
Upłynęły dwa miesiące, nim dotarłem do królowej, aby spełnić polecenie. Za pomocą najrozmaitszych intryg, doprowadziłem do tego, że mnie znowu wyznaczono do nadzoru rodziny królewskiej. Jakoż w kilka dni stanąłem przed królową Maryą Antoniną.
Nie byliśmy sami, musiałem więc być nadzwyczaj ostrożny. Obróciwszy się tyłem do dozorców, rzekłem do królowej tak cicho, że tylko ona mogła mnie słyszeć:
— Pani, to od zmarłego króla a męża Twego.
Najlżejszy cień zdziwienia nie przeszedł po jej twarzy. Podniosła tylko głowę i zdawała się mnie obserwować.
— Dla Waszej Królewskiej Mości i dla jej syna, — uzupełniłem.
I podałem jej list zapieczętowany.
Upewniwszy się, że żaden z dozorców nie mógł jej widzieć, złamała pieczęć, a ujrzawszy co zawierał, zadziwiła się, lecz po chwili zdawała się rozumieć.
Uśmiechnęła się gorzko i dosłyszałem te słowa:
— Czemu tak późno?....
Zawahała się. Gdzie schować ten niebezpieczny dokument? W końcu otworzywszy książkę rozmyślań, wsunęła papier w torebkę, znajdującą się między skórką oprawy a pergaminem, który ją okrywał.
Prawie, że niepostrzegalnym znakiem podziękowała mi, lecz spojrzenie było tak smutne i słodkie, że wynagrodziło mi wszelkie podjęte trudy.
— Dlaczego tak późno?... — rzekła.
Jest prawdopodobnem, w rzeczy samej, że dokument ten, chociażby nawet mógł, jak sądzę, ją wyratować, przybył zapóźno, gdyż we wrześniu tegoż roku Marya Antonina złożyła głowę na rusztowaniu.
Otóż cała rola jaką odegrałem w tajemnicy „wydrążonej igły“. Lecz, wiedziałem przynajmniej to, co nikt nie wiedział, że istnieje jakaś tajemnica. To też, gdy w kilka lat później, odnalazłem w papierach familijnych notatkę zapisaną przez mego prapradziada, nie było rzeczą trudną ułożyć wszystko w pewną całość, którą powyżej opisałem.
Lecz od tego czasu miałem tylko jedno pragnienie zgłębienia owej tajemnicy, której poświęcałem mój wolny czas. Czytałem więc autorów łacińskich, przejrzałem wszystkie kroniki Francyi i państw graniczących, szperałem po klasztorach, wertowałem akta świeckie i kościelne, akta zawarcia pokojów i t. d. i w ten to sposób wynalazłem wyżej wspomniane wzmianki.
Lecz nie odkryłem żadnej nowej wskazówki. Chociaż tak, jedną jedyną — i to w przypadkowy sposób.
Podczas wojny hiszpańskiej, byłem wysłany przez cesarza Napoleona do brata jego króla Józefa w prywatnej misyi. Miałem rozkaz jechać jak najprędzej, nie stawałem więc na każdym etapie. Jednego wieczoru koń mi padł w pobliżu Chateauroux. Zadzwoniłem zatem przy bramie jakiegoś zamku, gdzie zostałem przyjęty przez starego gwardzistę z czasów Ludwika XV i jego małżonkę.
Ugoszczono mnie. Jadłem, spałem, a następnego dnia rano, gdym im dziękował, staruszek rzekł do mnie, śmiejąc się:
— Gdybyś pan nie służył pod uzurpatorem, rzekłbym, że królowi Francyi podziękować trzeba.
— Królowi Francyi?
— A tak, zamek ten, to część własności królewskiej, ja jestem tylko.... stróżem...
— Jaką nazwę nosi ten zamek?
— Zamek „Aiguille“ (igła).
— Zamek „Aiguille“ — wykrzyknąłem, tak niespodzianie usłyszawszy te słowa — a rzeka, która tam płynie obok murów?
— To jest „Creuse“.
Aiguille Creuse! Czy to miało być rozwiązaniem owej tajemnicy.
Ależ nie, nie, to niemożliwe! Zamek ten stoi zaledwie dwa stulecia, a tajemnica ta sięga bardzo odległych czasów. Cóż więc znaczy?
Staruszek skarżył się:
— Oh! Chlebodawcy nasi nie troszczą się teraz o nas Zapomnieli nas obydwóch. Po naszej śmierci z pewnością zamek sprzedadzą... Ah! to nie tak, jak nasz wielki król... temu chodziło o utrzymanie zamku. On to kazał wybudować go na miejscu starego zameczka myśliwskiego.
— Który zapewne nosił to samo nazwisko?
— Gdzież tam. Zamek ten ochrzcił Ludwik XIV. Mój dziadek opowiadał mi o tem. Na jego rozkaz zbudowano dzwonicę i tę wysoką śpiczastą wieżyczkę, podobną do igły.
— W którym to roku, mniejwięcej?
— To było w roku pańskim 1680.
Rok 1680! Było to rok później po wydaniu owej broszury i uwiezieniu Żelaznej maski! Zrozumiałem wszystko! Ludwik XIV., przewidując, że sekret ten mógł był narobić hałasu, kazał zbudować zamek i ochrzcić go owem mianem, aby dać ciekawym naturalne wyjaśnienie tajemnicy. Zamek Aiguille o śpiczastej wieżyczce, nad brzegiem Creuse i należący do króla. Każdy zadowolił się takiem wyjaśnieniem i zaniedbał dalszych poszukiwań.
Lecz moje poszukiwania spotęgowały się. Niestety dotychczas nie przyniosły żadnego rezultatu. Jestto zagadka, można powiedzieć, że bez rozwiązania...
Te słowa, panie Dyrektorze, w skróceniu zawiera broszura, publikowana w roku 1815.
Nasuwa się pytanie: Jakże możliwa, aby wyjaśnienia tej wartości mogły przejść niespostrzeżone? Tłómaczy się to tylko tem, że broszura wyszła w czerwcu roku 1815, dzień przed lub po bitwie pod Waterloo, to jest w czasie największego zamieszania politycznego.
Może też być, że ci, którzy ją czytali, nie przywiązywali wielkiej wiary do tego zbioru anegdot, które czytając, ma się wrażenie, że to jest płód fantazyi a nie poważna praca, oparta na dokumentach. Ja także miałem takie przekonanie, lecz przyszła mi myśl zajrzenia do Objaśnień Cezara do oznaczonego rozdziału. Jakież było moje zdziwienie, gdy przeczytałem słowo w słowo zdanie przytoczone w broszurze! Tak samo zdziwiłem się, czytając Grzegorza de Tours, traktat pokoju w Saint-Clair-sur-Epte, Kronikę saską, przesłuchy Joanny d’Arc, słowem wszystko, co dotychczas sprawdziłem.
Myślę, że moim obowiązkiem było, panie Dyrektorze, donieść o tem, aby wyprowadzić z błędu publiczność, która uważała proces za wygrany dzięki zdolnościom pana Izydora Beautrelet.
Nic przecież nie stracone, trzeba tylko rozpocząć od nowa. Nie ulega wątpliwości, że Beautrelet wpadł w pułapkę zastawioną przez Ludwika XIV dla tych wszystkich, którzyby na jakikolwiek ślad natrafili.
Ludwik XIV mówię... a właściwie Arsen Lupin. Nie ulega bowiem wątpliwości, że ów dokument, zgubiony przez Arsena Lupin lub przez jednego z jego spólników, a wydarty z rąk Izydora Beautrelet przez sekretarza Bredoux, był ten sam dokument, własnoręcznie przez Ludwika XIV napisany, a przesłany Maryі Antoninie. Miał ten sam wygląd, te same niezbadane znaki, takąż samą czerwoną pieczęć. Jest więc rzeczą zrozumiałą, że Lupin nie chciał zostawić w rękach tak możnego przeciwnika tego ważnego dokumentu, który przy ściślejszem badaniu, mógł był naprowadzić na pewny ślad.
Teraz pytamy się, jakim cudem ów dokument dostał się do rąk awanturnika? Zagadka. Lecz jest jeden moment, który pozwala utworzyć sobie stanowczy sąd.
Jeżeli Lupin, pod przybranem nazwiskiem Anfrediego wynajął od Ludwika Valmeras zamek Aiguille nad brzegiem Creuse, jeżeli przewidując, że Beautrelet na mocy powziętych poszukiwań dojdzie do prawdy, ulokował w zamku tym swoich więźniów, aby wywieść w pole Izydora Beautrelet, co mu się w całości udało, i przez to uzyskać pokój, o który mu chodziło — to znaczy, że on, Lupin, zdołał się poruszać w ciemnościach; że on Lupin, wiedziony światłem własnej inteligencyi, nie wiedział przecież tego, co my wiemy, doprowadził, nie wiem jakim geniuszem czarów do przeczytania tego zagadkowego dokumentu, to znaczy, że Lupin, ostatni spadkobierca królów Francyi zna tajemnicę „Wydrążonej igły!“
Na tem kończył się artykuł. Lecz od niejakiego czasu, tj. gdy doszedł do ustępu dotyczącego zamku Aiguille, nie Beautrelet go czytał. Zrozumiawszy swoją porażkę, złamany ciężarem doznanego upokorzenia, Beautrelet oddał sąsiadowi dziennik, sam zesunął się na krzesło, ukrywając twarz w dłoniach.
Goście wszyscy roznamiętnieni i wzruszeni ową historyą zbliżali się do czytającego, teraz zaś otoczyli go zwartem kołem.
Z nieopisanym niepokojem oczekiwali, сo odpowie, jakie zarzuty podniesie.
Lecz Beautrelet nie poruszył się.
Valmeras przystąpił do niego i łagodnym ruchem odjął mu ręce od twarzy.
Izydor Beautrelet płakał.