Wydrążona igła/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Wydrążona igła
Podtytuł Powieść
Wydawca „Katolik“ Sp. Wydawnicza
Data wyd. 1927
Druk „Katolik“ Sp. Wydawnicza
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz S. R.
Tytuł orygin. L'Aiguille creuse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WYDRĄŻONA IGŁA
POWIEŚĆ
TŁOM. Z FRANCUSKIEGO S. R.
BYTOM G.‑Ś.
NAKŁADEM I CZCIONKAMI „KATOLIKA“
SP. WYDAWNICZEJ Z OGR. ODP. :━: 1927


I.

Rajmunda nadsłuchiwała. Po raz drugi szmer się powtórzył, dosyć wyraźny, aby go odróżnić od szmerów, które tworzy cisza nocna, a mimo to tak słaby, że nie mogła określić, skąd on dochodził, czy z oddali, czy z blizka, czy miała go szukać w obszernym zamku, czy też w głębiach parku.
Powoli wstała. Okno jej pokoju było uchylone, otworzyła je więc całe. Blask księżyca oświetlał spokojnie trawniki i krzewy, od których odcinały się rozrzucone ruiny starego klasztoru; tutaj kolumna bez kapitelu, ówdzie łuk okna nie cały, tam odłam portyka lub kawał muru. Podmuch wiatru unosił się nad parkiem i poruszał z lekka świeżą zielenią drzew.
Wtem ten sam szmer... tym razem wyraźniejszy. Dochodził z lewej strony niżej piętra, które zajmowała. Działo się więc coś w salonach zachodniej części zamku.
Chociaż z natury odważna i silna, ogarnęła ją niepewność i trwoga. Zarzuciła na siebie negliż i pochwyciła zapałki.
— Rajmundo... Rajmundo...
Z sąsiedniego pokoju, którego drzwi były przymknięte, dał się słyszeć głos słaby, jak tchnienie oddechu. Po omacku dochodzi do drzwi, gdy wtem Zuzanna, kuzynka jej, z pokoju wypada i słania się w jej ramiona.
— Rajmundo... to ty? Słyszałaś?
— Tak... ty nie spałaś więc?
— Zdaje mi się, że pies mnie obudził... lecz to już dawno... Teraz czemu nie szczeka? Która godzina być może?
— Koło czwartej.
— Słuchaj... Napewno ktoś chodzi w salonie!
— Niema obawy; twój ojciec tam jest, Zuzanno.
— Lecz on może znajduje się w niebezpieczeństwie. On sypia obok buduaru.
— Pan Daval jest tam również...
— Z drugiej strony zamku... Jakżebyś chciała, żeby usłyszał?
Były niezdecydowane, co począć. Czy wołać na ratunek? Własny głos je przerażał do tego stopnia, że nie śmiały tego uczynić. Lecz Zuzanna, która doszła do okna, starała się zagłuszyć okrzyk, wyrywający się z jej piersi:
— Patrz... tam człowiek... koło basenu...
Rzeczywiście mężczyzna jakiś oddalał się szybkim krokiem. Pod pachą unosił jakiś przedmiot dosyć znacznych rozmiarów, który, uderzając go po nogach, utrudniał mu chód. Lecz nie mogły rozpoznać, coby to być mogło. Widziały go, gdy, przechodził koło starej kaplicy i kierował się ku małej furtce, będącej w parkanie. Furtka ta musiała być otwartą, gdyż nagle zniknął, a niesłyszały zwykłego trzeszczenia zawias.
— Wyszedł z salonu, — szepnęła Zuzanna.
— Nie możliwe, przecież schody prowadzą więcej na lewo... Chyba, że...
Równa myśl przyszła im do głowy. Wychyliły się. Pod sobą ujrzały drabkę, opartą o gzyms pierwszego piętra. Słabe światło oświecało kamienny balkon. W tejże chwili inny mężczyzna, unoszący również jakiś przedmiot, przekroczył balustradę, zsunął się po drabce i uszedł tą samą drogą.
Zuzanna wystraszona, bez sił, padła na kolana, szepcąc:
— Wołajmy... o ratunek...
— Któżby przyszedł? Twój ojciec... a jeżeli jest ich tam jeszcze więcej... mogą się na niego rzucić...
— Więc cóż począć... możnaby zaalarmować służbę... twój dzwonek elektryczny łączy nas z ich piętrem.
— Tak... tak... dobra myśl... Oby tylko na czas przybiegli!
Rajmunda poszukała dzwonek przy łóżku i nacisnęła. Dźwięk rozległ się na górnem piętrze, lecz miały to wrażenie, że i na dole zauważono wyraźny głos jego.
Czekały. Cisza stawała się przerażającą, a nawet wietrzyk nie poruszał żadnym listkiem.
— Boję się... boję się — powtarzała Zuzanna.
Wtem, w ciszy nocnej, z dołu doszedł je odgłos stłumionej walki, hałas przewracanych mebli, słowa, krzyki, a następnie jęk głuchy, straszny jęk człowieka, którego duszą...
Rajmunda skoczyła do drzwi. Zuzanna tymczasem uchwyciła rozpaczliwym ruchem jej ramię.
— Nie odchodź... nie zostawiaj mnie samej.. boję się...
Rajmunda odepchnęła ją i wybiegła na korytarz, za nią podążyła Zuzanna słaniając się i jęcząc. Rajmunda dopadła schodów, i, przeskakując stopnie, pędem biegła do drzwi salonu. Otworzywszy je, stanęła na progu, ja wryta, gdy tymczasem Zuzanna przypadła do jej stóp. Wprost niej stał mężczyzna, trzymając latarnię w ręce. Jednym ruchem skierował ją na obie młode dziewczyny, a oślepiając je blaskiem, spojrzał przeciągle w ich blade twarze, następnie bez pospiechu, ruchem najspokojniejszym w świecie, wziął kaszkiet, роdniósł kawałek papieru, dwa źdźbła słomy, starł ślady stóp na dywanie, zbliżył się do balkonu i obracając się raz jeszcze ku młodym dziewczętom, oddał im głęboki ukłon i zniknął.
Pierwsza ocknęła się Zuzanna i pobiegła do buduaru, który dzielił salon od pokoju jej ojca. Lecz straszny widok przedstawił się jej oczom. Przy słabem świetle księżyca zauważyła dwa ciała nieruchome, jedno obok drugiego. Pochyliła się nad jednem z nich:
— Ojcze... mój ojcze... to ty?... Cóż-że się stało? — wołała przerażona.
Po małej chwili hrabia de Gesvres poruszył się i odrzekł słabym głosem:
— Nie obawiaj się niczego... nie jestem zraniony... A Daval?... czy żyje? Nóż... nóż...
W tym momencie dwóch służących wpadło ze świecami. Rajmunda przyklękła przy drugiej osobie i poznała Jana Daval, który był sekretarzem i powiernikiem hrabiego. Strumień krwi bluzgał z karku, twarz zaś powlekła się trupią bladością.
Natenczas Rajmunda wstała, wróciła do salonu i zdejmując fuzyę, którą umiała nabijać, wyszła na balkon.
Ów człowiek nieznajomy nie mógł być daleko, gdyż zaledwie upłynęło pięćdziesiąt do sześćdziesięciu sekund, jak się oddalił, a przy puszczać należy, że będąc przezornym, odstawił drabkę, aby uniemożliwić pogoń. Jakoż Rajmunda zauważyła go, gdy przechodził koło muru starego klasztoru, przyłożyła fuzyę do ramienia, i spokojnie celując, pociągnęła za kurek. Mężczyzna upadł.
— Ah! raniony... raniony... — wołał jeden ze służby. — Już nam teraz nie ujdzie. Idę po niego.
— Nie, Wiktorze, zdaje się, że się podnosi... idź lepiej i strzeż tej furtki w murze, gdyż może ujść nam tamtędy.
Wiktor odszedł pospiesznie, lecz nim wszedł do parku, mężczyzna znów upadł.
Rajmunda przyzwała drugiego służącego.
— Wojciechu, widzicie go tam?... przy tej wielkiej arkadzie?...
— Tak, widzę... czołga się po ziemi... nie ma obawy, aby umknął.
— Stań tutaj i nie spuszczaj go z oczu.
— Nie ma sposobu się ukryć, z jednej strony ruiny, z drugiej trawnik.
— A ty, Wiktorze, pilnuj dobrze furtki, — dodała biorąc fuzyę.
— Lecz panienka przecież nie idzie?
— A jakże, — rzekła stanowczym głosem, — zostaw mnie... został jeszcze jeden nabój. Jeżeli się ruszy...
Wyszła. Chwilę później widział ją Wojciech kierującą swe kroki ku ruinom. Z okna wołał:
— Zaczołgał się za łuk. Straciłem go z oczu, niech panienka się ma na baczności...
Rajmunda obeszła ruiny, aby w ten sposób uniemożliwić ucieczkę. Wkrótce i jej Wojciech nie widział. Po upływie kilku minut, zaniepokoił się. Obawiając się ruiny stracić z oczu, starał się dosięgnąć drabkę, zamiast po prostu zejść schodami. Po pewnym czasie dosięgnął ją wreszcie, szybko się po niej zesunął na ziemię i pobiegł wprost do tego miejsca, na którem na końcu widział nieznajomego. O trzydzieści kroków spotkał się z Rajmundą, która w towarzystwie Wiktora szukała ranionego.
— No i cóż? — zapytał.
— Niemożliwe go złowić, — odrzekł Wiktor.
— A furtka?
— Zamknięta... otóż klucz.
— A mimo to... przecież...
— Oh! nie ujdzie nam... W jakich dziesięciu minutach znajdziemy bandytę.
Wystrzał z rewolweru zaalarmował także mieszkańców zabudowań folwarcznych, które znajdowały się na prawo w znacznej odległości, lecz jeszcze w obrębie parku. To też włódarz ze swym synem nadbiegł na pomoc, lecz po drodze nie spotkał nikogo.
— Do kaduka, — srożył się Wojciech, — przecież ten łajdak nie mógł wyjść po za ruiny. Musimy go znaleźć w jakiej dziurze.
Zorganizowali więc formalną nagankę, przejrzeli każdy krzew, odchylając zbite łodygi powoju, pnącego się po kolumnach. Przekonali się, że kaplica była szczelnie zamknięta, że żaden witraż nie był uszkodzony. Obeszli naokoło klasztor, zaglądając do wszystkich możliwych skrytek. Poszukiwania zostały bezskuteczne.
Zrobiono tylko jedno odkrycie: na tem miejscu, na którem upadł ów nieznajomy, raniony przez Rajmundę, znaleziono kaszkiet szoferski, z jasno brunatnej skórki. Po za tem — nic.
Już o godzinie szóstej z rana zawezwano żandarmeryę z Ouville-la-Riviere, która niezwłocznie udała się na miejsce wypadku, wysyłając expresem do sądu w Dieppe opis owego zajścia i referując między innemi, że „przyłapano przywódzcę, oraz znaleziono sztylet, którym morderstwo zostało dokonane“.



II.

О godzinie dziesiątej dwie najęte powózki zjeżdżały wolno z góry znajdującej się opodal zamku. W jednej z nich znajdował się zastępca prokuratora i sędzia śledczy z swoim sekretarzem. W drugiej powózce znajdowało się dwóch reporterów. Jeden przysłany przez „Journal de Rouen“, drugi przez jedną z wielkich gazet paryskich.
Nareszcie ukazał im się stary zamek. Była to dawniej siedziba przeorów klasztoru d’Ambrumesy, zniszczona przez rewolucyę, wyrestaurowana przez hrabiego de Gesvres, do którego należała od lat dwudziestu. Zamek ów składał się z głównego budynku, nad którym wznosiła się wieża z zegarem i z dwóch skrzydeł, które były obwiedzione balkonem.
Zdala, między wsiami Sainte-Marguerite a Varengeville widniał błękit morza.
Hrabia de Gesvres był wdowcem. Był wysokiego wzrostu, o spokojnej fizyognomii, włosach przyprószonych siwizną. Bardzo bogaty, a mimo to sam dzierżył rządy rozległych swych włości tylko z pomocą sekretarza Jana Daval. Miał przy sobie córkę Zuzannę, śliczne i delikatne stworzenie o jasnych włosach, i siostrzenicę Rajmundę, sierotę, którą przyjął do siebie, gdy rodzice ją odumarli. Czas upływał im spokojnie i jednostajnie. Od czasu do czasu przyjmowali znajomych z sąsiedztwa, lecz latem, codziennie prawie wyjeżdżali do Dieppe.
Gdy komisya zajechała, sędzia śledczy wysłuchał raportu żandarma Quevillon. Winny wprawdzie dotychczas nie był schwytany, lecz park cały obstawiony, ujście więc rannego było niemożliwością. Następnie udali się wszyscy na pierwsze piętro. Wszystkich uderzył nadzwyczajny ład, jaki tam panował, każdy sprzęt, każde cacko zdawało się być na swojem miejscu, nie zauważono żadnej próżni, gdzieby cośkolwiek braknąć mogło. Po prawej i lewej stronie wisiały wspaniałe gobeliny flamandzkie. W głębi na sztalugach znajdowały się cztery płótna w staroświeckich ramach przedstawiające sceny mitologiczne.
Były to oryginały Rubensa przekazane hrabiemu de Gesvres jak również i gobeliny flamandzkie, przez ciotecznego wuja markiza de Bobadilla, hiszpańskiego granda.
Pan Filleul zauważył:
— Jeżeli kradzież była pobudką zbrodni, natenczas zdaje się, że salon ten nie przedstawiał dla nich wartości.
— Któż to wie! — odrzekł zastępca prokuratora, który mówił mało, lecz zwykle oponował wywodom sędziego.
— Ależ, mój kochany panie, pierwszem zadaniem włamywacza byłoby uniesienie tych oto obrazów i gobelinów, których wartość jest ogólnie znaną.
— Może nie miano czasu, aby do tego się zabrać.
— Otóż przekonamy się.
W tym momencie wszedł hrabia de Gesvres z towarzyszącym mu lekarzem. Hrabia nie poniósł żadnych obrażeń w czasie napadu, był zupełnie swobodnym i przyjaźnie przywitał obydwóch urzędników. Następnie otworzył drzwi prowadzące do buduaru.
Od czasu popełnienia zbrodni nikt tam nie był z wyjątkiem lekarza. Pokój w sprzeczności z salonem przedstawiał straszny nieład. Dwa krzesła wywrócone, stół strzaskany i dużo przedmiotów leżało na ziemi. Tu i owdzie zauważono krople krwi.
Lekarz odchylił prześcieradło, którem było nakryte ciało. Jan Daval leżał rozciągnięty na plecach, z podłożonemi pod siebie rękoma. Przyodziany był w swoje codzienne ubranie aksamitne, na nogach miał buty nabite gwoździami. Gdy mu zdjęto krawat i kołnierzyk, zauważono nizko na szyi wązką ranę.
— Śmierć musiała nastąpić natychmiast — orzekł lekarz — jedno pchnięcie noża starczyło.
— Był to zapewne ten nóż, który zauważyłem na kominku w salonie obok kaszkietu szoferskiego, — zapytał sędzia.
— Tak, — potwierdził hrabia de Gesvres, — ów nóż był stąd wzięty. Wisiał na ścianie z innemi zbrojami, z pośród których siostrzenica moja panna de Saint-Veran zdjęła fuzyę. Co zaś do kaszkietu, należy on zapewne do mordercy.
Pan Filleul przypatrywał się jeszcze dokładnie rozmaitym przedmiotom, stawił kilka pytań lekarzowi, następnie zwracając się do pana de Gesvres prosił go, aby zechciał opowiedzieć, co widział i co wie o całej tej sprawie. W kilku słowach hrabia opisał zajście:
— Źle spałem tej nocy, miałem ustawicznie wrażenie, że słyszę jakiś szmer. Naraz gdy otworzyłem oczy, ujrzałem Jana Daval ze świeczką w ręce; stał przy mojem łóżku. Ubrany był zupełnie, jak to panowie widzicie, gdyż lubił często późno w noc pracować. Zdawał się być mocno wzburzonym i rzekł do mnie po cichu: „Są jacyś ludzie w salonie“. Oczywiście słyszałem hałas. Ubrałem się pospiesznie i uchyliłem drzwi buduaru. W tym momencie pchnięto drzwi naprzeciw salonu, a w nich ukazał się jakiś mężczyzna, który rzucił się na mnie, uderzając mnie pięścią w kark. Wybaczycie panowie, że opowiadam całe zajście bez szczegółów, lecz to wskutek tego, że sam przypominam sobie tylko główne fakta, które postępowały po sobie z błyskawiczną szybkością.
— Cóż potem?
— Potem, nic nie pamiętam. Straciłem przytomność. Gdym przyszedł do siebie, zobaczyłem Davala, który leżał przy mnie, śmiertelnie raniony.
— Nie posądzasz pan nikogo?
— Nikogo.
— Nie masz pan nieprzyjaciół?
— Nie znam ich przynajmniej.
— A pan Daval nie miał ich również?
— Daval miałby mieć nieprzyjaciół? To niemożliwe, był najlepszym człowiekiem na świecie. Od dwudziestu lat Daval był moim sekretarzem, a właściwie powiernikiem, ludzie otaczali go zawsze miłością i sympatyą.
— Mimo to było włamanie, popełniono morderstwo, musi być przecież jakaś przyczyna.
— Jakaś przyczyna? Ależ to zupełnie jasne, okradziono mnie.
— A cóż panu skradziono?
— Nic!
— Jakto?
— Nic mi nie skradziono, i nic mi nie braknie, a jednakowoż coś wynoszono.
— Lecz co?
— Otóż to, że nie wiem. Lecz córka moja i siostrzenica powiedzą panu, że widziały dwóch mężczyzn unoszących wielkie paki.
— Tym paniom...
— Tym paniom pewnie się śniło. Powiedziałbym prawie to samo, gdyż od rana staram się wynaleźć, coby mi braknąć mogło i dotychczas nic nie zauważyłem. Zresztą możesz je pan sam zapytać.
Poproszono obie kuzynki do wielkiego salonu. Zuzanna prawie, że nie mogła mówić, tak była jeszcze przelękła. Rajmunda energiczniejsza i odważniejsza, także ładniejsza z iskrzącym wzrokiem ciemnych oczu, opowiedziała owo zajście nocne i udział, jaki w nim wzięła.
— Obstajesz pani przy swojem zeznaniu?
— Tak. Ludzie, którzy przechodzili przez park, unosili jakieś przedmioty.
— A ten trzeci?
— Ten wracał z próżnemi rękoma.
— Może nam pani opisać, jak wyglądał?
— Cały czas miał zwrócony na nas oślepiający blask latarni, mogę więc tylko powiedzieć, że wydał mi się wysokim i barczystym.
— Czy pani go takim samym widziała? — zapytał sędzia Zuzanny de Gesvres.
— Tak... właściwie nie... — namyślając się odrzekła Zuzanna, — zdaje mi się, że był średniego wzrostu i szczupły.
Pan Filleul uśmiechnął się. Był bowiem zwyczajny, że świadkowie naoczni jednego i tego samego zdarzenia, sprzeczne czynili zeznania.
— Otóż dowiedzieliśmy się o dwóch faktach. Najpierw o człowieku, tym z salonu, który był równocześnie wysokim i nizkim, barczystym i szczupłym, następnie o dwóch nieznajomych, tych z parku, którzy są posądzeni o zabranie z salonu przedmiotów..., które się jeszcze tutaj znajdują.
Pan Filleul był sędzią ze szkoły ironistów, jak sam mawiał o sobie. Również nie lekceważył galeryi, ani najmniejszej okazyi, gdzieby mógł pokazać publiczności swą bystrość i dar wymowy, o czem świadczyła ilość napływających osób do salonu. Do dziennikarzy przyłączył się włodarz z synem, następnie cały personał pałacowy i dwaj forczpani, którzy przywieźli panów z Dieppe.
Sędzia mówił dalej:
— Musimy teraz dowiedzieć się, w jaki sposób zniknęła ta trzecia osoba. Pani strzeliła z fuzyi z okna.
— Tak, ów nieznajomy dochodził prawie do grobowca pokrytego głogami, na lewo od klasztoru.
— Lecz podniósł się.
— Do połowy tylko. Wiktor zeszedł w tej chwili, aby czuwać przy furtce, ja poszłam go szukać, zostawiając tutaj na straży Wojciecha.
Wojciech z kolei uczynił swoje zeznania. Sędzia zawyrokował:
— W takim razie ranny nie mógł umknąć ani na lewo, gdyż twój towarzysz pilnował drzwi, ani na prawo, gdyż byłbyś go sam widział przechodzącego przez trawnik. A więc, myśląc logicznie, musi się obecnie znajdować na tej wązkiej przestrzeni, którą mamy przed oczyma.
— Takie jest moje przekonanie.
— Czy pani także jest tego zdania?
— Tak.
— Ja również tak myślę, — rzekł Wiktor.
Zastępca prokuratora odezwał się filuternie:
— Zatem pole badań jest nadzwyczaj wązkie, nic nam nie pozostaje, jak prowadzić dalej poszukiwania, rozpoczęte przed czterema godzinami.
Pan Filleul wziął kaszkiet z kominka, obejrzał ze wszystkich stron, a przywołując brygadiera żandarmeryi, rzekł mu na stronie:
— Poślij niezwłocznie jednego z twoich ludzi do Dieppe, do kapelusznika Maigret, ulica de la Barre, i niech prosi, aby pan Maigret powiedział nam, jeżeli to możliwe, komu sprzedał ten kaszkiet.
„Pole badań“ podług słów zastępcy prokuratora, obejmowało przestrzeń między pałacem, trawnikiem z prawej, kątem muru z lewej strony i murem naprzeciw pałacu. Było to zaledwie sto metrów w kwadrat, w którym to sterczały tu i owdzie ruiny d’Ambrumesy, sławnego klasztoru w średnich wiekach.
Zaraz na pogniecionej trawie zauważono przejście uciekającego. Na dwóch miejscach spostrzeżono znaki skrzepłej krwi. Na zakręcie, koło arkady, która stanowi koniec klasztoru, wszelki ślad zaginął, gdyż ziemia zasypana igliwiem nic nie wskazywała.
W jaki więc sposób ranny mógł ukryć się oczom młodej dziewczyny, Wiktora i Wojciecha? Gdzież ukrywa się ów nieznajomy? Gdyż służący, a następnie żandarmi przejrzeli każdy kącik, każde zagłębienie, a nawet odsunęli kilka płyt grobowych!
Sędzia kazał ogrodowemu posiadającemu klucz otworzyć kaplicę. Kapliczka przedstawiała prawdziwy klejnot rzeźby, jakoby relikwiarz z kamienia, którego nie zniszczył ani czas, ani rewolucya. Kapliczka ta była zawsze uważaną za jeden z cudów architektury gotyckiej z mnóstwem przecudnie rzeźbionych figur, i z misternie cyzelowanym portykiem. Wewnątrz nie posiadała żadnych ornamentacyj z wyjątkiem ołtarza, który był z kararyjskiego marmuru. W niej nie można się było ukryć, a nadewszystko trzeba się było najpierw do niej dostać. Lecz w jaki sposób?
Dotarli nareszcie do furtki, którą weszli nieproszeni goście. Wychodziła ona na boczną drożynę zcieśnioną murem z jednej, a laskiem z drugiej strony. Pan Filleul pochylił się. Na piasku były wyraźne ślady gum automobilowych. Jakoż po danym wystrzale zdawało się Rajmundzie i Wiktorowi, że słyszeli hałas ruszającego automobilu.
Sędzia śledczy zauważył:
— Zapewne ranny uszedł z swoimi współwinnymi.
— Niemożliwe, — zawołał Wiktor. — Byłem tam, gdy tymczasem panienka i Wojciech widzieli go jeszcze.
— Jakże to możliwe! W takim razie musi się przecież gdzieś ukrywać.
— On znajduje się tutaj, — z przekonaniem potwierdzili obydwaj służący.
Sędzia ruszył ramionami i odwrócił się niezadowolony. Sprawa źle się rozpoczynała. Popełniono kradzież, a mimo to nic nie brakło. Doprawdy, nie było z czego się cieszyć.
Późno się zrobiło. Pan de Gesvres kazał prosić na śniadanie zwierzchników jako i obydwóch dziennikarzy. Jedzono w milczeniu. Następnie pan Filleul przeszedł do salonu i wypytywał raz jeszcze służbę. Wtem na dziedzińcu rozległ się tętent kopyt końskich i po chwili wszedł żandarm, którego wysłano do Dieppe.
— No i cóż, widziałeś kapelusznika, — wykrzyknął sędzia zniecierpliwiony, aby jak najprędzej dowiedzieć się jakiej wskazówki.
— Widziałem pana Maigret. Kaszkiet sprzedany był forczpanowi.
— Forczpanowi?
— Tak, forczpan stanął z swoją powózką przed magazynem i prosił dla swojego pana o kaszkiet z żółtej skórki. Był tylko ten jeden. Zapłacił go i oddalił się pospiesznie.
— Jakiego rodzaju była jego powózka?
— Był to wolant.
— Którego dnia był kupiony?
— Którego dnia? Dzisiaj, rano o ósmej.
— Dzisiaj rano? Cóż za brednie nam opowiadasz.
— Kaszkiet ten kupiony był dzisiaj rano.
— Ależ to niepodobna, gdyż znaleziono go tej nocy w parku. Ażeby go znaleść, musiał się tutaj znajdować, musiał więc być przedtem kupiony.
— Nie; dzisiaj. Wyraźnie mówił kapelusznik.
Na chwilę zapanowało milczenie. Sędzia śledczy oszołomiony starał się zrozumieć tę zagadkę. Naraz podskoczył uderzony błyskiem prawdopodobieństwa.
— Niechaj przyjdzie woźnica, który nas dzisiaj rano przywiózł! Ten, który wolantem powoził. Niechaj zaraz przyjdzie!
Brygadier żandarmeryi ze swym podwładnym oddalili się spiesznie, udając się do stajen. Po kilku minutach brygadyer wrócił, nie prowadząc nikogo.
— A woźnica?
— Kazał się w kuchni obsłużyć, zjadł śniadanie i potem...
— Potem cóż?
— Umknął.
— Ze swym wolantem?
— Nie. Pod pretekstem, że chce odwiedzić krewnego w Ouville pożyczył sobie roweru od stajennego. Otóż jego kapelusz i paletot.
— Przecież nie jechał w gołej głowie?
— Nie, wyjął z kieszeni kaszkiet, w którym pojechał.
— Kaszkiet mówisz?
— Tak, zdaje się, że z żółtej skórki.
— Z żółtej skórki, ależ nie podobno, kiedy ten kaszkiet znajduje się tutaj.
— Prawda, panie sędzio, lecz jego kaszkiet wygląda tak samo.
Zastępca prokuratora uśmiechnął się ironicznie.
— Bardzo ciekawe! Bardzo zabawne! Były dwa kaszkiety! Jeden prawdziwy, który umknął na głowie pseudowoźnicy; drugi fałszywy, który trzymamy w ręku. Ah! Ten poczciwiec wystrychnął nas na dudków.
— Gonić go! Łapać go! — krzyczał pan Filleul. — Brygadyerze Quevillon, poślij dwóch z twoich ludzi, niech pędzą co koń wyskoczy!
— Już będzie daleko o tej porze, — rzekł zastępca prokuratora.
— Chociażby był na końcu świata, muszę go mieć.
— Маm nadzieję, że tak będzie, lecz myślę panie sędzio, że powinniśmy tutaj naszą działalność prowadzić dalej. Zechciej pan przeczytać to pismo, które znalazłem w kieszeni płaszcza.
— Jakiego płaszcza?
— Woźnicy.
Pan Filleul odebrał kartę, złożoną na cztery części, na której ołówkiem były napisane następujące słowa pismem niewyrobionem:
„Biada panience, jeżeli zabiła naszego przywódcę“.
Zajście to wywołało pewną emocyę.
— Dobrze, jesteśmy przynajmniej uprzedzeni, — szepnął zastępca prokuratora.
— Proszę nie niepokoić się, panie hrabio, — rzekł sędzia. — Panie również nie potrzebują się niczego obawiać. Pogróżka ta nie ma żadnego znaczenia, przecież my jesteśmy na miejscu. Wszelkie ostrożności będą poczynione. Ja odpowiadam za państwa spokój. Co do panów, — rzekł, zwracając się do oby dwóch reporterów, — liczę na panów dyskrecyę. Dzięki mej uprzejmości byliście panowie obecni przeprowadzonemu śledztwu. Byłbym więc źle wynagrodzonym, gdyby...
Naraz przerwał, jak gdyby mu jakaś myśl przyszła do głowy, patrzał badawczo na młodych ludzi, a zbliżając się do jednego z nich zapytał:
— Przy jakiej gazecie pan pracujesz?
— Przy „Journal de Rouen“.
— Posiadasz pan papiery?
— Otóż są.
Papiery były w porządku; nie było nic do nadmienienia. Pan Filleul zwrócił się do do drugiego:
— A pan?
— Ja?
— Tak, pan, pytam się, do jakiej gazety pan należysz.
— Mój Boże, panie sędzio, ja pisuję do rozmaitych gazet... po trosze wszędzie...
— A pańskie papiery?
— Nie mam żadnych.
— Ah! Jak to możliwe?
— Jeżeli się chce mieć poświadczenie od jakiego pisma, trzeba pisywać ciągle.
— Więc cóż?
— Ja jestem tylko przygodnym współpracownikiem. Rozsyłam do wielu pism artykuły które są drukowane... lub wrzucane do kosza według okoliczności.
— W takim razie proszę o nazwisko i papiery prywatne.
— Nazwisko moje nie powie panu wiele, co się zaś tyczy papierów, nie posiadam żadnych.
— Nie masz pan żadnych papierów, któreby wskazywały na pański zawód?
— Ja nie mam zawodu!
— Ależ, mój panie, — rzekł sędzia tonem, w którym przebijało się pewne zniecierpliwienie, — nie myślisz pan chyba zatrzymać swojego incognito po tem, coś słyszał, dostawszy się tutaj podstępem.
— Zwracam uwagę, panie sędzio, że, gdym tutaj przyszedł, nikt mnie o nic nie pytał. A następnie, zdaje mi się, że postępowanie sądowe nie było sekretne, gdyż wszyscy byli obecni... nawet jeden z przestępców.
Mówił spokojnie, tonem nadzwyczaj ugrzecznionym. Był to zupełnie młody człowiek, bardzo wysoki, bardzo szczupły, ubrany bez wszelkiej kokieteryi, w krótkich spodniach, w ciasnym tużurku. Twarz miał rumianą, jak panienka, czoło szerokie, włosy zaczesane do góry i blond brodę nierówną i źle strzyżoną. Oczy jego błyszczały okazując wielką inteligencyę. Nie zdawał się być zaambarasowany, tylko uśmiechał się, uśmiechem nader sympatycznym, w którym nie było cienia ironii.
Pan Filleul badał go z wrastającą nieufnością. Dwaj żandarmi przybliżyli się do niego. Młodzieniec odezwał się wesoło:
— Jak widzę panie sędzio, posądzasz mnie pan, że należę do współwinnych. Lecz gdyby tak było, czy nie umknąłbym w odpowiedniej chwili, idąc za przykładem mego towarzysza?
— Mogłeś pan mieć nadzieję...
— Każda nadzieja byłaby absurdem. Zastanów się, panie sędzio, a przyznasz mi, że logicznie myśląc...
Pan Filleul spojrzał mu prosto w oczy i przerwał sucho:
— Dosyć żartów! Nazwisko pana!
— Izydor Beautrelet.
— Zawód?
— Słuchacz retoryki w liceum Janson de Sailly.
Pan Filleul rozwarł szeroko oczy.
— Cóż za głupstwa mi pan śpiewasz? Słuchacz retoryki...
— W liceum Janson, ulica de la Pompe, numer...
— Ah! mój panie, drwisz sobie ze mnie, — krzyczał pan Filleul. — Nad miarę nie wolno żartować!
— Zaręczam panu, panie sędzio, że zachowanie pańskie wprawia mnie w zdumienie. Cóż przeszkadza, ażebyś mnie pan uznał, jako słuchacza retoryki w liceum Janson? Czy moja broda? Uspokój się pan — jest przyprawioną.
Izydor Beautrelet oderwał brodę. Twarz jego bez zarostu zdawała się jeszcze młodszą i różowszą, wyglądał na prawdziwego studenta. Prawie dziecięcy uśmiech osiadł na jego wargach:
— Jesteś pan przekonany, panie sędzio o prawdziwości słów moich. Czy potrzeba panu jeszcze innego dowodu? Ale otóż, czytaj pan adres na kopercie, zawierającej list mego ojca: „WPan Izydor Beautrelet, uczeń liceum Janson de Sailly“.
Panu Filleul całe to zajście nie podobało się, zapytał więc opryskliwie:
— Cóż więc robisz pan tutaj?
— Mój Boże... kształcę się.
— Do tego służą uniwersytety... wasz naprzykład.
— Zapominasz pan, panie sędzio, że mamy dzisiaj 25go kwietnia, mam więc wakacye wielkanocne.
— Więc cóż?
— Więc wolno mi przepędzać wakacye w taki sposób, w jaki mnie się podoba.
— A ojciec pański?
— Ojciec mieszka daleko, w Sabaudyi, on sam radził mi zrobić małą przejażdżkę nad brzeg la Manche.
— Z przyprawioną brodą?
— Oh! nie. Myśl jest moja. W liceum mówimy często o przygodach awanturniczych i tajemniczych zajściach, czytamy romanse kryminalne, w których się ludzie przebierają. Wymyślamy sobie historye najrozmaitsze. Chciałem się więc zabawić, dlatego to przyprawiłem sobie tę oto brodę. Wskutek tego osiągnąłem ten awantaż, że traktowano mnie poważnie, podałem się jako reporter paryskiego pisma. Jakoż wczoraj wieczorem spotkałem mojego kolegę z Rouen, a dowiedziawszy się o zajściu w Ambrumesy, zaproponowałem mu towarzyszyć panom, płacąc powózkę do spółki.
Izydor Beautrelet opowiadał w sposób trochę naiwny, lecz z nadzwyczajną prostotą, którą sobie ujął obecnych. To też pan Filleul, chociaż jeszcze z niedowierzaniem zapytał łaskawiej:
— I jesteś zachwycony z tej wycieczki?
— Jestem zachwyconym, tem więcej, że dotychczas nigdy nie byłem obecnym przy tego rodzaju sprawie, a tej nie braknie nic, aby była interesującą.
— Posiada nawet tajemnicze komplikacye.
— Które roznamiętniają, panie sędzio. Fakta same na jaw wychodzą, grupują się jedne przeciw drugim i tworzą prawdopodobną rzeczywistość...
— Jakże prędko wypowiadasz swoje zdanie, młodzieńcze. Czy chciałeś przez to dać poznać, że doszedłeś do rozwiązania tej zagadki?
— Oh! bynajmniej, — odrzekł śmiejąc się Beautrelet, — są tylko pewne dane, podług których można sobie wyrobić opinię, a są znowuż inne tak jasne, że na ich podstawie można sobie sąd wyrobić.
— Ależ... to zaczyna być ciekawe i nareszcie może dowiem się czegoś, bo ze wstydem wyznać muszę, że sprawa ta dotychczas jest mi zupełnie ciemną.
— To dlatego, panie sędzio, że nie miałeś czasu zastanowić się nad tem. Przedewszystkiem trzeba rozważać. Rzadko bowiem się zdarza, aby fakta same przez się nie prowadziły do rozwiązania.
— Czy i tym razem maksymę pańską zastosować można?
— Najzupełniej; czy pan nie podzielasz mego zdania? W każdym razie nie znam innych faktów, jak te, które są zapisane w рostępowaniu sądowem.
— To doskonale! Więc gdybym pana zapytał, jakie przedmioty skradziono w salonie?
— Odpowiedziałbym, że wiem.
— Brawo! Pan wiesz, zdaje się, że więcej, niż sam właściciel pan de Gesvres. A gdybym pana zapytał o nazwisko mordercy?
— Odpowiedziałbym również, że je znam.
Nastąpiło ogólne poruszenie. Zastępca prokuratora jak również dziennikarz przysunęli się bliżej. Pan de Gesvres i panienki słuchały uważnie, zaciekawione pewnością siebie i spokojem, z jakim Beautrelet odpowiadał.
— Pan znasz nazwisko mordercy?
— Tak.
— I miejsce, w którem on się obecnie znajduje?
— Tak.
Pan Filleul zatarł ręce:
— Co za szczęście! Pochwycenie tego ptaszka to honor mojej karyery. I możesz pan w tej chwili dać mi stanowcze wyjaśnienia?
— Zaraz... tak... chociaż, jeżeli nie masz pan nic przeciwko temu, panie sędzio, to wolałbym być obecnym aż do końca przesłuchów.
— Ależ nie... nie... mów zaraz, młodzieńcze.
W tejże chwili Rajmunda de Saint-Veran, która od początku rozmowy nie spuszczała z oka Izydora Beautrelet, zwróciła się do pana Filleul.
— Panie sędzio...
— Cóż sobie pani życzy?
Zawahała się, następnie utkwiwszy wzrok w Izydorze Beautrelet, rzekła:
— Bądź pan łaskaw, panie sędzio, zapytać się, z jakiego powodu pan ten przechadzał się wczoraj na tej drodze, która prowadzi do furtki.
Był to cios, którego się Beautrelet nie spodziewał.
— Mnie widziałaś pani wczoraj, mnie?
Rajmunda na razie nic nie odrzekła, раtrzyła uporczywie na Izydora, jak gdyby chciała się utwierdzić w swem mniemaniu.
— Przechodząc przez lasek, zauważyłam wczoraj młodego człowieka wzrostu tego pana, ubrany był, jak on, miał brodę strzyżoną tak samo... i miałam to wrażenie, że starał się ukryć.
— I to ja miałem być?
— Byłoby mi trudno twierdzić stanowczo, gdyż nie przywiązywałam żadnej wagi do tego spotkania. A jednak, zdaje mi się, że widziałam pana... jeżeli zaś jest przeciwnie, dziwnem byłoby to podobieństwo.
Pan Filleul zmieszał się. Raz wywiedziony w pole przez jednego ze wspólników, pozwolił się oszukać raz drugi przez tego, który mianował się być jego kolegą? Wprawdzie zachowanie się młodzieńca mówiło za nim, lecz któż może przewidzieć?
— Cóż odpowiesz pan na to?
— Że pani ta się myli, i łatwo mi tego dowieść, wczoraj o tej godzinie byłem w Veules.
— Trzeba tę rzecz sprawdzić. W każdym razie sytuacya zmieniła się. Brygadyerze, jeden z twoich ludzi będzie towarzyszył panu.
Twarz Izydora wyrażała niezadowolenie.
— A długo to potrwa? — zapytał.
— Tak długo, aż zbierzemy wszystkie informacye.
— Panie sędzio, prosiłbym, aby rzecz tę załatwić z możliwie największą dyskrecyą i delikatnością...
— A to dlaczego?
— Ojciec mój stary jest. A my kochamy się bardzo... nie chciałbym, aby z mego powodu miał zmartwienie.
Głos trochę płaczliwy Izydora nie podobał się sędziemu. Zakrawało to na melo-dramat. W każdym razie przyrzekł zastosować się do życzenia.
— Dzisiaj wieczór... najpóźniej jutro będę wiedział, co myśleć o całem tem zajściu.
Wieczór się zbliżał. Sędzia wrócił znowu do ruin klasztoru. Nie dopuszczając ciekawych, sam dyrygował poszukiwaniem, metodycznie dzieląc przestrzeń i każdą część przetrząsając z osobna. Z zapadnięciem wieczoru sprawa nie posunęła się o krok dalej, a pan Filleul oznajmił całej liczbie reporterów, którzy tymczasem zamek obiegli:
— Moi panowie, wszystkie zebrane szczegóły każą się nam domyślać, że morderca znajduje się tuż, blizko... powtarzam wszystkie szczegóły — oprócz rzeczywistości, bo nie możemy go znaleźć. Mojem więc zdaniem musiał umknąć. Poza murami zamku musimy go więc szukać.
Dla pewności zostawił kilku ludzi z brygadyerem żandarmeryi na czele, aby czuwali nad parkiem. Następnie przejrzał raz jeszcze oba salony, zwiedził cały zamek, a skompletowawszy wszelkie potrzebne wiadomości, wrócił do Dieppe w towarzystwie zastępcy prokuratora.
Noc nadeszła. Ponieważ mały salonik miał zostać otwarty, przeniesiono ciało Jana Davala do innego apartamentu. Dwie kobiety ze wsi czuwały przy zwłokach w towarzystwie Zuzanny i Rajmundy.
Na parterze zaś w starym refektarzu Izydor Beautrelet drzemał na ławie pod dozorem stróża. Żandarmi zaś z włodarzem i z kilkunastu chłopami zajęli posterunki między ruinami i wzdłuż muru.
Do godziny jedenastej żaden szmer nie przerywał nocnej ciszy. Lecz dziesięć minut później usłyszano wystrzał w przeciwnej stronie zamku.
— Skupić uwagę, — zabrzmiał głos brygadyera, — dwóch ludzi zostanie tutaj... ty Fossier i Lecanu... reszta cwałem.
Zerwali się wszyscy, okrążając zamek z lewej strony. W cieniu przesunęła im się jakaś postać. Następnie drugi wystrzał usłyszano na krańcu folwarku. Gdy doszli do owego miejsca, równocześnie wystrzeliło kilka języków płomieni. Paliła się stara stodoła, do samego szczytu wypakowana słomą.
— Ach! łajdaki, — wrzeszczał brygadyer Quevillon, — to oni z pewnością podłożył ogień, prędzej, dogonimy ich, nie mogą być daleko.
Ponieważ wiatr pędził płomienie na inne budynki, musieli się najpierw zająć umiejscowieniem ognia. Zabrali się do tej pracy tem gorliwiej, gdyż pan de Gesvres, przybywszy na miejsce wypadku, obiecał im trudy nagrodzić. Gdy zdołano ogień przygasić, była już druga godzina, o ściganiu więc podpalaczy nie było mowy.
— Obejrzawszy sobie to miejsce za dnia, — rzekł brygadyer, — nie podobno, aby nie było śladów... odszukamy ich.
— Ciekaw jestem — dorzucił pan de Gesvres, — jaki powód mieli, aby takie zamieszanie spowodować, z podpalenia starej słomy nie mieli żadnej korzyści.
— Proszę za mną, panie hrabio... mam złe przeczucie, że będę mógł pana objaśnić.
Razem wrócili ku ruinom. Brygadyer wołał:
— Lecanu?... Fossier?...
Inni żandarmi szukali swoich towarzyszy, pozostawionych na straży. Znaleźli ich opodal furtki, rozciągnionych na ziemi, skrępowanych, o zakneblowanych ustach i z przepaską na oczach.
— Panie hrabio, — szepnął Quevillon, — panie hrabio, ogłupiono nas, jak dzieci.
— Jakto?
— Te wystrzały... zasadzka... pożar... wszystko było obliczone na to, aby nas stąd odwołać. Przez ten czas skrępowano tych dwóch ludzi i sprawa skończona.
— Jaka sprawa?
— No, uprowadzili nam rannego, do stu piorunów!
— Tak myślisz?
— Obym tylko myślał! Jestem przekonanym. Przed dziesięcioma minutami myśl ta przyszła mi do głowy... Oh! głupiec ze mnie, że wcześniej o tem nie pomyślałem. Bylibyśmy ich wszystkich wyłapali.
Wściekłość go opadła i zaczął tupać nogami.
— Ale gdzież u kaduka? Kędy oni weszli? Kędy uprowadzili rannego? A on, szubrawiec, gdzież się ukrywał? Bo przecież szukaliśmy go dzień cały, a człowiek, i do tego ranny, nie może się ukryć w kępce trawy. Chyba czary, czy co!...
Jeszcze jedna niespodzianka czekała brygadyera Quevillon, o brzasku bowiem zauważono, że Izydor Beautrelet znikł.
Na jednem z krzeseł spał stróż. Obok na stole stała karafka i dwie szklanki, w jednej z nich zauważono biały proszek.
Po zbadaniu tegoż okazało się, że Izydor Beautrelet uśpił stróża za pomocą narkotyku, następnie uciekł oknem, które wznosiło się o dwa i pół metra nad ziemią, a nareszcie, ciekawy szczegół... że, aby módz się w ten sposób wydostać, musiał użyć pleców stróża.


III.
Uprowadzenie doktora Delattre (czyn nadzwyczaj śmiały).

W chwili zamknięcia redakcyi doniesiono nam wiadomość, która jest tak nieprawdopodobną, że podajemy ją ze wszelkiem zastrzeżeniem.
Wczoraj wieczorem sławny operator dr. Delattre znajdował się z żoną i córką na przedstawieniu „Hernani“ w Comedie-Francaise. Na początku trzeciego aktu, t. j. koło godziny 10, wszedł do loży mężczyzna w towarzystwie dwóch innych i nachylając się nad doktorem, rzekł do niego po cichu, lecz dosyć głośno, aby być słyszanym przez żonę lekarza:
— Doktorze, muszę załatwić pewną czynność dla mnie nadzwyczaj nieprzyjemną, prosiłbym więc pana, abyś zechciał mi ją ułatwić.
— Kim pan jesteś?
— Jestem Thezard, komisarz policyi pierwszego okręgu, mam rozkaz zaprowadzenia pana na prefekturę do pana Dudonis.
— Ależ panie...
— Ani słowa doktorze, błagam. Jestem przekonanym, że zaszła straszna pomyłka, lecz dlatego właśnie nie powinniśmy zwrócić niczyjej uwagi. Jestem pewien, że przed skończeniem przedstawienia będziesz pan z powrotem.
Lekarz wstał i udał się za komisarzem.
Przedstawienie skończyło się, a lekarz nie wrócił. Pani Delattre zaniepokojona udała się na policyę. Zastała tam prawdziwego pana Thezard i poznała ku przerażeniu, że człowiek, który uprowadził jej męża był oszustem.
Pierwsze poszukiwania okazały, że dr. Delattre wsiadł do automobilu, i że automobil ten oddalił się w stronę placu de la Concorde.
„W następnym numerze poinformujemy czytelników naszych o dalszym ciągu tej niesłychanej awantury“.
Fakt ten tak nieprawdopodobny, był jednak autentyczny. „Grand Journal“ w południowem wydaniu nietylko, że wiadomość tę potwierdza, lecz donosi w kilku słowach koniec tej tajemniczej wyprawy:

Koniec historyi i początki domysłów.

Dzisiaj rano, o godzinie dziewiątej, doktor Delattre został odwieziony na ulicę Duret pod numer 78 automobilem, który się szybko oddalił.
Pod numerem 78 na ulicy Duret znajduje się klinika doktora Delattre, do której codziennie o tej samej porze przychodzi.
Gdyśmy prosili o posłuchanie, doktór Dalattre przyjął nas łaskawie, chociaż miał konferencyę z szefem policyi.
— Mogę panom tylko powiedzieć — odrzekł nam, — że traktowano mnie z wszelkimi względami. Trzej moi towarzysze to najmilsi ludzie, jakich kiedykolwiek poznałem, nad wyraz uprzejmi, dowcipni i mili w rozmowie, co było cennym przymiotem, zważywszy długość podróży.
— Wiele godzin trwała podróż?
— Cztery godziny tamdotąd i napowrót.
— A cel tej podróży?
— Zawieziono mnie do chorego, u które operacya była konieczną.
— A operacya udała się?
— Tak, lecz obawiam się skutków tejże... Tutaj byłbym pewien wyleczenia, lecz tam, w tych warunkach w jakich się znajduje...
— Złe warunki?
— Obrzydliwe... Komórka w oberży... i niemożliwość jakiejkolwiek opieki i starań.
— Więc któż może go uratować?
— Cud... A następnie młodość i niebywale silny organizm.
— Nie możesz nam pan nic więcej powiedzieć o swoim przygodnym pacyencie?
— Nie mogę. Najpierw przysiągłem, a po drugie dano mi dziesięć tysięcy franków na moją klinikę. Gdybym nie dotrzymał słowa, odebranoby mi tę sumę.
— Cóż znowu! Wierzysz pan w to?
— Wierzę. Wszyscy ci ludzie byli bardzo poważni.
Takie są wiadomości, których nam udzielił doktor Delattre. Wiemy także skądinąd, że szef policyi nie zdołał zaczerpnąć bliższych wiadomości, co do operacyi, której doktór dokonał, ani o człowieku, ani o tem, jakie okolice automobilem przejeżdżał. Trudną będzie więc rzeczą dojść do prawdy.
O prawdzie tej domyśliło się kilku przezorniejszych ludzi przez zbliżenie faktów, które się stały w wieczór przedtem w Ambrumesy, a które opisywane były przez wszystkie gazety. Była jakaś łączność między zniknięciem ranionego włamywacza, a uprowadzeniem sławnego chirurga.
Śledztwo bowiem wykazało słuszność domysłów. Idąc za śladami pseudo-forczpana, który uszedł na rowerze, upewniali, że dotarł do lasu d’Arques, oddalonego o kilkanaście kilometrów, gdzie wrzucił koło w rów, następnie udał się do Saint-Nicolas, skąd wysłał depeszę następującej treści:

„A. L. N., Biuro 45, Paryż.

„Rozpaczliwa sytuacya. Operacya konieczną. Wysłać sławę drogą państwową 14“.
Dowód ten był niezbity. Wspólnicy z Paryża zostali zawiadomieni. O godzinie dziesiątej wysłali sławę lekarską drogą państwową numer 14, która przytyka do lasu d’Arques, a kończy się w Dieppe. Przez ten czas banda włamywaczy, korzystając z zamieszania spowodowanego przez pożar, uprowadziła swego naczelnika do jakiejś oberży, w której dokonano operacyi zaraz po przybyciu lekarz koło godziny drugiej.
Nie było wątpliwości. Wysłani przez policyę paryską, Ganimard i Folenfant, skonstatowali przejazd automobilu przez Pontoise, Gournay i Forges. Również z Dieppe do Ambrumesy. A chociaż stracono ślad o jakie pół mili od zamku, zauważono dużo śladów stóp między furtką, a ruinami klasztoru. Ganimard zauważył również, że zamek u furtki był popsuty.
Wszystko się więc wyjaśniło, chodziło zatem tylko o znalezienie oberży, o której wspominał doktór Delattre. Drobnostka to dla takiego detektywa, jak Ganimard. Zresztą liczba oberży jest ograniczoną, a zważywszy na stan chorego, nie mogli go daleko transportować. Ganimard i Quevillon rozpoczęli poszukiwania. Na milę wokoło przeszperali wszystkie domy, które mogły były nosić miano oberży, lecz rannego nie znaleźli.
Ganimard uwziął się. Przespał w zamku noc z soboty, chcąc w niedzielę prowadzić dalej poszukiwania. W niedzielę rano żandarmi donieśli mu, że w nocy zauważyli sylwetkę człowieka, który prześlizgnął się ścieżką wzdłuż muru. Czy to jaki wspólnik, który przybył po wiadomości? Czy miano się domyślać, że przywódca bandy nie opuścił klasztoru, lub że się znajduje w pobliżu?
Wieczorem Ganimard w towarzystwie Folenfant stanęli na czatach za murem przy furtce.
Krótko przed północą jakiś człowiek wyszedł z lasku, przeszedł między nimi, i przez furtkę udał się do parku.
Przez trzy godziny widzieli, jak błądził między ruinami, to schylając się, to unosząc głazy, często stawał zamyślony. Następnie zbliżył się do furtki i chciał wrócić tą samą drogą.
Przeszkodzili mu detektywi. Ganimard uchwycił go za nogi. Nie bronił się, najspokojniej w świecie pozwolił się skrępować i zaprowadzić do zamku. Gdy go wzięli na spytki, odpowiedział im, że tylko sędziemu śledczemu odpowiadać będzie.
Przywiązali go więc do nogi od łóżka w pokoju przylegającym do ich sypialni.
W poniedziałek rano przybył pan Filleul. Ganimard doniósł mu o dokonanem schwytaniu. Kazano więźniowi zejść. Był to Izydor Beautrelet.
— Pan Izydor Beautrelet! — wykrzyknął pan Filleul z zadowoleniem, wyciągając do niego ręce. — A to miła niespodzianka! Nasz przygodny detektyw tutaj, to dobra wróżba. Panie inspektorze, pozwól, że ci przedstawię ucznia retoryki w liceum Janson de Sailly.
Ganimard osłupiał. Izydor ukłonił mu się bardzo nisko, jak przed kimś, którego zasługi się ceni, a zwracając się do pana Filleul, zapytał:
— Zdaje się, panie sędzio, że posiadasz o mnie dobre informacye.
— Doskonałe! Najpierw prawdą jest, że byłeś w Veulesles-Roses w czasie, w którym zdawało się pannie de Saint-Veran, że ciebie widziała. Następnie jesteś rzeczywiście Izydorem Beautrelet, uczniem retoryki, nawet doskonałym uczniem, pilnym i wzorowego prowadzenia się.
— Informacye więc są tak dobre, że...
— Że jesteś wolnym panie Izydorze Beautrelet.
— Zupełnie wolnym?
— Zupełnie. Ale pod pewnym warunkiem. Bo nie ujdzie bezkarnie, że ktoś zadaje narkotyki, ucieka przez okno, a następnie wałęsając się po cudzej własności, daje się pochwycić. Za wypuszczenie poraz drugi żądam nagrody.
— Słucham.
— A więc, dokończymy naszą przerwaną rozmowę, powiesz mi pan, jak daleko postąpiłeś w swoich poszukiwaniach. Przez dwa dni wolności musiałeś pan dużo nazbierać cennego materyału.
Ponieważ Ganimard chciał odejść, sędzia odezwał się:
— Panie inspektorze, tutaj jest pana miejsce, nie odchodź, zaręczam panu, że warto posłuchać. Pan Beautrelet ma renomę doskonałego obserwatora, któremu żaden szczegół nie ujdzie, koledzy jego uważają go za rywala Sherlocka Holmesa.
— Rzeczywiście? — zapytał Ganimard ironicznie.
— Oczywiście. Jeden z jego kolegów pisze mi: „Jeżeli Beautrelet mówi, że wie, nie wątp pan, że jest inaczej“. A zatem panie Beautrelet, masz sposobność okazać, że opinia twoich kolegów o tobie jest słuszną.
Izydor słuchał z uśmiechem, wreszcie odrzekł:
— Jesteś okrutnym, panie sędzio. Śmiejesz się z biednych kolegów, którzy się starają rozerwać w taki sposób, w jaki mogą. Zresztą masz pan słuszność i ja z mojej strony nie dam powodów do drwin.
— Więc nie wiesz nic, panie Beautrelet.
— Przyznaję pokornie, że nic nie wiem. Bo nie powiem, że coś wiem, jeżeli takie rzeczy są mi jasne, które i panu sędziemu znane być muszą.
— Naprzykład?
— Naprzykład, przedmioty skradzione.
— Więc wiesz, jakie przedmioty skradziono?
— Również i pan wiesz o nich, nie wątpię o tem. Najpierw nad tem się zastanawiałem i zdawało mi się, że poznawszy tę rzecz, praca będzie łatwiejsza.
— Będzie łatwiejsza? doprawdy?...
— Mój Boże, tak. Trzeba tylko namysłu i rozwagi.
— I nic więcej?
— Nic więcej.
— W jaki sposób doszedłeś pan do tej wiadomości?
— Otóż, zachodziła kradzież, gdyż obie panie równo świadczą, że widziały dwóch mężczyzn, unoszących jakieś przedmioty.
— Tak, kradzież popełniono.
— Druga rzecz, że nic nie braknie, gdyż pan de Gesvres nas o tem zapewnia, a musi być pod tym względem najlepiej poinformowanym.
— Tak, nic nie braknie.
— Zważywszy te dwie rzeczy, trzeba dojść do następującej konkluzyi: ponieważ coś skradziono, a mimo to nic nie braknie, musiano więc skradzione przedmioty zastąpić podobnemi. Pospieszam dodać, że moje wywody mogą by fałszywe, lecz myślę, że dobrze będzie zbadać je należycie, nim je odrzucimy.
— Rzeczywiście... rzeczywiście, — szepnął sędzia, widocznie zainteresowany.
— Cóż więc znajduje się w salonie, — ciągnął dalej Izydor, — na coby się złakomili złodzieje? Najpierw gobeliny. Lecz to niemożliwe. Gobeliny nie dadzą się tak łatwo naśladować. Zostają więc cztery płótna Rubensa.
— Co mówisz?
— Mówię, że te obrazy są podrobione.
— Niemożliwe!...
— Powtarzam, że obrazy te są podrobione.
— Ja powtarzam, że to niemożliwe.
— Panie sędzio, mniej więcej przed rokiem przybył tutaj pewien młody człowiek, który kazał się nazywać Charpenais. Prosił, aby mu pozwolono skopiować te cztery Rubensy. Pan de Gesvres zezwolił na to. Charpenais pracował więc przez pięć miesięcy od rana do wieczora w tym salonie. Są to więc te same kopie, które zajmują miejsce prawdziwych Rubensów, przekazanych panu de Gesvres przez wuja jego, markiza de Bobadilla.
— Jakiż dowód?
— Nie mogę dać dowodów. Lecz jestem o tem przekonany, starczy bowiem na nie spojrzeć.
Pan Filleul i Ganimard spojrzeli na siebie, nie ukrywając zdziwienia. Pan inspektor nie myślał już o odejściu.
Wreszcie odezwał się pan Filleul:
— Trzeba zapytać się, co o tem myśli pan de Gesvres.
Ganimard przywtórzył sędziemu.
— Trzeba usłyszeć jego zdanie
Dano więc rozkaz, aby prosić pana hrabiego do salonu.
Pan de Gesvres ukazał się natychmiast.
— Panie hrabio, dalsze poszukiwania, naprowadziły nas na zupełnie niespodziewane domysły, rozchodzi się więc o to, czy je pan potwierdzisz lub odrzucisz. Może... mówię może... włamywacze ci mieli na celu ukraść cztery obrazy Rubensa... czyli zastąpić je kopiami, których dokonał przed rokiem malarz nazwiskiem Charpenais. Zechciej pan, panie hrabio, przekonać się, czy obrazy te uznajesz za oryginały.
Hrabia zdawał się być niemile dotknięty. Spojrzał na Izydora Beautrelet, następnie na sędziego, i odrzekł nie rzuciwszy okiem na obrazy:
— Myślałem panie sędzio, że prawda nie wyjdzie na jaw. Ponieważ zaś jest inaczej nie waham się oznajmić: cztery te obrazy są podrobione.
— Więc wiedziałeś pan o tem?
— Od pierwszej chwili.
— I dlaczego nie powiedziałeś pan, panie hrabio?
— Posiadacz cennego przedmiotu nie spieszy się nigdy powiedzieć, ze przedmiot ten nie jest autentyczny.
— Był to jednak najprostszy sposób, aby wrócić do ich posiadania.
— Mojem zdaniem jest inny sposób lepszy.
— Jaki?
— Nie rozgłaszać tego zajścia, aby złodziei nie przestraszyć, i zaproponować im wykupienie obrazów, które bądź co bądź muszą im zawadzać.
— Lecz w jaki sposób porozumieć się z nimi?
Hrabia nic nie odrzekł, tymczasem Izydor podał sposób:
— Trzeba zamieścić krótką wzmiankę w „Journal’u“, w „Echo de Paris“ i w „Matin“; wzmianka ta powinna brzmieć:

„Jestem gotów odkupić obrazy“.

Hrabia potwierdził skinieniem głowy. Izydor okazał się znowu bystrzejszym od swoich starszych i wytrawnych kolegów.
— Doprawdy, kochany panie, — wykrzyknął pan Filleul, — koledzy twoi mieli słuszność. Co za rzutki umysł! Jak tak dalej pójdzie, panie Ganimard, to nie będziemy mieli tutaj nic do czynienia.
— To nie było przecież tak trudną rzeczą.
— Chcesz pan przez to powiedzieć, że dalszy ciąg jest więcej zawiły? Zobaczymy. Przypominam sobie, że podczas naszej pierwszej rozmowy, powiedziałeś mi, że znasz nazwisko mordercy.
— Tak jest.
— Któż więc zabił Jana Daval? Żyje ten człowiek? Gdzie ukrywa się?
— Zachodzi pewne nieporozumienie, panie sędzio, i to od samego początku. Morderca, a uciekający są dwie różne osoby.
— Co pan mówisz? — wykrzyknął pan Filleul. — Człowiek, z którym walczył pan de Gesvres, którego panna de Saint-Veran zraniła, a którego szukamy, człowiek ten nie jest mordercą Jana Davala?
— Nie.
— Nie rozumiem więc. Któż-że jest mordercą Jana Davala?
— Jan Daval został zabity przez...
Beautrelet przerwał, zamyślił się i po chwil ciągnął dalej:
— Nim powiem prawdę, muszę najpierw wskazać, w jaki sposób doszedłem do tego twierdzenia, w przeciwnym razie, oskarżenie moje wydałoby się panom monstrualne. A nie jest niem... zaręczam, nie jest niem. Jest bowiem jeden szczegół, który nie został zauważony, a który ma znaczenie wielkiej wagi. Jan Daval, w chwili, gdy został śmiertelnie raniony, był kompletnie ubrany tak, jak chodził codziennie, z szelkami, w kołnierzyku, krawatce. Morderstwo zaś zostało popełnione o czwartej nad ranem.
— Owszem, podpadła mi ta okoliczność, — rzekł sędzia, — lecz zapytany o to pan de Gesvres, oświadczył, że Jan Daval lubił pracować późno w noc.
— Służba twierdzi przeciwnie, mówi, że kładł się zwykle o wczesnej porze. Lecz przypuśćmy, że nie kładł się tej nocy: dlaczego w takim razie rozebrał łóżko w ten sposób, aby dać do myślenia, że leżał? A jeżeli leżał, dlaczego usłyszawszy hałas, dał sobie tyle czasu, aby się ubrać całkowicie, zamiast, zarzucić cośkolwiek na siebie i biedz na ratunek? Zwiedziłem jego pokój tego samego dnia, w tym czasie, gdy pan jadłeś śniadanie. Widziałem, że miał przy łóżku pantofle. Dlaczego nie wziął ich, zamiast ciężkich butów nabitych gwoździami?
— Dotychczas nie widzę...
— Dotychczas nie widzisz pan, panie sędzio, jak tylko same sprzeczności. Mnie wprawdzie wydały się bardzo podejrzane, gdym się dowiedział, że malarz Charpenais był przedstawiony i polecony przez Jana Davala.
— Więc cóż?
— Stąd nie trudno wnioskować, że Jan Daval i Charpenais działali w porozumieniu.
— Zdaje mi się, że za prędko stawiasz wnioski, panie Beautrelet.
— Rzeczywiście potrzebowałem do tego twierdzenia materyalnego dowodu. Otóż w pokoju Jana Davala, znalazłem na biurku na kawałku papieru następujący adres: „Pan A. L. N., biuro 45. Paryż“. Na drugi dzień po owem zajściu, dowiedziano się, że telegram wysłany przez pseudo-woźnicę nosił ten sam adres: A. L. N., biuro 45. Dostateczny dowód, że Jan Daval korespondował z bandą, która urządziła napad i uniosła obrazy.
Pan Filleul nie znalazł żadnego słowa opozycyi.
— Przypuśćmy, że tak jest. Współdziałanie dowiedzione, jaka więc z tego konkluzya?
— Najpierw, że uchodzący nie mógł zabić Jana Daval, ponieważ był jego wspólnikiem.
— Więc?
— Panie sędzio, proszę przypomnieć sobie pierwsze zdanie, jakie wyrzekł pan de Gesvres, gdy wrócił do przytomności. Zdanie to jest spisane w protokóle: „Nie jestem ranny... A Daval?... czy żyje?... nóż?...“ Proszę złączyć to z drugiem zdaniem, które wyrzekł pan de Gesvres podczas przesłuchów: „Człowiek rzucił się na mnie, i powalił mnie uderzeniem pięści w kark“. W jaki sposób będąc nieprzytomnym, pan de Gesvres przyszedłszy do siebie, mógł wiedzieć, że Daval został pchnięty nożem?
Izydor Beautrelet nie czekał na odpowiedź, ciągnął bowiem dalej:
— Z tego wszystkiego wynika, że Jan Daval wprowadził bandytów do tego salonu. Gdy się tutaj znaleźli ze swoim szefem, jakiś szmer doszedł ich z tego oto buduaru. Daval otwiera drzwi. Poznając pana de Gesvres, rzuca się na niego, z nożem w ręku. Panu de Gesvres udało się wyrwać z ręki nóż, którym śmiertelnie rani Jana Davala, lecz równocześnie zostaje powalony uderzeniem pięści przez człowieka, którego obie panie widziały kilka minut później.
Znowu zdumiony wzrok pana Filleul spotkał się ze wzrokiem Ganimard’a. Sędzia zapytał:
— Panie hrabio, mam przyjąć to opowiadanie, jako zgodne z prawdą?
Pan de Gesvres milczał.
— Ależ, panie hrabio, milczenie pańskie daje dużo do myślenia... błagam, powiedz prawdę.
Pan de Gesvres odrzekł dobitnie:
— Opowiadanie pana Izydora Beautrelet, jest prawdziwe.
Sędzia zaperzył się.
— W takim razie nie rozumiem, dlaczego chciałeś nas pan wywieźć w pole! Mogłeś przecież otwarcie przyznać się do popełnionego czynu, gdyż byłeś pan w prawie bronić własnego życia.
— Jan Daval, — odrzekł pan de Gesvres, — pracował przy mnie przez lat dwadzieścia. Posiadał moje nieograniczone zaufanie. Jeżeli więc mnie zdradził, nie wiem dla jakich przyczyn, w każdym razie z powodu jego zasług nie chciałem, aby zdrada jego na jaw wyszła.
— Nie chciałeś pan, panie hrabio, bardzo to pięknie, lecz powinieneś.
— Nie jestem pańskiego zdania, panie sędzio. Jeżeli dotychczas nikt nie został niewinnie o tę zbrodnię posądzony, miałem prawo nie oskarżać tego, który był zarazem winnym i ofiarą. Śmierć była dla niego karą dostateczną.
— Lecz teraz, jeżeli znamy prawdę, musisz nam pan powiedzieć wszystko, co wiesz, panie hrabio.
— Służę. Otóż są dwa listy pisane przez niego do wspólników. Wydobyłem je z portfelu kilka chwil po śmierci.
— Jaki miał powód, aby popełnić kradzież?
— W Dieppe mieszka na ulicy de la Barre pod numerem 18-ym pewna pani nazwiskiem Verdier. Aby jej przyjść z pomocą pieniężną, Daval stał się nieuczciwy.
Dramat ów wyjaśniał się powoli.
— Cóż więc dalej? — ozwał się pan Filleul, gdy hrabia Gesvres wyszedł.
— Mój Boże, panie sędzio, moje wiadomości prawie, że wyczerpane.
— A gdzież znajduje się nasz uciekający, nasz ranny?
— Co do tego punktu jesteś panie sędzio, równie dobrze poinformowany, jak ja. Zauważyłeś ślady między ruinami... widziałeś....
— Tak, tak, wiem... lecz od czasu, jak go wykradli, któż im udzieli wskazówki o tej oberży, do której go przenieśli?
— Oberży! oberży! — zaśmiał się Beautrelet. — To przypowiastka. Oberża ta nie istnieje. Jest to wybieg, jak tyle innych, lecz genialnie obmyślany, jeśliście panowie uwierzyli.
— Jakże nie wierzyć, kiedy doktór Delattre zaręcza...
— Właśnie dlatego, — odrzekł z przekonaniem Beautrelet. — Ponieważ doktór Delattre zaręcza, nie trzeba temu wierzyć. Przecież doktór Delattre nie chciał dać żadnych szczegółów, któreby prowadziły na ślad pobytu swego pacyenta! I otóż uwagę wszystkich zwraca na oberżę! Bądź pan pewnym, że rzecz tę kazano mu w ten sposób przedstawić, a nie inaczej, pod grozą zemsty. Doktór ma żonę i córkę. Za bardzo je kocha, aby nie miał być powolny tym ludziom, których olbrzymią siłę poznał. Z tego to powodu dostarczył wam tak dokładnych wskazówek.
— Doprawdy tak dokładnych, że nie możemy znaleźć owej oberży.
— Nie możesz pan jednak przestać wierzyć, i odwróciłeś, panie sędzio, uwagę od tego jedynego miejsca, w którem człowiek ów może się znajdować, od tego tajemniczego miejsca, którego nie mógł opuścić, a do którego się wślizgnął, będąc ranionym przez pannę de Saint-Veran.
— Ależ, do pioruna, gdzież on się znajduje? W jakim zakątku piekła?
— W ruinach starego opactwa.
— Przecież już niema ruin! Zaledwie kilka odłamów muru... kilka strzaskanych kolumn!
— Otóż tam właśnie się zagrzebał, — zawołał z mocą Izydor Beautrelet, — na tę przestrzeń musicie skoncentrować poszukiwania, tam, nigdzieindziej nie znajdziecie Arsena Lupin.
— Arsena Lupin! — wykrzyknął sędzia, zrywając się z siedzenia.
Zapanowało uroczyste milczenie, w którem zdało się, że brzmią jeszcze sylaby sławnego tego nazwiska. Czyż możliwe, aby to był Arsen Lupin, którego daremnie szukają od dni kilku? Jakie szczęście dla sędziego, gdy zdoła pochwycić największego awanturnika! Czeka go sława i awans w przyszłości! Ganimard nie poruszył się. Izydor zapytał go:
— Jesteś pan mojego zdania?
— Oczywiście!
— Pan również nie wątpiłeś na chwilę, że to nikt inny, jak Lupin, zorganizował całą tę napaść.
— Nie wątpiłem ani na sekundę. Każdy czyn jego różni się od czynu innych, jak twarz od twarzy. Trzeba tylko umieć patrzeć.
— Tak pan myślisz... tak myślisz... — powtarzał pan Filleul.
— Jestem tego pewien, — rzekł z przekonaniem młody człowiek. — Zważmy tylko tę jedną rzecz: pod jakiemi inicyałami korespondowali ze sobą? A. L. N., to znaczy pierwsza litera imienia Arsen i pierwsza i ostatnia nazwiska Lupin.
— Słowo daję, nic oczom pańskim nie ujdzie, — zawołał Ganimard, — czeka cię świetna przyszłość, a ja stary składam przed tobą broń.
Beautrelet poczerwieniał z radości i uścisnął serdecznie dłoń inspektora.
Wszyscy trzej wyszli na balkon, skąd roztaczał się widok na ruiny.
— Więc tam miałby się znajdować, — szepnął pan Filleul.
— Tam jest napewno, — rzekł głucho Beautrelet. — Tam jest od chwili, w której upadł. Nie mógł przecież ujść, nie będąc widzianym przez pannę de Saint-Veran, ani przez żadnego ze służby.
— Jaki dowód masz pan na to twierdzenie?
— Dowód dali nam sami wspólnicy. Wszakże tego rana jeden z nich przebrał się za woźnicę i przywiózł panów tutaj.
— Aby usunąć kaszkiet, jedyny znak tożsamości.
— Niech będzie, lecz nadewszystko, aby za dnia obejrzeć miejsce, i przekonać się naocznie, co się stało z ich naczelnikiem.
— I myślisz pan, że się przekonał?
— Przypuszczam, gdyż zapewne znał miejsce schronienia. Przypuszczam także, że stan chorego musiał być groźny, bo popełnił, zapewne z żalu tę nieostrożność, że napisał słowa groźby: „Biada panience, jeżeli zabiła naszego przywódcę“.
— Lecz przyjaciele mogli go następnie uprowadzić?
— Kiedy? Przecież ludzie pańscy pilnowali ruin. A następnie, gdzież mianoby go ukryć? W najlepszym razie mogliby go wywieść o jakie pół mili, gdyż konającego daleko wozić nie można, a natenczas byłbyś go pan odszukał. Powiadam panom, że się tam znajduje. Przyjaciele nie mogliby byli mu dać pewniejszego schronienia. Tu dotąd sprowadzili także lekarza, w tym czasie, gdyż żandarmi biegli gasić pożar.
— Lecz w jaki sposób żyje? W jaki sposób żyć będzie? przecież, aby nie zmarnieć, potrzeba wody i pewnych pożywień!
— Nic więcej powiedzieć nie mogę... Nic nie wiem... Lecz przysięgam, że tam się ukrywa. Tam się znajduje, gdyż gdzieindziej być nie może. Jestem tak pewnym, jakbym go dotykał.
Palcem wskazał na ruiny, i zatoczył mały krąg, który równał się punktowi. Owego to punktu szukali obaj koledzy z taką niezachwianą wiarą, jak Izydor Beautrelet, który swoją pewność na nich przeniósł. Tak, Arsen Lupin tam był. Ni jeden, ni drugi nie wątpił o tem.
Jakieś tragiczne wrażenie ogarnęło ich na myśl, że tam, o kilka kroków, w mrocznem ukryciu, leżał bez pomocy, zgłodniały i we febrze, na świat cały znany awanturnik.
— A jeżeli umrze? — zapytał szeptem pan Filleul.
— Jeżeli umrze, — rzekł Beautrelet, — jeżeli się wspólnicy o śmierci dowiedzą, czuwaj pan nad bezpieczeństwem panny de Saint-Veran, bo zemsta będzie straszna.
Kilka minut później, mimo prośb ze strony pana Filleul, Beautrelet wyjechał do Dieppe, gdyż wakacye jego kończyły się tego właśnie dnia. Do Paryża przybył koło piątej, a o ósmej porówno z kolegami, przestąpił próg liceum Janson.
Ganimard, po drobiazgowem, a mimo to owocnem przeszukaniu ruin Ambrumesy wyjechał wieczornym kuryerem. Przyszedłszy do siebie, zastał następującą wiadomość:

„Panie Inspektorze!
„Mając wieczorem chwilę czasu, mogłem zebrać kilka wiadomości, które myślę, że pana zainteresują.
„Od roku Arsen Lupin mieszka w Paryżu pod nazwiskiem Etienne (Stefan) de Vaudreix. Musiałeś pan zauważyć, że nazwiskiem tem często były podpisywane rozmaite artykuły, szczególniej sportowe. Dużo podróżuje, swoją nieobecność tłómaczy tem, że idzie, jak mówi, do Bengalu polować na tygrysy lub do Syberyi na niebieskie lisy. Zajęty podobno rozlicznemi interesami, których nikt nie potrafi bliżej określić.
„Mieszka obecnie przy ulicy Marbeuf nr. 36. (Proszę zauważyć, że ulica Marbeuf leży w obrębie pocztowego biura nr. 45). Od czwartku 23-go kwietnia, tj. od wigilii napaści na Ambrumesy, Etienne de Vaudreix nie dał znaku o sobie.
„Dziękując za okazaną życzliwość, racz przyjąć, panie Inspektorze wyrazy głębokiego szacunku. Izydor Beautrelet.

„Post-Scriptum. — Tylko nie myśl pan czasem, że miałem wielkie trudności, aby zdobyć tych kilka informacyi. Rano w dzień morderstwa, gdy pan Filleul prowadził śledztwo, przyszła mi szczęśliwa myśl, obejrzenia kaszkietu, zanim pseudo-woźnica go zamienił. Nazwisko kapelusznika starczyło mi, aby się dowiedzieć o nazwisku posiadacza i jego mieszkaniu“.

Na drugi dzień rano, Ganimard udał się na ulicę Marbeuf pod wskazanym numerem. Zebrawszy rozmaite wiadomości u odźwiernego, kazał sobie otworzyć pomieszkanie parterowe na prawo. Pomieszkanie to było urządzone elegancko, z komfortem, lecz nie znalazł w niem nic, jeno garść popiołu w kominku. Cztery dni przedtem jacyś dwaj panowie popalili kompromitujące listy.
Wychodząc z pomieszkania, Ganimard napotkał listowego, który miał list do Stefana de Vaudreix.
Po południu, zawiadomiony o sprawie trybunał, żądał wydania listu. List ten był wysłany z Ameryki i zawierał po angielsku co następuje:

Panie!
„Potwierdzam listownie odpowiedź, którą dałem pańskiemu agentowi. W chwili, gdy będziesz pan w posiadaniu czterech obrazów pana de Gesvres, nadeślij je pan znanym sposobem.
„Dołącz pan resztę, jeżeli się uda, chociaż wątpię.
„Nieprzewidziane interesy spowodowały, że muszę wyjechać, przybędę równocześnie z listem. Stanę w Grand-Hotel.

Podp.: Harlington“.

Tego samego dnia Ganimard, zaopatrzony w mandat aresztowania, przydybał pana Harlingtona, obywatela amerykańskiego, który mocy współudziału kradzieży dostał się pod klucz.
Tak więc, w dwudziestu czterech godzinach dzięki informacyom niespodzianym siedmnastoletniego chłopca, zawiła ta sprawa powoli wychylała się na światło dzienne. W dwudziestu czterech godzinach został wykryty plan, którym wspólnicy ocalić chcieli swego szefa. Pochwycenie więc rannego, konającego Arsena Lupin nie przedstawiało trudności. Banda rozproszona, znano jego miejsce pobytu w Paryżu, nazwisko, pod którem się krył, i poznano dokładnie plan całego przedsięwzięcia, jednego z najśmielszych, który najwięcej narobił wrzawy.
Publiczność nie wychodziła z podziwu, zachwytu i ciekawości. W „Journal de Rouen“ pojawił się udatny artykuł, który opisywał pierwsze przesłuchy młodego retoryka, jego słodycz, wdzięk naiwny i spokój. Pochwały pana Filleul i inspektora Ganimard, których zachwyt nie miał granic, dały poznać publiczności, jaką rolę odegrał Izydor Beautrelet. On sam zrobił wszystko. Jemu należała się sława i cześć z odniesionego zwycięstwa.
Publiczność ogarnął szał. Z dnia na dzień stawał się Beautrelet coraz większym bohaterem. Publiczność nienasycona, chciała coraz ściślejszych informacyi, tyczących się jej nowego faworyta. To też reporterzy oblegali liceum Janson de Sailly, notując pochwycone od kolegów najmniejsze o nim szczegóły. Ogół dowiedział się więc o zdolnościach jego i o reputacyi, jaką się cieszył wśród kolegów. Nazwano go rywalem Sherlocka Holmesa.
Profesorowie zaś urządzali sobie rodzaj rozrywki, zadając Izydorowi Beautrelet najzawilsze pytania, na które dawał z wrodzonym spokojem, nadzwyczaj jasne i przekonywujące odpowiedzi.
Najciekawszą rzeczą było dziełko, które w kilkunastu egzemplarzach przechodziło z rąk do rąk wszystkich uczniów liceum. Dziełko to nosiło tytuł: „Arsen Lupin, jego metoda, w czem jest klasyczna, a w czem oryginalna“.
Było to głębokie studyum wszystkich awantur Arsena Lupin, w którem przebiegłość znanego włamywacza ukazywała się z zadziwiającą dokładnością. W tem dziełku przedstawił mechanizm jego działania, specyalną taktykę, jego listy drukowane w pismach, jego groźby, jego zapowiadanie o przyszłej kradzieży, słowem wszystkie wybiegi, jakimi umiał ogłupić swoje ofiary, tak że w końcu, każda rzecz działa się poniekąd z przyzwoleniem odnośnej osoby.
Dziełko to było napisane tak jasno i żywo, z ironią zarówno naiwną jak nielitościwą, że publiczność prawie na rękach nosiła ulubieńca, i w walce, która rozpoczęła się między Izydorem Beautrelet a Arsenem Lupin, przepowiadała zwycięstwo młodemu retorykowi.
Możność tego zwycięstwa była jeszcze w bardzo dalekiej przyszłości.
Mimo wszelkich zabiegów nie można było dowieść panu Harlingtonowi tożsamości nazwiska, ani przynależności do bandy Arsena Lupina. Milczał uparcie. Po zbadaniu zaś charakteru jego ręki nie śmiano prawie przypisywać mu autorstwa listu. Wiedziano tylko, że jakiś pan Harlington stanął w Grand-Hotelu z małą torebką i wypchanym banknotami portfelem — to wszystko.
I w Dieppe sprawa ta nic dalej nie postępowała. Pan Filleul spoczywał na laurach zdobytych przez Izydora Beautrelet. Nie wykryto dotychczas, kim był człowiek, widziany w przeddzień morderstwa przez pannę de Saint-Veran, a który miał być podobny do Izydora Beautrelet. Również nie zbadano, co się stało z czterema obrazami, ani nie wyśledzono, w którą stronę udał się automobil, uwożący cenne te zabytki.
Wprawdzie w Luneray, w Yerville i w Yvetot spostrzeżono ślady gum automobilowych, nawet w Caudebec-en-Caux były takież ślady, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa musieli się promem przedostać na drugą stronę Sekwany. Po gruntowniejszych poszukiwaniach odnaleziono nawet automobil, lecz jednozgodnie orzeczono, że byłoby rzeczą niemożliwą, aby można było w nim ukryć cztery obrazy tych rozmiarów, aby nie były zauważone przez ludzi, znajdujących się na promie.
Znaleziono więc automobil, lecz pytano się znowu, co stało się z owymi obrazami?
Na te wszystkie pytania, pan Filleul nie umiał znaleźć odpowiedzi. Również poszukiwania w ruinach nie odnosiły pożądanego skutku. Codziennie podwładni z p. Filleul na czele przeszukiwali wszelkie zakątki miejsca; wskazanego przez Izydora Beautrelet, lecz nie znaleziono i cienia możliwości, gdzieby Arsen Lupin — jeżeli dowodzenia Izydora były słuszne — mógł się tak długo ukrywać.
Jest więc rzeczą zupełnie naturalną, że zwrócono się do Izydora, ponieważ on sam był zdolny rozproszyć ciemności, które po cofnięciu się jego stały się jeszcze więcej nieprzeniknione. Dlaczegóż nie zapalał się do tej sprawy? Przecież tak świetnie rozpoczęta, nie sprawiałaby wiele trudu, aby ją doprowadzić do ostatecznego rozwiązania.
Pytanie to zadał młodemu człowiekowi pewien redaktor „Grand Journalu“, na co Izydor odpowiedział mu spokojnie:
— Kochany panie, nietylko Arsen Lupin jest na świecie i historye o awanturnikach i detektywach, lecz także ta rzeczywistość, która się zwie egzaminem. Składamy go w lipcu. Teraz mamy maj, a nie chciałbym przepaść, coby bowiem mój ojciec na to powiedział?
— Lecz cieszyłby się bardzo, gdybyś w ręce sprawiedliwości oddał Arsena Lupin!
— Ba! Na wszystko czas się znajdzie. Na przyszłe wakacye...
— Zielonych Świątek?
— Tak. Pojadę tam w sobotę, 6 czerwca pierwszym pociągiem.
— A wieczorem tejże soboty Arsen Lupin będzie schwytany.
— Dasz mi pan czas do niedzieli? — zapytał śmiejąc się Beautrelet.
— Pocóż ta zwłoka? — odrzekł zupełnie seryo.
Niewytłomaczone zaufanie ogarnęło wszystkich, ślepo mu wierzono. Spodziewano się od niego nadzwyczajności. Szósty czerwiec! Datę tę powtarzały wszystkie gazety. Szóstego czerwca Beautrelet pierwszym pociągiem przybędzie do Dieppe, a wieczorem Arsen Lupin będzie pochwycony.
— Pod tym warunkiem, że przez ten czas nie ujdzie, — dorzucali przyjaciele awanturnika.
— Niemożliwe! Wszelkie ostrożności są przewidziane.
— Lecz może umrzeć, — mawiali zwolennicy, którzy woleliby jego śmierć, niż jego uwięzienie.
— Ale cóż znowu. Gdyby umarł, wspólnicy wiedzieliby o tem, i Lupin zostałby pomszczony.


IV.

Nadszedł szósty czerwiec. Kilku dziennikarzy oczekiwało go na dworcu Saint-Lazare. Dwóch chciało koniecznie jechać, lecz Izydor prosił ich, aby swój zamiar cofnęli.
Jechał więc sam. W przedziale nie było nikogo. Zmęczony kilku bezsennemi nocami zasnął twardo. We śnie miał wrażenie, że pociąg stawał na kilku stacyach, i że rozmaite osoby wsiadały i wysiadywały. Jednakowoż przebudziwszy się niedaleko Rouen, był znowu samotny. Lecz na siedzeniu naprzeciw uwagę jego zwrócił duży arkusz papieru, przypięty szpilką do siedzenia, na którym były te słowa:
„Niech się każdy troszczy o swoje sprawy. Zajmij się również swojemi. Jeżeli nie usłuchasz, tem gorzej dla ciebie“.
— Doskonale! — wykrzyknął, zacierając ręce! — Źle się dzieje widocznie w obozie nieprzyjacielskim. Groźba ta jest również głupia i ordynarna jak owego pseudo-woźnicy. Co za styl. Widać, że Arsen Lupin nie stoi jeszcze na czele.
Pociąg wjechał w tunel, który poprzedza odwieczne miasto Normandyi. Na stacyi Beautrelet przeszedł się kilka razy po peronie, aby wyprostować członki. Chciał właśnie wchodzić do przedziału, gdy okrzyk wydarł mu się z piersi. Przechodząc koło biblioteki, na pierwszej stronie „Journal de Rouen“ przeczytał pobieżnie słów kilka, których przestraszające znaczenie zrozumiał:
„Z ostatniej chwili. Donoszą nam telefonem z Dieppe, że dzisiejszej nocy złoczyńcy dostali się do zamku Ambrumesy, a zakneblowawszy i skrępowawszy pannę de Gesvres, wykradli pannę de Saint-Veran. Ślady krwi zauważono o jakie pięćset metrów od zamku, w pobliżu znaleziono chustkę krwią zbryzganą. Zachodzi obawa, czy młoda dziewczyna nie została zamordowaną“.
Przez całą drogę do Dieppe Beautrelet nie poruszył się. Siedział zgięty, łokcie oparł o kolana a rękoma podtrzymując głowę myślał.
W Dieppe najął furmankę. W Ambrumesy spotkał sędziego śledczego, który mu potwierdził okropną tę wiadomość.
— I nic pan więcej nie wiesz? — zapytał Beautrelet.
— Nic. Przybyłem w tej chwili.
W tej samej chwili brygadyer żandarmeryi wręczył panu Filleul kawałek papieru, który znalazł obok pokrwawionej chustki. Papier ten był zgnieciony, zżółkły i poszarpany. Pan Filleul obejrzał go dokładnie i podał Izydorowi Beautrelet, mówiąc:
— Ten świstek nie na wiele nam się przyda w naszych poszukiwaniach.
Izydor przyglądał mu się ze wszystkich stron. Papier ten zawierał liczby, kropki, rozmaite znaki i przedstawiał się mniejwięcej jak następuje[1]:

Koło szóstej wieczorem skończywszy swoją czynność pan Filleul ze swym sekretarzem panem Bredoux, czekał na konie, które go miały odwieźć do Dieppe. Był zdenerwowany i niezadowolony. Co chwilę pytał:
— Nie widział kto młodego Beautrelet?
— Nie, panie sędzio.
— Do dyabła, gdzież on się ukrywa? Przez cały dzień nikt go nie widział...
Naraz przyszła mu myśl do głowy, powierzył tekę sekretarzowi Bredoux, a sam okrążając pałac, udał się do ruin.
Blizko wielkiej arkady znalazł Izydora Beautrelet. Leżał na wznak, na kobiercu z igliwia, jedną rękę podłożywszy pod głowę, zdawał się drzemać.
— Hej! cóż porabiasz młodzieńcze? śpisz?
— Nie śpię. Myślę tylko.
— Od samego rana?
— Tak od rana.
— Myśleć nie starczy. Trzeba najpierw badać fakta, obejrzeć ślady, utworzyć sobie jakieś pojęcie. Potem dopiero, łącząc jedno z drugiem i zastanawiając się, można dojść do prawdy.
— Tak, wiem... Jest to metoda zwyczajna... i dobra zapewne. Lecz ja mam inną... najpierw zastanawiam się, i staram się rozpoznać myśl przewodnią — zdarzenia, że się tak wyrażę. Następnie utworzę sobie hipotezę rozsądną i logiczną, stosowną do tej myśli. Wtenczas dopiero patrzę, czy znane fakta dadzą się przystosować do mojej hipotezy.
— Dziwna metoda! i bardzo skomplikowana!
— Lecz pewna, panie sędzio, podczas gdy pańska nią nie jest.
— Ależ cóż znowu! fakta faktami zostaną.
— Ze zwykłymi przeciwnikami, tak. Lecz jeżeli przeciwnik działa podstępnie, natenczas fakta są takiemi, jakiemi on chce, aby były. Jeżeli więc chodzi o Arsena Lupin, możesz pan na każdym kroku napotkać sprzeczności i wejść na fałszywe poszlaki. Nawet Sherlock Holmes wpadł w potrzask!
— Arsen Lupin nie żyje.
— Przypuśćmy. Lecz banda jego została, a uczniowie takiego mistrza, sami są mistrzami.
Pan Filleul pochwycił Izydora za ramię i, prowadząc go, szepnął:
— To są frazesy, młodzieńcze, o co innego chodzi. Słuchaj tylko. Ganimard na razie musiał zostać w Paryżu, przybędzie dopiero za kilka dni. Hrabia de Gesvres zaś telegrafował do Sherlocka Holmesa, który obiecał swój przyjazd na przyszły tydzień. Jakby to było, młodzieńcze, gdybyśmy mogli powiedzieć tym panom: „Żałujemy bardzo, lecz nie mogliśmy dłużej czekać. Sprawa ukończona?“
Nie można było wyznać swą nieudolność z większą przebiegłością, jak to uczynił poczciwy pan Filleul. Beautrelet zdusił uśmiech, i udając, że nie rozumie o co chodzi, odrzekł:
— Wybacz, panie sędzio, że nie byłem obecnym przy dokonanych przesłuchach, lecz mam nadzieję, że mi je pan opowiesz. Cóż pan wiesz, panie sędzio?
— Więc słuchaj. Wczoraj o 11 wieczorem, trzej żandarmi, których Quevillon zostawił w zamku na straży, odebrali rozkaz, niby przez tegóż, że mają się natychmiast udać do Ouville, gdzie stoi ich brygada. Dosiedli koni, lecz gdy przyjechali do Ouville...
— Przekonali się, że z nich zadrwiono i nie pozostawało im nic innego, jak udać się z powrotem do Ambrumesy...
— To też uczynili pod przewodnictwem brygadyera Quevillon. Lecz nieobecność ich trwała półtorej godziny, przez ten czas popełniono zbrodnię.
— W jaki sposób?
— W sposób najprostszy. Przystawili do drugiego piętra drabkę, wybili jedną szybę, aby módz otworzyć okno. Dwóch ludzi, zaopatrzonych w ślepą latarkę weszło do pokoju panny de Gesvres i zakneblowali jej usta w mgnieniu oka, tak, że nie miała czasu wołać o pomoc. Następnie, przywiązawszy ją powrozami, udali się po cichu do sąsiedniego pokoju panny de Saint-Veran. Panna de Gesvres usłyszała przygłuszony jęk i hałas walki. Kilka minut później widziała dwóch ludzi, niosących jej kuzynkę, również skrępowaną ze zakneblowanemi ustami. Przeszli koło niej i wyszli oknem. Ze strachu i ze zmęczenia panna de Gesvres zemdlała.
— Cóż się stało z psami? Przecież pan de Gesvres kupił dwa psy, bardzo złe, które na noc spuszczano.
— Znaleziono je otrute.
— Lecz kto je otruł? Dojść do nich przecież nie było można!
— Tajemnica! To jest tylko wiadomą rzeczą, że ludzie ci, uprowadzając pannę de Saint-Veran, bez przeszkód przeszli koło ruin i uszli wiadomą nam furtką. Następnie udali się do lasku i dopiero około pięćset kroków, za pałacem, dokonali morderstwa.
— Dlaczego nie zamordowali panny de Saint-Veran w jej pokoju, jeżeli przyszli z tym zamiarem?
— Nie wiem. Może zamiar ten powzięli po wyjściu z pałacu. A może dziewczyna zdołała się wyrwać z więzów! Mojem zdaniem znaleziona chustka, musiała służyć do związania jej rąk. W każdym razie tam w tem miejscu musieli ją zamordować, mam na to niezbite dowody.
— Cóż się z ciałem stało?
— Ciała nie znaleziono, zresztą niema w tem nic dziwnego, albowiem, idąc śladem krwi, doszedłem do starego cmentarza w Varengeville, który wznosi się nad urwiskiem o jakie sto metrów. Na dnie przepaści skały, morze. Łatwem jest, że jakiś silniejszy przypływ morza, wyrzuci ciało za dni kilka.
— Oczywiście! Rzecz tak prosta.
— Tak. Zdarzenie jest tak proste, że nie sprawia mi żadnych trudności. Lupin umarł, wspólnicy dowiedziawszy się o tem z zemsty, tak, jak pisali, uprowadzili pannę de Saint-Veran i zamordowali ją. Są to fakta tak pewne i jasne, że nie potrzebują być lepiej zbadane. Lecz Lupin?
— Lupin?
— Tak. Cóż się z nim stało? Prawdopodobnie zwłoki jego uprowadzili równocześnie, wykradając pannę de Saint-Veran. Lecz gdzież dowód takiego przypuszczenia? Nie mamy również dowodu, że tam w tych ruinach było jego schronienie. Braknie nam dowodu, że tam żył i umarł. W tem tkwi tajemnica, panie Beautrelet. Morderstwo panny Rajmundy nie jest rozwiązaniem sprawy. Przeciwnie, jest jedną komplikacyą więcej. Jeżeli my nie dojdziemy, co się działo, przez te dwa miesiące, to przyjdą inni, którzy zajmą nasze miejsce, może z lepszem powodzeniem.
— Kiedy przyjadą ci drudzy?
— W środę... może już we wtorek...
Beautrelet robił po cichu jakieś obliczenia, wreszcie rzekł:
— Panie sędzio, mamy dzisiaj sobotę. W poniedziałek wieczór kończą się moje wakacye. Byłbyś pan może łaskaw stawić się tutaj w poniedziałek rano o 10 godzinie? Zdołam może rozwiązać panu tę zagadkę.
— Doprawdy, panie Beautrelet... myślisz pan? Jesteś pan pewny?
— Mam nadzieję przynajmniej.
— Dokąd teraz idziesz?
— Idę się przekonać, czy fakta będę mógł dostosować do przewodniej myśli, którą zaczynam pojmować.
— A zatem do widzenia, do poniedziałku.
— Do poniedziałku.
W kilka minut później pan Filleul jechał w stronę Dieppe. Beautrelet tymczasem, pożyczywszy sobie roweru od hrabiego de Gesvres udał się w stronę Yerville i Caudebec-en-Caux.
Nad jednym szczegółem przedewszystkiem zastanawiał się młody człowiek i chciał sobie wytworzyć jasną opinię, zdawało mu się bowiem, że z tej strony najprędzej nieprzyjaciela pochwyci. Chodziło mu o zbadanie, co się z obrazami stało, gdyż płótna tych rozmiarów nie dadzą się tak łatwo ukryć. Jeżeli więc nie będzie można ich odszukać, można przynajmniej dowiedzieć się, którędy zostały uwiezione.
Beautrelet przypuszczał, że rzeczywiście wywiezione były automobilem, że następnie przeładowano je na inny i przewieziono wyżej lub niżej rzeki od Caudebec-en-Caux. Były bowiem dwa promy, jeden wyżej rzeki w Quillebeuf, przejazd bardzo uczęszczany, dlatego niebezpieczny. Niżej rzeki znajdował się drugi prom w la Mailleraie, którym mało kto przejeżdżał.
Koło północy Izydor stanął w la Mailleraie, w oberży nad brzegiem rzeki. Dodnia był już na nogach i rozpytywał przewoźników. Przejrzano spis pasażerów, lecz żaden automobil nie przejeżdżał pamiętnego dnia 23 kwietnia.
— W takim razie wóz drabiasty lub frachtowy — poddał Beautrelet?
— Również nie.
Całe rano wypytywał rozmaite osoby i miał właśnie jechać do Quillebeuf, gdy chłopiec z oberży, w której nocował, przystąpił do niego i rzekł:
— W ten dzień rano widziałem wprawdzie wóz, ale ten nie przejeżdżał promem.
— Jakto?
— Nie. Przeładowano znajdujące się w nim przedmioty do łodzi, która opodal stała na kotwicy.
— A wóz ten do kogóż należał?
— Oh! poznałem go, właścicielem jest niejaki Vatinel, powoźnik.
— Gdzie mieszka?
— We wsi Imbleville.
Izydor wyjął swoją mapę. Imbleville znajdowało się na skręcie szosy z Yvetot de Caudebec-en-Caux. Z tej wsi prowadziła przez las polna droga do la Mailleraie.
Koło szóstej wieczorem, udało mu się odszukać mistrza Vatinela. Był to typ starego Normandczyka, milczący, podejrzliwy, nie ufający obcym, a który mimo to nie może się oprzeć na widok monety i kieliszka.
— A jakże, panie, tego rana obstalowali mnie ci panowie na skręcie szosy o godzinie piątej. Oddali mi cztery wielkie maszyny. Jeden z tych panów towarzyszył mi, i tak przewieźliśmy je aż do łodzi.
— Mówisz o tych panach, jakbyś ich dobrze znał.
— Z pewnością, że ich znam. To już po raz szósty tak dla nich jeździłem.
Dreszcz wstrząsnął Izydorem Beautrelet.
— Mówisz po raz szósty?... A od jakiej czasu?
— Każdego dnia przed 23 kwietnia. Lecz przedtem były to inne maszyny... były to wielkie bryły kamienia... lub mniejsze, podłużne, poowijane w gazety, które nieśli ostrożnie, jakby jakich świętych. Ah! tych nie pozwolili ruszyć... Ależ co panu się stało... pan taki blady?
— Nic... nic... To wina upału.
Beautrelet wyszedł, jak pijany. Oszołomiła go radość i nieprzewidziane odkrycia.
Uspokoiwszy się, wracał przez Varengeville, gdzie nocował. Następnego dnia rano, godzinę przesiedział z nauczycielem w urzędzie burmistrzowskim i wrócił do Ambrumesy. Hrabia de Gesvres oddał mu list przesłany na jego ręce. List zawierał słów kilka:
„Drugie ostrzeżenie. Milcz. W przeciwnym razie...“
— Jak widzę muszę pomyśleć o zabezpieczeniu własnej osoby. Gdyż w przeciwnym razie... jak mówią...
Koło godziny dziewiątej przechadzał się między ruinami, a stanąwszy przy wielkiej arkadzie, przymknął oczy..
— Jakże, młodzieńcze, jesteś zadowolony z wycieczki?
Był to pan Filleul, który się stawił w oznaczoną porę.
— Jestem zachwycony panie sędzio.
— To ma znaczyć...
— To ma znaczyć, że gotów jestem dotrzymać przyrzeczenia... mimo tego listu, który nie jest zachęcającym.
Tu pokazał, co dopiero odebrany list panu Filleul.
— Ba! To facecye, — wykrzyknął pan Filleul, — myślę, że nie ulękniesz się i...
— I powiem wszystko, co się dowiedziałem. Nie ulęknę się, panie sędzio. Przyrzekłem i dotrzymam. Za kilka minut dowiemy się... części prawdy.
Tylko części?
— Tak, gdyż znać miejsce schronienia
Arsena Lupin, to nie wszystko, mojem zdaniem. Daleko jeszcze do końca.
— Nic nie wzbudzi we mnie większego podziwu dla pana, panie Beautrelet, lecz w jaki sposób doszedłeś pan do tego?
— Oh! w bardzo prosty. W liście owego pana Harlingtona do Stefana de Vaudreix, czyli do Arsena Lupin, znajduje się zdanie, które mnie zawsze intrygowało: „Do przesyłki obrazów, dołącz pan resztę, jeżeli się uda, chociaż wątpię“.
— Tak, przypominam sobie.
— Cóż mogło być owa reszta? Czy jakiś przedmiot artystyczny, lub jaka osobliwość? Pałac nie posiadał nic wartościowego, oprócz tych obrazów i gobelinów. Biżuteryi mają mało, i mało cennych. Więc cóż być mogło? Nie można bowiem przypuścić, aby człowiek tak przebiegły, jak Lupin nie miał potrafić dołączyć tej reszty, o której mówił. Przedsięwzięcie niezawodnie trudne i śmiałe, przyznaję, lecz nie niemożliwe, gdyż Lupin chciał je przeprowadzić.
— Lecz nie udało mu się: nic nie braknie.
— Owszem, udało mu się, gdyż znikły rozmaite przedmioty.
— Tak, cztery obrazy Rubensa...
— Tak, a prócz tego coś więcej, co także zastąpili podrobionemi, jak to uczynili z obrazami. Przedmioty te są o wiele rzadsze, cenniejsze aniżeli obrazy.
— Lecz cóż to takiego? Umieram z ciekawości.
Rozmawiając, skierowali się do furtki. Przechodząc koło kaplicy Beautrelet, stanął.
— Chcesz pan wiedzieć, panie sędzio?
— Czy tylko chcę!...
Beautrelet miał w ręce laskę, grubą, sękatą. Niespodziewanie laską tą rozbił jedną z figurek, któremi portyk był ozdobiony.
— Oszalałeś, — krzyknął pan Filleul, schylając się na ziemię, — oszalałeś! Święty ten tak cudownie był rzeźbiony...
— Cudownie, mówisz pan, — ryczał Izydor, — rozbijając figurkę Matki Boskiej.
Pan Filleul pochwycił go za ramię.
— Młodzieńcze, nie pozwolę ci popełniać...
Spadł jeszcze jeden z Trzech Królów, następnie żłóbek z Dzieciątkiem Jezus...
— Jeszcze jedno poruszenie, a strzelę.
Hrabia de Gesvres nadbiegł z nabitym rewolwerem.
Beautrelet rozśmiał się.
— Strzelaj, panie hrabio, strzelaj do tych figurek... jak na jarmarku...
I
znowu jedna spadła, roztrzaskując się w tysiączne kawałki.
— To wszystko blaga, panie hrabio!
— Co mówisz? — krzyczał pan Filleul.
— Blaga, — powtarzał Beautrelet! — To nie są dzieła sztuki... to gips!
— Co?... Czy to możliwe?...
Hrabia schylił się, zbierając odłamki figurek.
— Przypatrz się dobrze, panie hrabio, to gips! gips uczerniony, aby wyglądał, jak kamień stary... Otóż, co zostało z arcydzieł... co zrobili przez dni kilka, a co przysposobił kopista Charpenais przed rokiem.
Pochwycił ramię pana Filleul.
— Co myślisz o tem, panie sędzio? Nie jest to zadziwiająca rzecz, aby okraść kaplicę! Wynieść kamień po kamieniu, cały zastęp figurek i zastąpić je podobnemi! Nie jestże to godne podziwu? Jaki to genialny człowiek, który coś podobnego zdziałać potrafi?
— Za bardzo podziwiasz, panie Beautrelet.
— Nie można dosyć podziwiać tego rodzaju człowieka. Wszystko, co przechodzi ponad mierność, warte jest podziwu i pochwały. Ten zaś postępek przewyższa wszystkie. Kradzież ta jest obfita w pomysły, i przeprowadzona z niesłychaną zręcznością!
— Szkoda, że umarł, — odrzekł z niezadowoleniem pan Filleul... — byłby może ukradł wieżę Notre-Dame.
Beautrelet wzruszył ramionami.
— Nie śmiej się, panie sędzio, bo wiem, że choć umarły, jest on dla ciebie postrachem.
— Nie przeczę... nie przeczę, panie Beautrelet, i przyznaję nawet, że z pewnem wzruszeniem przyglądam się jego dziełu... lecz, czy tylko przyjaciele nie uprowadzili jego ciała.
— Czy tylko był to rzeczywiście, Lupin, człowiek, którego moja siostrzenica zraniła, — wtrącił hrabia de Gesvres.
— To był on, wierz mi pan, panie hrabio, to był on, który dotarł do tej kryjówki, która stała, się jego grobem.
I Beautrelet laską wskazał kaplicę.
— He?... Co?... — zakrzyknął pan Filleul niedowierzająco. — Myślisz, że ta tajemnicza kryjówka...
Znajduje się tam, oto.
— Przeszukaliśmy kaplicę!
— Źle widocznie.
— Tam niema żadnej kryjówki, — zaprotestował hrabia, — znam dokładnie kaplicę.
— Przeciwnie, panie hrabio. Idź pan do burmistrza w Varengeville, gdzie znajdują się papiery dotyczące klasztoru Ambrumesy. Wyczytasz pan wzmiankę z ośmnastego stulecia, że pod kaplicą znajduje się krypta.
— Lecz jakże Lupin mógł się dowiedzieć o tym szczególe? — zapytał sędzia.
— W bardzo prosty sposób; pracując tutaj, i wywożąc figurki, musiał to zauważyć.
— Przesadzasz, panie Beautrelet, przecież nie ukradł całej kaplicy.
— Zapewne, że fundamentów nie naruszył, lecz wszystko, co posiadało jakąkolwiek wartość i co się wziąć dało, to też zabrali.
— W takim razie Lupin nie mógł dotrzeć do krypty.
W tej chwili wrócił służący, którego hrabia był posłał po klucz. Otworzył kaplicę. Trzej mężczyźni weszli.
Po pewnym czasie, Beautrelet odezwał się:
— Flisy, jak przypuszczałem, nie są naruszone. Lecz zwykle schody do krypt znajdują się pod wielkim ołtarzem. Jeżeli więc pracowali przy ołtarzu, natenczas musieli znaleźć ową kryptę.
Za pomocą siekiery, po którą posłano, Beautrelet natarł na ołtarz. Kawały gipsu odpryskiwały. Naraz natrafił na jakiś twardy przedmiot, od którego siekiera odskoczyła. Jeszcze kilka uderzeń, a cała ściana zapadła się w głąb. Beautrelet zajrzał do otworu zapalając zapałkę.
— Schody rozpoczynają się bliżej brzegu, pod flisami, zaraz przy wejściu. Widzę tylko ostatnie stopnie.
— Jest głęboko?
— Trzy do czterech metrów... Stopnie są bardzo wysokie i braknie kilku...
— To niemożliwe, — rzekł pan Filleul, — aby w tym krótkim czasie, w którym uprowadzili pannę de Saint-Veran, zabrali także ciało z tej piwnicy, za długoby to trwało. Mojem więc zdaniem Lupin znajduje się jeszcze tutaj.
Przyniesiono drabkę, którą Beautrelet wsunął w otwór i zapytał:
— Zejdziesz, panie sędzio?
Sędzia zaopatrzony w świeczkę, odważył się pierwszy, hrabia szedł za nim. Ostatnim był Beautrelet.
Machinalnie naliczył ośmnaście stopni. Oczami badał kryptę oświetloną słabym płomykiem świecy. Naraz z dołu doszedł go odór zgnilizny, rozkładającego się ciała. Wskutek tego odoru dostał zawrotu głowy...
Wreszcie jakaś drżąca ręka spoczęła na jego ramieniu.
— Co to? Co się stało?
— Beautrelet — szepnął pan Filleul... — Beautrelet...
Lecz Beautrelet nie mógł rzec słowa, przejęty grozą.
— Beautrelet... jest on tam?...
— Tak, jest coś pod kamieniem, który spadł z ołtarza. Odrzuciłem kamień... widziałem... Oh! nie zapomnę póki życia...
— Gdzież on jest?
— Z tej strony... nie czujesz pan zgnilizny, patrzcie...
Wziął świecę i skierował blask wprost na jakiś kształt rozciągniony na ziemi.
— Oh! — zakrzyknął Beautrelet głosem pełnym grozy.
Wszyscy trzej schylili się. Na ziemi rozciągniony leżał trup człowieka, zbiedzony i wpółnagi. Ubiór podarty na strzępy, z pod którego wyzierało zielonawe ciało. Lecz najokropniej wyglądała głowa, na której to widok, Beautrelet wydał okrzyk pełen grozy. Płyta kamienna, spadając, rozbiła ją, zostawiając nieforemną masę, z której żadnego rysu rozpoznać nie było można. Gdy oczy ich przywykły do panującej naokoło ciemności, zauważyli, że całe ciało ruszało się, toczone przez robaki....
W kilku skokach Beautrelet znalazł się u góry, na świeżem powietrzu.
Pan Filleul zastał go leżącego na brzuchu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Rzekł mu:
— Winszuję, Beautrelet, winszuję. Oprócz poznania schronienia, sprawdziłem jeszcze dwa punkty, które wskazują na trafność pańskich przypuszczeń. Najpierw, że panna de Saint-Veran rzeczywiście zraniła Arsena Lupin, następnie, że ów Lupin krył się pod przybranem nazwiskiem Etienne de Vaudreix, gdyż bielizna znaczoną jest E. V. Zdaje mi się, nieprawdaż, że dowód ten jest wystarczającym...
Izydor nie ruszył się.
— Pan de Gesvres kazał sprowadzić lekarza Jonet, dla dokonania zwykłej rewizyi. Mojem zdaniem śmierć nastąpiła przed tygodniem. Stan bowiem rozkładu.... Zdajesz się pan nie słyszeć co mówię?
— Ależ, owszem, owszem.
— To, co dowodzę, oparte jest na gruntownem zbadaniu rzeczy. Tak więc, naprzykład...
Pan Filleul ciągnął dalej swoje wywody, nie zaciekawiwszy słuchacza. Dopiero nadejście hrabiego przerwało jego monolog.
Pan de Gesvres przyniósł dwa listy: Sherlock Holmes zawiadamiał w jednym o swojem przybyciu dnia następnego.
— Doskonale się składa — zawołał wesoło pan Filleul. — Inspektor Ganimard również przybędzie. To będzie znakomicie!
— Drugi list jest dla pana, panie sędzio, — rzekł hrabia.
— Coraz lepiej, — rzekł pan Filleul po przeczytaniu. — Panowie ci, rzeczywiście nie będą mieli wiele do czynienia. Panie Beautrelet, donoszą mi z Dieppe, że rybacy dzisiaj rano znaleźli ciało młodej kobiety.
Beautrelet podskoczył.
— Co pan mówisz? Ciało...
— Młodej kobiety... lecz dodaję, że jest tak okropnie zmienione, że nie będzie można rozpoznać. Zauważyli tylko na prawej ręce złoty łańcuszek. Otóż panna de Saint-Veran nosiła takiż na prawej ręce. Niema więc wątpliwości, że to pańską nieszczęśliwą siostrzenicę morze wyrzuciło. Co mówisz na to Beautrelet?
— Nic... nic.. A właściwie, że wszystko się doskonale składa, jak pan widzi. Wszystkie fakta, jeden po drugim, sprawdzają moją hipotezę, którą sobie wytworzyłem od pierwszej chwili.
— Nie rozumiem dobrze.
— Zrozumiesz pan wkrótce. Przypomnij tylko sobie, że przyrzekłem wyjawić całą prawdę.
— Przecież, zdaje mi się...
— Trochę cierpliwości, panie sędzio. Dotychczas nie miałeś powodu skarżyć się na mnie, nieprawda? Tak ładnie na dworze, przejdź się pan na przechadzkę, zjedz dobre śniadanie i wypal fajeczkę. Ja o czwartej lub piątej będę z powrotem.
Beautrelet wskoczył na rower i pojechał.
W Dieppe zatrzymał się i udał się do redakcyi pisma „La Vigie“, gdzie kazał sobie przedłożyć dzienniki z ostatnich dwóch tygodni. Następnie pojechał do Envermeu, oddalonego o kilkanaście kilometrów. W Envermeu rozmawiał z burmistrzem, z proboszczem i ze stróżem. Zegar wybił trzecią, gdy ukończył swoje śledztwo.
Wracając, śpiewał z zadowolenia. Jadąc z nadzwyczajną szybkością zjeżdżał z góry, która poprzedza zamek. Odwieczne dęby zdawały się biedz na jego spotkanie.
Naraz z piersi jego wydarł się okrzyk. Zdawało mu się bowiem, że widzi linę przeciągniętą w poprzek drogi.
Rower zatrzymał się raptownie, wyrzucając go z siedzenia, o kilka metrów naprzód. Przypadek zrządził, że nie upadł na stos kamieni, o które byłby sobie niewątpliwie roztrzaskał głowę.
Przyszedłszy do przytomności, cały potłuczony i zbolały, zabrał się do badania przyczyny upadku.
Odwiązując linę od prawego drzewa, zauważył świstek papieru przypięty szpilką. Rozwinął i czytał:
„Trzecie i ostatnie ostrzeżenie....“
Przyszedłszy do pałacu, zadał służbie kilka pytań, następnie odszukał pana Filleul w jednym z pokojów parterowych, w którym sędzia zwykle siadywał. Pan Filleul pisał; naprzeciw niego siedział sekretarz, który na dany znak przez sędziego wyszedł.
— Cóż się stało, panie Beautrelet, masz pokrwawione ręce?
— To nic... — odrzekł młody człowiek. — Skaleczyłem się, przewróciwszy się przez linę rozciągnioną od drzewa do drzewa. Proszę zauważyć, panie sędzio, że lina ta pochodzi z pałacu. Mniejwięcej przed pół godziną wisiała na niej bielizna.
— Jestże to możliwe?
— Panie sędzio, wiem, że jestem szpiegowany przez osobę, która się tutaj znajduje, która mnie podsłuchuje, i zna moje intencye.
— Panu się zdaje!...
— Jestem tego pewien. Pana rzeczą jest zdemaskować tę osobę. Co do mnie, to chciałbym jak najprędzej skończyć. Wyprzedziłem moich przeciwników, wskutek tego więzy zacieśniają się wkoło mnie. Grozi mi niebezpieczeństwo... przeczuwam.
— Cóż znowu! Beautrelet, odwagi!
— No, zobaczymy. Na razie spieszmy się. Pozwól pan jedno pytanie: nie mówiłeś pan nikomu o dokumencie, który w mojej obecności wręczył panu brygadyer Quevillon?
— Na słowo, nikomu. Czy przywięzujesz pan jakiekolwiek znaczenie do tego dokumentu?
— Nawet wielkie. Powziąłem bowiem pewną myśl, i przyznaję, że to myśl tylko, bo dotychczas nie zdołałem tego dokumentu odczytać.
Chwytając pana Filleul za rękę, szepnął:
— Słuchaj pan... Ktoś jest pod oknem. Żwir pod stopami zatrzeszczał.
Beautrelet wychylił się:
— Już niema nikogo... lecz ścieżka jest podeptaną... łatwo można będzie rozpoznać ślady stóp...
Zamknął okno i usiadł na dawnem miejscu.
— Widzisz, panie sędzio, — podjął Beautrelet, — że nieprzyjaciel nie stara się zachować zwykłych ostrożności... nie ma widocznie czasu... Widzę, że chcą mi przeszkodzić w wyjawieniu prawdy... spieszmy się więc.
Położył dokument na stół i trzymał rozwinięty.
— Przedewszystkiem trzeba zauważyć, a dokument ten zawiera same kropki i liczby z wyjątkiem czwartej linijki, która wygląda zupełnie inaczej — zważmy następnie, że najwyższa liczba to 5. Stąd wnosić można, że liczby te przedstawiają pięć samogłosek w porządku alfabetycznym. Dokument ten przedstawiać się więc będzie w następujący sposób:

e . a . a . . e . . e . a . . a . .
a . . . e . e .     . e . o i . e . . e .
. o u . . e . o . . . e . . e . o . . e .
a i . u i . . e      . . e u . e

Beautrelet ciągnął dalej:
— Jak widzisz, panie sędzio, rozwiązanie tej zagadki łatwe, gdyż zadano sobie pracę oznaczyć samogłoski liczbami, a spółgłoski kropkami; mimo to jest rzeczą trudną, ponieważ dokument w ten sposób napisany nie powie nam wiele więcej.
— Rzeczywiście, przedstawia się dosyć niezrozumiale.
— Starajmy się więc oświetlić go trochę. Druga linia jest przedzielona na dwie części, ta druga część jest tego rodzaju, że musi oznaczać jedno słowo. Jeżeli więc kropki zastąpimy spółgłoskami, nie będzie nam zbyt trudno złożyć słowo „demoiselles“ (panny).
— Miałoby to jaką łączność z panną de Gesvres i panną de Saint-Veran?
— Niewątpliwie.
— Nie odczytałeś pan nic więcej?
— Owszem. Ostatnią linijkę można również odczytać. A mianowicie: jeżeli wezmę ai.ui, kropkę tę mogę tylko zastąpić literą „g“, wydobędę więc „aigui“, a zważywszy, że następują dwie kropki i „e“, łatwo więc domyślić się słowa „aiguille“ (igła).
— Rzeczywiście inne słowo być nie może.
— Zastanówmy się teraz nad ostatniem słowem; składa się z trzech samogłosek i z trzech spółgłosek. Szukając tychże, mogę złożyć tylko cztery słowa: fleuve (rzeka) preuve (dowód), pleure (płacz), creuse (próżny, wydrążony). Pierwsze trzy słowa trzeba odrzucić, gdyż w połączeniu z „aiguille“ nie mają sensu, zostaje więc ostatnie.
— Złożywszy zaś razem mamy „aiguille creuse“ (wydrążona igła). Przyjmuję to rozwiązanie, gdyż inne być nie może. Lecz do czego nas to prowadzi?
— Na razie do niczego, — odrzekł Beautrelet zamyślając się. — Później może... zobaczymy... mam bowiem myśl... Na razie zastanawia mnie jeszcze papier, na jakim ta zagadka napisana. Czy fabrykują jeszcze dzisiaj rodzaj takiego pergaminu?... a ten kolor słoniowej kości... a złamania te... a w końcu ślady czerwonej pieczęci na odwrotnej stronie...
Wejście sekretarza Bredoux przerwało dalszy ciąg dowodzeń Izydora Beautrelet. Bredoux przyszedł oznajmić przybycie generalnego prokuratora.
Pan Filleul wstał.
— Cóż się stało? Czy pan prokurator jest na dole?
— Nie, panie sędzio. Pan prokurator nie zeszedł z powozu, pragnie tylko pomówić słów kilka.
— To dziwne... — szepnął sędzia... — no, zobaczymy o co chodzi. Przepraszam cię, Beautrelet, za chwilę wrócę.
Wyszedł. Gdy ucichły kroki na kurytarzu, Bredoux doszedł do drzwi, zamknął je, і klucz schował do kieszeni.
— Ah! cóż to ma znaczyć, — wykrzyknął Beautrelet zdziwiony, — co robisz? Czemu zamykasz?
— Będziemy mogli spokojniej rozmawiać, — odrzekł Bredoux.
Beautrelet skoczył do drugich drzwi, były zamknięte. Sekretarz sędziego był wspólnikiem bandy.
— Nie pokalecz sobie rąk, młodzieńcze, — rzekł szyderczo Bredoux, — i od tych drzwi klucz znajduje się w mojej kieszeni.
— Pozostaje okno!
— Zapóźno, — zawołał Bredoux, stając w oknie z rewolwerem w ręce.
Ucieczka była więc niemożliwą. Nie pozostało mu nic innego, jak bronić się do ostatniego tchnienia. Niewytłomaczony niepokój ogarnął go, stanął więc, krzyżując ręce na piersiach.
— Dobrze tak, — mamrotał Bredoux, — załatwimy się prędko.
Wyjął zegarek.
— Nim wróci pan Filleul, nie zastawszy naturalnie nikogo, to potrwa ze cztery minuty. Mnie starczy jedna, aby wyskoczyć oknem i uciec przez furtkę, aby umknąć na rowerze. Pozostają więc trzy minuty. Te starczą.
Dziwna to była figura ten sekretarz Bredoux. Na nogach bardzo długich i cienkich trzymał się korpus gruby i okrągły z nieproporcyonalnie długiemi rękoma. Wyglądał jak pająk. Twarz miał kościstą, czoło nizkie.
Beautrelet
zachwiał się, musiał usiąść.
— Mów, co chcesz?
— Dokument. Od trzech dni go szukam.
— Nie mam go.
— Kłamiesz. Gdy wchodziłem tutaj, widziałem, że chowałeś do portfelu.
— Cóż dalej?
— Następnie przyrzekniesz mi, że będziesz milczał. Zostaw nas w spokoju, zajmij się własnemi sprawami. Zaczynam tracić cierpliwość.
Przybliżył się do Izydora, mając ciągle rewolwer skierowany na niego. Mówił stłumionym głosem, lecz wyraźnie i dobitnie. Wzrok miał twardy, na ustach okrutny uśmiech.
Beautrelet zdrętwiał. Poraz pierwszy uczuł, że mu grozi niebezpieczeństwo, i czuł także, że nieprzyjaciel silniejszy jest od niego.
— Cóż dalej? — pytał Beautrelet głosem zdławionym.
— Nic więcej... Będziesz wolny... Zapomnimy o całem zajściu...
Cisza. Wreszcie odezwał się Bredoux:
Czas już, musisz się zdecydować. No, dalej, nie rób głupstw... Jesteśmy silniejsi zawsze i wszędzie... Prędko daj papier...
Izydor nie ruszył się, skamieniały, przerażony, a mimo to panował nad sobą, żaden nerw bowiem nie drgnął. O kilkanaście centymetrów widział lufę rewolwerową, starczyłoby tylko palec mocniej oprzeć na cynglu...
— Oddaj papier, — powtórzył Bredoux, — w przeciwnym razie....
— Tutaj jest, — rzekł Beautrelet, wyjmując portfel, który łakomie pochwycił Bredoux.
— Doskonale! Widzę, że jesteś rozsądny. Powiem moim towarzyszom. A teraz zmykam. Adieu.
Schował rewolwer i w mgnieniu oka znalazł się za oknem. W tejże chwili dały się słyszeć kroki w kurytarzu.
— Adieu... — rzekł raz jeszcze, — czas był na mnie największy.
Lecz jakaś myśl przeszła mu przez mózg, bo naraz stanął i przejrzał portfel.
— Psia... — zaryczał, — papieru tego niema... Oszukałeś mnie...
Jednem susem znalazł się napowrót w pokoju.
W tejże chwili rozległy się dwa strzały. Izydor dał ognia ze swego rewolweru.
— Chybiłeś... — zawył Bredoux, — ręka twoja drży... boisz się...
Skoczyli do siebie i rozpoczęła się walka. Izydor słyszał gwałtowne stukanie do drzwi. Po chwili Bredoux powalił go na ziemię i uzyskał nad nim przewagę. To był koniec. Jak przez mgłę widział Izydor uniesioną rękę z nożem. Ręka ta spadła. Uczuł straszliwy ból w ramieniu, puścił więc przeciwnika.
Miał to wrażenie, że przeszukano mu wszystkie kieszenie i zabrano dokument. Następnie przeczuł tylko, że człowiek wyskoczył oknem.
Te same dzienniki, które dnia następnego opisywały ostatnie zajścia w Ambrumesy t. j. odnalezienie krypty i ciała Arsena Lupin, wyrzucenie z morza ciała Rajmundy, jak również napad na Izydora Beautrelet przez sekretarza sędziowskiego Bredoux, te same dzienniki donosiły dwie następujące wiadomości: Zniknięcie Ganimard’a i uprowadzenie Sherlocka Holmesa w biały dzień z Londynu, w chwili, gdy ten ostatni chciał wsiadać do pociągu, idącego do Dowru.
Tak więc banda Arsena Lupin, przez chwilę rozproszona i zdezorganizowana przez młodzieńca ośmnastoletniego, potrafiła się podnieść, i za jednym zamachem obaliła wszystkich nieprzyjaciół. Tak więc Ganimard i Sherlock Holmes usunięci, a Izydor Beautrelet niezdolny do niczego. Nie było nikogo, ktoby walczył z tak potężnym nieprzyjacielem.


V.

Pewnego wieczora (w wigilię 14-go lipca) pozwoliłem wyjść służącemu. Było to w jakie sześć tygodni po zajściach w Ambrumesy. Dzień był nadzwyczaj upalny, nie miałem więc chęci wychodzić z domu. Ponieważ nie czytałem gazet z tego dnia, wziąłem je do przejrzenia.
Pisano naturalnie o Arsenie Lupin. Od czasu zbrodni popełnionej na Izydorze Beautrelet, pojawiały się ciągle artykuły. Ofiarowano nawet jeden łam, aby publiczność stale informować o aferze w Ambrumesy. Nigdy jeszcze publiczność nie była tak zaciekawiona, jak właśnie tą sprawą, w której nie można było przewidzieć, co nieprzyjaciel w danej okoliczności zrobi i jak postąpi. Pan Filleul wyjawiał głośno swoją nieudolność i opowiadał o bohaterskich czynach młodego retoryka, dokonanych przez te trzy pamiętne dni.
Kto tylko żył, zdawał się poczuwać do obowiązku pouczania, i każdy wypowiadał swoje zdanie i domysły o owych zajściach.
A właściwie sprawa ta przedstawiała się zupełnie jasno. Znaleziono bowiem ukrycie, do którego się był schronił Arsen Lupin i w którym skonał. Nie wątpiono o tem na chwilę. Nawet doktór Delattre, który wzbraniał się cośkolwiek powiedzieć, zwierzył się swoim najbliższym — którzy naturalnie wiadomość tę powiedzieli swoim najbliższym, że został wprowadzony do jakiejś krypty, że przyjaciele przedstawili rannego, jako Arsena Lupin. W krypcie zaś znaleziono ciało Etienna de Vaudreix, a Etienne de Vaudreix był tyle co Arsen Lupin, jak to śledztwo wykazało.
Tak więc dramat skończony. Lupin umarł. Znalezione zaś ciało kobiece rozpoznano, jako panny de Saint-Veran, dzięki złotemu łańcuszkowi na prawej ręce.
A mimo to wszystko sprawa zakończoną nie była, gdyż wszystkie fakta były wyświetlone, a mimo to wierzono, że Beautrelet wie coś więcej i będzie w możności to wyjawić.
To też z wielkiem zajęciem i obawą czytano biuletyny o zdrowiu Izydora, publikowane przez dwóch lekarzy z Dieppe, którym pan de Gesvres powierzył opiekę nad rannym. Niektórych ogarniała rozpacz w pierwszych dniach, gdyż stan chorego był groźny i nierokujący powrotu do zdrowia! Lecz cóż za radość, gdy pewnego dnia, dzienniki doniosły, że niebezpieczeństwo minęło! Publiczność interesowała się każdym szczegółem. Rozczulała się, na wieść że był pielęgnowany przez starego ojca, a podziwiała poświęcenie panny de Gesvres, która noce przesiedziała u wezgłowia rannego.
Potem nastąpiła rekonwalescencya. Chory przychodził szybko do zdrowia i sił. A więc dowiedzą się nareszcie wszyscy, co Beautrelet przyrzekł panu Filleul wyjawić, dowiedzą się tych słów ostatecznych, które przerwał nóż złoczyńcy.
Po wyzdrowieniu Izydora Beautrelet, dowiedzą się może coś więcej o tajemniczym wspólniku, panu Harlingtonie, który dotychczas siedział w więzieniu. Może będzie umiał powiedzieć, co się stało z sekretarzem Bredoux, którego śmiałość była przerażającą.
Beautrelet będzie może mógł objaśnić, w jaki sposób wykonano dwa napady na Ganimard’a i Sherlocka Holmesa. Żaden z detektywów angielskich i francuskich nie mógł wpaść na najmniejszy ślad. W pierwsze święto Zielonych Świątek Ganimard nie wrócił do domu, gdzie od sześciu tygodni się nie pokazał.
W Londynie zaś, Sherlock Holmes wsiadał właśnie do dorożki, aby się udać na dworzec. Wsiadłszy, chciał się zaraz cofnąć, będąc może zawiadomiony o zasadzce. Zapóźno.
Dwóch nieznajomych pochwyciło go, a dorożka galopem oddaliła się. I to wszystko stało się w obecności dziesięciu świadków, którzy przyszedłszy do przytomności, nikogo już nie ujrzeli.
Może też Beautrelet będzie umiał rozwiązać tajemniczy dokument, do którego Bredoux przywiązywał taką wagę, że z nożem w ręce wydarł ów papier. Cóż mogło mieć za znaczenie „aiguille creuse“ (wydrążona igła)? Przecież słowa te nie przedstawiają żadnego pojęcia! Skąd pochodził papier, na którym dokument spisano? „Aiguille creuse“ nie była to czasem bazgranina studenta, który dla zabicia czasu kreślił punkty i liczby? Czy też był to rzeczywiście ważny dokument, który miał objaśnić awanturniczy żywot Arsena Lupin?
Od kilku dni dzienniki zapowiadały przybycie Izydora Beautrelet. Walka rozpoczęła się. Tym razem Izydor stanie nieubłagany, musi się zemścić.
Nazwisko jego napisane tłustemi literami w „Grand Journal“ zwróciło moją uwagę. Notatka brzmiała:
„Uzyskaliśmy przyrzeczenie od pana Izydora Beautrelet, że nam pierwszym wyjawi prawdę. Jutro w środę pismo nasze zamieści artykuł, który jasno wyświetli sprawę w Ambrumesy.“
— Obiecująca wiadomość. Co myślisz o tem, mój drogi?
Zerwałem się z miejsca. Obok na krześle siedział jakiś człowiek, którego nie znałem.
Wyciągnąłem rękę po broń jakąkolwiek, lecz postawa przybysza nie okazywała się groźną, cofnąłem się więc i przystąpiłem bliżej do niego.
Był to młody człowiek o energicznym wyrazie twarzy, jasnych włosach, z przedzieloną brodą. Ubiór miał skromny na sposób anglikańskich księży, od postaci zaś wiał spokój, który nakazywał szacunek.
— Kim jesteś? — spytałem.
Gdy nie odpowiadał, pytałem raz jeszcze:
— Kim jesteś? Jakim sposobem wszedłeś, i po coś przyszedł?
Patrzał na mnie i zapytał:
— Nie poznajesz mnie?
— Nie... nie...
— Ah! to ciekawe... Szukaj tylko w pamięci... jeden z twoich przyjaciół... przyjaciel specyalnego rodzaju...
Pochwyciłem go za ramię.
— Kłamiesz!... kłamiesz... nie... nie jesteś tym, kim się być mienisz... to nieprawda!...
— Dlaczego myślisz pan o tym prędzej, jak o każdym innym? — zapytał z uśmiechem.
Ah! Ten uśmiech! Ten uśmiech szczery, który znałem tak doskonale!... Zadrżałem. Czy to byłoby możliwe?
— Nie, nie, — zaprzeczyłem z rodzajem grozy... — to nie może być...
— To nie może być, abym we własnej osobie, gdyż umarłem, nieprawdaż? a pan duchy nie wierzysz?
Zaśmiał się znowu.
— Czyż należę do tych, którzy umierają? A umierają z ręki młodej dziewczyny? Doprawdy, nie znasz mnie pan? Jakżebym ja mógł zgodzić się na taki koniec!
— Więc to pan jesteś, — zapytałem z niedowierzaniem i wzruszeniem — nie mogę jakoś pana rozeznać...
— Jeżeli jedyny człowiek, któremu ukazałem się pod prawdziwą postacią, nie poznał mnie, jestem więc spokojny. Żadna osoba nie rozpozna mnie zatem, jeżeli się w ten sposób przedstawię.
Mówiąc to, zmienił głos, po którym go w tej chwili poznałem, również oczy jego były te same i wyraz twarzy dobrze mi znany.
— Arsen Lupin, — szepnąłem.
— Tak, Arsen Lupin, — rzekł podnosząc się. — Arsen Lupin, który powrócił z za świata, gdyż miałem podobno konać i umrzeć w krypcie. Arsen Lupin zdrów, silny i szczęśliwy, i zdecydowany korzystać jak najwięcej ze swej niezależności.
Śmiałem się również.
— Poznaję dobrze, że to pan, i weselszy, niż podczas naszego ostatniego spotkania się w zeszłym roku... winszuję.
— Lecz w jaki sposób dostałeś się pan tutaj? — spytałem.
— Mój Boże, wszedłem tak, jak każdy śmiertelnik — drzwiami. Nie spotkawszy na wstępie nikogo, przeszedłem przez salon i pokój balkonowy i jestem.
— Dobrze. Ależ skąd wziąłeś pan klucz?
— Pan wiesz przecie, że dla mnie drzwi nie istnieją. Potrzebowałem pańskiego pomieszkania, więc wszedłem.
— Do usług. Czy mam odejść?
— Cóż znowu. Nie będziesz nam pan przeszkadzał. Mogę panu nawet zaręczyć, że to będzie interesujący wieczór.
— Spodziewasz się pan kogo?
— Tak, oznaczyłem rendez-vous na dziesiątą godzinę.
Spojrzał na zegarek.
— Już dziesiąta. Jeżeli telegram na czas doszedł, osoba ta nie spóźni się.
Jednocześnie rozległ się dzwonek w przedpokoju.
— Nie mówiłem panu? Nie, nie fatyguj się pan... sam pójdę.
Z kim, do dyabła, mógł się tutaj umówić, i jakaż będzie ta scena, która się ma za chwilę rozegrać? Jeżeli sam Lupin mówi, że będzie interesującą, to rzeczywiście musi być coś niezwykłego.
Po kilku minutach wrócił w towarzystwie młodego człowieka. Wszedłszy, pozapalał wszystkie lampy elektryczne. Jasność zalała cały pokój. Natenczas dwaj mężczyźni spojrzeli sobie w oczy, długo i głęboko, jak gdyby chcieli się nawzajem przeniknąć.
Wielkie wrażenie sprawiało patrzeć na nich. Lecz któż mógł być ten nowo przybyły?
Zaczynałem go poznawać z podobieństwa fotografii, którą zamieściła pewna gazeta, gdy tymczasem Arsen Lupin, zwracając się do mnie, rzekł:
— Pozwól, kochany przyjacielu, że przedstawię ci pana Izydora Beautrelet.
A zwracając się do młodzieńca dodał:
— Dziękuję ci, panie Beautrelet, najpierw, że byłeś łaskaw, wskutek mego listu, wstrzymać swoje wyjaśnienia, a następnie, że zechciałeś stawić się na oznaczonem miejscu z taką uprzejmością.
Beautrelet uśmiechnął się.
— Proszę zauważyć — rzekł — że uprzejmość moja musiała się zastosować do pańskich rozkazów. Groźba zamieszczona we wspomnianym liście była rozstrzygająca, nie dotyczyła bowiem mojej osoby, tylko mego ojca.
— Mój Boże, — odrzekł, śmiejąc się Lupin, — trzeba tak postępować, jak można i posługiwać się takiemi środkami, jakie się posiada. Wiedziałem z doświadczenia, że własne bezpieczeństwo mało cenisz. Został więc twój ojciec... którego bardzo kochasz... Zagrałem więc na tej strunie.
— Dlatego też przyszedłem, — przyznał się Beautrelet.
Prosiłem, aby zajęli miejsca. Gdy usiedli, podjął Lupin głosem, w którym przebijała niepochwytna ironia:
— W każdym razie, panie Beautrelet, jeżeli nie chcesz przyjąć podzięki, to pozwolisz, że cię przeproszę.
— Mnie przeprosić! z jakiego powodu, panie?
— Chcę cię przeprosić za brutalną napaść pana Bredoux.
— Przyznaję, że zamach ten zastanowił mnie. Nie jest to bowiem zwykłe postępowanie Arsena Lupin. Pchnięcie nożem...
— Nie jest to moja wina. Bredoux jest nowicyuszem. Przyjaciele moi, przez czas sprawowania rządów, myśleli, że będzie dobrze dla naszej sprawy, gdy pozyskają sekretarza tego sędziego, który prowadził śledztwo.
— Przyjaciele pańscy nie mylili się.
— Rzeczywiście, że Bredoux, który miał obowiązek śledzenia pana, oddał nam wielkie przysługi. Lecz gorliwość swoją posunął za daleko i z własnej inicyatywy, przeciw mej woli zranił pana nożem.
— Oh! Nie wielkie nieszczęście.
— Ależ przeciwnie, zbeształem go za to porządnie. Na jego uniewinnienie wszakże muszę dodać, że nieprzewidziana szybkość pańskiego działania skłoniła go do tego. Gdybyś był nam zostawił kilka godzin czasu, byłbyś uszedł tej napaści...
— I byłbym miał ten zysk, bez wątpienia, dzielić los panów Ganimarda i Sherlocka Holmesa?
— Otóż to właśnie, — zaśmiał się serdecznie Lupin. — A ja nie zaznałbym okrutnej trwogi, jaką mi stan twój sprawił. Przysięgam, że przeszedłem straszne chwile, a dzisiaj jeszcze bladość twoja jest dla mnie palącym wyrzutem. Przebaczyłeś mi?
— Dowód zaufania, jaki mi okazałeś, oddając mi się w ręce — byłoby mi bowiem tak łatwo przyprowadzić kilku przyjaciół Ganimarda! — ten dowód zaufania wyrównuje wszystko.
Czyż mówił seryo? Przyznam się, że byłem zawiedziony. Walka między tymi dwoma przeciwnikami rozpoczynała się w ten sposób, że nie mogłem się niczego dorozumieć. Byłem raz obecny przy spotkaniu się Arsena Lupin z Sherlockiem Holmesem i przypominam sobie doskonale ich dumne postawy, ich brutalne i aroganckie napaści na siebie, mimo pozoru grzeczności i uprzejmości.
W tem spotkaniu nie było nic z tego wszystkiego. Arsen Lupin był ten sam w swojem postępowaniu. Lecz jak różnym był jego przeciwnik! Byłżeto rzeczywiście przeciwnik? — Nie miał bowiem ani miny, ani postawy. Był bardzo spokojny, widać było, że nie krył burzy pod maską spokoju; grzeczny bez przesady, uśmiechający się, lecz bez ironii, stanowił widoczny kontrast z Arsenem Lupin, tak widoczny, że nawet sam Lupin zdawał się być zawiedziony.
Rzeczywiście, że Lupin stracił swoją pewność siebie, wobec tego młodzieńca o różowej twarzy, o oczach szczerych i naiwnych. Kilka razy zauważyłem ślady pewnego zakłopotania. Wahał się, nie napadał otwarcie, tracił czas na jakieś słodko brzmiące frazesy.
Był jakiś niepewny, zdawał się szukać, kogoś oczekiwać. Lecz kogo? Jakiej pomocy?
Znowu zabrzmiał dzwonek. Poszedł otworzyć. Wrócił z listem.
— Panowie pozwolą? — zapytał.
Rozdarł kopertę, list zawierał depeszę, którą przeczytał.
W tejże chwili zaszła w nim nadzwyczajna zmiana. Twarz rozjaśniła się, wyprostował się, a żyły na czole nabiegły mu krwią.
Położył telegram na stole i uderzywszy pięścią, krzyknął:
— Teraz, panie Beautrelet, zobaczymy!
Beautrelet przybrał postawę wyczekującą, Lupin zaś ciągnął dalej tonem suchym:
— Zrzućmy maski, nieprawdaż, dosyć tych hypokryzyi. Jesteśmy przeciwnikami, którzy wiedzą, co chcą i do czego dążą, działamy, jako nieprzyjaciele, i jako tacy, musimy się ułożyć.
— Ułożyć? — powtórzył Beautrelet zdziwionym głosem.
— Tak, ułożyć się, nie wyrzekłem tego słowa na wiatr, musimy się ułożyć, choćby mnie to nie wiem jak wiele kosztować miało. A kosztuje mnie dużo. Pierwszy raz bowiem postępuję w ten sposób, i dodaję, że poraz ostatni. Skorzystaj z tego. Nie odejdę stąd, jak tylko z twojem przyrzeczeniem, w przeciwnym zaś razie wypowiadam wojnę.
Zadziwienie Izydora Beautrelet wzrastało z każdem słowem, wreszcie rzekł grzecznie:
— Nie spodziewałem się tego... odzywasz się pan tak dziwnie do mnie!... Wyobrażałem sobie zupełnie inaczej to spotkanie... Pocóż się unosić? Pocóż grozić? Czy jesteśmy nieprzyjaciółmi dlatego, że zbieg okoliczności postawił nas naprzeciw siebie? Nieprzyjaciele... dlaczego?
Lupin zdawał się być zmieszany, a pochyliwszy się nad młodzieńcem, rzekł załzawionym głosem:
— Słuchaj, mój mały, tu nie chodzi o dobieranie wyrazów, chodzi o fakt pewny, niezaprzeczony: Od dziesięciu lat nie napotkałem takiego przeciwnika, jak ty. Ubezwładnić Ganimarda i Sherlocka Holmesa, to dla mnie drobnostka. Przeciw twoim napaściom muszę się bronić, a powiedziałbym nawet, że muszę się cofać. Tak, młodzieńcze, w obecnej chwili muszę się przyznać, że jestem pokonany, Izydor Beautrelet uzyskał przewagę nad Arsenem Lupin. Plany moje zniweczone, to, co chciałem, aby zostało tajemnicą, wydobyłeś na światło dzienne. Paraliżujesz moją działalność. Mam ciebie dosyć. Straciłem cierpliwość...
Beautrelet wzruszył ramionami.
— Niech się dowiem nareszcie, co pan chcesz ode mnie.
— Zawarcia pokoju! Każdy niech idzie swoją drogą.
— To znaczy, że będąc wolnym, pan będziesz nadal prowadził swoje rzemiosło, a ja, wrócić mam do moich studyi..
— Czy wrócisz do studyi, lub nie, to mi wszystko jedno... to do mnie nie należy... Lecz mnie zostawisz w spokoju... ja chcę mieć spokój.
— W jaki sposób mogę go zamącić?
Lupin pochwycił go gwałtownie za ramię.
— Nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Posiadasz obecnie rozwiązanie tajemnicy, do której przywiązuję wielkie znaczenie. Sekret ten mogłeś odgadnąć, lecz nie masz prawa opublikować go.
— Jesteś pan pewien, że tajemnicę tę przeniknąłem?
— Znasz ją, jestem pewien. Z dnia na dzień śledziłem bieg twoich myśli i postępy twojego śledztwa. Gdyby Bredoux nie był ciebie zranił, byłbyś już wtenczas wszystko powiedział. Przez wzgląd na ojca, wstrzymałeś swoje wyjawienie. Lecz dzisiaj obiecałeś je dziennikowi, oto krótka wzmianka. Artykuł masz patowy. Jutro pójdzie do druku.
— Prawda.
Lupin wstał, ręką machnął w powietrzu i krzyknął:
— A ja ci mówię, że artykuł ten nie będzie drukowany.
— Będzie, — rzekł Beautrelet, wstając również.
Nareszcie obaj przeciwnicy stali naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. Twarz Izydora wyrażała energię. Możnaby powiedzieć, że iskra jakaś roznieciła nieznane uczucia, jak zuchwałość, miłość własną, namiętność walki i odurzający szał niebezpieczeństwa.
Lupin zaś, był w swoim żywiole, nareszcie ujrzał szpadę nienawistnego przeciwnika.
— Czy już dany artykuł?
— Nie jeszcze.
— Masz go przy sobie?
— Nie głupim! Jużbym go nie był miał w tej chwili.
— Więc gdzie jest?
— Oddałem go jednemu z redaktorów w podwójnej kopercie. Jeżeli o północy nie wrócę do redakcyi, ma go dać do druku.
— Ah! łajdak, — mruknął Lupin, — wszystko przewidział.
Wściekłość go żarła.
Beautrelet uśmiechnął się szyderczo i ironicznie, odurzony odniesionym tryumfem.
— Milcz, smarkaczu, — ryczał Lupin, — ty więc nie wiesz, kim jestem, i że gdybym chciał... Daję słowo, ma odwagę śmiać się!
Głucha zapanowała cisza. Następnie Lupin zbliżył się i utkwiwszy wzrok w oczach Izydora Beautrelet, rzekł głucho:
— Polecisz do redakcyi „Grand Journalu“.
— Nie.
— Podrzesz swój artykuł.
— Nie.
— Postarasz się widzieć z naczelnym redaktorem.
— Nie.
— Powiesz mu, że się omyliłeś.
— Nie.
— I napiszesz inny artykuł, w którym potwierdzisz wiadomość wszystkim znaną.
— Nie.
Lupin pochwycił żelazną linijkę i załamał ją w przystępie złości. Przerażająca bladość pokryła jego oblicze. Otarł krople potu, które perliły się na jego czole. On, który nigdy nie zaznał oporu przeciw swej woli, upór tego chłopca, doprowadził go do szaleństwa.
Oparł obie ręce na ramionach Izydora Beautrelet i dobitnie sylabizował:
— Ty wszystko to uczynisz, Beautrelet, ty powiesz, że ostatnie twe odkrycia przekonały cię o mojej śmierci. Ty powiesz tak, ponieważ ja chcę, ponieważ wszyscy muszą wierzyć, że umarłem. Ty powiesz dlatego.... że, gdybyś tak nie powiedział, to...
— Gdybym tak nie powiedział, to...
— Ojciec twój zostanie uprowadzony w ten sam sposób co Ganimard i Sherlock Holmes.
Beautrelet uśmiechnął się.
— Nie śmiej się... odpowiadaj.
— Odpowiadam, że jest mi niewymownie przykro sprzeciwić się panu, lecz obiecałem mówić, więc powiem prawdę.
— Mów w tym sensie, jak cię pouczyłem.
— Nie, będę mówił prawdę — wykrzyknął z zapałem Beautrelet. — Nie rozumiesz pan tej radości, raczej potrzeby powiedzenia głośno tej prawdy, którą odgadłem i wykombinowałem. Artykuł będzie drukowany tak, jak go napisałem. Dowiedzą się wszyscy, że Arsen Lupin żyje, i z jakich powodów chciał uchodzić za umarłego. Publiczność dowie się wszystkiego.
I dodał z uśmiechem:
— Zaś ojciec mój nie będzie uprowadzony.
Zamilkli znowu, mierząc się wzrokiem. Była to chwila stanowcza, przed ostatecznym ciosem. Lecz, któż go zada?
Lupin szepnął:
— Tej nocy, nie odebrawszy ode mnie innego rozporządzenia, dwóch moich przyjaciół mają rozkaz uprowadzenia ojca twego.
Wybuch śmiechu był mu odpowiedzią.
— Czy nie możesz zrozumieć, łotrze, — wykrzyknął Beautrelet, — że byłem na tyle przezorny? Czy ty myślisz, że byłem tak ograniczony, aby ojca odesłać do domu, do osamotnionego mieszkanka na wsi?
Oh! jaki ładny uśmiech ironiczny ożywił twarz młodzieńca! Uśmiech niebywały! widoczny wpływ Arsena Lupin.... I ta zuchwałość mówienia po imieniu, postawiła go w jednej chwili na równi z przeciwnikiem!...
Ciągnął dalej.
— Widzisz, Lupin, twój największy błąd, to... myśleć, że twoje kombinacye są nieomylne. No, poddajesz się? Ty jesteś przekonany, że zawsze i wszędzie musisz zwyciężyć... zapomniałeś tylko, że inni również mają swoje kombinacye.. Moja była bardzo prosta, mój kochany przyjacielu.
Było prześlicznie słuchać jego mowy. Chodził tam i napowrót z rękami w kieszeniach. Doprawdy w tej chwili pomścił wszystkie ofiary wielkiego awanturnika. Ciągnął dalej:
— Lupin, ojciec mój nie jest w Sabaudyi. Znajduje się obecnie w przeciwnej stronie Francyi, w centrum wielkiego miasta, strzeżony przez dwudziestu naszych przyjaciół, którzy mają rozkaz nie odstępować ojca, aż do zakończenia naszej walki. Chcesz szczegółów? Powiem ci... Mieszka obecnie w Cherbourgu, w domu jednego z urzędników arsenału, słyszysz, znajduje się w arsenale, który zamykają nocą, a do którego we dnie można dostać się tylko za specyalnem pozwoleniem i w towarzystwie przewodnika.
Stanął, spojrzał przekornie Arsenowi w oczy i zapytał:
— Cóż ty na to mistrzu?
Od kilku minut Lupin stał nieruchomo. Żaden muszkuł nie drgnął w twarzy. O czem myślał? Co postanowił uczynić? Kto tylko znał gwałtowność jego charakteru, mógł przypuścić jedno rozwiązanie: że rzuci się na przeciwnika i zdławi go ostatecznie.
— Cóż ty na to, mistrzu? — powtórzył Beautrelet.
Lupin pochwycił telegram, leżący na stole, podał go, i rzekł, panując nad sobą:
— Patrz, dzieciaku, czytaj.
Beautrelet spoważniał, uderzony słodyczą głosu przeciwnika, rozwinął papier, a za chwilę unosząc oczy szepnął:
— Cóż to znaczy?... Nic nie rozumiem....
— Lecz rozumiesz zapewne pierwsze słowo, — rzekł Lupin... — pierwsze słowo depeszy... to jest nazwisko miejscowości, z której jest wysłane... patrz... Cherbourg.
— Tak, tak... — bełkotał Beautrelet... — tak... rozumiem... Cherbourg... a cóż dalej?
— Dalej?... Zdaje mi się, że wiadomość dosyć zrozumiała: „Zabranie kosza dokonane... towarzysze pojechali z nim i czekają na dalsze rozporządzenia do jutra ósmej rano. Wszystko w porządku“. Czego więc nie możesz zrozumieć? Co znaczy słowo „kosz?“ Mój Boże, nie mogli przecież napisać „stary pan Beautrelet“. Nie rozumiesz w jaki sposób zamach ten został dokonany? Jakim cudem ojciec twój został wydobyty z arsenału, w którym go strzegło dwudziestu ludzi? Ależ to drobnostka. Najważniejsza, że „kosz“ wyekspedyowany. Cóż ty na to, dzieciaku?
Izydor całą siłą woli panował nad sobą, aby nie dać poznać, co się w nim dzieje. Lecz widocznem było drżenie ust, a oczy błędnie przesuwały się z przedmiotu na przedmiot, nie zatrzymując się nigdzie. Wykrztusił kilka słów, naraz zamilkł i ukrywając twarz w dłoniach, wybuchł spazmatycznem łkaniem:
— Oh! ojcze... ojcze...
Rozwiązanie nieoczekiwane przez Arsena Lupin, lecz jak wzruszające i naiwne!
Z niezadowoleniem Lupin chwycił za kapelusz i chciał odejść. Lecz w progu zatrzymał się, wahał się chwilę, następnie powoli wrócił na swoje miejsce.
Łkanie młodzieńca wznosiło się, jak skarga dzieciny, której wyrządzono krzywdę. Łzy spływały przez skrzyżowane palce. Lupin schylił się i nie dotykając Izydora, rzekł głosem, w którym nie było cienia szyderstwa, ani obrażającej litości, jaką zwykle uczuwa zwycięzca:
— Nie płacz, mały. Są to ciosy, na które trzeba być przygotowanym, rzucając się naoślep w walkę, jak ty to czynisz. Czekają ciebie może większe klęski... Jest to przeznaczenie bojowników, trzeba to przyjąć z odwagą.
Ciągnął dalej z pewną słodyczą:
— Widzisz, miałeś racyę, mówić, że nie jesteśmy nieprzyjaciółmi. Wiedziałem o tem od dawna. Od pierwszej chwili uczułem dla ciebie niewytłómaczoną sympatyę... dla twojej inteligencyi — podziw... Dlatego chciałbym ci powiedzieć... lecz nie chciałbym cię zranić... ale muszę ci powiedzieć... A więc, zaprzestań walki... Nie mówię to przez próżność, ani dlatego, abym ciebie lekceważył.... lecz widzisz... siły nasze są tak nierówne... Ty nie wiesz, jakimi środkami rozporządzani, ty nie znasz mojej woli, ani pomysłów, jakimi do celu dążę. Pomyśl tylko, że przez całe, moje życie pracowałem, jak skazaniec, aby dojść do tego typu doskonałości, który chciałem stworzyć... który stworzyłem... Więc cóż? Cóż ty zrobić możesz? Proszę cię więc... zrzeknij się walki... byłbym bowiem zmuszony zrobić ci krzywdę, a byłoby mi to bardzo przykro...
Kładąc mu rękę na czoło, powtarzał:
— Raz drugi mówię... zrzeknij się walki, Któż wie, czy nie wpadniesz w sidła, które może już są zastawione?
Beautrelet odjął ręce od ócz; nie płakał już. Lecz czy słuchał potoku słów Arsena Lupin? Możnaby wątpić, sądząc z roztargnionego wyrazu twarzy.
Kilka minut panowało milczenie. Zdawał się zastanawiać jeszcze nad powziętem postanowieniem, rozważać wszystkie za i przeciw, okoliczności sprzyjające i niesprzyjające.
Wreszcie rzekł do Arsena Lupin:
— Jeżeli zmienię artykuł, jeżeli potwierdzę śmierć pana, jeżeli zobowiążę się prawdy nie wyjawić, przysięgasz mi pan, że ojciec mój będzie wolny?
— Przysięgam ci. Towarzysze moi uwieźli twego ojca automobilem do małego miasteczka. Jeżeli więc artykuł w „Grand Journalu“ będzie takim, jak powiedziałem, dam znać telefonicznie, aby ojca twego wypuścili na wolność.
— Poddaję się warunkom pana, — rzekł Beautrelet.
Uważał, że po odebranej porażce, dłuższy pobyt nie ma żadnego celu, pochwycił więc kapelusz, skłonił się mnie i Arsenowi Lupin i wyszedł.
Lupin patrzał za nim, gdy usłyszał hałas zatrzaśniętych drzwi, szepnął:
— Biedny chłopiec...
Następnego dnia rano, posłałem służącego, aby mi przyniósł najnowszy numer „Grand Journalu“. Po pół godzinie wrócił z mozolnie nabytym egzemplarzem, gdyż prawie we wszystkich agencyach odnośny numer był wyprzedany.
Gorączkowo otworzyłem dziennik i na pierwszem miejscu spostrzegłem artykuł Izydora Beautrelet. Podaję go tak, jak go miały wszystkie dzienniki:

Dramat w Ambrumesy.

Zważywszy na szczupłość miejsca, nie mogę czytelnikom wyjawić myśli moich i zabiegów, dzięki którym doszedłem do wyświetlenia dramatu, czyli podwójnego dramatu w Ambrumesy. Zadowolnię się tylko wyjawieniem dwóch myśli przewodnich i opowiem w prosty sposób całe zajście, trzymając się porządku faktów, jak następowały po sobie.
Może czytelnik zauważy, że niektóre fakta nie są sprawdzone, i że pozostawiam miejsce przypuszczeniom. Prawda. Lecz zdaje mi się, że moja hipoteza spoczywa na tylu faktach wyświetlonych, że te, które nie są zbadane, są mimo to tak jasne, że trzeba je przyjąć w ten sposób, a nie w inny. Często strumyk zaginie pod skałami, a mimo to rozpoznamy go, że to ten sam, o kilkanaście kroków dalej.
Przechodzę więc do wyświetlenia pierwszej zagadki. W jaki sposób Lupin, śmiertelnie ranny, mógł żyć przez czterdzieści dni, bez opieki, bez lekarstw, bez pokarmu, w głębi ciemnej nory?
Zacznijmy więc od początku. W czwartek, 16-go kwietnia, niespodzianie zaskoczony, w wykonaniu najśmielszego przedsięwzięcia, ucieka drogą koło ruin i pada, raniony kulą. Czołga się mozolnie, pada, to znów się podnosi, ożywiony nadzieją, że dojdzie do kaplicy. W kaplicy jest krypta, którą przypadkiem odkrył. Jeżeli się tamdotąd dostanie, jest ocalony. Z siłą energii dochodzi, tylko kilka metrów go dzieli od pewnego schronienia, gdy słyszy zbliżające się kroki. Nieprzyjaciel nadchodzi. Jest to panna de Saint-Veran.
Taki jest prolog, a właściwie pierwsza część dramatu.
Cóż zaszło między nimi? Tem łatwiej można odgadnąć, że ciąg dalszy tej awantury sam daje nam wskazówki. U nóg młodej dziewczyny spoczywa człowiek, wyczerpany, który w kilka minut ma być pochwycony. Człowieka tego ona raniła. Czyż wyda bezbronnego?
Jeżeli on jest mordercą Jana Daval, tak, niech się sprawiedliwości stanie zadość. Lecz w krótkich słowach ranny wyjawia prawdę prawnie popełnionego morderstwa przez jej wuja, pana des Gesvres.
Wierzy mu. Cóż ma więc czynić? Nikt ich nie widzi. Służący Wiktor pilnuje furtki. Drugi, Wojciech, stojąc na balkonie stracił ich z oczu. Czyż wyda człowieka, którego raniła?
Uczucie litości, które wszystkie kobiety zrozumieją, owładnęło młodą dziewczyną. Według rady Arsena Lupin, opatruje ranę i podwięzuje swoją chustką, aby nie zostawić śladu krwi. Następnie kluczem danym jej przez niego, otwiera kaplicę, pomaga mu wejść. Zamyka, odchodzi. W tej chwili nadchodzi Wojciech.
Gdyby wtenczas zajrzano do kaplicy, możnaby go było pochwycić, gdyż przez kilka chwil nie mógł był odzyskać sił, aby unieść flisy i zejść schodami do krypty. Lecz przejrzenie kaplicy nastąpiło dopiero w sześć godzin później. Lupin jest więc ocalony, i ocalony przez kogo? przez tę, która byłaby go o włos zabiła.
Teraz więc, czy chce lub nie chce, panna de Saint-Veran staje się jego wspólniczką. Jest zmuszona prowadzić dalej rozpoczęte dzieło, gdyż w przeciwnym razie ranny zginąłby w ukryciu, do którego dopomogła mu się schronić.
Obowiązek, ten nie jest dla niej uciążliwy, zna bowiem wszelkie wybiegi i umie doskonale radzić. Ona daje zły rysopis Arsena Lupin (proszę przypomnieć sobie sprzeczne zeznania kuzynek). Ona również odgaduje, nie wiem za pomocą jakich znaków, wspólnika w pseudo-woźnicy. Ona oznajmia mu nagłą potrzebę operacyi. Ona, bez wątpienia podkłada fałszywy kaszkiet. Ona również, jest autorką owej sławnej karteczki, w której jej osoba jest zagrożoną — po takim dowodzie, któż ją posądzi o współdziałanie?
To ona również, w chwili gdy chciałem sędziemu powierzyć moje pierwsze spostrzeżenia, utrzymuje, że widziała mnie w lasku dnia poprzedniego, podsuwa panu Filleul podejrzenie, wskutek czego musiałem zamilknąć. Niebezpieczny to manewr, gdyż wzbudza we mnie podejrzenie co do jej osoby, lecz manewr niezawodny, aby zyskać na czasie, a mnie zamknąć usta.
I ona również, przez czterdzieści dni żywi Arsena Lupin, przynosi mu lekarstwa (można zapytać się aptekarza w Ouville, pokaże recepty, które robił dla panny de Saint-Veran). To ona w końcu, która go pielęgnuje, bandażuje, czuwa nad nim i go wyleczy.
Tak więc kończy się pierwsza, z dwóch zagadek. Arsen Lupin znalazł w blizkości, w zamku samym, pomoc, której niezbędnie potrzebował, najpierw, aby nie być wykrytym, następnie aby żyć.
Więc Arsen Lupin żyje. I teraz właśnie zachodzi druga zagadka, czyli drugi dramat w Ambrumesy. Dlaczego Lupin, będąc przy życiu i wolny, stanąwszy znowu na czele swojej bandy, możny i silny jak przedtem, dlaczego Lupin robi nadludzkie wysiłki, o które się co chwilę potykam, aby utrwalić wiarę w śmierć swoją?
Trzeba sobie uprzytomnić, że panna de Saint-Veran była bardzo piękną. Fotografie jej, które dzienniki zamieszczały po jej zniknięciu, dają słabe wyobrażenie o jej urodzie. Nastąpiło więc to, co musiało nastąpić. Lupin który przez czterdzieści dni widywał tę piękną dziewczynę, który pragnął jej obecności, który wyczuwał jej urok i słodycz, który wchłaniał ciepło jej oddechu, gdy się nad nim pochyliła, otóż Lupin zakochał się w swojej pielęgniarce. Wdzięczność zmienia się niebawem w miłość, uwielbienie — w namiętność. Ona jest jego wybawieniem, lecz jest zarazem radością jego oczu, marzeniem samotnych godzin, jego jasnością, jego nadzieją, życiem jego.
Lupin szanuje ją, nie wyzyskuje jej poświęcenia, aby przez nią kierować bandą. To też wyczuwa się w tym czasie niepewne ruchy owej bandy. Lecz kocha ją bardzo i gdy panna de Saint-Veran nie da się wzruszyć miłości, która ją obraża, gdy wizyty u niego stają się rzadsze, w miarę jak przychodzi do siebie, gdy odwiedziny te ustają zupełnie w chwili, gdy powrócił do zdrowia... zrozpaczony, odurzony boleścią, czyni straszne postanowienie. Wychodzi ze swego ukrycia, przygotowuje zamach, i 6-go czerwca, za pomocą swoich wspólników uprowadza młodą dziewczynę.
Lecz nie kończy się na porwaniu. Lupin nie chce, aby wszyscy o tem wiedzieli. Trzeba położyć kres wszelkim poszukiwaniom, wszelkim domysłom, nawet wszelkim nadziejom: panna de Saint-Veran uchodzić musi za umarłą. Morderstwo jest więc zmyślone, są nawet dowody podane. Dokonanie zbrodni jest niezaprzeczone. Zbrodnia skądinąd przewidziana, zapowiedziana przez wspólników, zbrodnia popełniona, aby pomścić śmierć naczelnika. Wszyscy łatwo w to uwierzą.
Lecz nie starczy wiara, trzeba mieć niezbite dowody. Lupin przewiduje, że odgadnę okradzenie kaplicy, że odnajdę kryptę. Jeżeli krypta pustą, wiara w śmierć jego pryśnie.
Krypta więc nie będzie pustą. Również śmierć panny de Saint-Veran będzie niepewną, jeżeli morze nie wyrzuci jej ciała.
Więc morze wyrzuci ciało panny de Saint-Veran.
Trudności niemożliwe do wykonania. Tak, dla każdego innego, ale nie dla Arsena Lupin...
Odgaduję więc okradzenie kaplicy, odnajduję kryptę, schodzę do schronienia Arsena Lupin. Jego ciało tam jest!
Wszyscy więc uwierzyli w jego śmierć. Tylko ja nie przypuszczałem na chwilę tej ewentualności (z początku przez intuicyę, następnie przez dowodzenie). Podpadło mi najpierw, że głaz kamienny był położony z nadzwyczajną dokładnością, tak, że za najlżejszem poruszeniem spadając, musiał koniecznie upaść na głowę i zmiażdżyć ją, tak, że jej rozpoznać nie było można.
W pół godziny później dowiaduję się, że ciało panny de Saint-Veran znaleziono na skałach, koło Dieppe, czyli ciało, które mienią być nieszczęśliwej ofiary, gdyż na jednej ręce zauważono bransoletkę podobną do tej, którą nosiła panna de Saint-Veran. Jest to bowiem jedyny znak, gdyż trup jest niemożliwy do rozpoznania.
Nad tymi wypadkami zastanawiam się i rozumiem. Kilka dni przedtem czytałem w jednym numerze „Vigie de Dieppe“ wiadomość, że jakieś małżeństwo z Ameryki odebrało sobie życie podczas pobytu w Envermeu i że tej samej nocy ciała ich znikły. Jadę więc do Envermeu. Wiadomość zgadza się z prawdą, co się zaś tyczy zniknięcia ciał, powiadają mi, że bracia nieszczęśliwych zabrali, po dokonaniu zwykłych badań.
Niema wątpliwości, że bracia ci nazywają się Arsen Lupin i Spółka.
Tak więc wiemy, z jakiego powodu Lupin zmyślił morderstwo młodej dziewczyny i dlaczego sam chciał uchodzić za umarłego. Kocha i nie chce, aby ktokolwiek o tem wiedział. Ażeby dojść do celu nie cofa się przed niczem, popełnia nie do uwierzenia podobną kradzież dwóch ciał, których potrzebuje do odegrania komedyi. Tak więc będzie miał spokój. Nikt nie dojdzie do prawdy, którą chce stłumić.
Nikt?... Są wprawdzie trzej przeciwnicy, którzy mogą powziąć pewne wątpliwości. Ganimard, którego oczekiwano. Sherlock Holmes, który co tylko wsiadał do doróżki, i ja, który byłem na miejscu. Grozi mu więc trojakie niebezpieczeństwo.
Lecz Lupin da sobie radę. Uprowadza Ganimard’a i Sherlocka Holmesa, sekretarzowi Bredoux każe załatwić się ze mną.
Jedna rzecz zostaje tylko ciemną. Dlaczego Bredoux działając z rozkazu Arsen Lupin, z taką wściekłością starał się odebrać dokument „Aiguille creuse“ (wydrążona igła)? Wiedzieli przecież, że odbierając go, nie mogli wymazać z mojej pamięci tekstu pięciu linijek. Dlaczego więc bali się, że rodzaj papieru lub jaki inny znak, mógłby dostarczyć jakichś wiadomości?
Pomijając tę sprawę, starałem się wyjawić prawdę afery w Ambrumesy. Powtarzam, że moje przypuszczenia odgrywają wielką rolę. Mam jednak nadzieję, że gdy wszystkie fakta będą dokładnie znane i zbadane, potwierdzą tylko moją hipotezę“.
Tak więc Izydor Beautrelet, zachwiany na chwilę zapowiedzianem porwaniem ojca, i zrezygnowawszy, w końcu nie mógł się zdecydować milczeć. Prawda była za piękną i za nadzwyczajną; dowody, które mógł dostarczyć były za logiczne i za przekonywujące. Cały świat czekał na jego wyjaśnienia. Więc powiedział.
Tego samego dnia, wieczorne dzienniki donosiły o porwaniu starego pana Beautrelet. Izydor został o tem zawiadomiony depeszą, to 3-iej po południu.
Dla Izydora Beautrelet cios był bardzo bolesny. W gruncie rzeczy, publikując ten artykuł, nie wierzył w możność porwania. Wszelkie ostrożności bowiem były doskonale obmyślane. Przyjaciele jego w Cherbourgu, nie mieli tylko strzedz jego ojca, lecz mieli krok w krok za nim chodzić, nie puszczać go samego, nawet żaden list nie miał dojść jego rąk, któryby nie był wpierw przejrzany i otworzony. Nie było więc żadnego niebezpieczeństwa. Sądził więc, że Lupin, chcąc zyskać na czasie, starał się swego przeciwnika sparaliżować.
Cios więc był nieprzewidziany, a odczuł go tem boleśniej, że całe pół dnia musiał stracić bezczynnie. Jedna myśl go nie opuszczała: jechać tam jak najprędzej, przekonać się naocznie o całem zajściu i poczynić pierwsze kroki w celu odszukania ojca.
Wysłał więc telegram do Cherbourga. Koło ósmej był na dworcu Saint-Lazare, a w kilka minut pociąg unosił go w stronę morza.
Po godzinie dopiero, przeglądając dziennik wieczorny, który był kupił na bulwarze, przeczytał ów sławny list, w którym Arsen Lupin odpowiada na jego artykuł umieszczony rano.

„Panie Dyrektorze!
„Nie przeczę bynajmniej, że moja skromna osobistość, która w czasach więcej heroicznych zaginęłaby niepostrzeżona, uwydatniła się w naszej epoce miernoty. Lecz egzystuje pewna granica, poza którą nie wolno nikomu przekroczyć, pod karą niehonorowej niedyskrecyi. Jeżeli nie uszanujemy życia prywatnego, jakąż opiekę będzie miał obywatel?
„Co się zaś mnie tyczy, to niedyskrecyę tę już popełniono, powiedziano prawdę, nie robię więc żadnych trudności w dokompletowaniu tejże. Tak, panna de Saint-Veran żyje. Tak, kocham ją. Tak, mam to zmartwienie, że nie jestem kochany. Tak, śledztwo małego Izydora Beautrelet jest przedziwne co do ścisłości i dokładności. Tak zgadzam się z nim we wszystkich punktach. Niema więc już tajemnicy. Niema więc zagadki. Więc cóż?...
„Ugodzony w najgłębsze tajniki mej duszy, krwawiącej jeszcze z zadanych ran najokrutniejszych, bo moralnych, proszę, aby nie wydawano na pastwę publiczności moich najświętszych uczuć i najskrytszych pragnień. Proszę o pokój, pokój, który jest mi potrzebny, abym uzyskał miłość panny de Saint-Veran, i aby zatrzeć w jej pamięci te tysiączne upokorzenia, które znosiła ze strony wuja i kuzynki — co nie było zaznaczone — jako uboga krewna. Panna de Saint-Veran zapomni tę nienawistną przeszłość. Wszystko, co tylko zapragnie, choćby najcudniejsze cacko, choćby najdrogocenniejszy skarb świata, rzucę jej pod stopy. Będzie szczęśliwą; będzie mnie kochała.
„Żeby więc dojść do tego celu, zaznaczam raz jeszcze, potrzebuję spokoju. Dlatego to składam broń, i niosę moim nieprzyjaciołom gałązkę oliwną — przestrzegając równocześnie, że odrzucenie mojej propozycyi mogłoby mieć dla nich najgorsze skutki.
„Jeszcze słów kilka dotyczących się pana Harlingtona. Pod tem nazwiskiem kryje się bardzo dobry chłopiec, sekretarz amerykańskiego miliardera Cooley, który miał zlecenie wykupić możliwie wszystkie cenne dzieła sztuki. Nieszczęście chciało, że wpadł właśnie na mego przyjaciela Stefana de Vaudreix alias Arsena Lupin. Dowiedział się, że niejaki hrabia de Gesvres chce sprzedać cztery obrazy Rubensa, pod tym warunkiem, że będą zastąpione czterema kopiami, i że nikt o tej sprzedaży się nie dowie. Mój przyjaciel Vaudreix podjął się skłonić także pana de Gesvres do sprzedania kaplicy. Pertraktacye były prowadzone w najlepszej wierze ze strony mojego przyjaciela Vaudreix, a w największej dyskrecyi ze strony pana Harlingtona, aż do dnia, w którym obrazy i rzeźby przewiezione zostały w pewne miejsce, a pan Harlington znalazł się w więzieniu. Nie pozostaje więc nic innego, jak wypuścić na wolność niefortunnego Amerykanina, gdyż grał tylko rolę oszukanego; następnie zelżyć miliardera Cooley, gdyż obawiając się nieprzyjemności, nie upomniał się nawet o swego sekretarza; w końcu powinszować mojemu przyjacielowi Stefanowi Vaudreix, gdyż, chcąc ukarać moralność publiczną, zatrzyma te sto tysięcy franków, odebrane, jako zadatek, od niesympatycznego Cooleya.
„Wybacz pan, mój kochany dyrektorze, że tak długo zajmuję czas jego drogi i bądź przekonany o prawdziwości mojego szacunku. Arsen Lupin“.

Izydor Beautrelet zastanawiał się również głęboko nad każdem słowem tego listu, jak nad dokumentem „Aiguille creuse“. Doszedł bowiem do tego przekonania, że Lupin nic nie pisał, nic nie wyjawiał, bez koniecznej potrzeby, bez powodów, które wypadki następne wyświetlały dziś lub jutro.
Lecz jakiż powód zmusił go do napisania tego listu? Z jakiej tajemnej przyczyny przyznawał się do miłości nieodwzajemnionej? Czy tam trzeba szukać czegoś więcej, czy też może w wyjaśnieniu, tyczącem się pana Harlingtona, czy też między liniami trzeba szukać tego czegoś, niepochwytnego?
Przez dwie godziny siedział Beautrelet w swoim przedziale trwożny i zatopiony w myślach. List ten w zbudzał w nim nieufność, tak wyglądał, jak gdyby dla niego był napisany, jak gdyby jego osobiście chciał wywieść w pole. Pierwszy raz owładnął nim strach, ponieważ nie zaczepiano go otwarcie. Myślał przytem o starym ojcu, uprowadzonym z jego winy, i zapytywał się z niepokojem, czy nie lepiej zaniechać tak nierównej walki?.
Zniechęcenie to nie trwało długo. Wysiadłszy bowiem o szóstej rano z wagonu i pokrzepiwszy się krótkim snem, nabrał znowu wiary w siebie.
Na dworcu oczekiwał go Froberval z córeczką dwunastoletnią, urzędnik arsenału, który był przyjął starego Beautrelet w gościnę.
— I cóż? — zapytał Beautrelet.
Poczciwiec zaczął narzekać, lecz Beautrelet przerwał mu, a pociągnąwszy go do poblizkiej restauracyi, kazał podać kawę i począł wypytywać, nie pozwalając mu odchodzić od przedmiotu.
— Ojciec mój nie został uprowadzony, nieprawda, to niemożliwe?
— Niemożliwe. A mimo to zniknął.
— Od kiedy?
— Nie wiemy dokładnie.
— Jakto?.
— Nie wiemy. Gdy wczoraj rano o szóstej nie zeszedł, jak zwykle, otworzyłem drzwi. Już go nie było.
— A przedwczoraj był jeszcze?
— Tak. Przedwczoraj nie wychodził z pokoju. Czuł się trochę niezdrów, więc Karolka zaniosła mu śniadanie w południe i obiad o siódmej wieczorem.
— Więc zniknięcie jego nastąpiło między siódmą w wieczór przedwczoraj a szóstą rano wczoraj.
— Tak, podczas zeszłej nocy, tylko...
— Tylko?
— Tylko, że nocą nie można wyjść z arsenału.
— W takim razie nie wyszedł?
— Lecz go niema, gdyż z towarzyszami przeszukaliśmy cały arsenał.
— W takim razie wyszedł.
— Niemożliwe. Wszystkie wyjścia strzeżone. Beautrelet zamyślił się, następnie zapytał:
— Cóż dalej?
— Potem poszedłem zawiadomić komisarza.
— Przyszedł do pana?
— Tak i przeszukaliśmy jeszcze raz wszędzie, a gdy straciliśmy wszelką nadzieję, wtedy to telegrafowałem do pana.
— Czy w pokoju było łóżko rozebrane?
— Nie.
— Czy pokój był w nieładzie?
— Nie. Znalazłem jego fajkę na zwykłem miejscu, i książkę, którą czytał. Znalazłem nawet w książce tę oto fotografię pana.
— Pokaż pan.
Froberval podał mu fotografię. Beautrelet zadziwił się. Była to amatorska fotografia, na której poznał siebie z rękoma w kieszeni; za tło służył trawnik, w głębi widoczne drzewa i ruiny.
Froberval zauważył:
— To musi być ostatnie zdjęcie pana, któreś ojcu przysłał. Zobacz pan, na drugiej stronie jest nazwisko fotografa R. de Val. data... 3go kwietnia i nazwisko miasta Lion... może to Lion-sur-Mer?
Izydor obrócił fotografię i przeczytał tę krótką notatkę własną jego ręką pisaną:
R. de Val. — 3. 4 — Lion.
Przez kilka minut panowała cisza, wreszcie rzekł:
— Nie pokazywał panu mój ojciec tej fotografii?
— Nie... i zdziwiłem się, gdy ją wczoraj zobaczyłem... gdyż często z nami mówił o panu!
Znowu milczenie, lecz tym razem dłuższe. Froberval szepnął:
— Mam zajęcie panie... moglibyśmy może iść do domu...
Zamilkł. Izydor nie spuszczał z oczu fotografii, oglądał ją na wszystkie strony. W końcu zapytał:
— Znajduje się może o jaką małą milkę od miasta jaka oberża Lion d’Or?
— Tak, tak, będzie mila.
— Na drodze do Valognes, nieprawda?
— Na drodze do Valognes, rzeczywiście.
— W takim razie przypuszczam, że w oberży tej zamieszkała banda Arsena Lupin. Stamtąd porozumieli się z moim ojcem.
— Co za myśl! Ojciec pański z nikim się nie widział, z nikim nie mówił.
— Nikogo nie widział, lecz użyli pośrednictwa.
— Jaki masz pan dowód?
— Tę fotografię.
— Przecież to pana?
— Tak moja, lecz ja jej ojcu nie dałem. Nie znałem jej nawet. Zdjęcie zostało dokonane bez mojej wiedzy, między ruinami w Ambrumesy, prawdopodobnie przez sekretarza Bredoux, który był wspólnikiem Arsena Lupin, jak to panu wiadomo.
— Więc?
— Więc fotografia ta służyła za paszport, dzięki której wzbudzili ufność w moim ojcu.
— Lecz któż, któż mógł ją przynieść?
— Tego już nie wiem, w każdym razie jasne, że ojciec mój wpadł w pułapkę. Powiedziano mu, że jestem w okolicy, że chciałbym się z nim widzieć, i że mu naznaczam miejsce spotkania, oberżę Lion d’Or.
— Ależ panie, to głupstwo wszystko, skądże pan tak sądzisz?
— To jasne. Naśladując moje pismo oznaczyli dokładnie miejsce spotkania... Route de Valognes (droga do Valognes) 3 kl. 400, oberża Lion. Ojciec mój poszedł więc na to spotkanie, i pochwycili go. To jasne.
— Dobrze — szepnął Froberval przygnębiony — dobrze... niech tak będzie, zajście to miało taki przebieg jak pan mówisz, lecz, panie, to nie wyjaśnia, w jaki sposób pan Beautrelet mógł wyjść nocą?
— Wyszedł za dnia, pocóż miał czekać nocy, aby iść na schadzkę.
— Psiamać! jakże to możliwe, kiedy przedwczoraj przez cały dzień nie wychodził?
— Idź pan przekonać się jeszcze o tem, odnajdź pan tego człowieka, który przedwczoraj po południu był na odwachu.... Tylko pospiesz się pan, jeżeli mnie chcesz zastać.
— Pan wyjeżdżasz zaraz?
— Tak, następnym pociągiem.
— Jakto... a śledztwo, kiedy pan rozpocznie?
— Moje śledztwo ukończone. Wiem prawie wszystko, co chciałem wiedzieć. Za godzinę opuszczam Cherbourg.
Froberval wstał. Spojrzał na Izydora Beautrelet przestraszonym wzrokiem, zawahał się na chwilę, wreszcie pochwycił kaszkiet i rzekł:
— Idziesz ze mną, Karolinko?
— Niech zostanie, — rzekł Beautrelet, — potrzebuję jeszcze kilka wiadomości, których mi może udzielić, a potem pogadamy sobie trochę, znam ją przecież od dziecka.
Froberval odszedł. Zostali sami i długie zapanowało milczenie. Minuty uciekały, chłopiec przyszedł pobrać puste filiżanki i odszedł. Oczy młodzieńca spotkały się ze wzrokiem dziecka, wtenczas Beautrelet z największą słodyczą położył rękę na rączkach dziewczynki. Spojrzała na niego przestraszona, następnie chowając główkę w dłonie wybuchła płaczem.
Pozwolił jej się wypłakać, dopiero po niejakim czasie rzekł:
— Tyś to wszystko zrobiła, nieprawda? Tyś była pośredniczką? Ty zaniosłaś ojcu tę fotografię, przyznajesz się, nieprawda? I zmyśliłaś mówiąc, że przedwczoraj był jeszcze ojciec mój w pokoju, gdyż wiedziałaś dobrze, że go już nie było, bo ty pomogłaś mu wyjść z arsenału, nieprawda?...
Nie odpowiadała, ciągnął więc dalej:
— Dlaczego to zrobiłaś? Pewnie dano сi za tę przysługę pieniądze... abyś sobie co kupiła... jaką sukienkę...
Odjął jej rączki od twarzy i uniósł główkę. Ujrzał biedną twarzyczkę załzawioną, niespokojną i bezgranicznie smutną.
— Już stało się, — rzekł Beautrelet, — niema o czem mówić. Nie pytam się wcale, w jaki sposób to uczyniłaś... Chciałbym tylko, abyś mi to powiedziała, co może być dla mnie użyteczne.... Podpadło ci co u tych ludzi.... jakie słowo? W jaki sposób dokonali porwania?
Odpowiedziała w tej chwili:
— Automobilem... słyszałam, jak o tem mówili.
— W którą stronę jechali?
— Tego, to już nie wiem.
— Nie wyrzekli przy tobie żadnego słowa, któreby mogło nas na ślad naprowadzić?
— Żadnego... Jeden wprawdzie z tych panów mówił: „Nie możemy tracić czasu... jutro rano o ósmej ma tam do nas patron nasz telefonować...
— Gdzie... tam?
— To jest... Nie mogę sobie przypomnieć.
— Myśl dziecko... przypominaj sobie... było to zapewne nazwisko miasta, nieprawda?
— Tak... nazwisko zaczynało się na „chateau....“
— Chateaubriant?... Chateau-Thierry?...
— Nie... nie...
— Może Chateauroux?
— Таk... Chateauroux...
Beautrelet nie czekał, aż wypowie ostatnią sylabę. Porwał się z miejsca, a nie troszcząc się ani o Frobervala, ani o dziewczynkę, pobiegł, jak strzała, na dworzec.
— Proszę... o bilet do Chateauroux...
— Przez Le Mans i Tours?
— Naturalnie najkrótszą drogę... Czy będę na miejscu rano?
— Oh! nie...
— Więc w południe? Na wieczór?
— Ah! nie, w takim razie musisz pan jechać kuryerem przez Paryż... Kuryer do Paryża wychodzi o ósmej... będzie już zapóźno....
Lecz jeszcze nie było zapóźno, Beautrelet zdążył wskoczyć.
— Byłem tylko godzinę w Cherbourgu, — rzekł zacierając ręce z zadowoleniem, — lecz godzinę tę dobrze zużyłem.
Nie sądził na chwilę, aby Karolinka miała go okłamać, czytał dobrze w jej oczach wstyd z popełnionej winy, i radość równocześnie, że winę tę w części będzie mogła naprawić. Był pewien, że Chateauroux było to miasto, o którem wspominał Lupin, a dokąd miał przesłać swoim wspólnikom wiadomość telefoniczną.
Gdy tylko przybył do Paryża, Beautrelet przedsiębrał wszystkie ostrożności, aby nie być śledzonym i poznanym. Rozumiał, że to ważna chwila. Był bowiem na dobrej drodze, która prowadziła go do jego ojca, lecz jeden fałszywy krok, a wszystko przepadnie.
Zaszedł do jednego z kolegów uniwersyteckich, po godzinie zaś wyszedł zupełnie zmieniony. Byłto Anglik około lat trzydziestu, ubiór miał bronzowy w kratkę, krótkie spodnie, wełniane pończochy, kaszkiet stosowny do podróży. Twarz umalowana i wąski pas wyżej brody. Wskoczył na rower, do którego były przymocowane wszelkie przybory malarskie i udał się na dworzec Austerlitz.
Nocował w Issoudun. Na drugi dzień rano wsiadł na rower i pojechał do Chateauroux. O siódmej poszedł na pocztę prosząc o połączenie telefoniczne z Paryżem. Ponieważ musiał czekać, wdał się więc w rozmowę i dowiedział się, że pozawczoraj o tej samej godzinie, jakiś pan w ubraniu automobilowem, czekał również na połączenie z Paryżem.
Miał więc dowód, o to mu chodziło.
Po południu dowiedział się od pewnych świadków, że jakiś automobil jechał drogą z Tours, przez miasteczko Buzancais, następnie przez Chateauroux i zatrzymał się niedaleko za miastem u brzegu lasu.
Około godziny dziesiątej zjawił się obok automobilu jakiś kabriolet, który oddalił się następnie przez dolinę Bouzanne na południe. Zauważono, że koło woźnicy siedział inny człowiek.
Automobil zaś udał się w przeciwną stronę, na północ, w stronę Issoudun.
Z łatwością Izydor odnalazł właściciela kabrioletu, lecz tenże nie umiał nic powiedzieć, I jak tylko tyle, że wynajął kabriolet i konia jednemu panu, który następnego dnia ekwipaż odwiózł.
Wreszcie wieczorem Beautrelet doszedł do Przekonania, że automobil jechał prosto do Issoudun i w stronę Orleanu, to znaczy, w stronę Paryża.
Z tego wszystkiego wnosić było można, że ojciec jego, stary Beautrelet znajdował się ukryty w tej okolicy. Widocznie przewieźli go do jakiegoś miejsca, które już naprzód przeznaczone było.
— Miejsce, w którem uwięziono ojca, znajduje się więc niedaleko odemnie, — mówił sobie Beautrelet, — może o dziesięć mil lub piętnaście w okrąg, a ojciec wyczekuje mnie, abym go uwolnił. Jest blisko. Oddycha ten samem, co ja, powietrzem.
Zaraz więc zabrał się do poszukiwań. Wydobywszy kartę sztabową, podzielił miejscowość na okręgi, które zwiedzał od wsi do wsi, rozpytując wieśniaków, rozmawiając z nauczycielami, z burmistrzami, z proboszczami, wypytując kobiety. Zdawało mu się, że postępując w ten sposób, prędko dojdzie do celu. Cel jego rozszerzył się, już nietylko ojca szukał, miał bowiem nadzieję, że odnajdzie tych wszystkich, których Lupin uprowadził: Rajmundę de Saint-Veran, Ganimarda, Sherlocka Holmesa i wielu, wielu innych, a dotarłszy do nich, wejdzie w sam środek fortecy Arsena Lupin, do tego niezbadanego ukrycia, gdzie prawdopodobnie przechowywał skarby kradzione.
Lecz po dwóch tygodniach bezowocnych poszukiwań, zapał jego zmniejszył się znacznie, i prędko stracił zaufanie. Dojście do jakiegoś celu stawało mu się z dnia na dzień bardziej nieprawdopodobne. Mimo, że nie zaprzestał dalszych poszukiwań, byłby się san wielce zadziwił, gdyby był na jakiś ślad natrafił.
Dnie schodziły monotonne, nie przynosząc żadnych zmian. Czytając gazety, dowiedział się, że hrabia de Gesvres z córką wyjechał do Nicei, dowiedział się również, że Harlington został wypuszczony na wolność.
Następnie przeniósł się w inną okolicę. Był dwa dni w okolicy la Chatre, dwa dni w Argenton. Ten sam rezultat. Chciał sprawę uważać za przegraną. Widocznie kabriolet, którym ojca jego wywieźli, stanął na jakim popasie, skąd innym jechał dalej. Tak więc dociec niczego nie było można, a Bóg wie, w jakiej okolicy znajdował się nieszczęśliwy.
Myślał już o wyjeździe.
Gdy tymczasem jednego poniedziałku rano zadrżał, ujrzawszy adres na kopercie jednego z listów, które mu z Paryża przysyłano. List był niefrankowany. Takie wzruszenie go ogarnęło, że przez kilka minut nie mógł się zdecydować na otwarcie go, aby nie doznać zawodu. Ręce mu się trzęsły. Czyż to możliwe? Nie była to jaka zasadzka, zgotowana przez piekielnego wroga?
Rozdarł kopertę. Był to list od ojca, własną jego ręką pisany. Pismo to posiadała wszelkie właściwości tak mu dobrze znane.
Czytał:

„Czy dojdzie do rąk twoich te kilka słów, mój synu? Śmiem powątpiewać.
„Całą noc, w której mnie uprowadzono, jechaliśmy automobilem, rano zaś końmi. Nie mogłem nic widzieć, gdyż miałem przewiązane oczy. Sądząc z wegetacyi parku, zamek, w którym mnie zamknięto, musi znajdować się w centrum Francyi.
„Na drugiem piętrze znajduje się mój pokój o dwóch oknach, z których jedno, prawie że zarosłe glicynią. Po południu wolno mi w pewnych godzinach przechadzać się po parku, lecz pod takim dozorem, który na sekundę nie traci mnie z oka.
„Na wszelki przypadek piszę do ciebie ten list, który przywiążę do kamyszka. Może w który dzień uda mi się go przez mur przerzucić, a jaki poczciwy wieśniak podniesie.
„Lecz nie kłopocz się o mnie. Obchodzą się ze mną z wszelkiemi względami.
„Całuje cię twój ojciec, który cię bardzo kocha, a który martwi się, że sprawiać ci przykrość. Beautrelet.“

Izydor obejrzał kopertę, stempel pocztowy był Cuzion, Indre.
Indre! Jest to ten właśnie departament, w którym bobruje od tygodni całych.
Zajrzał do przewodnika, który zawsze nosił przy sobie. Cuzion, obwód Eguzon... I w tej okolicy był także!
Dla wszelkiej ostrożności zmienił swoją powierzchowność. Przebrał się więc za rękodzielnika i udał się w stronę Cuzion. Jest to mała wioska, nie będzie mu więc trudno odnaleźć człowieka, który list zaniósł na pocztę. Okoliczności sprzyjały mu.
— Dopytujesz się, kto oddał list na pocztę w ostatnią środę? — spyta burmistrz, poczciwy mieszczanin, do którego udał się Beautrelet. — Czekaj, zdaje mi się, że będę ci mógł dać bliższe szczegóły... W sobotę rano przyszedł do mnie ojciec Charel, ślifierz, który objeżdża wszystkie targi w okolicy, i spytał się: „Panie burmistrzu, czy list bez znaczka pocztowego dojdzie?“ — „Naturalnie“. — „Dojdzie do rąk przeznaczonych“. — „A jakże, trzeba tylko przy odbiorze coś dopłacić“.
— Gdzież ten człowiek mieszka? — spytał Beautrelet.
— Mieszka o tam... na wzgórzu... w domku obok cmentarza... Czy mam iść z panem?
Chałupka ta stała samotnie w środku ogródka. Gdy do niej wchodzili, z psiej budy wyleciały trzy sroki, lecz pies nie odezwał się, nie zaszczekał.
Beautrelet zdziwił się. Podszedł bliżej. Pies leżał na brzuchu, z wyciągniętemi łapami, nieżywy.
Pospiesznie wpadli do domu; drzwi były otwarte.
Weszli. W głębi izby niskiej i wilgotnej, na słomie, na ziemi leżała postać człowieka w ubraniu.
— Ojciec Carel, — wykrzyknął burmistrz, — czy on także nie żyje?
Ręce miał biedak zimne jak lód, twarz trupiobladą, lecz serce biło jeszcze słabo i wolno, zaś na ciele nie miał żadnej rany.
Starali się go przywrócić do życia, lecz gdy nie mogli go w żaden sposób ocucić, Beautrelet pojechał szukać lekarza. Również lekarz nic na to nie poradził, a chory, zdawało się, nie miał żadnych cierpień. Możnaby powiedzieć, że spał tylko, lecz snem sztucznym, jak gdyby był uśpiony za pomocą jakiego narkotyku lub hypnozy.
Beautrelet czuwał nad nim, to też następnej nocy zauważył, że oddech stawał się silniejszy, i ciało ożywiało się, jak gdyby wyrywało się z jakichś niewidzialnych więzów.
Wcześnie rano obudził się i zabrał się do swoich zwykłych czynności, jadł, pił, poruszał się. Lecz przez cały dzień nie mógł odpowiedzieć na pytania młodego człowieka, słowa wyrzeczone nie były przez mózg zrozumiane.
Następnego dnia zapytał się Izydora:
— Co pan tu robisz, panie?
Pierwszy raz zapytał, zadziwiony obecnością obcego człowieka.
Powoli odzyskał całą przytomność umysłu, rozmawiał, robił plany, co do swoich podróży. Lecz, gdy Beautrelet zapytał, co zaszło przed jego snem, nie umiał mu odpowiedzieć.
I Beautrelet widział po wyrazie twarzy, że rzeczywiście nie rozumie. Zapomniał wszystkie zdarzenia od piątku wieczora. Opowiadał co robił rano, co robił po południu, jakie interesa załatwił na targu, co jadł w oberży. Potem... potem... nic sobie nie przypominał. Myślał, że przebudził się następnego dnia.
Dla Izydora Beautrelet był to wielki cios. Prawdę miał tak blisko. Oczy tego człowieka widziały mur, za którym ojciec jego był uwięziony, ręce te trzymały ów list, i mogły były wskazać, w którem miejscu ów list podniosły. I od tego człowieka, który mu mógł tyle powiedzieć, nie miał wydobyć najmniejszego słówka.
Oh! Beautrelet poznał w tem całem zajściu rękę Arsena Lupin! On tylko mógł razić częściową śmiercią człowieka, którego świadectwo mogło mu być nie na rękę. Beautrelet był pewien, że Lupin nie wie o liście, który został przez mur wyrzucony, gdyż umiałby w inny sposób zaradzić, lecz musiano mu dać znać, że więzień stara się porozumieć na zewnątrz. W ten sposób usunął możliwe oskarżenie tego przechodnia. Nikt więc teraz nie wiedział, że za temi murami znajduje się więzień, który oczekuje wybawienia.
Czy nikt? Beautrelet wiedział. Lecz ojciec Carel nie mógł mówić! Ale można dowiedzieć się, dokąd na targ jechał i jaką drogą wracał. Może w ten sposób do czego dojdzie.
Aby nie wzbudzić podejrzenia, Izydor nie odwiedzał więcej ojca Carel. Dowiedział się tylko, że w piątek odbywa się targ w Fresselines, oddalonem o kilka mil. Można było dostać się tamdotąd traktem, lub też polną drogą o wiele bliższą.
W piątek więc wybrał się traktem do Fresselines, lecz po drodze nie zauważył żadnego muru, ani sylwetki starego zamku.
Zjadł więc śniadanie w oberży przy rynku i chciał już wracać do domu, gdy spostrzegł ślifierza Carel, popychającego swój wózek. Zaczął go więc śledzić, lecz w znacznej odległości.
Ślifierz załatwiwszy swoje sprawy i naostrzywszy kilka tuzinów noży, wracał do domu, lecz zupełnie inną drogą, która prowadziła i do Crozant i do Eguzon.
Beautrelet szedł za nim. Lecz nie upłynęło pięciu minut, gdy spostrzegł, że nie on sam tylko śledzi poczciwca. Jakieś indywiduum szło miedzy nimi, które stawało, gdy ślifierz stanął, a szło dalej, gdy tenże się ruszył.
— Czuwają nad nim, — pomyślał Beautrelet, — chcą się zapewne przekonać, czy nie stanie pod murami...
Serce mu biło. Stanowcza chwila nadchodziła.
Wszyscy trzej szli jeden za drugim, i tak doszli do Crozant, znanego ze wspaniałych ruin swego zamku. Ślifierz Carel zatrzymał się tam przez godzinę. Następnie zeszedł do rzeki i przeszedł most.
W tejże chwili stało się coś, co zastanowiło Izydora Beautrelet. Nieznajomy nie przeszedł mostu. Stanął, patrzał za ślifierzem, a gdy go stracił z oczu, skręcił w bok na ścieżkę.
Co robić? Beautrelet wahał się; zdecydował się wreszcie iść za nieznajomym.
— Przekonał się, — pomyślał Beautrelet, — że Carel jechał prosto do domu. Jest więc spokojny i wraca. Dokąd? Do zamku?...
Przeczuwał, że dochodził do celu. Człowiek przeszedł przez ciemny lasek i wyszedł znowu w pole.
Gdy Beautrelet, idąc za nim z lasku wyszedł, zdziwił się, nie ujrzawszy nieznajomego. Szukał go wzrokiem, lecz wtem tłumiąc okrzyk, cofnął się czemprędzej w las, chowając się za drzewa. Po prawej stronie bowiem zauważył wysoki mur, za którym można było dostrzedz zabudowania.
To tam! To tam! Te mury więziły jego ojca! Znalazł wreszcie miejsce, w którem Lupin osadził swoje ofiary!
Nie śmiał się prawie ruszyć ze swego ukrycia. Powoli więc, czołgając się na prawo, dotarł na wierzchołek wzgórza. Mur w tem miejscu jeszcze był wyższy, mimo to zauważył dach zamku w stylu Ludwika XIII, nad którym wznosiły się wieżyczki w kształcie kosza, z pośród których sterczała jedna wieża bardzo wysoka i śpiczasta.
W ten dzień Beautrelet nie robił dalszych kroków. Musiał się namyślić i zastanowić, jak postępować, aby żadna czynność nie zależała od przypadku. Wrócił więc do domu.
Przechodząc przez most, napotkał dwie wieśniaczki, które zapytał:
— Kobietki, jak nazywa się ten zamek tam za lasem?...
— Nazywa się, panie, Aiguille (igła).
Rzucił to pytanie nie przywiązując do niego żadnego znaczenia. Odpowiedź odebrana wstrząsnęła nim.
— Zamek Aiguille... Ah!... a gdzież się znajdujemy? w departamencie Indre?
— Ależ nie. Indre jest po tamtej stronie rzekł... Tutaj jest Creuse.
Izydor dostał zawrotu głowy. Zamek Aiguille! departament Creuse! Aiguille Creuse! Otóż rozwiązanie dokumentu! Zwycięstwo więc całkowite i ostateczne po jego stronie.
Nie rzekłszy słowa, odwrócił się tyłem do obydwóch kobiet i odszedł zataczając się, jak pijany.


VI.

Postanowił działać bez pomocy policyi obawiając się jej powolnego działania, jej śledztwa nieuniknionego, a wskutek tego rozgłoszenia całej sprawy. Gdyby się Lupin dowiedział, że miejsce jego schronienia wykryte, uszedłby niezawodnie w tej chwili.
Dnia następnego biorąc manatki pod pachę, opuścił swoją kwaterę, w której mieszkał w okolicy Cuzion. W pierwszem napotkanem zagajeniu zrzucił ubranie rękodzielnika i przeistoczył się znowu w młodego Anglika malarza. W tem przebraniu udał się do notaryusza w Eguzon, najważniejszej miejscowości tej okolicy.
Opowiadał mu, że zakątek ten Francyi nadzwyczajnie mu się podoba, i gdyby znalazł odpowiednie mieszkanie, osiedliłby się chętnie z rodzicami.
Notaryusz wymienił kilka nazwisk, które Beautrelet sobie zanotował. Przy tej sposobności zapytał o zamek Aiguille nad brzegiem rzeki Creuse, o którym mu mówiono.
— Tak, lecz zamek Aiguille, który należy od pięciu lat do jednego z moich klientów, nie jest do sprzedania.
— Czy właściciel tam mieszka?
— Tak, mieszkał, a właściwie jego matka. Lecz zamek ten nie podobał jej się, utrzymywała, że za smutny, wskutek tego wyprowadzili się w zeszłym roku.
— Obecnie nikt więc tam nie mieszka?
— Owszem, wynajęty jest na sezon latowy baronowi Anfredi.
— A baron Anfredi jak wygląda? czy młody i dosyć otyły?
— Mój Boże, nie wiem... Właściciel sam to załatwił. Obeszło się bez kontraktu, tylko za piśmienną umową...
— Lecz pan znasz tego barona?
— Nie panie! Nie wychodzi wcale z zamku... podobno wyjeżdża tylko czasem automobilem i to nocą. Zakupna zaś robi stara kucharka, która z nikim nie rozmawia. Dziwni jacyś ludzie...
— Nie przypuszczasz pan, żeby właściciel chciał sprzedać zamek?
— Wątpię, zamek ten jest historyczną pamiątką, budowany w czystym stylu Ludwika XIII. Wiem tylko tyle, że mu bardzo na posiadaniu tego zamku zależało, chyba, że zmienił zdanie...
— Możesz mi pan powiedzieć jego nazwisko i wskazać mieszkanie?
— Ludwik Valmeras, ulica Mont-Thabor, Nr. 34.
Na najbliższej stacyi Beautrelet wsiadł do pociągu idącego do Paryża. Na trzeci dzień, po kilku wizytach bezowocnych, zastał wreszcie Ludwika Valmeras. Był to człowiek koło lat trzydziestu, o szczerej i sympatycznej twarzy. Beautrelet zdecydował się otwarcie przystąpić do rzeczy. Dał się więc poznać i opowiedział, jakie kroki przedsiębrał, aby dojść do wytkniętego celu.
— Mam wszelkie powody przypuszczać, że ojciec mój uwięziony jest w zamku Aiguille, i to prawdopodobnie w towarzystwie innych ofiar. Prosiłbym więc pana, abyś zechciał powiedzieć mi, co wiesz o swoim lokatorze.
— Nie wiele. Zeszłej zimy w Monte-Carlo spotkałem barona Anfredi. Gdy się dowiedział, że jestem właścicielem zamku Aiguille, zrobił mi propozycyę, abym mu zamek odnajął, miał bowiem zamiar przepędzić lato we Francyi.
— Jest to jeszcze młody człowiek...
— Tak, o energicznym wyrazie ócz i blond włosach.
— Brodę ma trochę ryżą, nieprawda?
— Tak, przedzieloną, ubiera się zwykle skromnie, na sposób anglikańskich księży.
— To on, — szepnął Beautrelet, — to on, tak, jak go widziałem, rysopis zgadza się zupełnie....
— Jakto!... Pan myślisz...
— Nie tylko myślę, lecz jestem pewien, że lokator pański — to Arsen Lupin.
Historya ta rozweseliła Ludwika Valmeras. Znał bowiem wszystkie awantury Arsena Lupin, i przebieg walki między Izydorem Beautrelet. Z radości zatarł ręce.
— To doskonale! Zamek Aiguille stanie się sławnym... nie będę się zresztą o to gniewał, gdyż od czasu jak się moja matka wyprowadziła, myślałem go sprzedać przy pierwszej nadarzającej się sposobności. Po takiem zajściu łatwiej przyjdzie mi znaleźć kupca. Tylko...
— Tylko?
— Prosiłbym pana działać w największej tajemnicy, i dopiero w ostatecznym razie wezwać policyę.
Beautrelet przedłożył panu Valmeras swój plan. Przedstawił mu, że ma zamiar iść sam, nocą, przejść mur i zaczaić się w parku.
Ludwik Valmeras przerwał mu.
— Nie przejdziesz pan tak łatwo tak wysokiego muru. A jeżeli przejdziesz, wpadniesz na dwa olbrzymie psy, które należą do mojej matki, a które w zamku zostawiłem.
— Ba! Jedna pigułka..
— No dziękuję... Lecz przypuśćmy, że pan ujdziesz przed psami, cóż dalej? W jaki sposób dostaniesz się do zamku? Drzwi są żelazne, a okna okratowane. A chociażbyś pan wszedł, któż panu wskaże właściwy pokój? jest ich ośmdziesiąt.
— Tak, ale pokój o dwóch oknach na drugiem piętrze...
— Znam ten pokój, nazwaliśmy go pokotem glicynii. Lecz w jaki sposób go odnajdziesz? W zamku są trzy klatki schodowe i niezliczona moc kurytarzy. Chociażbym panu dał plan, i opisał drogę, jeszczebyś pan zabłądził.
— Chodź pan ze mną, — rzekł śmiejąc się Beautrelet.
— Niemożliwe. Przyrzekłem matce, że przyjadę do niej nad Riwierę.
Beautrelet wrócił do swego przyjaciela, u którego zamieszkał i zajął się zaraz przygotowaniami. Lecz nad wieczorem, w chwili, gdy Beautrelet chciał wyjeżdżać, odwiedził go Valmeras.
— Chcesz mnie pan zabrać? — zapytał.
— Czy tylko chcę!
— W takim razie towarzyszę panu. Osobliwość wyprawy zaciekawia mnie. Myślę, że się nudzić nie będziemy, i bawi mnie, zostać wmieszany w całą tę sprawę.... Następnie moje towarzystwo nie będzie dla para bez korzyści. Patrz pan, co przyniosłem, a co, przypuszczam odda nam znaczną przysługę.
To mówiąc, wydobył klucz, przyzwoitych rozmiarów i cały zardzewiały.
— I klucz ten otwiera?... — zapytał Beautrelet.
— Małe przejście w murze, opuszczone i nieznane od wieków, przejście to zapomniałem wskazać mojemu lokatorowi. Wychodzi właśnie na pole, wprost na brzeg lasu...
Beautrelet przerwał:
— Znają to przejście. Tędy właśnie zniknął ów nieznajomy, którego śledziłem. Wyprawa zapowiada się więc świetnie, jestem pewien zwycięstwa.
...We dwa dni później do Crozant przybył wóz cyganów, których przywódzca uzyskał pozwolenie zamieszkania za wsią w jakiejś starej stodole. Oprócz przywódzcy, który nie był kim innym jak Ludwikiem Valmeras, znajdowało się jeszcze trzech młodych ludzi, zajętych wyplataniem starych krzeseł, t. j. Beautrelet i dwóch kolegów z liceum Janson.
Przepędzili tam trzy dni, wyczekując pomyślnej nocy, bez księżyca. Przez ten czas każdy na swoją rękę, pokryjomu, obchodził wkoło zamku. Razu jednego Beautrelet wynalazł owo tajemnicze przejście w murze, zarosłe głogami i prawie niewidoczne.
Nareszcie czwartego wieczoru, niebo zaciągnęło się czarnemi i dużemi chmurami, a Valmeras zadecydował, udać się na wyprawę. Gdyby zaś zauważyli, że nie skończy się pomyślnie, to mieli się wrócić.
Ostrożnie więc wszyscy czterej przeszli lasek. Następnie Beautrelet doczołgał się do owego przejścia, a kalecząc sobie niemiłosiernie ręce kolcami głogów, zdołał ostrożnie włożyć klucz w zamek. Powoli przekręcił. Czyż furtka ta otworzy się? Czy nie zamknięta przypadkiem zasuwką z drugiej strony? Pchnął więc, drzwi otworzyły się bez zgrzytu, bez szelestu. Był w parku.
— Jesteś pan? — zapytał Valmeras, — czekaj pan na mnie. Wy, panowie, zostańcie tutaj na straży, aby nam ucieczki nie odcięto. Skoro usłyszycie najlżejszy, lecz podejrzany hałas, w tej chwili zagwizdać.
Następnie chwycił Izydora Beautrelet za rękę i zagłębili się w ciemności parku. Po chwili weszli na trawnik środkowy. Równocześnie księżyc wyjrzał z za chmur. W świetle jego ujrzeli zamek z ową wysoką i śpiczastą wieżyczką, której zawdzięczał zapewne swoją nazwę. W oknach nie było światła. Cisza wokoło.
Valmeras uchwycił ramię towarzysza.
— Cicho.
— Co się stało?
— Psy tam... widzisz pan...
Usłyszeli warczenie. Valmeras gwizdnął po cichu. Dwie białe sylwetki rzuciły się ku nim i w kilku susach olbrzymie zwierzęta leżały u stóp swego pana.
— Tak grzecznie, dzieci... leżeć tam... dobrze... nie ruszyć się...
Zwracając się zaś do Izydora, rzekł:
— Teraz chodźmy. Jestem spokojny.
— Znasz pan dobrze drogę?
— Tak, zbliżamy się do tarasu.
— A potem?
— Przypominam sobie, że z lewej strony znajduje się jedno okno, którego okiennice źle się zamykają, z łatwością będziemy mogli otworzyć je z zewnątrz.
Gdy doszli do wskazanego miejsca, okiennica przy małem natężeniu otworzyła się rzeczywiście. Dyamentem Valmeras przerżnął szybę. Zrobiwszy w ten sposób dziurę, włożył rękę i otworzył okno. W jednej chwili znaleźli się obaj w pokoju.
— Pokój ten, o którym wspominałeś, — rzekł Valmeras, — znajduje się na końcu kurytarza, który dzieli lewe skrzydło na dwie części. Na prawo zaś znajduje się obszerny westybul, zdobiony posągami; w głębi tegoż są schody, któremi wyjdziemy w bliskości pokoju zajmowanego przez ojca pańskiego.
Uszedł kilka kroków.
— Beautrelet, idziesz pan?
— Tak... tak...
— Jakto, przecież pan stoisz... Co panu jest?...
Pochwycił go za rękę. Była zimna jak lód. Zauważył, że Beautrelet przysiadł na ziemi.
— Co panu jest? — powtórzył.
— Nic... to przejdzie.
— Lecz cóż jest?
— Boję się...
— Pan się boisz!
— Tak, — przyznał się Beautrelet. — To nerwy... Często mi się zdarza, że nie mogę nad niemi zapanować... a szczególnie dzisiaj, ta cisza... wzruszenie... A potem, od czasu pchnięcia nożem przez owego sekretarza... Lecz, to przejdzie... o, już przechodzi...
Zdołał się już podnieść, a Valmeras wyprowadził go z pokoju. Po omacku szli przez kurytarz, i tak cicho, że jeden kroków drugiego nie słyszał.
Słaby blask światła zdawał się oświecać westybul, do którego teraz skręcili. Valmeras zajrzał. Nocna lampka stała na schodach.
— Stój! — szepnął Valmeras.
Obok lampki stał mężczyzna, trzymając w ręce fuzyę.
Czyż zauważył ich? Może. W każdym razie coś go zafrapowało, gdyż fuzyę przyłożył do ramienia.
Beautrelet upadł na kolana za jakiemś drzewem, nie śmiejąc oddychać. Serce mu biło jak młotem.
Tymczasem panująca cisza uspokoiła strażującego mężczyznę. Fuzyę opuścił, lecz uporczywie patrzył w stronę owego drzewa.
Upłynęło dziesięć, dwadzieścia minut, strasznych, długich, jak wieczność. Promień księżyca przedarł się przez okienko nad schodami, i długą, jasną smugą leżał na ziemi. I naraz Beautrelet zauważył, że smuga ta prawie niewidocznie, a jednak porusza się w jego stronę. Może drugie dwadzieścia minut, a nawet dziesięć starczy, aby mu twarz oświetliła.
Krople potu spadały mu z czoła na drżące ręce. Przestrach jego był tak potężny, że chciał wstać i uciekać. Lecz przypomniał sobie, że Valmeras jest z nim. Szukał go więc oczyma, i zdziwił się, widząc go, a raczej domyślając się, że czołga się w stronę stróżującego człowieka, korzystając z panujących ciemności, zasłoniony drzewami i posągami. Dochodził prawie do schodów, oddalony zaledwie kilka kroków od człowieka.
Jak postąpi? Czy przejdzie mimo niego? Czy sam pójdzie wybawić więźnia? Lecz czy zdoła przejść?
Beautrelet stracił go z oczu, lecz miał przeczucie, że się coś stanie.
Naraz jakiś cień rzucił się na stojącego na straży, lampka zgasła, było tylko słychać hałas walki. Beautrelet przybiegł. Obydwóch ciała leżały na ziemi. Chciał się schylić, lecz w tejże chwili usłyszał głuchy jęk, westchnienie, równocześnie jeden z napastników pochwycił go za rękę.
— Prędko... chodźmy.
Byłto Valmeras.
Weszli na drugie piętro, na kurytarz wyłożony dywanem.
— Czwarty pokój na lewo, — szepnął Valmeras.
Wkrótce znaleźli drzwi tego pokoju. Jak się tego spodziewali, więzień był zamknięty na klucz. Potrzebowali więc pół godziny, długie pół godziny nadludzkich wysiłków, aby odbić zamek. Wreszcie weszli.
Po omacku Beautrelet doszedł do łóżka. Ojciec jego spał.
Ostrożnie go przebudził.
— To ja, ojcze, Izydor... i jeden przyjaciel... nie bój się niczego... wstań... tylko cicho...
Ojciec ubrał się pospiesznie, a gdy mieli wychodzić, rzekł im:
— Nie jestem sam w tym zamku...
— Ah! któż jest? Ganimard? Holmes?
— Nie, nie widziałem ich przynajmniej.
— Więc kto?
— Jakaś panienka.
— To panna de Saint-Veran bez wątpienia.
— Nie wiem. Widziałem ją z daleka kilka razy w parku... następnie wychylając się z mojego okna widzę jej okno. Dawała mi znaki.
— Wiesz ojcze, gdzie znajduje się jej pokój?
— Tak, w tym samym kurytarzu, trzeci pokój na prawo.
— To pokój błękitny, — rzekł Valmeras — tam prowadzą podwoje, będziemy mieć mniej pracy.
W stosunkowo krótkim czasie udało im się wyważyć jedną połowę drzwi.
Ojciec Beautrelet zdecydował się uprzedzić młodą dziewczynę.
W dziesięć minut później wyszedł z pokoju w towarzystwie kobiety.
— Miałeś słuszność, — rzekł do syna, — to panna de Saint-Veran.
Wszyscy czworo zeszli na dół. Valmeras schylił się nad leżącym bezwładnie człowiekiem, a uprowadzając ich do pokoju, którym weszli, rzekł:
— Nie umarł, żyć będzie.
— Ah! — westchnął Beautrelet z pewną ulgą.
— Na szczęście, ostrze mego noża zesunęło się... pchnięcie nie jest śmiertelne.
Wyszedłszy z pałacu zostali przyjęci przez owe dwa kolosalne psy, które odprowadziły ich aż do furtki. Tam Beautrelet odnalazł przyjaciół i małe to towarzystwo opuściło park. Była godzina trzecia z rana.
Zwycięstwo to nie mogło zadowolić Izydora Beautrelet. Umieściwszy bezpiecznie ojca i młodą dziewczynę, wypytywał ich o osoby, które w zamku mieszkały, a szczególniej wypytywał się o wszystko, co się tyczy Arsena Lupin. Dowiedział się więc, że Lupin co trzy lub cztery dni przyjeżdżał wieczorem automobilem, a rano wracał. Za każdej swojej bytności odwiedzał obydwóch więźniów, którzy nie mieli dosyć słów na wypowiedzenie, jaką grzecznością i względami ich otaczał. Na razie Lupin nie musiał się znajdować w zamku.
Oprócz niego widywali tylko starą kobietę, która zajmowała się domem i gospodarstwem i dwóch ludzi, którzy ich strzegli, dwóch podwładnych zapewne, sądząc z postawy i fizyognomii.
— Mimo to są to dwaj wspólnicy, — zauważył Beautrelet, — a właściwie trzej, licząc kobietę. Jest to gruba zwierzyna, której nie trzeba pozwolić umknąć. Nie traćmy więc czasu...
Wskoczył na rower, pojechał do Eguzon, zbudził żandarmeryę, jednem słowem cały świat poruszył, i koło ósmej wrócił do Crozant w towarzystwie brygadyera i ośmiu żandarmów. Dwóch zostawiono na straży przy wozie, dwóch postawiono przy przejściu w murze, a czterech z Izydorem Beautrelet i Ludwikiem Valmeras udało się głównemi drzwiami do zamku.
Za późno. Bramę już zastali na rozcież otwartą. Jakiś wieśniak powiedział im, że przed godziną automobil wyjeżdżał z zamku.
Dokonana rewizya nie dowiodła niczego. Znaleziono tylko kilka obroży, trochę bielizny, kilka garnków... to wszystko.
Co zadziwiło Izydora Beautrelet jak również Ludwika Valmeras, to zniknięcie rannego. Nie spostrzegli nawet najmniejszego śladu walki, na posadzce nie było kropli krwi.
Tak więc żaden dowód widoczny nie mógł świadczyć o bytności Arsena Lupin w zamku Aiguille. Nawet możnaby posądzić o kłamstwo Izydora i Ludwika Valmeras i starego Beautrelet i pannę de Saint-Veran, gdyby w końcu nie wykryto, obok pokoju zajmowanego przez pannę de Saint-Veran, z pół tuzina przecudnych bukietów, z przypiętą karteczką „Arsen Lupin“. Bukiety przez nią wzgardzone, zwiędłe, zapomniane.
Jeden z nich, oprócz zwykłej karteczki miał przypięty list, którego Rajmunda nie była zauważyła. List ten po południu otworzony przez sędziego śledczego, zawierał dziesięć stron prośb, zaklęć, obietnic, groźb, słów rozpaczy, wybuchy miłości, która stale była wzgardzona i odepchnięta.
List kończył się temi słowy: „Przyjdę we wtorek w wieczór, Rajmundo. Namyśl się do tego dnia. Co do mnie, nie chcę dłużej czekać. Jestem na wszystko zdecydowany“.
W ten sam wtorek w wieczór Beautrelet uwolnił pannę de Saint-Veran.
Na początku października Beautrelet wrócił na uniwersytet, aby kończyć rozpoczęte kursa i przygotować się do egzaminu. Życie jego toczyło się znowu cicho i spokojnie. Cóż bowiem mogło się stać? Przecież walka była skończona.
Lupin musiał mieć jasne pojęcie o swej porażce, nie zostawało mu nic innego, jak pogodzić się z losem, co też uczynił, gdyż pewnego dnia Ganimard i Holmes znowu się zjawili. Powrót ich był bardzo prozaiczny. Znaleziono ich uśpionych, skrępowanych i zakneblowanych na bulwarze Orfevres, naprzeciw prefektury policyi. Po tygodniowem oszołomieniu, powrócili do swoich zajęć i opowiadali — właściwie tylko Ganimard, gdyż Holmes zaciął się w milczeniu — że odbył na jachcie „Hirondelle“ wokoło Afryki podróż nadzwyczaj przyjemną i pouczającą, podczas której uważał się zupełnie wolnym, z wynikiem godzin, które przepędzał w zamkniętej kajucie, gdy załoga wstępowała do portów.
Co się zaś tyczy złożenia ich na bulwarze Orfevres, to sobie nic nie przypomina, musiał być kilka dni przedtem uśpiony.
Uwolnienie obydwóch więźniów, było niejako złożeniem broni ze strony Arsena Lupin.
Jeszcze jedno zdarzenie świadczyło jasno o poddaniu się jego, mianowicie zaręczyny Ludwika Valmeras z panną de Saint-Veran. Stosunki bowiem, w jakich żyli młodzi ludzie, spowodowały między nimi pewną zażyłość, która z czasem przemieniła się w miłość.
Ludwikowi Valmeras podobał się urok trochę melancholicznej Rajmundy, ona zaś, doświadczona życiem, pragnęła jakiejś opieki. To też zajęcie się nią Ludwika Valmeras i udział, jaki brał w uwolnieniu jej, podziałały kojąco na jej zbolałą duszę.
Dnia ślubu oczekiwano z pewnym niepokojem. Czy Lupin nie będzie chciał odbić narzeczonej? Czy spokojnie przyjmie zrządzenie losu, który go na zawsze rozłączy z ukochaną? Dwa lub trzy razy zauważono jakieś nieznane osoby, które śledziły willę, w której mieszkał Ludwik Valmeras; jednego nawet razu Valmeras musiał się bronić przed napaścią rzekomego pijaka, który doń strzelił, lecz na szczęście kula przeszyła tylko kapelusz. To wszystko. Ślub odbył się spokojnie w oznaczonym dniu i w oznaczonej godzinie i Rajmunda de Saint-Veran stała się panią Valmeras.
Zdawało się, że Opatrzność sama była po stronie Izydora Beautrelet, zapewniwszy mu zwycięstwo. Publiczność odczuła to. To też między jego wielbicielami powstała myśl, aby urządzić na jego cześć wielki bankiet. Myśl tę przyjęto ogólnie z entuzyazmem. Rozesłano więc trzysta zaproszeń. Prasa wypisywała hymny pochwalne. Bankiet zaś był tem, czem być obiecywał, t. j. apoteozą.
Beautrelet był skromny jak zwykle, trochę zdziwiony, z powodu nieustających oklasków, trochę zażenowany, podczas mów wygłaszanych na jego cześć jako największego i najdzielniejszego detektywa... trochę zażenowany, lecz bardzo wzruszony.
Wzruszenie to wyjawił w kilku słowach, które się ogólnie podobały. Mówił o swej radości i o swej dumie. Panował nad sobą bardzo, a mimo to doznawał chwil niewypowiedzianej rozkoszy. Uśmiechał się do swoich przyjaciół, do kolegów z liceum, do Ludwika Valmeras, który przyszedł, aby mu specyalnie powinszować. Uśmiechał się również do pana de Gesvres i do swego ojca.
W chwili, gdy kończył mowę, trzymając kielich w ręce, jakiś hałas wszczął się na drugim końcu sali, i zauważono, że ktoś ostro gestykulował, wywijając dziennikiem. Spokój zapanował wreszcie, lecz ciekawość była tak wielka, że podawano sobie ów dziennik z rąk do rąk. Lecz kto tylko okiem nań rzucił, wydawał okrzyk zdziwienia.
— Czytajcie! czytajcie! — wołano z przeciwnej strony stołu.
Goście siedzący przy pierwszym stole wstali. Starszy pan Beautrelet poszedł po dziennik i podał go synowi.
— Czytaj! czytaj! — wołali.
— Słuchajcie! Beautrelet będzie czytał!
— Cicho! — krzyknęli inni.
Beautrelet wstał, zwrócił się do publiczności i szukał oczyma artykuł, który mógł wzbudzić takie zaciekawienie, a spostrzegłszy tytuł, podkreślony niebieskim ołówkiem, wzniósł rękę na znak ciszy i zaczął głośno czytać:
List otwarty od pana Massiban, członka akademii.
„Panie Dyrektorze!
Przypadek pozwolił mi odnaleźć małą broszurkę z roku 1815, która nosi tytuł: „Zagadki historyczne przez M. H...., starego oficera Ludwika XVI“.
Tomik ten nie ma wielkiej wartości. Jego zagadki historyczne, są to poprostu legendy, które opisuje, nie troszcząc się bynajmniej o prawdę.
Między innemi znajduje się tam jeden tytuł, który zwrócił moją uwagę, wskutek zajść, które wiążą się z temi dwoma słowami: „Aiguille creuse“ (Wydrążona igła).
Tutaj głos Izydora Beautrelet zadrżał. Wydrążona igła! Już o niej mówiono w roku 1815! Więc to nie był Lupin...
Czytał dalej:
Rozdział, który mnie zaciekawił, obejmuje ośmdziesiąt stron, które przepisuję dokładnie, wypuszczając tylko niektóre opisy i konkluzye, które uważam za zbyteczne.
Wydrążona igła!
Przeglądając całą epokę Średniego Wieku, a nawet sięgając dalej do czasów gallo-romańskich, znajdujemy w niektórych legendach, pieśniach i kronikach wspomnienie o tajemnicy wydrążonej igły. Nikt nie wie, co właściwie znaczą te słowa, które powtarzane przechodzą z pokolenia na pokolenie. Musi to być ważna tajemnica. To nie ulega najmniejszej wątpliwości.
W trzeciej księdze Objaśnień Cezara o wojnie z Galami, opowiada, że po klęsce pod Viridovix, dowódzca Celtów przyprowadzony przed Cezara, w zamian okupu wyjawił mu sekret „o igle“...
Grzegorz z Tours w swej Historyi Francyi opisuje, że biskup Pretextalus przyznał się w procesie, że udzielił Merowingowi i jego nieszczęśliwej małżonce Brunhildzie zapomogi pieniężnej i „igłę“ — która mogła ich była wyratować, jak dowodzi Grzegorz z Tours, nie podając bliższych wyjaśnień....
W akcie zawarcia pokoju w Saint-Clair-sur-Epte między Karolem Skromnym a Rollem, przywódzca barbarzyńców północnych, czytamy tegóż tytuły, między którymi znajduje się „posiadacz sekretu igły“...
W Kronice saskiej, na 134 stronie, mówiąc o Wilhelmie Zdobywcy, opowiada, że chorągiew jego kończyła się bardzo śpiczasto, mając wyżłobienie podobne jak igła...
Henryk Plantagenet, wydając ukaz do narodu, podpisuje się: „posiadacz sekretu“...
W aktach kościoła Saint-Quen czytamy, że jeżeli Jan bez Ziemi kazał zamordować synowca swego Artura, to tylko dlatego, że posądzał go, iż posiada pergamin, w którym jest opisany najkorzystniejszy z sekretów...
Z przesłuchów Joanny d’Arc dowiadujemy się, że oświadczyła, iż musi powierzyć królowi Francyi wielki sekret. Na to odpowiedział sędzia: „Tak, wiemy, o co chodzi, i dlatego to, Joanno, umrzesz“.....
Od tego czasu począwszy aluzye takie są coraz częstsze, lecz coraz mniej wyraźne, a zawsze są w połączeniu z imieniem króla.
Filip de Commines wspomina o tem, pisząc o Ludwiku XI., później Sully w połączeniu z imieniem Henryka IV.
Franciszek I w roku 1520, zwracając się do notablów w Hawrze, przytacza zdanie, które powtórzył dziennik w Honfleur: „Królowie Francyi znają sekret, który często wpływa na bieg spraw publicznych i na los miast“.
Dochodzimy w końcu do najciekawszego zdarzenia tej historyi. Dnia 17-go marca 1679 roku wyszła mała książeczka pod tytułem:

Tajemnica o wydrążonej igle“.

Cała prawda wyjawiona po raz pierwszy, sto egzemplarzy drukowanych przeze mnie, ku poinformowaniu dworu.
Tego dnia o dziewiątej godzinie rano, młody jakiś człowiek, przyzwoicie ubrany, chciał rozdać kilka książek najwybitniejszym osobom dworu. Gdy już cztery rozdał, około godziny dziesiątej, został aresztowany przez kapitana gwardyi, który zaprowadziwszy go do gabinetu króla, opuścił go zaraz, aby odebrać cztery rozdane egzemplarze.
Gdy wszystkie sto egzemplarzy zebrano, policzono, i sprawdzając, przejrzano, król własnoręcznie wrzucił je w piec i spalił z wyjątkiem jednego, który schował dla siebie.
I nigdy nie poznanoby prawdy, a przynajmniej jej małej cząstki, gdyby przy tej egzekucyi nie był obecny ów kapitan gwardyi, który zdjęty pokusą, za plecami króla, jeden egzemplarz wyjął z kominka, zanim go ogień zdołał pochłonąć.
Otóż kapitan ten był ojcem mojego pradziadka. W papierach familijnych, które znajdują się u mnie, znalazłem ustęp, który opisuje dokładnie powyższe zajście. Opowiada, że chodzi tu o sekret znany królom Anglii, którzy utracili go z chwilą, gdy korona biednego obłąkanego Henryka VI przeszła na księcia Jork. Sekret ten wyjawiła Joanna d’Arc królowi francuskiemu Karolowi VII.
Odtąd staje się sekretem stanu, przechodził z panującego na panującego w liście zapieczętowanym, który znajdowano na łożu śmierci z następującym napisem: „Dla króla Francyi“.
Mój prapradziad dodaje, że ów młody człowiek, autor książeczki, znany był Ludwikowi XIV, lecz ze sobą nie przemówili słowa. Po dokonanem spaleniu ten sam kapitan gwardyi miał rozkaz zaprowadzenia go do pana de Saint-Mars, który kazał go wtrącić do więzienia najpierw w Pignerot, a następnie wywieźć na wyspę Sainte-Margueritte. Przodek mój nie wspomina nic więcej o tym młodzieńcu, lecz zdaje się, że to będzie ów sławny człowiek o Żelaznej masce.
Nic nie wspomina również o książce, którą wyrwał z płomieni. Czy dlatego, że przeczytawszy ją, uznał, że sekretu o igle dobry obywatel wyjawić nie powinien? Nic nam nie podaje powodów milczenia. Lecz cóż stało się z ową książką? Ani mój ojciec ani mój dziad nigdy mi o niej nie wspominali, a moje poszukiwania w tym kierunku nie odniosły pożądanego skutku.
W sześć miesięcy później znaleziono mojego przodka zamordowanego na szosie między Gaillon a Mantes. Zabójcy odarli go z odzieży, zostawiając przez zapomnienie klejnot ukryty w prawym bucie, który później znaleziono. Skąd pochodził dyament ten najczystszej wody? Któż był zabójcą? Tajemnica.
Co zaś do mnie, mogę zaręczyć, że nie zwróciłbym nigdy uwagi na te awantury, gdyby nie przypadek, w którym sam odgrywałem pewną rolę.
Najpierw muszę jeszcze dodać, że chociaż szanowałem tradycye i opinię rodziny, nie chciałem ojcu towarzyszyć w emigracyi, i wstąpiłem do armii francuskiej. Ranny pod Jemmapes, musiałem wrócić do Paryża, i aby żyć, chwytać się rozmaitych rzemiosł, które nie zawsze mi się podobały.
W roku 1793 należałem do oficerów, mających rozkaz pilnować Templu, w którym była uwięziona rodzina królewska. Jednego wieczora było nas kilku w pobliżu króla, temu zaś przyszła chęć rozmowy. Pytał się więc o nasze nazwiska i jakie zamiary mamy na przyszłość.
Powiedziałem i ja moje nazwisko i widziałem wyraźnie po poruszeniu się twarzy królewskiej, że nazwisko moje nie jest królowi obce. Po chwili zapytał mnie:
— Czy nie miałeś pan jakiego przodka, który za Ludwika XIV służył jako kapitan?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Ah! — szepnął król.
To było wszystko. Lecz, na trzeci dzień, mając okazyę mówić ze mną sam na sam, rzekł szybko i głosem zmienionym:
— Gdybym pana prosił o przysługę, czy...
Zawahał się. Dokończyłem jego zdanie.
— Czybym nie zdradził? Oh! sire...
Patrzał na mnie kilka sekund, wreszcie rzekł:
— Chciałbym dać polecenie do królowej.
— Wszystko co będzie w mojej mocy, to zrobię, sire.
— Dobrze... dobrze... musisz coś wręczyć królowej... widujesz ją pan czasem?
— Tak, sire.
— Po mojej śmierci wręczysz jej ten papier...
Wydobył z kieszeni małą książeczkę, z której wyrwał kilka ostatnich kartek.
— Nie, lepiej, że odpiszę...
Wziął arkusz papieru, z którego udarł kawałek czworograniasty, na który przepisał pięć wierszy kropek, liter i cyfr, które były drukowane w książce. Następnie wydarte kartki spalił, a złożywszy zapisany arkusz, zapieczętował czerwonym lakiem i podał mi go.
— Oddasz to królowej i powiesz: „Od króla, pani... dla Waszej królewskiej Mości i dla jej syna...“
— Jeżeli zaś nie zrozumie...
Powtórzył po cichu:
— Królowa zrozumie...
Zaczął przeglądać książkę w zamyśleniu, następnie, jak gdyby się nagle zdecydował, rzucił książkę w dogasający ogień, a utkwiwszy weń wzrok smutny, patrzał tak długo, aż z owej książki pozostała tylko garść popiołu.
W dniu 21-ym stycznia wyprowadzono króla na rusztowanie.
Upłynęły dwa miesiące, nim dotarłem do królowej, aby spełnić polecenie. Za pomocą najrozmaitszych intryg, doprowadziłem do tego, że mnie znowu wyznaczono do nadzoru rodziny królewskiej. Jakoż w kilka dni stanąłem przed królową Maryą Antoniną.
Nie byliśmy sami, musiałem więc być nadzwyczaj ostrożny. Obróciwszy się tyłem do dozorców, rzekłem do królowej tak cicho, że tylko ona mogła mnie słyszeć:
— Pani, to od zmarłego króla a męża Twego.
Najlżejszy cień zdziwienia nie przeszedł po jej twarzy. Podniosła tylko głowę i zdawała się mnie obserwować.
— Dla Waszej Królewskiej Mości i dla jej syna, — uzupełniłem.
I podałem jej list zapieczętowany.
Upewniwszy się, że żaden z dozorców nie mógł jej widzieć, złamała pieczęć, a ujrzawszy co zawierał, zadziwiła się, lecz po chwili zdawała się rozumieć.
Uśmiechnęła się gorzko i dosłyszałem te słowa:
— Czemu tak późno?....
Zawahała się. Gdzie schować ten niebezpieczny dokument? W końcu otworzywszy książkę rozmyślań, wsunęła papier w torebkę, znajdującą się między skórką oprawy a pergaminem, który ją okrywał.
Prawie, że niepostrzegalnym znakiem podziękowała mi, lecz spojrzenie było tak smutne i słodkie, że wynagrodziło mi wszelkie podjęte trudy.
— Dlaczego tak późno?... — rzekła.
Jest prawdopodobnem, w rzeczy samej, że dokument ten, chociażby nawet mógł, jak sądzę, ją wyratować, przybył zapóźno, gdyż we wrześniu tegoż roku Marya Antonina złożyła głowę na rusztowaniu.
Otóż cała rola jaką odegrałem w tajemnicy „wydrążonej igły“. Lecz, wiedziałem przynajmniej to, co nikt nie wiedział, że istnieje jakaś tajemnica. To też, gdy w kilka lat później, odnalazłem w papierach familijnych notatkę zapisaną przez mego prapradziada, nie było rzeczą trudną ułożyć wszystko w pewną całość, którą powyżej opisałem.
Lecz od tego czasu miałem tylko jedno pragnienie zgłębienia owej tajemnicy, której poświęcałem mój wolny czas. Czytałem więc autorów łacińskich, przejrzałem wszystkie kroniki Francyi i państw graniczących, szperałem po klasztorach, wertowałem akta świeckie i kościelne, akta zawarcia pokojów i t. d. i w ten to sposób wynalazłem wyżej wspomniane wzmianki.
Lecz nie odkryłem żadnej nowej wskazówki. Chociaż tak, jedną jedyną — i to w przypadkowy sposób.
Podczas wojny hiszpańskiej, byłem wysłany przez cesarza Napoleona do brata jego króla Józefa w prywatnej misyi. Miałem rozkaz jechać jak najprędzej, nie stawałem więc na każdym etapie. Jednego wieczoru koń mi padł w pobliżu Chateauroux. Zadzwoniłem zatem przy bramie jakiegoś zamku, gdzie zostałem przyjęty przez starego gwardzistę z czasów Ludwika XV i jego małżonkę.
Ugoszczono mnie. Jadłem, spałem, a następnego dnia rano, gdym im dziękował, staruszek rzekł do mnie, śmiejąc się:
— Gdybyś pan nie służył pod uzurpatorem, rzekłbym, że królowi Francyi podziękować trzeba.
— Królowi Francyi?
— A tak, zamek ten, to część własności królewskiej, ja jestem tylko.... stróżem...
— Jaką nazwę nosi ten zamek?
— Zamek „Aiguille“ (igła).
— Zamek „Aiguille“ — wykrzyknąłem, tak niespodzianie usłyszawszy te słowa — a rzeka, która tam płynie obok murów?
— To jest „Creuse“.
Aiguille Creuse! Czy to miało być rozwiązaniem owej tajemnicy.
Ależ nie, nie, to niemożliwe! Zamek ten stoi zaledwie dwa stulecia, a tajemnica ta sięga bardzo odległych czasów. Cóż więc znaczy?
Staruszek skarżył się:
— Oh! Chlebodawcy nasi nie troszczą się teraz o nas Zapomnieli nas obydwóch. Po naszej śmierci z pewnością zamek sprzedadzą... Ah! to nie tak, jak nasz wielki król... temu chodziło o utrzymanie zamku. On to kazał wybudować go na miejscu starego zameczka myśliwskiego.
— Który zapewne nosił to samo nazwisko?
— Gdzież tam. Zamek ten ochrzcił Ludwik XIV. Mój dziadek opowiadał mi o tem. Na jego rozkaz zbudowano dzwonicę i tę wysoką śpiczastą wieżyczkę, podobną do igły.
— W którym to roku, mniejwięcej?
— To było w roku pańskim 1680.
Rok 1680! Było to rok później po wydaniu owej broszury i uwiezieniu Żelaznej maski! Zrozumiałem wszystko! Ludwik XIV., przewidując, że sekret ten mógł był narobić hałasu, kazał zbudować zamek i ochrzcić go owem mianem, aby dać ciekawym naturalne wyjaśnienie tajemnicy. Zamek Aiguille o śpiczastej wieżyczce, nad brzegiem Creuse i należący do króla. Każdy zadowolił się takiem wyjaśnieniem i zaniedbał dalszych poszukiwań.
Lecz moje poszukiwania spotęgowały się. Niestety dotychczas nie przyniosły żadnego rezultatu. Jestto zagadka, można powiedzieć, że bez rozwiązania...
Te słowa, panie Dyrektorze, w skróceniu zawiera broszura, publikowana w roku 1815.
Nasuwa się pytanie: Jakże możliwa, aby wyjaśnienia tej wartości mogły przejść niespostrzeżone? Tłómaczy się to tylko tem, że broszura wyszła w czerwcu roku 1815, dzień przed lub po bitwie pod Waterloo, to jest w czasie największego zamieszania politycznego.
Może też być, że ci, którzy ją czytali, nie przywiązywali wielkiej wiary do tego zbioru anegdot, które czytając, ma się wrażenie, że to jest płód fantazyi a nie poważna praca, oparta na dokumentach. Ja także miałem takie przekonanie, lecz przyszła mi myśl zajrzenia do Objaśnień Cezara do oznaczonego rozdziału. Jakież było moje zdziwienie, gdy przeczytałem słowo w słowo zdanie przytoczone w broszurze! Tak samo zdziwiłem się, czytając Grzegorza de Tours, traktat pokoju w Saint-Clair-sur-Epte, Kronikę saską, przesłuchy Joanny d’Arc, słowem wszystko, co dotychczas sprawdziłem.
Myślę, że moim obowiązkiem było, panie Dyrektorze, donieść o tem, aby wyprowadzić z błędu publiczność, która uważała proces za wygrany dzięki zdolnościom pana Izydora Beautrelet.
Nic przecież nie stracone, trzeba tylko rozpocząć od nowa. Nie ulega wątpliwości, że Beautrelet wpadł w pułapkę zastawioną przez Ludwika XIV dla tych wszystkich, którzyby na jakikolwiek ślad natrafili.
Ludwik XIV mówię... a właściwie Arsen Lupin. Nie ulega bowiem wątpliwości, że ów dokument, zgubiony przez Arsena Lupin lub przez jednego z jego spólników, a wydarty z rąk Izydora Beautrelet przez sekretarza Bredoux, był ten sam dokument, własnoręcznie przez Ludwika XIV napisany, a przesłany Maryі Antoninie. Miał ten sam wygląd, te same niezbadane znaki, takąż samą czerwoną pieczęć. Jest więc rzeczą zrozumiałą, że Lupin nie chciał zostawić w rękach tak możnego przeciwnika tego ważnego dokumentu, który przy ściślejszem badaniu, mógł był naprowadzić na pewny ślad.
Teraz pytamy się, jakim cudem ów dokument dostał się do rąk awanturnika? Zagadka. Lecz jest jeden moment, który pozwala utworzyć sobie stanowczy sąd.
Jeżeli Lupin, pod przybranem nazwiskiem Anfrediego wynajął od Ludwika Valmeras zamek Aiguille nad brzegiem Creuse, jeżeli przewidując, że Beautrelet na mocy powziętych poszukiwań dojdzie do prawdy, ulokował w zamku tym swoich więźniów, aby wywieść w pole Izydora Beautrelet, co mu się w całości udało, i przez to uzyskać pokój, o który mu chodziło — to znaczy, że on, Lupin, zdołał się poruszać w ciemnościach; że on Lupin, wiedziony światłem własnej inteligencyi, nie wiedział przecież tego, co my wiemy, doprowadził, nie wiem jakim geniuszem czarów do przeczytania tego zagadkowego dokumentu, to znaczy, że Lupin, ostatni spadkobierca królów Francyi zna tajemnicę „Wydrążonej igły!“
Na tem kończył się artykuł. Lecz od niejakiego czasu, tj. gdy doszedł do ustępu dotyczącego zamku Aiguille, nie Beautrelet go czytał. Zrozumiawszy swoją porażkę, złamany ciężarem doznanego upokorzenia, Beautrelet oddał sąsiadowi dziennik, sam zesunął się na krzesło, ukrywając twarz w dłoniach.
Goście wszyscy roznamiętnieni i wzruszeni ową historyą zbliżali się do czytającego, teraz zaś otoczyli go zwartem kołem.
Z nieopisanym niepokojem oczekiwali, сo odpowie, jakie zarzuty podniesie.
Lecz Beautrelet nie poruszył się.
Valmeras przystąpił do niego i łagodnym ruchem odjął mu ręce od twarzy.
Izydor Beautrelet płakał.


VII.

Godzina czwarta z rana. Izydor nie wrócił do liceum, i nie wróci tam prędzej, dopóki nie ukończy walki na śmierć lub życie, którą wypowiedział Arsenowi Lupin.
Poprzysiągł sobie to w chwili, gdy przyjaciele odwozili go do domu, zrozpaczonego i moralnie zgnębionego.
Niedorzeczna przysięga! Walka głupia i nielogiczna! Cóż może bowiem zrobić, on opuszczony, bez broni, przeciw tej fenomenalnej energii i sile?
Z którejkolwiek strony go zaczepi — jest nietykalny. Z którejkolwiek strony go zrani — jest nienaruszalny. Z którejkolwiek strony go dosięgnie — jest niedościgniony.
Czwarta godzina rano. Beautrelet przyjął gościnę, ofiarowaną mu poraz drugi przez kolegę z Janson. Stoi teraz przed lustrem, podparł się łokciami o konsolę, twarz oparł na dłoniach i patrzy na zmienione swe rysy.
Nie płacze, nie chce płakać, nie rzuca się z wściekłości na łożu, nie rozpacza, jak to czynił przez dwie godziny. Chce zastanowić się, zastanowić i zrozumieć.
Uporczywie patrzy sobie w oczy, jak gdyby w ten sposób chciał podwoić swoją moc i siłę, jak gdyby w tamtej osobie miał nadzieję znaleźć, rozwiązanie, którego sam w sobie daremno szuka.
W ten sposób przetrwał do godziny szóstej. Tak, oszukał się. Zrozumienie dokumentu tak, jak on je pojmował, jest fałszywe. Słowo „aiguille“ (igła) nie odnosi się do zamku nad brzegiem Creusy. Jak również słowo „demoiselles“ (panien) nie ma nic wspólnego z panną de Saint-Veran i jej kuzynką, gdyż dokument ten istnieje od kilku wieków. Tylko.... kto zaręczy, że egzystuje wogóle jaka tajemnica o „Wydrążonej igle?“
Czy starczą owe zebrane notatki z rozmaitych wieków? Może to jaki dziwny zbieg okoliczności, do którego nie można przywięzywać wielkiej wagi. W gruncie rzeczy, jest tylko jeden niezbity dowód: broszura z roku 1815. Lecz kto dowiedzie, że to nie jest dzieło jakiego maniaka, jakiego dowcipnisia, który chce się zabawić kosztem swych czytelników?
Jeden jedyny dowód niezbity i niezaprzeczony: to książka publikowana za panowania Ludwika XIV. Lecz ze stu egzemplarzy drukowanych, dwa tylko ocalały. Jeden był ukryty przez kapitana gwardyi. Gdzież się zapodział? Nie ma żadnej wskazówki.
Drugi egzemplarz był chowany przez Ludwika XIV., przekazany Ludwikowi XV., następnie przeszedł do rąk Ludwika XVI, którego spalił w przeddzień swojej śmierci. Lecz kopia najważniejszych stron wręczoną została Maryi Antoninie, która wsunęła ów dokument w pochwę swej książki rozmyślań.
Co stało się z tym dokumentem? Jestto ten sam, który Beautrelet miał w ręce, a który jest obecnie w posiadaniu Arsena Lupin, jak utrzymuje pan Massiban? Czy też znajduje się jeszcze w książce Maryi Antoniny?
Co stało się z ową książką rozmyślań?
Przespawszy się chwilę, Beautrelet poradził się ojca swego kolegi, starego emeryta, który był bibliotekarzem, a którego niedawno dyrektor muzeum prosił o pomoc w zestawieniu katalogu.
— Książka ta była przeznaczona przez Maryę Antoninę swojej pannie służącej z tajemniczem poleceniem złożenia jej w ręce hrabiego de Fersen. Z pietyzmem przechowywana w rodzinie hrabiego, lecz od pięciu lat znajduje się w gablotce.....
— W gablotce?
Tak, w muzeum Carnavalet.
— A muzeum to będzie otwarte....
— Za dwadzieścia minut, o zwykłej porze.
Punktualnie o oznaczonej godzinie Beautrelet wysiadał z fiakra w towarzystwie swego przyjaciela przed starym pałacem pani de Sevigne.
— Cóż to, — pan Beautrelet?
Dziesięć głosów pozdrowiło jego przybycie. Ku wielkiemu swemu przerażeniu rozpoznał dziesięciu reporterów. Jeden z nich odezwał się:
— To ciekawe, hę! Wszyscy mieliśmy równą myśl. Ostrożnie tylko, może Arsen Lupin jest między nami.
Weszli wszyscy. Dyrektor powiadomiony ofiarował im swoje usługi i zaprowadził ich do gablotki, pokazał im ubogą książeczkę, bez ozdób, która doprawdy nie miała nic królewskiego.
Pewne wzruszenie ogarnęło wszystkich, na widok tej rzeczy, którą królowa w rękach trzymała w dniach pełnych grozy i smutku, na którą patrzała oczami zamglonemi łzami.... I nie mieli śmiałości wziąć jej do ręki i przeglądać, mając wrażenie, że popełnią świętokradztwo...
— Dalej, panie Beautrelet, zbadanie tej książki do pana należy.
Wahając się, wziął ją do ręki. Opis jej podany przez autora broszury, zgadzał się w zupełności. Książeczka ta była owinięta najpierw w pergamin brudny, zczerniony, w kilku miejscach mocno zniszczony, pod nim zaś znajdowała się prawdziwa oprawa z twardej skórki.
Jakiś niepokój opanował go, gdy zaglądał do owej pochwy! Czy to tylko nie bajka? Lub, czy też rzeczywiście znajdzie dokument skopiowany przez Ludwika XVI, a przekazany przez królowę najlepszemu z jej przyjaciół?
Na wierzchniej stronie książki nie znalazł oznaczonej pochwy.
— Niema nic, — szepnął.
— Niema nic, — powtórzyli, jak echo, obecni.
Lecz na ostatniej stronie, naciskając na okładkę Beautrelet zauważył, że pergamin odlepił się od skórki. Wsunął palce... Coś poczuł... tak, poczuł coś... jakiś zwitek papieru.
— Oh! — rzekł z tryumfem, — otóż jest. Czyż to możliwe?!
— Prędzej, prędzej, — wołano ze wszystkich stron. — Za czem pan czekasz?
Wyciągnął kartkę na pół złożoną.
— Czytaj pan!... Są jakieś słowa pisane czerwonym atramentem... widzisz... możnaby rzec, że to krew... krew wyblakła... czytaj wreszcie!...
Czytał:
„Przez ciebie Fersen, dla mojego syna, 16 października 1793... Marya Antonina“.
Naraz Beautrelet wydał okrzyk grozy. Pod podpisem królowej... znajdowały się dwa słowa, czarnym atramentem dopisane.... dwa słowa: Arsen Lupin.
Każdy brał w rękę, a czytając podpis, wydawał ten sam okrzyk grozy:
— Marya Antonina — Arsen Lupin.
Zapanowała głęboka cisza. Te dwa podpisy, te dwa imiona złączone na jednej kartce papieru, znalezionej w książce rozmyślań; ta relikwia, zawierająca ostatnie życzenie nieszczęśliwej królowej, relikwia, która wiek z górą przetrwała niepostrzeżona; ta straszliwa data 16-go października roku 1793, dzień, w którym spadła królewska głowa, wszystko to tchnęło ponurym i przygnębiającym tragizmem.
— Arsen Lupin, — szepnął jakiś głos, podkreślając w ten sposób, ile przerażającego było w tem, że to szatańskie imię znaleziono na wzruszającej kartce.
— Tak, Arsen Lupin, — rzekł Beautrelet. — Przyjaciel królowej nie zrozumiał życzenia umierającej. Przechowywał daną mu pamiątkę przez tę, którą kochał, a nie domyślał się w jakim celu tę pamiątkę dostał. On, Lupin, wszystko zrozumiał.. i zabrał.
— Co zabrał?
— Cóżby? dokument. Dokument pisany przez Ludwika XVI! Szukałem dowodu autentyczności, i mam go teraz! To Marya Antonina sama daje nam ten dowód temi kilkoma słowami.
— Więc cóż z tego?
— Więc nie dam się więcej ogłupić. Więc, ponieważ dokument jest autentyczny, ponieważ na własne oczy widziałem ślady pieczęci, ponieważ wiem, że fakta przytoczone w broszurze, którą opublikował pan Massiban, są prawdziwe, ponieważ wiem, że istnieje tajemnica o „wydrążonej igle“... dlatego idę dalej.
— Nie starczy iść.
— To też dojdę do celu...
— Lecz w jaki sposób? Nie masz najmniejszego śladu.... Dokument ten na nic się panu nie przyda, gdyż Ludwik XVI zniszczył książkę, w której stało wytłómaczenie.
— A druga?
— Ów egzemplarz wydarty płomieniom?
— Tak.
— Zaginął.
— Więc zaginął tylko, a nie jest zniszczony.
— Jesteś pan tego pewien?
— Dowiedz mi pan, że tak nie jest.
Beautrelet zamilkł, następnie przymknąwszy oczy, jak gdyby chciał jasno zrozumieć myśl swoją, rzekł powoli:
— Kapitan gwardyi poznawszy tajemnicę z początku, podaje do gazet rozmaite ustępy z owej broszury, które odnalazł jego prawnik. Później następuje cisza. Słów rozwiązania nie podaje. Dlaczego? A morderstwo jego, czy nie stoi w jakim związku z tajemnicą „wydrążonej igły“? Skąd pochodził ów drogocenny dyament, który znaleziono przy zamordowanym? Czy nie istnieje przypadkiem jaki skarbiec królewski, do którego dojście opisuje ten dokument? Hipoteza moja jest bardzo zachęcającą, a ponieważ na razie nie mam innej, byłoby dobrze ogłosić we wszystkich dziennikach tę historyę, dodając, że poszukujemy książki pod tytułem: Tajemnica o wydrążonej igle. Może ją kto wyszpera z głębi jakiej biblioteki prowincyonalnej.
W tejże chwili notatka była zamieszczona we wszystkich dziennikach. Lecz Beautrelet nie czekał na skutek tejże, tylko zabrał się na swoją rękę do dzieła.
Zdawało mu się, że odnalazł jakiś cień śladu: bowiem morderstwo kapitana gwardyi miało miejsce w okolicy Gaillon. Tego samego dnia udał się więc tamdotąd. Nie spodziewał się wprawdzie, że odszuka całkowity opis morderstwa, które zostało popełnione przed dwustu laty; lecz, miał nadzieję odnaleźć jaką wskazówkę, która mogła się przechować w tradycyi lub pamięci mieszkańców. Mogło się bowiem zdarzyć, że jakiś fakt, przechodząc z ust do ust, mógł był być w końcu zapisany w kronice miejscowej.
Nie byłoby więc trudno o nim się dowiedzieć.
Beautrelet przybywszy na miejsce, rozmawiał z trzema czy czterema wybitnymi ludźmi w mieście, lecz z największem zaufaniem zwrócił się do pewnego starego notaryusza. Z nim przeszperał wszelkie akta: sądowe, świeckie i kościelne, ale nie znalazł żadnej wzmianki o zamordowaniu kapitana gwardyi w XVII wieku...
Jednakże niepowodzeniem tem nie zniechęcił się. Wrócił do Paryża, i tutaj prowadził dalej poszukiwania, sądząc, że proces mógł się rozgrywać w Paryżu. Lecz zabiegi jego były próżne.
Następnego dnia jakaś dobra myśl skierowała jego działalność w zupełnie inną stronę. Czyż byłoby niemożliwą odgadnąć nazwisko owego kapitana, którego wnuk wyemigrował, a prawnuk służył w armii podczas rewolucyi i pełnił służbę w Templu przez czas pobytu tamże rodziny królewskiej?
Siłą nadzwyczajnej cierpliwości skonstruowali listę, na której znalazł dwa nazwiska bardzo do siebie podobne: pan de Larbeyrie pod Ludwikiem XIV i obywatel Larbrie w czasie rewolucyi.
Był to ważny wynalazek. W dzienniku więc umieścił notatkę, upraszając czytelników, jeżeliby który wiedział jakieś bliższe szczegóły o panu de Larbeyrie lub o jego potomkach, żeby zechciał go łaskawie powiadomić.
Był to pan Massiban, ten sam Massiban, członek akademii, który mu w kilka dni odpowiedział:
„Panie!
Nie mam przyjemności znać pana, lecz śledzę z wielkiem zajęciem pańskie poszukiwania. Czuję się więc bardzo szczęśliwym, że mogę panu być pomocnym, wskazując na ustęp z Voltaira, który wyczytałem w jego manuskrypcie z czasów Ludwika XIV (rozdział XXV, właściwości i anegdoty panowania).
Ustęp ten nie jest drukowany we wszystkich wydaniach. Voltaire pisze:

Słyszałem jak opowiadano zmarłemu panu Caumartin, ministrowi finansów i przyjacielowi ministra Chamillard, że król pospiesznie wyjechał w swojej karocy, dowiedziawszy się o zamordowaniu pana de Larbeyrie i o znalezieniu przy trupie wspaniałych kosztowności. Król był w wielkiem rozdraźnieniu i co chwilę powtarzał: „Wszystko stracone... wszystko stracone!“ Zaś następnego roku syn pana de Larbeyrie i córka, która wyszła za markiza de Velines, zostali zesłani do swoich ziem w Prowansyi i w Bretanii. Nie można wątpić, że owo wygnanie miało jakiś głębszy powód.

Tyle Voltaire.
Myślę, Panie, że ustęp ten może być panu bardzo użyteczny, i że można wytworzyć jakąś łączność między jednem a drugiem zdażeniem. Nie śmiem sam ze siebie tworzyć ściśle określonej hipotezy, lecz czy nie jest prawdopodobnem, że ów syn pana de Larbeyrie był dziadkiem obywatela Larbrie? Czy nie jest prawdopodobnem przypuszczenie, że część papierów rodzinnych pana de Larbeyrie przeszła w spadku na córkę, i czy przypadłem w tej rodzinie nie możnaby znaleźć owej sławnej broszury, którą kapitan gwardyi uratował z płomieni?
Wynalazłem jeszcze, że w okolicy Rennes mieszka jakiś baron de Velines. Czyż byłby to jaki potomek markiza?
Na chybił trafił pisałem wczoraj do barona de Velines, zapytując go, czy nie posiada jakiejś starej książeczki, której tytuł odnosi się do „igły“. Czekałem na jego odpowiedź.
Z największą przyjemnością chciałbym o tem wszystkiem z panem pomówić. Jeżeli masz pan chwilę wolną, zechciej mnie odwiedzić. Przyjmij pan, itd. itd.
P. S. Samo się przez się rozumie, że tej wiadomości nie podaję do dzienników. Jesteś pan, zdaje mi się, na drodze wiodącej do celu; dyskrecya więc jest konieczną.“
Beautrelet był tego samego zdania, a dwom reporterom, którzy go od samego rana nachodzili, dał najfantastyczniejsze informacye co do przyszłych swoich planów.
Zaraz po południu udał się w największym pośpiechu do pana Massiban, który mieszkał na bulwarze Voltaira pod numerem 17. Ku największemu swemu zdziwieniu dowiedział się, że niespodzianie wyjechał, zostawiwszy dla niego kilka słów, w razie gdyby przybył.
Izydor rozerwał kopertę i czytał:
„Co tylko odebrałem depeszę bardzo obiecującą. Wyjeżdżam więc i nocuję w Rennes. Pan możesz jechać wieczornym pociągiem, a nie zatrzymując się w Rennes, dojedziesz prosto do małej stacyi Velines. Spotkamy się w pałacu oddalonym o cztery, kilometry od owej stacyi.“
Program podany podobał się Izydorowi Beautrelet, a nadewszystko myśl, że pierwszy przybędzie do pałacu, gdyż lękał się, że Massiban, tak mało doświadczony człowiek, mógłby popełnić jaką nieostrożność.
Wrócił więc do domu, gdzie resztę dnia przepędził w towarzystwie przyjaciela. Wieczorem zaś wyjechał pospiesznym pociągiem do Bretanii. O szóstej z rana wysiadł w Velines.
Z dworca szedł pieszo cztery kilometry. Zdala już ujrzał zamek, zbudowany na wzgórzu, o mieszanym stylu renesansu i Ludwika-Filipa. Zamek wyglądał okazale, z swojemi czterema wieżycami i z zwodzonym mostem, obrosłym powojem.
Izydor czuł, że mu serce bije. Czy rzeczywiście dochodzi do celu? Czy w tym pałacu znajdzie rozwiązanie zagadki?
A mimo wszystko miał pewne obawy. Wszystko to zdawało mu się za piękne, i zapytywał się siebie ze strachem, czy i tym razem nie postępuje za wytkniętym planem, obmyślonym przez Arsena Lupin? czy naprzykład Massiban nie jest ślepem narzędziem w rękach jego wroga?
Wybuchnął śmiechem.
— Cóż znowu, zaczynam być śmieszny. W końcu będę wierzył, że Lupin jest nieomylny, który wszystko przewidzi, rodzaj boga wszechmocnego, przeciw którego woli nic zrobić nie można. Do dyabła! Przecież Lupin może się mylić, przecież Lupin musi się także zdać na łaskę i niełaskę losu, i Lupin może popełnić błędy, a już popełnił jeden błąd, zgubiwszy dokument, dzięki któremu uzyskałem nad nim przewagę. Od tego przecież cała sprawa się rozpoczęła. A jego wysiłki mają tylko na celu błąd ten naprawić.
Pełen otuchy Beautrelet doszedł do zamku i zadzwonił:
— Czego sobie pan życzy? — zapytał służący, który mu drzwi otworzył.
— Czy baron de Velines może mnie przyjąć?....
I podał kartę wizytową.
— Pan baron jeszcze nie ubrany, lecz leżeli pan łaskaw poczekać...
— Owszem poczekam. Czy nie przybył tutaj już jaki pan starszy z siwą brodą i trochę pochylony? — zapytał Beautrelet, który znał pana Massiban z fotografii.
— Tak, pan ten przybył przed dziesięciu minutami, poprosiłem go do zielonego pokoju, jeżeli pan zechce iść za mną...
Spotkanie się pana Massiban z Izydorem Beautrelet było bardzo serdeczne. Beautrelet podziękował starcowi za uzyskane wiadomości pierwszorzędnej wagi, Massiban zaś wyraził swój podziw w bardzo ciepłych słowach. Następnie Massiban powtórzył Izydorowi, co się dowiedział w Rennes o familii państwa de Velines. Pan domu jest to człowiek mający lat około sześćdziesiąt i jest od kilku lat wdowcem. Żyje bardzo skromnie ze swoją córką Gabryelą de Villemon, która przed niedawnym czasem srodze została dotknięta, straciwszy męża i starszego syna wskutek wypadku z automobilem.
— Pan baron prosi panów na górę.
Służący wprowadził ich na pierwsze piętro do obszernego pokoju o gołych ścianach, którego umeblowanie bardzo proste składało się z dużego biura, półek do akt i stołu zarzuconego rozmaitemi papierami.
Baron de Velines przyjął ich bardzo grzecznie. Z trudem wyjawili cel swojej wizyty.
— Ah! tak, już wiem, pan do mnie pisał w tym interesie, panie Massiban. Chodzi panom o książkę, w której jest mowa o jakiejś igle, a którą miałem odziedziczyć po przodkach?
— Tak jest, panie.
— Muszę panom powiedzieć, że zerwałem z moją rodziną. Mieli oni dziwne przekonania w owym czasie. Ja zaś jestem z mojej epoki. Zerwałem więc z przeszłością.
— Tak, — przerwał Beautrelet niecierpliwie, — lecz czy nie przypomina pan sobie, żeś kiedykolwiek widział tę książkę?
— Ależ owszem, przecież telegrafowałem panu, — rzekł zwracając się do pana Massiban, który zniecierpliwiony chodził tam i napowrót i od czasu do czasu stawał przy oknie, — ależ tak, tę książkę mamy, a przynajmniej mojej córce zdaje się, że widziała ten tytuł między tysiącami książek, które znajdują się w bibliotece. Gdyż, dla mnie, panie, książka nie egzystuje... nawet gazet nie czytam... Moja córka to jeszcze... czasem weźmie coś do ręki, jeżeli naturalnie synek Jerzy, który jej pozostał, zdrowy jest!... Mnie nie zajmuje nic, prócz gospodarstwa. To też papiery i akta wszystkie są w porządku. Ja tylko tem żyję!
Izydor Beautrelet zniecierpliwiony ten długiem gadaniem, przerwał raptownie:
— Przepraszam, baronie, więc gdzież jest książka?...
— Moja córka szukała wczoraj przez cały dzień.
— No, i...
— I znalazła przed godziną czy dwoma. W chwili, gdy panowie przybyliście...
— Gdzież więc jest?
— Gdzie jest? Położyła tu, na mojem biurku... o widzisz pan... leży...
Beautrelet skoczył. Na stosie rozmaitych papierów, zauważył małą książeczkę oprawioną w czerwony safian. Z siłą przycisnął pięścią, jak gdyby bronił, aby ktokolwiek się do niej nie zbliżył... i jak gdyby sam miał obawę do niej zajrzeć.
— I cóż, — wykrzyknął Massiban wzruszony?
— Mam ją... otóż jest... teraz dojdę do prawdy....
— Zobacz pan tytuł.... czy ta sama?....
— Ależ napewno! czytaj.
I wskazał na złote litery wyciśnięte na safianie: „Tajemnica o Wydrążonej igle“.
— Jesteś pan przekonany? Posiadamy nareszcie sekret?
— Patrz pan na pierwszą stronę... co stoi na pierwszej stronie?
— Czytaj: „Cała prawda wyjawiona po raz pierwszy. — Sto egzemplarzy drukowanych przezemnie ku poinformowaniu dworu“.
— To, to, — krzyknął Massiban przytłumionym głosem. — To jest ów egzemplarz wydarty płomieniom! To jest owa książka, która Ludwik XIV kazał skonfiskować.
Zaczęli ją przeglądać od początku.
— Dalej, dalej, — naglił Beautrelet, który chciał jak najprędzej dojść do rozwiązania.
— Jakto, dalej, wcale nie, — rzekł Massiban. — Wiemy, że człowiek o Żelaznej masce był wtrącony do więzienia, dlatego, że znał sekret królewski i chciał go opublikować. Lecz w jaki sposób doszedł do tej wiadomości? Dlaczego chciał opublikować? Są to wszystko pytania nadzwyczajnie ważne!
— Później, później, — przeczył Beautrelet, z pośpiechem przewracając kartki, jak gdyby się lękał, że książka mu zniknie, zanim dojdzie do słów wyjaśniających tajemnicę.
— Ależ panie, — wstrzymał Massiban, którego zajmowały szczegóły historyczne.
— Będziemy mieli czas później to przeglądać... zobaczmy najpierw rozwiązanie.
Naraz Beautrelet wstrzymał się. Na środku lewej strony zauważył dokument, owych pięć mistycznych linijek, składających się z kropek i liczb! Jeden rzut oka starczył, aby się przekonać, że tekst ten sam, który tak dokładnie badał. Ten sam podział linijek... to samo wolne miejsce, które odosobnia słowo demoiselles (panien), to samo wolne miejsce, które dzieli owe dwa słowa Aiguille creuse (wydrążona igła).
Następnie stało wyjaśnienie dokumentu.
Beautrelet czytał przerywanym głosem:
„Gdy zastąpimy cyfry tego dokumentu samogłoskami, nie dowiemy się wiele co więcej. Można powiedzieć, że aby módz odgadnąć tę tajemnicę, trzeba ją najpierw znać. Jest to niejako nić Aryadny dana tym, którzy znają drogi labiryntu.
Weź tę nić i chodźmy, ja poprowadzę.
Zobaczmy najpierw czwartą linijkę. Składa się ona z rozmaitych znaków i wskazówek. Trzymając się wskazówek idąc za oznaczonymi znakami, bez kwestyi dojdziemy do celu, lecz najpierw trzeba wiedzieć, gdzie się jest i dokąd się idzie, jednem słowem trzeba znać prawdziwe znaczenie Wydrążonej igły. Do tego można dojść znając pierwsze trzy linijki. Pierwsza znaczy: mówię to, aby się zemścić na królu, jak go już dawniej uprzedziłem...“
Beautrelet zatrzymał się, przerażony.
— Cóż, cóż dalej? — pytał Massiban.
— Wyjaśnienia braknie.
— Oczywiście, — rzekł Massiban, — cóż to wszystko znaczy?
— Psia... — ryczał Beautrelet.
— Co się stało?
— Dwie strony wyrwane! Patrz pan... dwie następne strony... Widoczne są znaki!
Trząsł się jak we febrze w przystępie wściekłości z doznanego zawodu. Massiban schylił się:
— Doprawdy... Widoczne są znaki dwóch wydartych stron. I zdaje się, że to stać się musiało przed niedawnym czasem. Te strony nie są wycięte, tylko wydarte... tak siłą wydarte... Patrz pan, nawet reszta stron jest zmięta.
— Lecz któż? któż mógł to zrobić, — jęczał Beautrelet, łamiąc ręce, — czy służący? czy wspólnik?
— Tego nie można wiedzieć, te karty mogą być wydarte od kilku miesięcy, — zauważył Massiban.
— Fakt jest i pozostaje, że ktoś musiał tę książkę wyszperać, ktoś musiał ją mieć w ręce... Panie baronie, — zawołał Beautrelet, — nie możesz pan o tem zdarzeniu nic powiedzieć? nie posądzasz pan nikogo?
— Możemy zapytać mojej córki.
— Tak... tak... to dobrze... może potrafi nas objaśnić...
Baron de Velines zadzwonił na służącego. Po chwili weszła pani de Villemon. Była to młoda jeszcze kobieta o bolesnym, lecz zrezygnowanym wyrazie twarzy. W tej chwili Beautrelet zapytał:
— Znalazłaś pani tę książkę w bibliotece?
— Tak, w pace rozmaitych książek, która nie była jeszcze odwiązana.
— Czytałaś ją pani?
— Tak, wczoraj wieczorem.
— Podczas czytania, nie podpadło pani, że dwóch stron braknie? Przypomnij sobie dobrze, ot te dwie strony, które następują po owym dokumencie składającym się z kropek i cyfr?
— Ależ nie, nie, — rzekła zadziwiona, — żadnej strony nie brakło.
— A mimo to, dwie strony są wydarte....
— Ależ panie, książka ta leżała w moim pokoju przez całą noc!
— A rano?
— Dzisiaj rano sama ją zaniosłam do ojca pokoju, gdy zaanonsowano przybycie pana Massiban.
— Więc?...
— Więc nie rozumiem tego zajścia... chyba, żeby... ale to niemożliwe...
— Co niemożliwe?
— Żeby Jerzy... mój syn... Wprawdzie Jerzy bawił się dzisiaj tą książką.
Wyszła pospiesznie, za nią wybiegł Beautrelet, Massiban i baron. Dziecka nie było w pokoju. Szukano je na wszystkie strony. Znaleziono wreszcie bawiące się na murawie za pałacem. Lecz wszystkie osoby były tak rozdraźnione i zadawały mu pytania tak podniesionym i ostrym głosem, że przestraszone biedactwo zamiast odpowiedzieć, wybuchło płaczem.
Wszyscy biegali w prawo, w lewo. Wypytywano służbę. Byłto harmider nie do opisania.
I Beautrelet miał to straszne przeczucie, że prawda wymyka mu się, jak piasek, który się sypie przez sito.
Całą siłą woli panował nad sobą, a wziąwszy pod ramię panią de Villemon, wrócił w towarzystwie barona i pana Massiban do salonu i rzekł:
— Stało się, książka jest nie cała, dwóch stron brakuje. Lecz pani je czytałaś, nieprawda?
— Tak.
— Pani wiesz co zawierały?
— Tak.
— Jesteś pani w stanie to powtórzyć?
— Naturalnie. Czytałam książkę z wielkiem zajęciem, lecz nadewszystko zaciekawiły ranie właśnie te dwie strony, które podawały wyjaśnienie dokumentu.
— Więc powiedz pani, błagamy. Wyjaśnienie to ma dla mnie wyjątkową wartość. Mów pani, zaklinam. Wydrążona igła...
— Ależ, to bardzo jasne. Wydrążona igła, znaczy...
W tej chwili wszedł służący.
— List dla pani...
— Cóż to... przecież listonosz już poszedł...
— Jakiś posłaniec przyniósł.
Pani de Villemon rozdarła kopertę. Rzuciwszy okiem, zatoczyła się blada i struchlała.
Papier upadł na ziemię. Beautrelet podniósł go i nieuniewinniając się, czytał:
„Milcz... w przeciwnym razie syn twój nie obudzi się...“
— Jerzy... mój syn... — jąkała, tak słaba, że nie mogła biedz na ratunek temu, któremi grożono.
Beautrelet uspokajał ją.
— Ależ pani, to nie może być seryo... ktoś mógł sobie zadrwić... Któż mógłby mieć w tem interes?...
— Oby to tylko nie był Arsen Lupin, — zauważył Massiban.
Beautrelet dał mu znak, aby milczał. On wiedział dobrze, że nieprzyjaciel był blisko, że go znowu szpieguje, przygotowany na wszystko. I dlatego to właśnie, za każdą сеnę chciał wydrzeć z ust pani de Villemon te stanowcze słowa.
— Zaklinam panią, uspokój się... Jesteśmy wszyscy przy tobie... niema żadnego niebezpieczeństwa...
Czy będzie mówiła? Izydor myślał, miał nadzieję. Zaczęła jąkać kilka słów. Wtem drzwi się znowu otworzyły. Tym razem wpadła bona, wołając:
— Panicz Jerzy... ratunku... Panicz Jerzy..
Tym razem matka odzyskała siły. Pierwsza pędziła ze schodów i dobiegła tarasu, gdzie na fotelu nieruchomo leżał mały Jerzy.
— Cóż się stało? Śpi!...
— Zasnął nagle, proszę pani, — rzekła bona, — chciałam mu przeszkodzić i zanieść do pokoju, lecz już zasnął i rączki dostał zimne..
— Zimne! — jąkała matka, — tak... do prawdy... ah! mój Boże, mój Boże... oby się tylko obudził!
Beautrelet rękę wsunął do kieszeni w spodniach. Pochwycił rewolwer, palcem odwiódł kurek i raptownie wyciągając, strzelił do pana Massiban.
Massiban, jakby przeczuwając, jakby śledząc naprzód ruchy młodzieńca, zdołał usunąć się. Lecz w tejże chwili Beautrelet rzucił się na niego, wołając na służbę:
— Do mnie wszyscy... To Lupin..
Siłą uderzenia Massiban został powalony na jedno z trzcinowych krzeseł.
Po kilkuminutowej walce podniósł się, zostawiając Izydora Beautrelet ogłuszonego.
— Dobrze... doskonale... nie ruszysz się... masz dosyć na kilka minut... nie na dłużej... Doprawdy, potrzebowałeś dużo czasu, aby mnie poznać. Musiałem się doskonale ucharakteryzować, co?...
Wyprostował się, zuchwały teraz, przybrawszy groźną postawę. Śmiał się szyderczo patrząc na trzech struchlałych lokajów i przerażonego barona.
— Izydor, gdybyś nie był powiedział, że jestem Lupin, byliby wpadli na mnie. A tacy silni! Cóżby się stało ze mną, mój Boże! Jeden przeciw czterem!
Zbliżył się do nich.
— Do mnie, dzieci, nie bójcie się, nie zrobię wam krzywdy... chcecie kawałek jęczmiennego cukru? to was orzeźwi. Ah! to ty, musisz mi oddać moje sto franków. Tak, tak, poznaję ciebie. Przed chwilą przekupiłem ciebie, ażebyś zaniósł list swej panі... a tyś potem zdradził.... Dalej spiesz się, niedobry sługo...
Wziął papierek stufrankowy, który mu podał służący i podarł go na drobne kawałki.
— Pieniądz zdrady... pali moje ręce.
Następnie wziął kapelusz, a składając bardzo niski ukłon pani de Villemon, rzekł:
— Przebacz mi, pani? Są przypadki w życiu, w mojem szczególniej, które często zmuszają mnie do popełniania okrucieństw, których się pierwszy wstydzić muszę. Lecz bądź spokojną o twego syna, jest to tylko małe ukłucie, ukłułem go w ramię w czasie, kiedy mu zadawano pytania. Najdalej za godzinę przebudzi się... Jeszcze raz najserdeczniej przepraszam. Lecz zmusić panią do milczenia, było dla mojej sprawy rzeczą konieczną.
Pokłonił się znowu, podziękował panu de Velines za jego serdeczne przyjęcie, wziął laseczkę, poczęstował papierosem barona, sam zapalił jednego, a machnąwszy kapeluszem wokoło, rzucił w stronę Izydora protekcyonalne:
— Adieu, bebe.
I wolno odchodząc dmuchnął kłąb dymu w nos gapiącym się lokajom.
Beautrelet czekał kilka minut. Pani de Villemon, uspokoiwszy się trochę, czuwała nad dzieckiem. Podszedł do niej, ażeby raz jeszcze ponowić prośbę. Spojrzeli sobie w oczy. Izydor nic nie powiedział. Zrozumiał że ona tajemnicy o Wydrążonej igle już nigdy nie wyjawi.
Pożegnał ją i oddalił się.
Była godzina wpół do jedenastej. Jeden pociąg bowiem wychodził dziesięć minut przed dwunastą. Wolno więc zwrócił swe kroki w stronę dworca.
— Cóż, co powiesz na to?
Byłto Massiban a właściwie Lupin, który wyszedł z nadbrzeżnego lasku.
— Czy dobrze była rzecz ta obmyślana? Jestem pewien, że zapytujesz sam siebie, czy jaki Massiban, członek akademii wogóle egzystuje? Ależ tak, tak. Nawet go zobaczysz, jeżeli będziesz grzeczny. Najpierw muszę ci oddać twój rewolwer... Patrzysz czy jest nabity? A jakże, jeszcze zostało pięć kul, a przecież jedna starczyłaby, aby mnie posłać ad patres... Chowasz go do kieszeni?... Dobrze... Wolę to, jak ów mały ruch palcem, uczyniony przed chwilą... Lecz cóż chcieć, jesteś młody... poznałeś, że cię znowu Lupin wywiódł w pole... masz go o trzy kroki... więc strzelasz... Nie gniewam się o to na ciebie... Jako dowód ofiaruję ci miejsce w mojem automobilu.
Włożył palce w usta i gwizdnął.
Dziwaczny był kontrast między poważną powierzchownością starego Massibana, a łobuzowskimi gestami, które przybierał Lupin, to też Beautrelet nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Śmieje się, śmieje, — wołał skacząc Lupin. — Wiesz co twej twarzy jest koniecznie potrzebne? ot ten uśmiech... Ty jesteś bardzo sympatyczny i posiadasz naiwny i niezwykły urok, braknie ci tylko uśmiechu.
Podparłszy się pod boki stanął wprost niego.
— A czy wierzysz, że mogę cię także doprowadzić do łez? Czy wiesz w jaki sposób dowiedziałem się o poczynionych przez ciebie krokach? W jaki sposób dowiedziałem się o liście od pana Massiban i o naznaczonej ci przez niego schadzce? Przez gadulstwo twojego przyjaciela, u którego mieszkasz... Ty powierzasz wszystko temu głupcowi, a on nie ma nic pilniejszego, jak powiedzieć swojej przyjaciółce, która to przed Arsenem Lupin nie ma sekretu... Oh! widzisz... oczy twe zachodzą łzami... przyjaźń zdradzona, to ciebie boli?... Ty jesteś zachwycający, mógłbym cię uściskać... ty przybierasz żałosny taki wzrok zdziwiony, który prosto idzie mi do serca... Przypominam sobie, jakieś mnie się radził w Gaillon, pamiętasz?... Ależ tak, to byłem ja, tym starym notaryuszem... Śmiej się przecież, niemowlątko...
Zdala dało się słyszeć dyszenie zbliżającego się automobilu.
Naraz Lupin pochwycił ramię Izydora Beautrelet i rzekł ostrym tonem, utkwiwszy wzrok w jego oczach:
— Teraz będziesz siedział cicho, nieprawda? Widzisz dobrze, że ci zawsze potrafię przeszkodzić. Pocóż więc niszczyć swe siły i czas tracić? Dosyć jest bandytów na święcie... Tych ścigaj, a mnie zostaw w spokoju... w przeciwnym razie... Rzecz załatwiona, nieprawda?
Wstrząsnął nim, jak gdyby mu chciał narzucić swoją wolę. Następnie rozśmiał się szyderczo:
— Jaki ze mnie głupiec! Wierzyć, że ty mnie zostawisz w spokoju? Ty nie należysz do tych, którzy schodzą z raz obranej drogi... Ah! doprawdy nie wiem co mnie wstrzymuje... W kilku bowiem minutach mógłbyś być związany i zakneblowany... a w dwóch godzinach, w ukryciu na kilka miesięcy... Lecz nie, powiedziane jest, że do końca będę tobie ulegał... Cóż chcesz, każdy ma pewne słabości.... a ja mam słabość do ciebie... A następnie jeszcze nic nie zdziałałeś. A nim ty włożysz palec w wydrążenie igły, to jeszcze dużo upłynie wody! Cóż do dyabła! Ja potrzebowałem dziesięć dni, aby tam dojść, ja, Lupin... ty zaś będziesz potrzebował lat dziesięć. Jest przecież pewna różnica między nami.
Automobil zajechał, był to wóz ogromnych rozmiarów, o zamkniętej karecie. Gdy drzwi otworzył, Beautrelet wydał okrzyk. Wewnątrz siedział już człowiek, a tym człowiekiem był Arsen Lupin, a właściwie przebrany Massiban.
Wybuchnął śmiechem, zrozumiał bowiem wszystko. Lupin zaś rzekł do niego:
— Nie wstrzymuj się, on dobrze śpi. Widzisz obiecałem ci, że go zobaczysz. Rozumiesz teraz wszystko? Koło północy dowiedziałem się o naznaczonem spotkaniu w zamku Velines. O siódmej rano już byłem na miejscu. Gdy Massiban przechodził, pochwyciłem go... a następnie lekkie ukłucie... Śpij, mój poczciwcze, śpij... Daj mi tylko mój kapelusz... A teraz jedźmy przynajmniej z szybkością 120 klm. na godzinę, na nas czas. Cóż to, boisz się? Zapominasz, że jesteś ze mną! Ah! Izydorze, mówią, że życie jest monotonne, to nieprawda, życie jest cudowne, tylko trzeba umieć urządzić je sobie, a ja — umiem. Żebyś ty wiedział... teraz przed chwilą o mało nie pękłem z radości, gdym przy oknie wydzierał owe karty, podczas gdy ty rozmawiałeś z baronem. A następnie przechodziłem szalone emocye, gdy pytałeś panią de Villemon. Ta niepewność, czy powie, czy zamilczy... Dostałem gęsią skórę... Jeżeliby powiedziała... całe moje życie przepadłoby, musiałbym rozpocząć od nowa... Następnie zapytywałem siebie, czy służący wejdzie na czas? Tak... nie... jest, przyszedł... a Beautrelet, co zrobi, zdemaskuje mnie? Tak... nie... jednak chwyta rewolwer... Ah! co za rozkosz! Izydorze, tyś zmęczony... Prześpij się, chcesz, ja jestem bardzo senny... dobranoc.
Beautrelet patrzał na niego... Już spał.
Automobil zaś pędził z zawrotną szybkością. Przez długi czas Beautrelet przyglądał się swoim towarzyszom podróży. I zastanawiał się nad tem, jaki dziwny zbieg okoliczności zrządził, że siedzą jeden obok drugiego w tym małym automobilu.
Lecz w końcu znużył się, wyczerpany wrażeniami dnia i zasnął. Gdy się przebudził, Lupin czytał, przechylił się więc, aby zajrzeć w jego książkę. Były to Seneki, Listy do Luciliusza.
„Do dyabła! Ja potrzebowałem dziesięć dni, ja, Lupin... ty będziesz potrzebował dziesięć lat!“
Zdanie to, wyrzeczone przez Arsena Lupin, po wyjściu z zamku Velines, wywarło znaczny wpływ na postępowanie Izydora Beautrelet.
Mimo spokoju i panowania nad sobą, były chwile rozdraźnienia, w których Lupin czynił pewne wyznania, rzucał nieostrożnie słowami, z których Beautrelet umiał ciągnąć korzyści.
Tak też i tym razem, słusznie lub nie. Beautrelet wyczuł w tem zdaniu rodzaj wyznania. Zrozumiał, że Lupin zrobił porównanie między swoją działalnością, a działalnością Izydora Beautrelet w wynalezieniu wyjaśnienia o Wydrążonej igle, to znaczy, że obydwaj posiadają równe środki, aby dojść do celu. Mają równe szanse. Więc on, Lupin mając takie same szanse, takie same środki potrzebował dziesięć dni, aby dojść do prawdy.
Lecz jakież są owe środki i szanse? Wszystko właściwie koncentruje się na znajomości broszury z roku 1815, broszury, która Arsenowi Lupin przypadkiem wpadła w rękę i dzięki której odnalazł w książce Maryi Antoniny ów ważny dokument.
Tak więc broszura i dokument służyły Arsenowi Lupin za jedyne podstawy. Na tych podstawach zbudował cały gmach, bez obcej pomocy. Trzeba więc badać broszurę, badać dokument, to wszystko.
Cóż to! Czyżby Beautrelet nie mógł iść tą samą drogą? Na cóż się zda ta niemożliwa walka? Na cóż się zdadzą owe czcze poszukiwania, których końca nigdy nie mógł przewidzieć?
Decyzya jego była szybka i jasna, a poddając się tejże, uczuł niejako przeczucie, że na dobrą wstępuje drogę. Najpierw, bez zbytecznych wyrzutów, wyprowadził się od swego kolegi z liceum Janson de Sailly, i po długich poszukiwaniach ulokował się w małym hotelu, w samem centrum Paryża. Całemi dniami prawie, że nie opuszczał hotelu, schodził tylko na obiady do table d’hotu. Resztę zaś czasu przepędzał siedząc w swoim pokoju, którego drzwi na klucz zamykał, pospuszczał rolosy szczelnie zamkniętych okien i myślał.
„Dziesięć dni“, powiedział Arsen Lupin. I Beautrelet starał się o wszystkiem zapomnieć, myśląc tylko o samych słowach zawartych w broszurze i dokumencie, gdyż ambicya kazała mu się ściśle trzymać okresu dziesięciu dni. Lecz dziesiąty dzień przeszedł, potem jedenasty i dwunasty; lecz trzynastego dnia, jakiś promień przeszedł mu przez mózg; i tak myśl owa rozwinęła się z nadzwyczajną szybkością, podobnie do roślin słońcem ogrzanych, tak owa prawda uwypuklała się, rosła, potężniała. We wieczór trzynastego dnia, nie znał wprawdzie jeszcze rozwiązania zagadki, lecz poznał metodę, wedle której niezawodnie do rozwiązania dojdzie; metodę, która także Arsenowi Lupin służyć musiała.
Metoda bardzo prosta, która była wynikiem następującego pytania: czy egzystuje jaka łączność między wszystkimi faktami historycznymi, które broszura przytacza w stosunku do tajemnicy o Wydrążonej igle?
Zadanie to było trudne. Lecz po głębokiem zbadaniu Beautrelet wynalazł jeden szczegół wszystkim zdarzeniom wspólny. Wszystkie bowiem zdarzenia miały miejsce w granicach dawniejszej Neustryi, która równa się mniejwięcej dzisiejszej Normandyi. Wszyscy bohaterzy tej fantastycznej awantury są Normandczykami, albo zostają nimi, lub też działają w kraju normandzkim.
Jakie zajmujące studyum przez wszystkie wieki! Jaki wzruszający widok, patrzeć jak wszyscy ci baronowie, książęta i królowie z różnych krańców świata spotykają się na tej małej przestrzeni ziemi!
Na chybił trafił Beautrelet przeglądał historyę. Ów Roll, czy Rollon, to pierwszy książę Normandyi, zna tajemnicę o Wydrążonej igle, po zawarciu pokoju w Saint-Clair-sur-Epte!
To Wilhelm zdobywca, książę Normandyi, którego chorągiew posiadała wyżłobienie podobne jak igła!
To Henryk Plantagenet, książę Normandyi, który podpisuje się: posiadacz sekretu!
To Pretestatus, biskup w Rouen, który udziela swemu kochanemu Merowingowi zapomogi pieniężnej i igłę.
W Rouen Jan bez ziemi kazał zamordować synowca swego Artura, znającego sekret!
W Rouen spalili Anglicy Joannę d’Arc, znającą sekret!
A sięgając do samego środka awantury, czem był dowódzca Celtów, który płaci Cezarowi okup wyjawieniem sekretu o igle, jeżeli nie dowódzcą ludów mieszkającym w Caux, w samem sercu Normandyi?
Hipoteza staje się coraz jaśniejszą. Pole poszukiwań zacieśnia się. Rouen, brzegi Sekwany, ziemia Caux. Zdaje się, że wszystkie drogi tam się schodzą. Gdy sekret ten zaginął dla książąt Normandyi i dla królów Anglii, którzy są ich potomkami, a stał się królewską tajemnicą Francyi, widzimy dwóch królów, których specyalnie wymieniają; Henryka IV, który oblega Rouen i wygrywa bitwę pod Arques, blisko Dieppu, i Franciszka I, który wyrzekł pełne znaczenia słowa: „Królowie Francyi znają sekret, który często wpływa na bieg spraw publicznych; na los miast!“
Rouen, Dieppe, le Havre... Trzy kąty trójkątu. Trzy wielkie miasta, które zajmują te trzy punkty. W środku zaś znajduje się ziemia Caux.
Nadchodzi wiek siedemnasty. Ludwik XIV pali książki, w których nieznajomy wyjawia prawdę. Zaś kapitan de Larbeyrie opanował jeden egzemplarz, korzysta ze sekretu, kradnie pewną część kosztowności, a zaskoczony przez rozbójników, umiera zamordowany. Lecz, w którem miejscu odbywa się napaść? W Gaillon, małej mieścinie położonej nad drogą, która prowadzi z Havru, z Rouen lub Dieppe do Paryża.
W rok później Ludwik XIV kupuje domenę i buduje zamek Aiguille. Jakie miejsce wybiera na ten cel? Środkową Francyę. W ten sposób ciekawi są zmyleni. Nikt nie szuka w Normandyi.
Rouen... Dieppe... le Havre... Wszystko mieści się w tym trójkącie... Z jednej strony jest morze, z drugiej Sekwana, z trzeciej dwie doliny, które się ciągną z Rouen do Dieppe.
Jakaś myśl rozjaśniła twarz Izydora Beautrelet. Ta przestrzeń ziemi, ta okolica płaskich wzgórz, która ciągnie się od spadzistych skał morza, do spadzistych skał Sekwany, to przecież główne pole działań Arsena Lupin!
Począwszy od dziesięciu lat, były właśnie te strony nawiedzane przez Arsena Lupin, jak gdyby w sercu ziemi Caux miał swoją kryjówkę, w tej ziemi, z którą najściślej się wiąże legenda o Wydrążonej igle.
A cały ostatni dramat gdzież się rozgrywa? W Ambrumesy nad drogą z Havru do Dieppe.
Rouen, Dieppe, le Havre, zawsze ten trójkąt ziemi.
Tak więc przed kilku laty, Arsen Lupin znając broszurę, dowiedziawszy się o książce Maryi Antoniny, która ukrywała dokument, wziął go, a posiadając tak ważną rzecz, rozpoczął kampanię, znalazł kryjówkę, i osiadł w zdobytej ziemi.
Beautrelet również rozpoczął swoją kampanię.
Udał się w stronę morza z prawdziwem wzruszeniem, myśląc o tej samej podróży, jaką przed laty przedsiębrał Lupin, posiadając te same nadzieje, idąc na odszukanie owej wielkiej kryjówki, która go miała uzbroić w taką siłę. A trudy przedsiębrane przez niego, Izydora Beautrelet, czyż równym skutkiem uwieńczone zostaną?
Wczesnym rankiem opuścił Rouen, idąc pieszo, z mocno umalowaną twarzą, mając tobołek na lasce, przewieszony przez ramię.
Szedł prosto do Duclair, gdzie zjadł śniadanie. Wyszedłszy ze wsi, szedł brzegiem Sekwany, prawie, że brzegów nieopuszczał. Instynkt jego wzmocniony wieloma domysłami, kazał mu się trzymać brzegów tej cudnej rzeki. Przecież rzeźby skradzione z kaplicy w Ambrumesy spławiono Sekwaną! Wyimaginował sobie flotylę małych statków wojennych, która pełniła służbę z Rouen do Havru, uwożąc dzieła sztuki i bogactwa w stronę państwa miliarderów.
— Gorze we mnie!... Gorze!... — powtarzał młody człowiek.
Niepowodzenie pierwszych dni nie zniechęcało go. Posiadał wiarę pewną, niezachwianą, że na dobrej znajduje się drodze. Odnalezienie prawdy, odnalezienie kryjówki Arsena Lupin, warte było zabiegów! Wszystkie okoliczne miasta pełne były jego wspomnień! Ile to razy Lupin musiał podziwiać chwałę gotyckich, w niebo strzelających wieżyc, lub wspaniałość ich rozległych ruin!
Lecz nadewszystko okolice Havru przyciągały Izydora jak promienie latarni morskiej.
„Królowie Francyi znają sekret, który często wpływa na los miast!“
Słowa ciemne, które jednak w jednej chwili stały się dla Izydora Beautrelet jasne i zrozumiałe. Nie było to dokładne wyjaśnienie powodów, dla których Franciszek I. założył miasto w tem właśnie miejscu? Nie miało to jakiej łączności z sekretem o Wydrążonej igle?
— Tak jest... tak jest, — powtarzał Beautrelet oszołomiony... — W starej zatoce normandzkiej, w jednym z najważniejszych punktów Francyi powstają dwie potęgi: jedna żywa, widoczna, nowy port, który panuje nad oceanem, i otwiera drogę do świata; druga, nieznana, mroczna, tem więcej niepokojąca, że niewidzialna i niepochwytna. Znaczna część historyi Francyi i domu królewskiego tłómaczy się jasno przez tajemnicę o igle, jak również cała historya Arsena Lupin. Te same źródła energii i władzy zasilają i podtrzymują fortunę królów, jak również fortunę awanturnika.
Ze wsi do wsi, od rzeki do morza Beautrelet węszył, trzymając nos w górę, otwierając uszy, i siląc się przeniknąć martwe przedmioty. Któż mu da objaśnienie? Czy ma zapytać to wzgórze? Ten las? Czy domy tego miasta? Czy może w rozmowie z tym wieśniakiem posłyszy jakie słowo, które go objaśni?
Jednego rana śniadał w oberży, niedaleko Honfleur, starego miasta zatoki. Naprzeciw niego siedział typowy koniuch normandzki, czerwony i tęgi, jeden z takich, którzy to jeżdżą z jarmarku na jarmark, z batem w ręce, ubrani w długie bluzy. Po pewnym czasie zdawało się Izydorowi Beautrelet, że człowiek ten przyglądał mu się z pewnem zajęciem, jak gdyby go znał, lub starał się rozpoznać.
— Ba! — pomyślał Beautrelet, — mylę się; ja nie spotkałem nigdzie tego człowieka, więc i on również mnie nie zna.
Jakoż po chwili nieznajomy zdawał się nie zwracać na niego uwagi. Zapalił fajkę, kazał sobie podać kawę i koniak. Palił i pił. Beautrelet, gdy zjadł śniadanie, zapłacił i wstał. W chwili, gdy chciał wychodzić, kilka osób wchodziło właśnie do oberży, tak, że był zmuszony postać kilka sekund przy stole, przy którym siedział ów koniucha. Posłyszał cichym głosem wyrzeczone słowa:
— Dzień dobry, panie Beautrelet.
Izydor nie wahał się, usiadł przy nim i rzekł:
— Tak, jestem nim... lecz pan, kim jesteś? W jaki sposób mnie poznałeś?
— Nie trudno poznać... A przecież nie widziałem pana nigdy, tylko portret jego w dziennikach. Jesteś pan źle... jakby to powiedzieć... źle umalowany.
Mówił wyraźnym obcym akcentem, Izydorowi Beautrelet zdawało się po dłuższem badaniu, że nieznajomy również ma maskę zamiast swej zwykłej fizyonomii.
— Któż pan jesteś? — powtarzał... — Któż pan jesteś?
Nieznajomy uśmiechnął się:
— Nie poznajesz mnie pan?
— Nie. Nigdy nie widziałem pana.
— Widziałeś mnie tak samo, jak ja ciebie. I moje fotografie umieszczały dzienniki... bardzo często... No, odgadujesz?
— Nie.
— Sherlock Holmes.
Ciekawe było spotkanie, lecz również wiele znaczące. Młody człowiek zrozumiał jego doniosłość. Wyraziwszy swoje uznanie, rzekł do Holmesa:
— Przypuszczam, że bytność pańska tutaj ma związek z nim?
— Tak...
— Więc... więc pan myślisz, że idąc tą drogą, dojdziemy do niego?
— Jestem tego pewien.
Radość, jaką odczuł Beautrelet konstatując, że jego opinia równa się z opinią Holmesa, nie była bez troski. Jeżeli Holmes dojdzie do celu, czeka go sława, a któż wie, czy nie dojdzie przed nim?
— Masz pan pewne dane? pewne ślady? — spytał Beautrelet.
— Uspokój się pan — rzekł ironicznie Holmes, rozumiejąc jego obawy. — Nie idę twoim śladem. Pana zajmuje dokument, broszura, do których ja nie mam zaufania.
— A pana co zajmuje?
— Mnie, zupełnie co innego.
— Czy może niedyskretnie zapytać?
— Gdzież tam. Przypominasz pan sobie historyę z dyademem, historyę księcia de Charmerace?
— Tak.
— Nie zapomniałeś pan Wiktoryi, starej niańki Arsena Lupin, tej, która Ganimardowi umknęła?
— Nie.
— Natrafiłem na ślad Wiktoryi. Mieszka we farmie nad drogą z Havru do Lille. Przez Wiktoryę łatwo dójdę do Arsena Lupin.
— To długa droga.
— Mniejsza z tem! Zaniechałem wszelkie moje sprawy. Mam tylko jeden cel na oku dostać się do Arsena Lupin. Między nim, a mną... zacięta walka.
Wymówił te słowa z pewną wściekłością, w której przebija nienawiść z doznanych upokorzeń, nienawiść do potężnego wroga, który sobie kpił z niego.
— Odejdź pan... — szepnął — patrzą na nas... to niebezpiecznie... Lecz spamiętaj sobie moje słowa: dzień, w którym Lupin i ja staniemy naprzeciwko siebie, dzień ten... skończy się tragicznie.
Beautrelet wyszedł zupełnie uspokojony: nie obawiał się, że Holmes go wyprzedzi.
Lecz spotkanie to dało mu jeden dowód więcej! Droga z Havru do Lille przechodzi przez Dieppe! Jest to droga prowadząca tuż nad morzem. We farmie nad ową drogą mieszkała Wiktorya. Wiktorya znaczy tyle co Lupin, gdyż jedno bez drugiego nie poruszało się, pan bez swej wiernej sługi!
— Gorze we mnie... gorze... — powtarzał sobie młody człowiek, — przypadek, który mi podał nowe informacye, potwierdza tylko moje przypuszczenia. Z jednej strony brzegi Sekwany, z drugiej skalisty brzeg morza, i dwie te granice schodzą się w Havrze, w mieście sekretu, w mieście Franciszka I. Ten więc tylko kąt muszę przeszukać.
Z zawziętością wrócił do rozpoczętego dzieła. „To, co Lupin znalazł, i ja również odnaleźć muszę“, powtarzał sobie bezustannie. Może Lupin znał dokładnie tę miejscowość, może był doskonalej poinformowany co do miejscowych legend, takie bowiem rzeczy mogły mu bardzo dopomódz, gdy tymczasem Beautrelet nic z tego wszystkiego nie znał. Okolicę zaś tę pierwszy raz widział, jadąc do Ambrumesy, a wtenczas nie zwracał na nią uwagi.
Lecz cóż to szkodzi! Chociażby miał dziesięć lat poświęcić swoim poszukiwaniom, nie zaniecha ich. Lupin tam był. Może go widzi, może go odgaduje. Może go oczekuje na zakręcie tej drogi, na brzegu tego lasku, przy wyjściu z tej wioski! Każdy zawód, jaki go spotkał, umacniał go więcej w jego postanowieniu.
Często siadał w naddrożnym rowie i zagłębiał się w studyum owego dokumentu, którego kopię nosił przy sobie, zmieniwszy cyfry na samogłoski.

e . a . a . . e . . e . a . . a . .
a . . . e . e .     . e . o i . e . . e .
. o u . . e . o . . . e . . e . o . . e .
a i . u i . . e      . . e u . e

Często także swoim zwyczajem leżał na brzuchu w wysokiej trawie i myślał... myślał całemi godzinami. Miał czas.
Z zadziwiającą cierpliwością chodził od Sekwany do morza, od morza do Sekwany, przeglądając każdą okolicę dokładnie i systematycznie.
W ten sposób przejrzał: Montivilliers, Saint-Romain, Octeville, Epouville, Gourneville і Criquetot.
Każdego wieczora zachodził do wieśniaków, prosząc o nocleg. Po wieczerzy palono fajki i gwarzono. Prosił ich, aby opowiadali mu bajki, jak to zwykli czynić zimą podczas długich wieczorów. A zawsze zadawał im podstępne zapytania:
— A o igle nie wiecie nic? Nie znacie bajki o wydrążonej igle?
— Nie, nie słyszeliśmy o niej...
— Namyślcie się... może to bajka starych nianiek?... Coś, co mówi o igle... może jaka zaczarowana igła... czy ja wiem?
Nie umiano mu odpowiedzieć. Zaś następnego dnia szedł dalej.
Zdarzyło się, że jednego dnia przechodził przez ładną wioskę Saint-Jouin, położoną tuż nad morzem, zeszedł więc między skały, które ciągną się, aż do brzegu, wyszedł na wzgórze i udał się doliną Bruneval w stronę przylądka Antifer, w stronę małej zatoki Belle-Plage. Szedł żwawo i lekko, choć trochę znużony, lecz jakże szczęśliwy, że żyje! Taki czuł się wesół, że zapomniał o Arsenie Lupin, o tajemnicy Wydrążonej igły, o Wiktoryi, Holmesie, zajmował go tylko widok rozkoszujący jego oczy: błękit nieba, szmaragdowa toń morza, przesycona jaskrawym blaskiem słońca.
Naraz zaintrygowały go pochyłości prostopadłe, jakoby resztki muru z cegły, gdzie zdawał się rozpoznawać ślady rzymskiego obozu. Następnie w małej odległości zauważył zameczek, na modłę starożytnych szańców, z wieżyczkami popękanemi, z wysokiemi gotyckiemi oknami, który był wzniesiony na przylądku wyząbkowanym, pagórkowatym i prawie, że zupełnie oddzielonym od skał nadbrzeżnych. Żelazna krata zaopatrzona kolczatym drutem, a obrosła krzewami, wzbraniała wejścia.
Nie bez trudności Izydor zdołał przejść. Nad gotycką bramą, której zamek był zżarty przez rdzę, widniał napis: Fort Frefossé. Nie próbował otworzyć bramy, a skręciwszy w prawo — dotarł do wązkiej ścieżki, zawisłej nad przepaścią, a obwiedzionej baryerą z drzewa. Ścieżką tą zeszedł w niewielką pochyłość i doszedł do małej pieczary, która tworzyła pewnego rodzaju odwach, wzniesiony na końcu skały, skały, która prostopadle wrzynała się w morze.
W samym środku pieczary można się było wyprostować. Na murach widniała niezliczona ilość napisów. Prawie czworograniasty otwór wykuty był w skale, przez który widok otwierał się na ląd, wprost na fort Frefossé[2], położony w odległości trzydziestu lub czterdziestu metrów.
Beautrelet rzucił swój toboł na ziemię i usiadł. Dzień był nadzwyczaj upalny i męczący, zasnął więc chwilę.
Dopiero ożywczy powiew wiatru, który wpadł do pieczary, przebudził go.
Kilka minut siedział nieruchomo, zapomniawszy, gdzie się znajduje. Starał się myśleć i zapanować nad pamięcią jeszcze w śnie pogrążoną. Przyszedłszy trochę do siebie, chciał właśnie się podnieść, gdy miał wrażenie, że oczy jego naraz powiększone i zdziwione, patrzały...
Dreszcz po nim przeszedł. Ręce jego zacisnęły się i poczuł, że pot występuje mu na czoło.
— Nie... nie — jąkał — to sen... to halucynacya... Zobaczmy, czyż byłoby to możliwe?
Raptownie ukląkł i pochylił się... i ujrzał dwie ogromne litery wykute w skale, mniej więcej na stopę każda.
Dwie te litery wyrzeźbione niewprawnie, jęcz wyraźnie, a które czas zaokrąglił, były: D. i F.
D. i F., to cud oszołomiający! D. i F., właśnie dwie litery wypisane w dokumencie. Ah! Beautrelet nie potrzebował spojrzeć na papier, aby przypomnieć sobie czwartą linijkę, która zawiera znaki i wskazówki! Miał je tak dobrze w pamięci! Na zawsze były wypisane w jego mózgu!
Wstał, zeszedł spadzistą drogą, szedł wzdłuż fortu, przeszedł z trudem przez sztachety i biegł szybko do pastucha, który opodal pasł trzodę na falistych wzgórzach.
— Ta grota, tam... ta pieczara...
Usta jego drżały, szukając słów wyjaśnienia, których nie znały.
Pasterz na niego patrzał zdziwiony. Wreszcie Beautrelet zapytał:
— Tak, ta pieczara... tam... na prawo od fortu, czy ma jaką nazwę?...
— A z pewnością... Ludzie z Etretat mówią, że to Demoiselles.
— Co?... co?... Co mówisz?
— A tak mówią, że to chambre des Demoiselles (pokój panien)...
Izydor byłby mu prawie skoczył do ócz, jak gdyby cała prawda spoczywała w tym człowieku, jak gdyby ją chciał wydrzeć za jednym zamachem...
Les Demoiselles. Jedno słowo, jedno z dwóch znanych słów dokumentu!
Jakiś szał obłędu uniósł go. Zdawało mu się, że wiatr się wzdyma wkoło niego, że dmie jak huragan od morza, od lądu, który wpada na niego ze wszystkich stron, i chłosta go razami prawdy.
Rozumiał! Dokument przedstawiał mu się wyraźnie. La chambre des Demoiselles (pokój panien)... Etretat...
— To, to... — myślał, mając umysł oświetlony — nie może znaczyć nic innego... Lecz jak mogłem tego od razu nie odgadnąć?...
Do pasterza zaś rzekł cichym głosem:
— Dobrze... odejdź... możesz odejść.... dziękuję...
Człowiek zadziwiony, gwizdnął na psa i oddalił się.
Beautrelet, gdy został sam, zwrócił swe kroki w stronę fortu. Prawie, że fort już okrążył, gdy naraz przykucnął na ziemi, przyciskając się do odłamu muru.
— Czyż oszalałem! — myślał. — Jeżeli on mnie widzi! Jeżeli jego wspólnicy mnie widzą! Toć od godziny chodzę tam i napowrót.
Nie ruszył się więcej.
Powoli słońce zaszło. Mrok zapadł wokoło i tylko kontury przedmiotów były widoczne.
Natenczas, poruszając się wolno, na brzuchu, prześlizgując, czołgając się, dotarł do jednego z końców przylądka, na sam brzeg skały.
A rozgarnąwszy kiście chwastu wyciągniętemi przez siebie rękoma, głową zawisnął nad przepaścią.
Naprzeciw niego, prawie równoległe z brzegiem, na pełnem morzu, wznosiła się olbrzymia skała, wysoka na jakie ośmdziesiąt metrów, kolosalny obelisk, wznoszący się na szerokim, granitowym fundamencie, który brał początek w głębinach morza. Obelisk ten zwężał się ku górze, jak kieł gigantyczny morskiego potwora. Skała ta biała, białością szarą i brudną, stała silna, pewna, okrutna, niezłomna na wściekłe napaście rozszalałego żywiołu. Całość była groźna i wielka, mimo wielkości nadbrzeżnych skał, które ją przewyższały; ogromna, mimo ogromu przestworza.
Beautrelet paznokcie wpiął w ziemię, jak pazury dzikiego zwierza, który gotuje się do skoku na swoją zdobycz. Oczy jego zdawały się przenikać granitową powłokę skały. Dotykał jej, poznawał i niejako brał ją w posiadanie.
Horyzont zajaśniał zorzą zachodzącego słońca, a długie obłoki owym blaskiem otoczone, stały nieruchomo, tworząc przecudne krajobrazy: laguny fantastyczne, płaszczyzny w płomieniach, jeziora z krwi i rozmaite fantasmagorye płomienne a spokojne.
Lazur nieba zaćmił się. Wenus zabłysła przedziwnem światłem, następnie ukazywały się gwiazdy, niepewne.
Naraz Beautrelet zamknął oczy i rękoma konwulsyjnie ściskał czoło. Tam — oh! Myślał, że skona z radości, tak wzruszenie ścisnęło mu serce, bo tam, prawie z samego wierzchołka igły d’Etretat, ponad najwyższym czubkiem, wokoło którego krążyły mewy, ujrzał biały dym, który unosił się z jakiejś szczeliny, jakoby z niewidzialnego komina, biały dym, który wolno wzbijał się w górę i rozpływał powoli w cichym powietrza zmroku.


VIII.

Igła d’Etretat była wydrążoną! Czy był to fenomen naturalny? wydrążenie spowodowane wskutek kataklizmów wewnętrznych lub też siłą kotłujących fal? Czy może było to dzieło nadludzkich wysiłków, dzieło Gallów, Celtów, ludów przedhistorycznych?
Pytania zapewne nie rozwiązalne. Lecz cóż to kogo obchodzi! Najgłówniejsza, że Igła była wydrążoną.
Czterdzieści do pięćdziesięciu metrów od tego wspaniałego łuku, który nosi nazwę Portu d’Aval, a który jak olbrzymi konar drzewa wyrasta ze skał podmorskich i sięga do samego szczytu nadbrzeżnej skały, wznosi się niezmierzony wapienny lejek, który nie jest czem innem jak tylko czapą spiczastą kory, postawionej nad próżnią!
Jest to odkrycie wielkiej wagi! Po Arsenie Lupin, otóż Beautrelet, który odgadł te ważne słowa dokumentu, które egzystują przeszło dwadzieścia wieków! Słowa niezmiernej doniosłości, dla tych, którzy je ongi znali, w najodleglejszej epoce, w której to hordy barbarzyńców wędrowały przez stary świat! Słowa magiczne, które otwierały jaskinię cyklów całym plemionom uciekającym przed wrogiem! Słowa mistyczne, które chroniły wejścia najpewniejszego schronienia! Słowa czarodziejskie, które dają władzę i zapewnienie panowania!
Cezar znając je ujarzmia Galów. Normanowie ponieważ je znali, zapanowali nad krajem, stąd to, mając potężny punkt oparcia, zdobywają sąsiednią wyspę, zdobywają Sycylię, zdobywają Wschód, zdobywają nowy świat!
Anglicy znając sekret, panują nad Francyą, upokarzają ją i dzielą, koronują się królami w Paryżu. Lecz gdy go zgubili, zaczyna się ich klęska.
Zaś królowie Francyi znając ten sekret, rosną we władzę, rozszerzają szczupłe granice, powoli tworzą wielkie państwo, i jaśnieją sławą i siłą — lecz gdy utracili ową tajemnicę, lub nie umieli jej użyć, czeka ich śmierć, zesłanie, upadek.
Jest to niewidzialne państwo, na pełnem morzu, a oddalone o dziesięć sążni od ziemi!... Forteca nieznana, wyższa nad wieżę Notre Dame, a wzniesiona na granitowej podstawie, większej jak plac publiczny... Co za siła i jakie bezpieczeństwo! Z Paryża do morza dostać się można Sekwaną. Tam znajduje się Havre, miasto nowe i ważne. W oddaleniu zaś siedmiu mil wydrążona igła, nie jestże to schronienie niepochwytne?
Było to schronienie, lecz równocześnie pewna kryjówka. Wszystkie skarby królów, zbierane przez wieki, wszystko złoto Francyi, wszystko, co wydobyto z ludu, co wydarto Kościołowi, cały łup zdobyty na polach walki po przez całą Europę, wszystko to zapewne gromadzono w tej jaskini. Stare sous złote, talary błyszczące, dublony, dukaty, florentyny, gwineje i drogie kamienie, brylanty, i wszystkie klejnoty i ozdoby, wszystko to zapewne tam jest! Któż to odnajdzie? Któż kiedy odgadnie sekret o wydrążonej Igle? Nikt.
A jednak, Lupin...
I Lupin staje się tem stworzeniem nadludzkiem, tym cudem niepojętym, dopóki nie znano prawdy. Niewyczerpane źródło jego geniuszu, nie starczyłyby na prowadzenie zaciętej walki przeciw społeczeństwu. Do tego potrzebował pewnego schronienia, trzeba mieć pewność, że się nie będzie karanym, potrzeba spokoju, aby módz obmyśleć plan.
Bez wydrążonej igły, Lupin jest niepojęty, jest osobą z bajki lub romansu, nie mającą związku z rzeczywistością. Znając zaś sekret i do tego jeszcze jaki sekret! Lupin jest człowiekiem jak każdy inny, tylko umiejącym po mistrzowsku władać bronią, w którą go Opatrzność uposażyła.
Tak, Igła była wydrążoną, jest to fakt niezaprzeczony. Pozostaje tylko zbadać, w jaki sposób można do niej dojść.
Przez morze niezawodnie. Od strony morza musi być jakie dostępne miejsce dla łodzi, podczas niektórych godzin odpływu.
A od strony lądu?
Aż do godziny dziesiątej, Beautrelet został w pozycyi obserwacyjnej, utkwiwszy oczy w olbrzymim cieniu, który tworzyła owa piramida skalna i myślał i medytował, wszystkiemi siłami swego mózgu.
Następnie poszedł do Etretat, wyszukał najskromniejszy hotel, zjadł wieczerzę, udał się do swego pokoju i rozwinął dokument.
Teraz drobnostką było dla niego odgadnąć jego znaczenie. Zaraz zauważył, że trzy samogłoski słowa Etretat znajdują się w pierwszej linijce. Pierwsza linijka tak się więc przedstawia:
e . a . a . . etretat . a . .
Jakie słowo mogło poprzedzać Etretat? Prawdopodobnie słowo, które bliżej określi położenie wydrążonej Igły w stosunku, w jakim leży do wioski. Otóż Igła leżała bardziej na lewo, na zachód... Szukał, szukał i przypomniało mu się, że wiatr zachodni nazywano nad brzegiem vent (wiatr) d’aval, i że brama skalna nosi nazwę Port d’Aval, napisał więc:
En aval d’Etretat . a . .
(Na zachód od Etretat).
Druga linia posiadała słowo „Demoiselles“ (panien), zauważył zaraz, że samogłoski stosują się doskonale, aby utworzyć słowa, „la chambre des“, zanotował więc dwa zdania:
En aval d’Etretat — La chambre des Demoiselles.
(Na zachód od Etretat — Pokój panien).
Namęczył się więcej, aby odczytać trzecią linijkę, lecz przypomniawszy sobie położenie owej pieczary „Demoiselles“ w pobliżu fortu Frefossé odgadł prawie całkowity dokument.
En aval d’Etretat — La Chambre des Demoiselles — Sous le fort de Frefossé — Aiguille creuse.
(Na zachód od Etretat — Pokój panien — pod fortem Frefossé — wydrążona igła).
To były cztery formułki najgłówniejsze, które trzeba było znać. Za ich wskazówką, szło się na zachód od Etretat, wchodziło się do pieczary, zwanej „pokój panien“ i podług wszelkiego prawdopodobieństwa przechodziło się pod fortem Frefossé i dochodziło do wydrążonej Igły.
W jaki sposób? Trzymając się wskazówek i znaków zawartych w czwartej linijce[3]:

Beautrelet utworzył sobie hipotezę opartą na logice samego dokumentu, że, jeżeli jest rzeczywiście jakie połączenie między lądem a obeliskiem Igły, musiało się schodzić do podziemia z owej pieczary, przejść pod fortem Frefossé, i zejść prostopadle owe sto metrów skały i jakim podmorskim tunelem dojść do wydrążonej Igły.
A wejście do podziemia? Czy nie oznaczają te dwie litery DF, tak wyraźnie wyrznięte, które może dadzą się otworzyć za pomocą jakiego mechanizmu?
Całe rano następnego dnia, Beautrelet wałęsał się po Etretat, rozmawiając z ludźmi, sądząc, że dowie się jakich pożytecznych wiadomości. Dopiero po południu udał się na wybrzeże. Przebrany w ubiór majtka, odmłodził się jeszcze i wyglądał na chłopca dwunastoletniego w krótkiej jaczce i rybackich spodniach.
Wszedłszy do pieczary ukląkł przy znanych sobie literach. Czekał go srogi zawód. Pomimo pukania, mimo papcia na nie, mimo wszelkich manipulacyi, litery nie drgnęły. Przypatrzywszy im się dokładniej, zauważył, że rzeczywiście nie mogły się ruszyć.
A mimo to... miały jakieś znaczenie! We wsi mówiono mu, że dotychczas nikt nie umiał sobie wytłómaczyć znaczenia owych liter, a ksiądz Cochet w swojej książce o Etretat bezskutecznie zastanawiał się nad tym rebusem. Lecz Izydor wiedział to, czego nie mógł odgadnąć uczony archeolog normandzki, że dwie takie litery znajdują się w dokumencie. Czyżby to był tylko zbieg okoliczności? Nie możliwe. W takim razie...
Naraz zabłysła mu myśl jasna i prosta. Litery D i F są to dwa inicyały dwóch najgłówniejszych słów, które tworzą jakoby stacye drogi do Igły: D od słowa Demoiselles, F od Frefossé. Zestawienie to tak prawdopodobne, że nie może być zrządzeniem ślepego przypadku.
Rzecz więc musi się tak przedstawiać:
Grupa liter DF oznacza, że egzystuje połączenie między pieczarą a fortem Frefossé, zaś litera D, która stoi na początku linijki, oznacza, że najpierw trzeba wejść do groty Demoiselles. Litera F, stojąca w środku owej linijki oznacza niezawodnie fort Frefossé, to jest wejście do podziemia.
Między temi rozmaitemi znakami widzimy nierówny czworobok, w którym na lewo na dole znajduje się kreska i liczba 19, wskazująca środek, jakim można się dostać do podziemia, dla tych, którzy znajdują się w pieczarze.
Izydora Beautrelet zaciekawiała forma czworoboku. Czy znajdzie może na murze pieczary jaki znak, który choć w przybliżeniu będzie posiadał tę formę?
Długo szukał i już chciał zaniechać dalszych poszukiwań, gdy oko jego padło na mały otwór wykuty w skale, który tworzył niejako okno pieczary.
Otóż zarysy tego okna znaczyły czworobok, nierówny i niezdarny, lecz mający zawsze formę czworoboku i Beautrelet zauważył równocześnie, że stawiając obie nogi na D i na F, wyrżnięte na ziemi — i w ten sposób można było zrozumieć dwie kreski znajdujące się nad dwoma literami w dokumencie — znalazł się w równej wysokości z oknem!
Zajął więc ową pozycyę i patrzał. Z okna tego był widok na stały ląd, jak już powiedzieliśmy. I Beautrelet widział najpierw ścieżkę, zawisłą nad przepaścią, która łączyła pieczarę ze ziemią, następnie zauważył podstawę wzgórza, na którem wznosił się fort.
Chcąc zobaczyć fort, Beautrelet przechylił się z lekka na lewo i wtedy to zrozumiał, jakie znaczenie miała owa kreska w czworoboku, podana w dokumencie. Na dole bowiem z lewej strony okna, znajdował się wysunięty kawałek krzemienia, którego koniec zakrzywiony był w formie pazura.
A gdy przyłożył oko do tego punktu, padał jego wzrok na ograniczoną przestrzeń pagórka, leżącego na przeciwnej stronie. Był to mur z cegieł, jakaś resztka starego fortu, lub może rzymskiego szańca.
Beautrelet pobiegł do tego muru, długości może z dziesięć metrów, którego powierzchnia porosła była chwastem. Lecz nie zdołał nic znaleźć. Cóż może znaczyć cyfra 19?
Wrócił do groty, a wyjąwszy z kieszeni kłębek szpagatu i centymetrówkę, rzeczy, w które się zaopatrzył, przywiązał szpagat na owym wystającym krzemieniu, a odliczywszy 19 metrów, zrobił węzeł i przerzucił przez okno. A wyszedłszy z pieczary wziął węzeł w rękę. Lecz długość odmierzonego szpagatu dosięgała zaledwie początku ścieżki.
— Głupiec ze mnie, — pomyślał Beautrelet. — Czy mierzono na metry w ówczesnej epoce? 19 znaczy 19 sążni, lub nie znaczy nic.
Dokonawszy wyliczenia odmierzył na szpagacie, zrobił węzeł i przerzucił przez okno pieczary. Następnie pobiegł znowu na drugą stronę i starał się dokładnie odnaleźć miejsce, któreby węzeł trzymany, w odległości trzydziestu siedmiu metrów mógł dotknąć swobodnie przeciwległego muru szańca.
Po pewnym czasie znalazł to miejsce. Wolną zaś ręką odgarnął chwasty.
Wtem wydarł mu się okrzyk. Węzeł, który przytrzymywał wielkim palcem, leżał w samem środku małego krzyża z żelaza, wbitego w cegłę.
Tak samo w dokumencie znak, który na stępował po liczbie 19, był krzyż!
Potrzebował użyć całej siły woli, aby zapanować nad wzruszeniem. Prędko palcami pochwycił krzyż i naciskając równocześnie okręcił jak kołem. Cegła poruszyła się. Powtórzył obrót, lecz niczego nie dokazał. Wtenczas bez obracania nacisnął mocniej. Miał wrażenie, że usuwa się. I w tejże chwili posłyszał hałas otwierającego się zamku, a na prawo od owej cegły, na szerokość metra, mur usunął się ukazując wejście do podziemia.
Jak szalony, Beautrelet pochwycił żelazne drzwi, w które cegły były wmurowane i z impetem je zatrzasnął. Zdziwienie, radość, strach, aby nie być zaskoczonym, zmieniły jego twarz do niepoznania. Miał widzenie wszystkiego, co się tu działo przez dwadzieścia wieków, widział wszystkich ludzi, znających sekret, przechodzących tem ukrytem wejściem:
Celtów, Galów, Rzymian, Normanów, Anglików, Francuzów, baronów, księciów, królów, a za tymi wszystkimi postępował Arsen Lupin... a za nim, on Beautrelet... Czuł, że mózg chce mu rozsadzić głowę. Zmrużył więc powieki i upadł zemdlony i pokulał się na sam koniec pochyłości, nad brzeg przepaści...
Jego praca była ukończona, a przynajmniej ta praca, którą sam mógł był wykonać, rozporządzając własnemi środkami.
Wieczorem napisał do szefa policyi długi list, w którym opisywał swoje poszukiwania i wyjawił sekret o wydrążonej Igle. Prosił o pomoc do ukończenia dzieła i podał swój adres.
Czekając na odpowiedź, przebył dwie noce w pieczarze Panien. Przebył je, drżąc ze strachu za każdym nocnym szelestem... Co chwila zdawało mu się, że widzi jakieś cienie, zbliżające się do niego... Wiedziano o jego obecności w pieczarze... przychodzono... i mordowano go.
A wzrok jego, podtrzymany całą siłą woli, spoczywał nieruchomo na przeciwległym odłamie muru.
Podczas pierwszej nocy nic się nie ruszyło, lecz podczas drugiej, przy słabem świetle gwiazd i wąskim sierpie księżyca, Beautrelet ujrzał otwierające się drzwi, i kilka cieniów wyłaniających się z ciemności. Liczył dwa, trzy, cztery, pięć...
Zdawało mu się, że tych pięciu ludzi unosiło jakieś ciężary, dużych rozmiarów. Szedł za nimi w znacznej odległości. Przeszli oni prosto przez pola, kierując się do drogi, która prowadzi do Havru, zdala rozpoznał dyszenie automobilu.
Wracając tą samą drogą, przechodził właśnie koło wielkiej farmy. Lecz będąc na zakręcie drogi, miał ledwie tyle czasu, aby wskoczyć do rowu i ukryć się za drzewem. Znowu bowiem kilku ludzi przechodziło, czterech... pięciu... a wszyscy obładowani pakami. A dwie minuty później, drugi automobil odjeżdżał.
Tym razem nie miał siły wrócić na swój posterunek, zawrócił więc do Etretat i położył się.
Rano następnego dnia chłopak przyniósł mu list. Otworzył. Była karta Ganimarda.
— Nareszcie! — wykrzyknął Beautrelet, gdyż czuł potrzebę jakiej duszy ludzkiej, któraby mu pomogła w tej srogiej walce.
Wyszedł więc z wyciągniętemi rękoma. Ganimard pochwycił je, przez chwilę patrzał na niego z podziwem, wreszcie rzekł:
— Jesteś pan wytrwałym człowiekiem.
— Ba! Przypadek mi dopomógł.
— W walce z nim, niema przypadku, — rzekł Ganimard, który zawsze o Arsenie Lupin mówił tonem uroczystym, nie używając jego nazwiska. Usiadł.
— Więc trzymamy go nareszcie?
— Tak, jak go trzymaliśmy już z jakie dwadzieścia razy, — odrzekł śmiejąc się Beautrelet.
— Lecz, przecież dzisiaj...
— Rzeczywiście, dzisiaj rzecz inaczej się przedstawia. Znamy jego kryjówkę, jego fortecę, to wszystko, co stanowi, że Arsen Lupin jest Arsenem Lupin, czyli zwykłym śmiertelnikiem. On może umknąć. Lecz Igła d’Etretat zostanie.
— Z jakiego powodu przypuszczasz pan, że uciecze? — spytał niespokojnie Ganimard.
— Dlaczego pan przypuszczasz, że będzie potrzebował uciekać? — zapytał Beautrelet. — Nie mamy przecież pewności, że znajduje się obecnie w wydrążonej Igle. Tej nocy jedenastu ludzi stamtąd wyszło. Może znajdował się między tymi jedenastoma!
Ganimard zastanowił się.
— Masz pan słuszność. Rzecz najważniejsza, to wydrążona Igła. Miejmy nadzieję, że i reszta nam się powiedzie. A teraz słuchaj.
Przybrał znowu poważny ton i odezwał się o ważności swej sprawy przekonanym głosem:
— Kochany mój Beautrelet, mam rozkaz zalecenia panu absolutnej dyskrecyi względem tej sprawy.
— Rozkaz... czyj? — rzekł żartując Beautrelet. — Czy prefekta policyi?
— Wyżej.
— Prezydenta rady?
— Wyżej.
— Czyj więc?
Ganimard zniżył głos.
— Beautrelet, jadę wprost z Pól Elizejskich. Uważają tę sprawę jako sekret państwa, niezmiernej wagi. Są poważne powody, dla których chcą, aby została nieznaną ta niewidzialna cytadela... ze strategicznych względów nadewszystko... Można będzie ją użyć w celach dowozu żywności, jako prochownię, jako przechowanie nowo wynalezionych pocisków, czyż ja wiem? Można będzie utworzyć nikomu nieznany arsenał Francyi.
— Lecz w jaki sposób chcą zachować tego rodzaju tajemnicę? Dawniej jeden człowiek o niej wiedział, król. Dzisiaj jest nas kilku, którzy ją znają, nie licząc bandy Arsena Lupin.
— Gdybyśmy tylko zapewnili sobie dziesięć lat, choćby pięć lat milczenia!... Te pięć lat... to zbawienie.
— Lecz, ażeby opanować tę cytadelę, miejsce przyszłego arsenału, trzeba na nią natrzeć, trzeba z niej wyrzucić Arsena Lupin. A wszystko to nie robi się bez rozgłosu.
— Z pewnością ludzie się domyślać będą, lecz nie będą mieli pewności. Cóż nas to kosztuje, spróbujemy.
— Dobrze. Jakiż więc jest pański plan?
— Powiem panu w kilku słowach. Najpierw, nie jesteś pan Izydorem Beautrelet i nie chodzi tu wcale o Arsena Lupin. Jesteś pan i pozostaniesz rybackim chłopcem z Etretat, który wałęsając się, ujrzał jakichś ludzi wychodzących z podziemia. Z tego pan wnosisz, że egzystują tam jakieś schody wykute w skale.
— Tak, kilka takich schodów znajduje się już wzdłuż brzegu. Na prawo od Etretat wzmiankowano mi, naprzeciw Benouville, schody Dyabła, znane wszystkim kąpiącym się. Już nie mówię o trzech czy czterech tunelach rybackich.
— Tak więc poprowadzisz pan mnie i połowę moich ludzi. Wnijdziemy sami lub zabierzemy z nich kilku, nad tem zastanowimy się jeszcze. Jeżeli Lupin nie będzie się znajdował w Igle, zastawimy na niego zasadzkę, w którą nie dziś, to jutro wpadnie. A jeżeli będzie...
— Jeżeli będzie, to uciecze jakiem wyjściem od strony morza.
— I w takim razie będzie niezwłocznie pochwycony przez drugą połowę moich ludzi.
— Tak, lecz jeżeli, jak przypuszczam, wybrałeś ku temu czas, w którym morze ustępuje, uwidoczniając podstawę Igły, polowanie stanie się publiczne, i będzie widoczne dla wszystkich rybaków i rybaczek, szukających ślimaków, krabów i muszli, od których się roi całe wybrzeże.
— Dlatego też wybiorę chwilę, w której morze będzie pełne.
— W takim razie uciecze w łodzi.
— A ponieważ wysforuję z jakie dwanaście łodzi rybackich, z których każda będzie pod kierunkiem jednego z moich ludzi, pochwycą go więc...
— Jeżeli nie wyśliźnie się poprzez te dwanaście łodzi, jak ryba z matni.
— W takim razie, poślę go na dno morza.
— Czy masz pan armaty?
— Mój Boże, tak. W Havrze stoi obecnie torpedowiec. Na telegram ode mnie stawi się w oznaczonej godzinie i na oznaczonem miejscu.
— Torpedowiec! Dopiero Lupin będzie dumny! Jak widzę, panie Ganimard, wszystko przewidziałeś. Nie pozostaje nam nic, jak ruszyć w drogę. Kiedy pójdziemy?
— Jutro.
— W nocy?
— Nie, w biały dzień, podczas przypływu morza, z wybiciem godziny dziesiątej.
— Doskonale.
Pod pozorem wesołości Beautrelet ukrywał okropny niepokój. W nocy oka nie zmrużył i tworzył najdziwaczniejsze plany.
Ganimard udał się do Yport, oddalonego o kilkanaście kilometrów od Etretat, gdzie z przezorności wyznaczył swoim ludziom miejsce spotkania. Tam najął dwanaście rybackich łodzi pod pozorem zbadania brzegu.
Punktualnie o trzy kwadranse na dziesiątą, pod eskortą dwunastu ludzi, spotkał się Ganimard z Izydorem Beautrelet na drodze, która prowadzi na skalne wybrzeże.
Była dziesiąta, gdy przybyli do oznaczonego muru. Byłto więc stanowczy moment.
— Cóż ci się stało Beautrelet? — zaśmiał się ironicznie Ganimard, — twarz masz prawie zieloną.
— A tobie co jest? — odciął się Beautrelet, — nie możesz siebie widzieć, a wyglądasz, jak gdyby ostatnia twoja godzina wybiła.
Musieli usiąść, a Ganimard popił kilka łyków rumu.
— To nie drobnostka, — rzekł Ganimard. — Ile razy mam widoki, że potrafię go pochwycić, zawsze coś ściska moje wnętrzności. Chcesz trochę rumu?
— Dziękuję.
— A jeżeli padniesz na drodze?
— Chyba, żebym umarł.
— No, zobaczymy. A teraz otwieraj. Nie mogą nas widzieć, co?
— Nie. Igła znajduje się trochę niżej od skały, na której stoimy, a następnie jesteśmy w pewnem zagłębieniu.
To rzekłszy, Beautrelet przybliżył się do muru i nacisnął na cegłę. Wejście do podziemia ukazało się.
Przy świetle latarni, którą zapalili, zauważyli, że podziemie było welbowane i że welbunek jak również podłoga wykładane były cegłami.
Szli przez kilka sekund i doszli do schodów.
Beautrelet wyliczył czterdzieści pięć stopni, murowanych z cegieł, które z biegiem czasu na środku były zużyte.
— Psia...! — zaklął Ganimard, który szedł na czele, i który stanął, jak gdyby się o co uderzył.
— Co się stało?
— Są drzwi.
— Do pioruna, — szepnął Beautrelet, przyglądając im się. — I nie łatwe do rozbicia. Zwyczajny blok z żelaza, i nic więcej.
— Jesteśmy zgubieni, — rzekł Ganimard, — przy drzwiach niema zamka.
— Ta okoliczność daje mi właśnie nadzieję.
— I dlaczego?
— Drzwi są na to zrobione, aby je módz otworzyć, a jeżeli te drzwi nie mają zamka, musi być jaki mechanizm.
— A ponieważ nie znamy tego mechanizmu...
— Wynajdę go.
— Jakim sposobem?
— Zajrzawszy do dokumentu. Czwarta linijka niema innego znaczenia, jak rozwiązywać trudności w tem miejscu, w którem je napotkamy. A rozwiązanie jest właściwie łatwe, gdyż ma na celu dopomódz tym, którzy szukają, a nie zmylić ich.
— Mówisz, że łatwe! Nie jestem pańskiego zdania, — rzekł Ganimard, roztworzywszy dokument. — Liczba 44 i trójkąt z kropką, dla mnie trudne rozwiązanie.
— Ależ nie, nie. Obejrzyj tylko drzwi. Zobaczysz pan, że na czterech końcach znajdują się trójkątne płyty żelaza, podtrzymane dużemi gwoździami. Weź pan lewą płytę zupełnie na dole... I naciśnij na gwóźdź, który jest w kącie... Jest dziewięć szans na jedną, abyśmy nie mieli dobrze trafić.
— Trafimy na dziesiątą, — rzekł Ganimard, popróbowawszy gwoździa.
— Chyba, że liczba 44...
Cichym głosem i namyślając się Beautrelet ciągnął dalej:
— Patrzże Ganimard, obydwaj stoimy na ostatnim stopniu schodów, na 45. Dlaczego 45, kiedy liczba w dokumencie jest 44... Czy to przypadek? Nie... W całej tej sprawie niema przypadkowych zrządzeń. Ganimard, bądź tak dobry i wejdź o jeden stopień wyżej... Dobrze, stój na 44 stopniu. A teraz nacisnę na gwóźdź. Dam głowę, jeżeli się nie otworzy.
Rzeczywiście ciężkie te drzwi obróciły się w zawiasach. Ich oczom przedstawiała się jaskinia dosyć znacznych rozmiarów.
— Musimy znajdować się pod fortem Frefossé, — rzekł Beautrelet. — Teraz pokłady ziemi są rozmaite. Skończyła się cegła; zaczyna się masa wapienna.
Jaskinię słabo oświetlał promień przedzierający się z przeciwnej strony ściany. Przybliżywszy się, zauważyli, że to szpara utworzona w zagłębiu skały. Naprzeciw nich, w odległości pięćdziesięciu metrów, wyłaniała się z odmętów morskich olbrzymia skała Igły. Na prawo, bliżej nich, widniał łuk portu d’Aval, a na lewo, w oddaleniu, zamykając półkole tej szerokiej zatoki, znajdował się drugi łuk więcej imponujący, tak zwany Magna porta, tak wielki, że okręt z rozwiniętemi żaglami, wygodnie mógłby przejechać. W głębi, wokoło, morze.
— Nie widzę naszej flotyli, — rzekł Beautrelet.
— Nie możliwe widzieć, — odrzekł Ganimard, — łuk d’Aval zakrywa nam widok na brzegi od Etretat i od Yport. Lecz widzisz, tam daleko, na morzu, tę czarną linię równą z morzem?
— Cóż to jest?
— To jest nasza flota wojenna, torpedowiec numer 25. Teraz Lupin niech ucieka, jeżeli zna jaką podmorską drogę.
Tuż przy owej szczelinie wystająca poręcz znaczyła początek schodów. Zaczęli więc schodzić. Od czasu do czasu napotykali małe okna wykute w skale i za każdym razem ujrzeli Igłę, która przedstawiała im się coraz potężniejsza.
Krótko przed zejściem na równi z powierzchnią morza nie było już okien i zapanowała ciemnica.
Izydor głośno liczył schody. Przy trzysta pięćdziesiątym ósmym stopniu, natrafili znowu na drzwi z żelaza, zaopatrzone w płyty i i gwoździe.
— Znamy już to, — rzekł Beautrelet. — Dokument podaje nam liczbę 357 i trójkąt z kropką na prawo. Powtórzymy naszą operacyę.
I te drzwi otworzyły się równie szybko, jak pierwsze. Oczom ich przedstawił się długi, bardzo długi kurytarz, co kilka kroków oświetlony latarką, zawieszoną u powały. Na ścianach widniały krople wody, które spadały na ziemię. Ażeby umożliwić przejście, były położone na małem wzniesieniu płyty kamienne, tworzące chodnik.
— Przechodzimy teraz pod morzem, — rzekł Beautrelet. — Czy idziesz, Ganimard?
Ganimard szedł za nim w milczeniu. Przy pierwszej latarni stanął i zdjął ją:
— Pochodzi może z średnich wieków, tylko rodzaj oświetlenia jest nowoczesny.
Szli dalej. Tunel dochodził do drugiej pieсzary, znacznie większej niż pierwsza.
Naprzeciwko ujrzeli pierwsze stopnie schodów idących w górę.
— Teraz rozpoczynamy iść w górę Igły, — rzekł Ganimard, — to ważniejsza rzecz.
Lecz jeden z jego ludzi zawołał:
— Panie, tam po lewej stronie znajdują się drugie schody.
Równocześnie zauważyli trzecie schody na prawo.
— Do dyabła, — krzyknął Ganimard, — sytuacya pogarsza się. Jeżeli pójdziemy tędy, to uciekną drugiemi schodami.
— Rozdzielmy się, — zaproponował Beautrelet.
— Nie, nie... nie możemy się osłabiać... Lepiej, że jeden z nas pójdzie na zwiady.
— Ja pójdę, jeżeli chcesz...
— Ty, Beautrelet, dobrze. Ja zostanę tutaj z moimi ludźmi, niema się czego obawiać. Mogą być inne zejścia w skale, którą przebyliśmy, jak również mogą być rozmaite wejścia w Igle, lecz napewno jest tylko jeden tunel, który łączy Igłę ze skałą nadbrzeżną. Każdy musi więc przebyć pieczarę. Dlatego tu będę czekał na twój powrót. Idź, Beautrelet, a ostrożnie... Za najlżejszem podejrzeniem, wracaj.
Izydor szybko zniknął środkowemi schodami. Za trzydziestym stopniem zatrzymał się przed zwykłemi drzwiami z drzewa. Nacisnąwszy klamkę, drzwi otworzyły się. Nie były na klucz zamknięte.
Wszedł do sali, która była tak kolosalnych rozmiarów, iż zdawała mu się nadzwyczaj niską.
Oświetlona ostremi lampami, miała zapewne te same proporcye co Igła.
Przepełniona była mnóstwem, najrozmaitszych przedmiotów, meblami, krzesłami, skrzyniami, kuframi — jak u antykwaryusza.
Na prawo i na lewo Beautrelet zauważył dwie klatki schodowe, prawdopodobnie te same, które prowadziły z dolnej pieczary. Mógł był więc zejść i oznajmić Ganimardowi swoje spostrzeżenia. Lecz naprzeciw niego były znowu schody prowadzące w górę, uczuł więc ochotę samemu iść wyżej.
Szedł znowu trzydzieści stopni, znowu drzwi, znowu sala, lecz tym razem trochę mniejsza. A zawsze naprzeciw nowe schody idące w górę.
Beautrelet zrozumiał plan wykonanych robót wewnątrz Igły. Była to cała serya sal jednej nad drugą, a wskutek tego sale te były coraz to mniejsze. Wszystkie zaś służyły za magazyny.
W czwartej sali nie było lampy. Słabe światło wdzierało się przez szczeliny, przez które Beautrelet widział morze o kilkadziesiąt metrów pod sobą.
W tej chwili opanował go strach, uczuł się tak oddalonym od Ganimarda, że musiał wytężyć całą siłę woli, aby nie uciekać, co sił starczy. A przecież żadne niebezpieczeństwo nie groziło mu, przeciwnie, taka cisza panowała wokoło, że zapytywał sam siebie, czy Lupin i wspólnicy jego nie opuścili na zawsze Igły.
— Na następnem piętrze zatrzymam się, — rzekł do siebie Beautrelet.
Znowu trzydzieści stopni i drzwi, lecz lżejsze i modniejsze. Otworzył je powoli, przygotowując się do ucieczki. Nie było nikogo w tej sali, która różniła się zupełnie od poprzednich. Na ścianach wisiały obicia, na podłodze dywany. Naprzeciw stały dwie przepiękne etażerki, zastawione srebrami. Małe okienka w szczelinie skały, zaopatrzone były w szyby.
W pośrodku sali stał stół bogato nakryty obrusem z koronek, na którym stały cudowne zastawy z owocami i ciastami, szampan w karafkach, całość przybrana najpiękniejszymi kwiatami.
Wokoło stołu trzy nakrycia.
Beautrelet przybliżył się. Na serwetach leżały karteczki z nazwiskami biesiadujących osób.
Czytał najpierw: Arsen Lupin.
Naprzeciw: Pani Arsenowa Lupin.
Wziął trzecią kartę i zatrząsł się z przerażenia. Na karteczce stało jego nazwisko: Izydor Beautrelet!
W tej chwili zasłona odchyliła się.
— Dzień dobry mój kochany Beautrelet. Spóźniłeś się trochę. Śniadanie było naznaczone na dwunastą, lecz o kilka minut nie chodzi.
W czasie walki przeciw Arsenowi Lupin, Beautrelet doznał niejednej niespodzianki, i w tej ostatecznej chwili był przygotowany na niejedną, atoli to, co teraz ujrzał, przewyższało wszystkie. Uczucie, które nim owładnęło, nie było to zdziwienie, lecz osłupienie, przestrach.
Człowiek, który stał naprzeciwko niego, człowiek, którego brutalna siła wypadków zmuszała do uważania go za Arsena Lupin, człowiek ten był Valmeras. Ludwik Valmeras! właściciel zamku Aiguille. Valmeras którego prosił o pomoc przeciw Arsenowi Lupin. Valmeras! Jego towarzysz podczas wyprawy do Crozant. Valmeras! Odważny przyjaciel, który umożliwił uprowadzenie Rajmundy, raniąc lub udając, że rani, wspólnika Arsena Lupin!
— Pan... pan — jąkał Beautrelet — to pan rzeczywiście!
— Dlaczegoby nie? — wyrzekł Lupin. — Czy zdawało ci się, że mnie znasz, widząc mnie pod przebraniem księdza lub pana Massiban? Mój Boże, jeżeli się wybrało taki zawód, jak mój, trzeba umieć sobie radzić... Lecz Lupin, prawdziwy Lupin stoi przed tobą, Beautrelet. Przyjrzyj mu się doskonale, Beautrelet...
— W takim razie... jeżeli pan jesteś... w takim razie... panna...
— Tak, tak Beautrelet, dobrze powiedziałeś...
Znowu odchylił zasłonę, dał znak i zameldował:
— Pani Arsenowa Lupin.
— Ah! — szepnął młody człowiek, mimo wszystko zmieszany — panna de Saint-Veran.
— Nie! — zaprzeczył Lupin, — pani Arsenowa Lupin, lub jeżeli wolisz pani Ludwikowa Valmeras, legalna moja małżonka, według ostrych przepisów kościelnych i dzięki tobie, mój kochany Beautrelet.
Wyciągnął do niego rękę.
— Najserdeczniejsze moje podziękowanie... myślę, że podasz mi rękę bez urazy.
Rzecz dziwna, Beautrelet nie uczuwał żadnej urazy, żadnego uczucia upokorzenia, żadnej nienawiści. Tak silnie odczuwał olbrzymią wyższość swego przeciwnika, że nie zarumienił się będąc przez niego pobitym!
Uścisnął więc podaną sobie dłoń!
Podano do stołu.
Służący postawił na stole półmiski z różnemi potrawami.
— Wybacz, Beautrelet, jesteśmy zmuszeni jeść zimne potrawy, gdyż zwolniłem kucharza.
Beautrelet nie miał coprawda chęci jeść. Usiadł jednakowoż pod wrażeniem zachowania się Arsena Lupin. Co właściwie wiedział Lupin? Czy zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które mu groziło? Czy nie przeczuwał bytności w Igle Ganimarda i jego ludzi?
A Lupin ciągnął dalej:
— Tak, dzięki tobie, mój przyjacielu jesteśmy połączeni. Wprawdzie Rajmunda i ja kochaliśmy się od pierwszego dnia. Lecz ani ona, ani ja nie mogliśmy i nie chcieliśmy się zgodzić na to, aby wytworzył się między nami stosunek przejściowy, który mógł był się łatwo rozwiązać. Położenie było nierozwiązalne dla Arsena Lupin, lecz położenie to zmieniło się, gdy zostałem Ludwikiem Valmeras, którym coprawda nie przestałem być od urodzenia. A ponieważ ty nie dawałeś za wygraną i odnalazłeś zamek Aiguille, powziąłem więc myśl skorzystania z twojego zacietrzewienia.
— I z mojej głupoty.
— Ba! Wszyscy w to uwierzyli.
— Tak więc pod moją pokrywką i z moją pomocą doszedłeś pan do celu?
— Mój Boże, któż mógł bowiem przypuścić, że Valmeras był Arsenem Lupin, ponieważ Valmeras był przyjacielem Izydora Beautrelet i ponieważ Valmeras uprowadził Arsenowi Lupin, tę, którą Lupin kochał?
Zapanowało milczenie. Beautrelet obserwował Rajmundę. Przysłuchiwała się Arsenowi Lupin, nie rzekłszy słowa, i patrzała na niego oczyma, w których Beautrelet czytał miłość, namiętność i cóś jeszcze, czego nie potrafił określić, rodzaj przygnębienia, jakby nieokreślonego smutku.
Lecz Lupin spojrzał na nią i uśmiechnęła się do niego serdecznie. Przez szerokość stołu, dłonie ich złączyły się.
— Co mówisz o mojem urządzeniu, Beautrelet? — spytał Lupin. — Ładne, co? Nie mam pretensyi, aby było z wszelkim komfortem... A przecież są ludzie, którzy gorszem się zadawalniają... Zobacz sobie listę kilku osób, którzy byli właścicielami Igły, a którzy uważali za godne zostawić tutaj swoje nazwisko.
Na ścianie jedno pod drugiem stały wykute następujące imiona:
Cezar. Karól Wielki. Roli. Wilhelm Zdobywca. Ryszard, król Anglii. Ludwik XI. Franciszek I. Henryk IV. Ludwik XIV. Arsen Lupin.
— Któż podpisze się teraz? — ciągnął dalej. — Niestety lista zakończona. Od Cezara aż do Arsena Lupin... to wszyscy. Niezadługo tłumy nieznane odwiedzać będą tę niezwykłą cytadelę. I pomyśleć, że beze mnie, wszystko to, pozostałoby ludziom nieznane! Ah! Beautrelet, ty nie wiesz, jak byłem dumny w ten dzień, w którym wziąłem w posiadanie tę opuszczoną ziemię! Odnaleźć zaginiony sekret, i zostać panem, jedynym panem! Dziedziczyć taką wspaniałą fortunę! Po tylu królach zamieszkiwać Igłę!...
Ruch, uczyniony przez jego żonę, przerwał mu. Zdawała się być bardzo zaniepokojoną.
— Jakiś hałas, — rzekła — słyszę hałas pod nami... słyszycie?
— Jest to zapewne rozbijanie się fal morskich o skałę, — rzekł Lupin.
— Nie, nie... szmer fal znam doskonale... to jest co innego...
— Cóżby być mogło, moja droga, — rzekł śmiejąc się Lupin. — Na śniadanie zaprosiłem przecież tylko Izydora Beautrelet.
A zwracając się do służącego zapytał:
— Karolu, zamknąłeś drzwi od schodów za panem?
— Tak, i założyłem rygle ubezpieczające.
Lupin wstał:
— Cóż to, Rajmundo, drżysz?... Ah! jesteś zupełnie bladą.
Po cichu rzekł jej kilka słów, jak również i służącemu, następnie odchylił kotarę i kazał im się oddalić.
Na dole zaś, hałas stawał się wyraźniejszy. Były to głuche uderzenia, które się powtarzały w równych odstępach.
— Ganimard stracił cierpliwość, — pomyślał Beautrelet, — wyrąbuje więc drzwi.
Lupin zaś, bardzo spokojny, jak gdyby rzeczywiście nic nie słyszał, ciągnął dalej:
— Gdy mi się udało dotrzeć tu dotąd, zastałem Igłę bardzo zrujnowaną. Widocznem było, że od wieku noga ludzka tutaj nie postała, od czasu Ludwika XVI i rewolucyi. Tunel zapadał się. Schody zawalały się. Woda wdzierała się do wnętrza. Musiałem więc podmurować, wzmocnić niejedne miejsca, odnowić.
Beautrelet nie mógł powstrzymać zapytania.
— Czy Igła była pustą za pańskiem przybyciem?
— Prawie. Królowie nie musieli jej używać jako skład przechowawczy, jak ja to czynię...
— Więc jako schronienie?
— Tak, niewątpliwie, w czasie najścia ludów również w czasie wojen domowych, lecz główny cel Igły był, że się tak wyrażę... mieścić w sobie bank Francyi i królów Francyi.
Uderzenia stały się częstsze i wyraźniejsze. Widocznie Ganimard przebił jedne drzwi i wyrąbuje teraz następne.
Potem zapanowała cisza. Następnie znowu uderzenia jeszcze wyraźniejsze. Były to niezawodnie trzecie drzwi. Zostało więc jeszcze dwoje do zdobycia.
Przez jedno z okien, Beautrelet zauważył łodzie rybackie, które opierścieniały Igłę, a w niewielkiej odległości, spostrzegł torpedowiec, który pływał jak duża czarna ryba.
— Co za łomot — zakrzyknął Lupin — nie można się wcale rozumieć. Chodźmy wyżej, chcesz? Może zajmie cię zwiedzenie Igły?
Przeszli więc na wyższe piętro, którego drzwi Lupin zamknął na rygiel.
— Moja galerya obrazów, — rzekł.
Ściany były obwieszone płótnami, pod któremi Beautrelet czytał nazwiska najsławniejszych artystów. Tak więc widział: Madonnę, Rafaela; Portret Lukrecyi Fede, Andrzeja del Sarto; Salome, Tycyana; Madonnę z aniołkami, Botticelliego, Tinterota, Carpacciego, Rembrandta i Velasqueza...
— Doskonałe kopie — zauważył Beautrelet...
Lupin wejrzał na niego niedowierzającym wzrokiem.
— Co? Kopie! Czyś oszalał! Kopie właśnie znajdują się w Madrycie, mój drogi, we Florencyi, Wenecyi, Monachium i Amsterdamie.
— Więc to są?...
— Oryginały, mój mały, zbierane z cierpliwością ze wszystkich muzeów Europy, i gdzie je święcie zastąpiłem wybornemi kopiami.
— Lecz przecież dziś lub jutro...
— Tak, dziś lub jutro rozpoznają fałszerstwo, i znajdą na odwrotnej stronie moje nazwisko, dowiedzą się, że to ja uposażyłem moją ojczyznę takiemi arcydziełami. Ah! patrz Beautrelet, otóż cztery Rubensy pana de Gesvres...
Hałas uderzeń nie ustawał.
— To nie do zniesienia, — rzekł Lupin. — Chodźmy wyżej.
Znowu schody, znowu drzwi.
— Sala obić, — rzekł Lupin.
Obicia te nie były porozwieszane, tylko zwinięte, owiązane, i zmieszane z pakami starożytnych tkanin, które Lupin rozkładał: cudowne brokaty, podziwu godne aksamity, lekkie jedwabie o wybladłych kolorach, ornaty, tkaniny złote i srebrne...
Poszli jeszcze wyżej i Beautrelet widział salę zegarów i regulatorów, salę książek, salę i koronek, salę cacek. A z każdem piętrem, obwód sal się zmniejszał.
I z każdem piętrem, uderzenia oddalały się. Ganimard nie mógł nadążyć.
— Ostatnia, — rzekł Lupin — sala skarbu.
Sala ta różniła się zupełnie od poprzednich. Była wprawdzie okrągła, lecz zakończona śpiczasto, zajmowała widocznie czubek Igły.
Od strony nadbrzeżnych skał nie było okna. Lecz od strony morza, skąd nie potrzeba się było obawiać niedyskretnego wzroku, znajdowały się dwie duże oszklone szczeliny, któremi wpadały do wnętrza dwa długie snopy promieni słonecznych.
Posadzka była wykładana rządkiem drzewem i ułożona w cudowne desenie.
Pod ścianami stały oszklone szafki, kilka obrazów.
— Otóż perły mojej kolekcyi, — rzekł Lupin. — Wszystko, co dotychczas widziałeś, jest do sprzedania. Jedne przedmioty odchodzą, drugie przychodzą. To mój zawód. Lecz tutaj, w tem sanktuaryum wszystko jest święte. Tutaj znajduje się wybór, najlepsze z najlepszego, rzeczy nieocenione. Przyjrzyj się tym biżuteryom, Beautrelet, tym amuletom chaldejskim, naszyjnikom egipskim, bransoletom celtyckim, łańcuszkom arabskim. Przyjrzyj się tym figurkom, Beautrelet, tej Wenerze greckiej, temu Apollinowi korynckiemu. Beautrelet, przypominasz sobie o splądrowaniu kościołów na południu przez bandę Thomasa i spółkę — moich agentów, mówiąc nawiasem — otóż relikwiarz Ambazaka, prawdziwy, Beautrelet! Przypominasz sobie skandal w Luwrze, gdy spostrzeżono, że tyara jest fałszywa, podrobiona przez nowożytnego artystę... otóż widzisz tyarę Saitafarnesa, tę prawdziwą, Beautrelet... Przypatrz się dobrze, bo oto cud cudów, oto Jokonda Leonarda da Vinci, prawdziwa!
Długa zapanowała cisza. Z dołu, uderzenia dochodziły znowu wyraźniej. Dwoje, najwyżej troje drzwi dzieliło ich od Ganimarda. Na przestrzeni morza widniał grzbiet torpedowca i krzyżujące się łodzie.
Młody człowiek zapytał:
— A skarbiec gdzie?
— Ah! to ciebie przedewszystkiem zajmuje! Wszystkie arcydzieła rąk ludzkich, nieprawda, nie mogą zaspokoić twojej ciekawości podziwiania skarbca?... I tłum będzie podobny do ciebie... Chodź, zadowolę cię.
Uderzając mocno nogą, zluzował przez to jeden kwadrat posadzki, a uniósłszy go jakoby przykrycie pudła, odkrył okrągłą kadź, wykutą w skale. Była pustą.
Kilka kroków dalej wykonał ten sam manewr. Ukazała się druga kadź, również pusta.
Otworzył jeszcze trzy inne otwory, były puste.
— Co za zawód! — zaśmiał się szyderczo Lupin. — Za panowania Ludwika XI, Henryka IV, Richelieu, te pięć kadzi zapewne były pełne. Lecz pomyśl o Ludwiku XIV, o dworze jego w Wersalu, o wojnach, o wielkich klęskach panowania! I pomyśl o Ludwiku XV. Rozrzutnym, o pani Pompadour, o pani Dubarry! Wiele tu musiano czerpać w tych czasach! Widzisz wszystko puste!...
Zatrzymał się.
— Jednak cóś zostało: szósta skrytka! Nie naruszona... Żaden z nich nie miał śmiałości tknąć jej skarbów. Byłto widocznie ostateczny zasiłek. Przypatrz się, Beautrelet.
Schylił się i uniósł przykrycie. W kadzi znajdowała się żelazna skrzynka. Lupin wyjął z kieszeni klucz i po rozmaitych manipulacyach, otworzył ją.
Oślepiający widok! Zabłysły wszystkie drogie kamienie, wszystkie kolory: błękit szafirów, ogień rubinów, zieleń szmaragdów, słońce topazów.
— Patrz, patrz, Beautrelet. Zużyli monetę złotą, monetę srebrną, wszystkie talary, wszystkie dukaty i wszystkie dublony, lecz skrzynka z kosztownościami nietknięta. Obejrzyj oprawy. Są tutaj z każdej epoki, z każdego wieku, z każdego kraju. Wyprawy królowych są tutaj. Każda dołożyła część swoją: Małgorzata szkocka, Karolina sabaudzka, Marya angielska, Katarzyna medycejska i wszystkie arcyksiężniczki austryackie, Eleonora, Elżbieta, Marya Teresa, Marya Antonina!... Przyjrzyj się tym perłom, Beautrelet! a tym dyamentom, wielkości tych dyamentów! Czy każden z nich nie wart cesarzowej? Regent Francyi (sławny brylant) nie jest piękniejszy od nich!
Powstał i podniósł rękę na znak przysięgi:
— Beautrelet, powiesz światu, że Lupin nie wziął ani jednego z tych kosztownych kamieni, które znajdowały się w skrzynce królewskiej, ani jednego, przysięgam na honor! Nie miałem prawa. Była to przecież fortuna Francyi.
Na dole Ganimard spieszył się. Po wyrazistości uderzeń można było wnosić, że rozbija przedostatnie drzwi.
— Zostawmy skrzynkę otwartą, — rzekł Lupin, — jak również wszystkie kadzie, wszystkie małe grobowce puste...
Obszedł salę wokoło, oglądał niejedną szafę, podziwiał z lubością kilka obrazów, a chodząc w zamyśleniu, rzekł:
— Jak smutno jest opuszczać to wszystko! Moje najpiękniejsze chwile w życiu, tutaj przepędziłem sam, rozkoszując się widokiem przedmiotów, które kochałem... I oczy moje nie zobaczą ich więcej, i ręce moje nie dotkną ich się więcej!
Na jego zmienionej twarzy malował się taki wyraz smutku, że Beautrelet uczuł dla niego współczucie. Ten człowiek inaczej musiał odczuwać boleść, jak każdy inny, inaczej, radość, inaczej dumę i upokorzenie.
Stojąc blisko okna, wskazał ręką w dal:
— I najsmutniejsza rzecz, że muszę opuścić to wszystko. Czyż to nie urocze?... Ta niezbadana przestrzeń morza... niebo... na prawo i lewo skały Etretat, ze swemi trzema łukami, łuk d’Amont, łuk d’Aval i Magna porta... tyleż łuków tryumfalnych dla panującego... A panującym jestem ja! Król awanturników! Król czarnoksiężników! Król wydrążonej Igły! Królestwo dziwne i niezwykłe! Od Cezara aż do Arsena Lupin... Co za przeznaczenie!
Wybuchnął śmiechem.
— Czemu król czarnoksiężników? Powiedzmy lepiej król d’Yvetot! Co za blaga! Powiedzmy lepiej król świata, tak, to jest prawdziwe oznaczenie! Z tego czubka Igły panuję nad światem! Trzymałem go w pazurach jak zdobycz jaką! Unieś tiarę Saitafaresa, Beautrelet... Widzisz ten podwójny aparat telefoniczny... Na prawo połączenie z Paryżem, linia specyalna. Na lewo połączenie z Londynem, linia specyalna. Przez Londyn dostawałem się do Ameryki, Azyi, Australii! We wszystkich tych krajach mam swoje biura, agentów, i takich, którzy wywindują się. Jestto internacyonalny handel. Jestto rynek arcydzieł i starożytności, rynek świata. Ah! Beaurelet, są chwile, w których moja władza sprawia mi zawrót głowy. Upajam się siłą i znaczeniem...
Drzwi pod nimi zostały wysadzone. Słyszeli Ganimarda i jego ludzi, szukających go wszędzie.
Po chwili Lupin ciągnął dalej cichym głosem:
— Wszystko więc skończone... Koło mnie przeszło dziewczę o jasnych włosach, smutnych oczach, o uczciwej duszy, tak uczciwej, ze mną koniec... sam burzę ten gmach olbrzymi... wszystko przedstawia mi się głupie i nikłe... Dla mnie istnieją tylko jej włosy jasne... jej smutne oczy... i jej mała uczciwa duszyczka...
Dały się słyszeć kroki ludzi, wchodzących na schody. Uderzenie zatrzęsło drzwiami, ostatniemi...
Lupin pochwycił gwałtownie za ramię młodzieńca:
— Rozumiesz, Beautrelet, dlaczego pozwoliłem ci dotrzeć aż dotąd, pomimo, że mogłem cię od tygodni całych unieruchomić? Rozumiesz, że rozpuściłem wszystkich moich ludzi, dając każdemu część zasłużoną, których spotkałeś ostatniej nocy uchodzących z podziemia?! Rozumiesz teraz, nieprawda? Wydrążona Igła, to życie awanturnicze. Tak długo, jak ją posiadam, zostanę awanturnikiem. Jeżeli odbiorą mi Igłę, cała przeszłość ode mnie się odczepi, a zacznie się przyszłość, przyszłość spokojna i szczęśliwa, w której nie będę potrzebował się rumienić, gdy oczy Rajmundy spojrzą na mnie, przyszłość...
Obrócił się gniewnie w stronę drzwi:
— Cicho bądź wreszcie, Ganimard, nie skończyłem jeszcze moich zwierzeń!
Uderzenia podwoiły się.
Beautrelet stojąc naprzeciw Arsena Lupin, drżał z ciekawości, jaki koniec weźmie cała ta sprawa, nie rozumiejąc postępowania Arsena Lupin. Że wydał wydrążoną Igłę, rozumiał, lecz dlaczego sam się wydaje w ręce wrogów? Jaki był jego plan? Czy miał nadzieję, że ujdzie Ganimardowi?
A co się dzieje z Rajmundą?
Lupin tymczasem szeptał w zamyśleniu:
— Być uczciwym... Arsen Lupin uczciwy!... nie kraść więcej... prowadzić życie jak wszyscy inni... Dlaczegożby nie? Niema przecież żadnej racyi, abym nie miał powodzenia pod tym względem... Zostaw mnie w spokoju, Ganimard! Ty nie wiesz, potrójny idyoto, że wypowiadam właśnie historyczne słowa, które Beautrelet przechowa dla naszych wnuków!
Zaśmiał się:
— Szkoda czasu, nigdy bowiem Ganimard nie pochwyci użyteczności moich słów.
Pochwycił kawałek czerwonej kredy, przystawił do muru drabinkę i napisał wielkiemi literami:
„Arsen Lupin przekazuje Francyi wszystkie skarby, znajdujące się w wydrążonej Igle, pod jednym warunkiem, że skarby te zostaną przewiezione do muzeum w Luwrze i będą umieszczone w salach noszących nazwisko: „Sale Arsena Lupin“.“
— Teraz, — rzekł, — sumienie moje jest spokojne. Francyi nic nie jestem dłużny.
Napastnicy coraz silniej nacierali. Jedną deskę zdołali wyrwać. W tej chwili wysunęła się jakaś ręka szukając klamki.
— Do pioruna, — rzekł Lupin, — ten osieł Ganimard gotów dojść do celu, aby raz przynajmniej.
Dobiegł do zamka i wyciągnął klucz.
— Nacieraj, mój stary, te drzwi są mocne... Mam dosyć czasu... Beautrelet, żegnam cię... I dziękuję ci! gdyż doprawdy mógłbyś był urządzić napaść więcej skomplikowaną... lecz jesteś delikatny!
Zwrócił swe kroki w stronę wielkiego tryptyku Van den Weidena, przedstawiającego trzech królów. Otworzył prawą stronę i uchwycił za klamkę ukrytych tam drzwi.
— Szczęśliwego polowania, Ganimard!
Wtem huknął strzał, Lupin skoczył w bok.
— Ah, kanalia, trafił w samo serce! Uczyłeś się więc celować, Ganimard? Szkoda króla! w samo serce!
— Poddaj się, Lupin, — ryczał Ganimard, którego rewolwer wystawał przez otwór zrobiony we drzwiach, równocześnie ukazały się błyszczące oczy. — Poddaj się, Lupin!
— A gwardya, czy się poddaje?
— Jeżeli się ruszysz, zabiję cię jak psa...
— Przecież stamtąd nie możesz mnie dosięgnąć!
Rzeczywiście Lupin ustawił się w takiej pozycyi, że Ganimard, ani doń celować, ani strzelać nie mógł.
Lecz położenie Arsena Lupin nie było dej pozazdroszczenia, gdyż drzwi ukryte w tryptyku, na które liczył, znajdowały się naprzeciw Ganimarda. Chcąc uciekać, byłby się wystawił na niechybną śmierć, bo w rewolwerze policyanta zostawało jeszcze pięć kul.
— Do kaduka, — rzekł śmiejąc się Lupin, — moje akcye spadły. Dobrze mi tak, chciałem mieć na ostatku sensacyę i linę za bardzo naciągnąłem. Nie trzeba mi było tyle gadać!
Przycisnął się do muru. Pod naciskiem ludzi jeszcze jedną deskę wyrwano, i Ganimard mógł się swobodniej poruszyć.
Najwyżej trzy metry dzieliły przeciwników. Lecz Lupin ukrył się za etażerkę pozłacanego drzewa.
— Do mnie, Beautrelet, — krzyczał stary policyant, zgrzytając z wściekłości zębami. — Strzelaj do niego, zamiast stać bezczynnie!...
Izydor dotychczas nie ruszył się, niezdecydowany. Całą siłą byłby się chciał wmieszać do walki i zdusić nieprzyjaciela, który był na jego łasce i niełasce. Lecz jakieś niewytłómaczone uczucie powstrzymywało go.
Dopiero nawoływanie Ganimarda wstrząsnęło nim. Palce położył na odwiedzionym kurku rewolweru.
— Jeżeli ja się wmieszam, — pomyślał, — natenczas Lupin przepadł... lecz mam przecież prawo... to mój obowiązek...
Oczy ich spotkały się. Oczy Arsena Lupin były spokojne i uważne, prawie ciekawe, jak gdyby w tej niebezpiecznej chwili zajmowała go jedynie moralna walka, którą staczał ze sobą młody człowiek. Czy Izydor zdecyduje się strzelić do niego?
W tejże chwili drzwi pękły od dołu do góry.
— Do mnie, Beautrelet, trzymamy go, — ryczał Ganimard.
Izydor uniósł rewolwer.
To co się teraz stało, było tak błyskawiczne, że dopiero później Beautrelet rzecz jasno pojął. Widział jak się Lupin schylił, jak przebiegł wzdłuż muru, prześlizgnął się koło drzwi, tuż pod bronią, którą napróżno Ganimard chciał ku niemu skierować. Następnie, on, Beautrelet, czuł się powalonym na ziemię, lecz również szybko silne ramiona uniosły go w górę.
Lupin trzymał go w powietrzu jak tarczę żywą, poza którą chował się.
— Dziesięciu przeciw jednemu, a jednak ucieknę, Ganimard! Widzisz, Lupin zawsze da sobie radę...
Z nadzwyczajną szybkością cofnął się do tryptyku. Trzymając jedną ręką Izydora przed swoją piersią, drugą ręką otworzył ukryte wejście i zatrzasnął za sobą małe drzwiczki.
W tejże chwili ukazały im się schody, które prostopadle schodziły.
— Idźże, — rzekł Lupin, popychając Izydora Beautrelet, — wojsko na lądzie pobite... Zajmijmy się flotą... Ah! śmieszni, wyrąbują teraz tryptyk!... Za późno... Lecz spiesz, Beautrelet...
Schody wykute w samej korze skały, kręciły się jak wąż wokoło pyramidy.
Jeden popychając drugiego, biegli po dwa lub trzy stopnie. Od czasu do czasu snop światła przedzierał się przez szczeliny i Beautrelet widział jak we śnie łodzie rybackie o kilkanaście sążni i czarność torpedowca.
Schodzili, schodzili bez końca, Beautrelet milcząco, Lupin gadając bezustannie.
— Ciekaw jestem, co robi w tej chwili Ganimard? Czy biegnie drugiemi schodami do tunelu, aby mi odciąć odwrót? Nie taki on głupi... Pewnie tam zostawił na straży ze czterech ludzi... a czterech ludzi wystarczy...
Zatrzymał się.
— Słuchaj... krzyczą u góry... otworzyli pewnie okno i porozumiewają się ze swoją flotą... Oh, patrz, łodzie poruszają się... dają znaki... torpedowiec się rusza... Zacny torpedowiec! Znam cię, pochodzisz z Havru... Kanonierzy stoją na swoich posterunkach... Do pioruna, a toć to komendant... Dzień dobry, Duguay-Trouin.
Rękę przesunął przez otwór i powiewał chustką. Następnie szedł dalej.
— Flota nieprzyjacielska ostro wiosłuje, — rzekł. — Grozi im zderzenie. Boże! jak ja się bawię!
Usłyszeli głosy pod sobą. W tym momencie znajdowali się równo z powierzchnią morza i wyszli do obszernej pieczary, w której dwie latarnie poruszające się, widniały w ciemnościach.
Kobiecy cień wysunął się i wpadł w objęcia Arsena Lupin.
— Prędzej... prędzej! byłam niespokojna!... Cóżeś tam robił?... Jakto, nie jesteś sam?...
Lupin uspokoił ją.
— To nasz przyjaciel Beautrelet... Wyobraź sobie, że nasz przyjaciel Beautrelet miał tę delikatność... lecz innym razem to ci opowiem... nie mamy wiele czasu... Karolu, jesteś tam?... dobrze... A łódź?
Karol odpowiedział:
— Łódź gotowa.
— Zapal, — rzekł Lupin.
Po małej chwili dało się słyszeć dyszenie motoru, i Beautrelet przywykłszy do ciemności, rozpoznał, że znajdują się na małej przystani, tuż nad brzegiem wody, na której bujała łódka.
— Łódź automobilowa, — objaśnił Lupin. — Dziwi cię to, co, mój stary Izydorze... Nie rozumiesz tego... Zastanów się tylko... Jak widzisz, woda, która się tutaj znajduje, jest woda morska, która za każdym przypływem napełnia tę grotę, wskutek tego posiadam więc przystań pewną i niewidzialną...
— Lecz zamkniętą, — odrzekł Beautrelet. — Nikt nie może do niej wejść i nikt wyjść nie potrafi.
— Ja potrafię, — rzekł Lupin, — i pokażę ci zaraz.
Pomógł wsiąść Rajmundzie, następnie wrócił po Izydora Beautrelet. Ten ostatni wahał się.
— Boisz się? — spytał Lupin.
— Czego?
— Być zatopionym przez torpedowiec.
— Nie.
— W takim razie pytasz się, czy obowiązkiem twoim nie jest pozostać przy boku Ganimarda, to znaczy, przy prawie, opinii i moralności, czy pozostać przy mnie, to znaczy, przy wstydzie, infamii i hańbie.
— A właśnie.
— Na nieszczęście, mój drogi, nie masz wyboru... Chodzi mi o to, aby nas miano za umarłych, nas obydwóch... aby mi dano spokój, którego potrzebuję jako przyszły uczciwy człowiek. Później, jak cię puszczę na wolność, możesz tyle mówić, ile zechcesz... nie będę już potrzebował niczego się obawiać.
Sposób, w jaki Lupin trzymał Izydora za ramię, przekonywał go dostatecznie, że opór nic mu nie pomoże. A potem, dlaczegoż miałby się opierać? Czyż nie odnalazł i nie wydał igły? Cóż go reszta obchodzić może? Czyż nie ma prawa iść za pociągiem sympatyi, którą mimo wszystko, czuł dla tego człowieka?
Uczucie w nim było tak jasne, że miał ochotę powiedzieć Arsenowi Lupin:
— Słuchaj, czeka cię inne niebezpieczeństwo, poważniejsze: Sherlock Holmes wpadł na twój ślad...
— Dalej, chodź, — rzekł doń Lupin, nim zdołał uformować powyższe zdanie.
Usłuchał i pozwolił się poprowadzić aż do łodzi, której kształt wydał mu się dziwaczny i wygląd niespodziewany.
Gdy znaleźli się na mostku, zeszli po stopniach zupełnie prostopadłych, rzekłbyś po drabce, opartej o wieko, które się za nimi zatrzasło.
Znaleźli się w bardzo małej i wąskiej kajucie, ostro oświetlonej, w której znajdowała się już Rajmunda. Tyle właśnie było miejsca, że wszyscy troje usiąść mogli.
Lupin zdjął tubę akustyczną i rozkazał:
— W drogę, Karolu.
Izydor miał nieprzyjemne uczucie, podobne jak ci, którzy windą zjeżdżają na dół, uczucie usuwającej się ziemi, uczucie próżni. Tym razem usuwała się woda i zapadali się, powoli.
— Toniemy, co? — zaśmiał się ironicznie Lupin. — Uspokój się... Musimy tylko z tej pieczary, w której się znajdujemy, zjechać do innej mniejszej, wpół otwartej, do której można dojechać tylko w czasie odpływu morza... Zresztą wszyscy zbierający muszle znają tę pieczarę... Dziesięć sekund... a przejedziemy, otwór jest bardzo ciasny, taki właśnie, że nasza łódź podwodna przejedzie...
— Lecz, jakże to możliwe — spytał Beautrelet, — że rybacy, którzy wchodzą do dolnej pieczary, nie zauważyli, że pieczara ta przebita i łączy się z drugą, w której znajdują się schody prowadzące do wnętrza Igły? Prawda przecież znajdowała się tak blizko!
— Mylisz się, Beautrelet! Sklepienie owej małej pieczary jest zamknięte w czasie odpływu morza, za pomocą ruchomego sufitu, pomalowanego na kolor skały, który to sufit woda unosi, gdy przybywa, a zamyka hermetycznie, gdy ubywa. Dlatego to podczas przypływu mogę przejechać... Nie jestże to sprytnie obmyślane... co?... Prawdę powiedziawszy, ani Cezar, ani Ludwik XIV, wogóle żaden z moich poprzedników, nie mogli czegoś podobnego wymyślić, gdyż nie znali łodzi podwodnej... Zadowalali się schodami, które prowadziły, aż do dolnej pieczary... Lecz ja, skasowałem ostatnie stopnie schodów i wynalazłem ruchomy sufit... Podarunek, który robię Francyi... Rajmundo, moja droga, zagaś lampę, która znajduje się przy tobie... nie potrzebujemy jej... przeciwnie.
Rzeczywiście, słabe światło, rzekłbyś koloru wody, ogarnęło ich po wypłynięciu z pieczary, przez dwa boczne okienka i przez oszklony otwór w powale, który pozwalał kontrolować górne części morza.
W tejże chwili jakiś cień przesunął się nad nimi.
— Natarcie rozpoczyna się. Flota nieprzyjacielska opierścienia Igłę... Lecz mimo, że jest pusta i wydrążona, zapytuję się, w jaki sposób chcą do niej wejść.
Zbliżył usta do tuby:
— Nie opuszczajmy dna, Karolu... Dokąd płyniemy? Przecież mówiłem ci... do portu Arsena Lupin... a z całą szybkością, musi być tam przecież woda, aby módz wylądować... mamy panią ze sobą.
Jechali tuż nad skalistem dnem. Trawy morskie potrącone, wyprostowały się, a ostry prąd kołysał niemi i rozciągał je, jak włosy, gdy pływają.
Dłuższy cień zawisł nad nimi.
— To zapewne torpedowiec, — rzekł Lupin, — armaty odezwą się niebawem... Cóż zrobi Duguay-Trouin? Czy będzie bombardował Igłę? Co my tracimy, Beautrelet, że nie możemy być obecni przy spotkaniu się Duguay-Trouin z Ganimardem! Połączenie sił morskich z siłami lądowemi! Hej, Karolu, ty śpisz, poczciwcze!
Po skalistem dnie ukazał się piasek, później znowu skały, znacząc przylądek od Etretat, łuk d’Amont.
Ryby przestraszone uciekały za zbliżeniem się podwodnego statku. Jedna z nich odważniejsza przyczepiła się do bocznego okienka, i patrzała nieruchomemi swemi wyłupiastemi oczyma.
— To mi się podoba, — rzekł Lupin, — teraz przynajmniej widać, że jedziemy. Co mówisz Beautrelet, o mojej łupince? Niezła, co?
Zawołał przez tubę:
— Wyjedźmy teraz na powierzchnię. Karolu. Już nam nie grozi niebezpieczeństwo.
Jak piłka podskoczyli w górę i oszklone wieko ukazało się nad wodą.
Znajdowali się co najmniej o milę oddaleni od brzegu, i Beautrelet poznał dopiero, z jaką zawrotną szybkością jechali.
Tak więc minęli Fecamp, następnie wszystkie plaże normandzkie: Saint-Pierre, Petites-Dal’es, Veulettes, Saint-Valery, Veules, Quibervoille.
Lupin kpinkował bezustannie, a Izydor nie mógł się dosyć napatrzeć i nasłuchać, zachwycony werwą tego człowieka, jego wesołością, łobuzeryą i jego radością życia.
Lecz obserwował również Rajmundę. Młoda kobieta zachowywała się milcząco, oparta o tego, którego kochała. Jego ręce trzymała w swoich dłoniach i spoglądała raz w raz na męża, a Beautrelet zauważył, że ręce jej zaciskały się, a smutek ócz zwiększał się. Była to niejako niema i bolesna odpowiedź na kaprysy Arsena Lupin. Możnaby powiedzieć, że lekka ta rozmowa i sarkastyczne pojęcie życia sprawiały jej wielką boleść.
— Cicho bądź — szepnęła. — Nie powinieneś się śmiać w takiej chwili, przecież kusisz Boga. Jeszcze tyle nieszczęść może nas dosięgnąć!
Naprzeciw Dieppe, musieli zjechać pod wodę, aby ich rybacy nie zauważyli. W dwadzieścia minut później skręcili w stronę brzegu, i łódź wjechała do małego portu podmorskiego, wyżłobionego w skale, ustawiła się wzdłuż tamy i wolno wyjechała na powierzchnię.
— Port Arsena Lupin, — oznajmił Lupin.
Miejsce to, oddalone o pięć mil od Dieppe, a trzy mile od Treport, było zupełnie puste i ogrodzone z prawej i lewej strony dwoma zrębami skały. Miałki piasek wyściełał tę małą plażę.
— Na ziemię, Beautrelet. Rajmundo, podaj mi rękę. Ty, Karolu, wróć do Igły zobaczyć, co się tam dzieje między Ganimardem a Duguay-Trouin, i wrócisz nad wieczorem zdać mi relacyę. Sprawa ta zaciekawia mnie niewypowiedzianie.
Beautrelet z ciekawością zapytywał siebie, w jaki sposób potrafią wyjść z tego więzienia, gdy naraz ujrzał na samym dole skały szczeble żelaznej drabiny.
— Izydorze — rzekł Lupin, — gdybyś dobrze znał geografię i historyę, tobyś wiedział, że znajdujemy się na dnie parowu de Parfonval. Mniejwięcej przed stu laty, bo w nocy 23 sierpnia r. 1803, Jerzy Cadoudal i sześciu wspólników wylądowali w tem samem miejscu celem uprowadzenia pierwszego konsula Bonapartego. Czas zniszczył drogę. Lecz Ludwik Valmeras znany więcej pod nazwiskiem Arsena Lupin, odrestaurował ją swoim kosztem i kupił farmę Neuvillette, w której spiskowcy przepędzili pierwszą noc, a w której Ludwik Valmeras spokojnie żyć będzie ze swoją żoną i matką. Włamywacz umarł. Niech żyje farmer!
Po półgodzinnem uciążliwem wdrapywaniu się, weszli nareszcie na równinę, niedaleko małego szałasu, który służy zapewne za miejsce schronienia dla nadbrzeżnych celników. Jakoż w dwie minuty później, na zakręcie ścieżki ukazał się jeden celnik.
Stanął frontem i salutował:
Lupin zapytał:
— Nic nowego, Gomel?
— Nic, panie.
— Nie spotkałeś kogo podejrzanego?
— Nie, panie... chociaż...
— Mów.
— Żona moja, która jest krawcową w Neuvillette...
— Tak, wiem... Cezaryna... Matka moja wspominała mi o niej. Więc?
— Zdaje się, że jakiś marynarz kręcił się dzisiaj rano we wsi.
— Jak wyglądał?
— Nie wyglądał na tutejszego... Może Anglik.
— Ah! — wykrzyknął Lupin, zaniepokojony. — I przykazałeś Cezarynie...
— Śledzić go, tak, panie.
— Dobrze, czuwaj nad powrotem mojej łodzi, Karol za dwie lub trzy godziny wróci. Jeżeliby co było, znajdziesz mnie w domu.
Szli dalej, a Lupin rzekł do Izydora Beautrelet:
— Niepokoję się... Czyż byłby to Holmes? Ah! jeżeli to on, można się wszystkiego po nim spodziewać.
Po chwili wahania:
— Nie wiem czy nie byłoby lepiej wrócić. Mam złe przeczucia...
Lekko górzysta płaszczyzna rozciągała się przed ich wzrokiem. Trochę na lewo dolinki obrosłe drzewami prowadziły do farmy, której zabudowania ukazywały się zdala... Było to schronienie przygotowane przez Arsena Lupin, ustronie wypoczynku obiecane Rajmundzie. Czyż wskutek niedorzecznych urojeń zrzecze się szczęścia w chwili, gdy dochodził do celu?
Pochwycił za ramię Izydora, a wskazując mu Rajmundę wyprzedzającą ich, rzekł:
— Patrz na nią. Gdy tak idzie, postać jej ma pewne ruchy, na które nie mogę patrzeć bez drżenia. Lecz wszystko w niej sprawia mi to drżenie ze wzruszenia i miłości, jej ruchy jak jej spokój, jej milczenie jak ton jej głosu. Widzisz, sam fakt, że postępuję śladami jej stóp, uszczęśliwia mnie. Ah! Beautrelet, czy ona zapomni kiedy, że byłem Arsenem Lupin? Całą tę przeszłość, którą nienawidzi, czyż zdołam wymazać z jej pamięci?
Zapanował nad wzruszeniem i rzekł z poczuciem pewności:
— Ona zapomni! Zapomni, gdyż zrobiłem jej ofiarę ze wszystkiego. Wszakże poświęciłem niezdobyte to schronienie w wydrążonej Igle, poświęciłem moje skarby, moją władzę, moją dumę... poświęciłem wszystko... nie chcę być niczem... chcę być tylko uczciwym człowiekiem, który kocha... chcę być uczciwym człowiekiem, jeżeli ona innego kochać nie może...
I dodał hamując wybuch namiętności:
— Ah! Beautrelet, czy uwierzysz, że ze wszystkich uciech, które kosztowałem w mojem życiu awanturniczem, żadna nie równa się z radością, jaką sprawia mi jej spojrzenie, gdy zadowoloną jest ze mnie... Wtenczas czuję się tak słabym, że miałbym ochotę płakać.
Czy płakał? Beautrelet miał to wrażenie, że oczy zaszły mu łzami! Łzy w oczach Arsena Lupin! Łzy miłości!
Doszli do starej bramy, która wzbraniała wejścia do farmy.
Lupin zatrzymał się sekundę, szepnął:
— Czegoś się lękam? Czuję jakieś przygnębienie... Czyżby historya o wydrążonej Igle nie była skończona? Czyżby przeznaczenie nie przyjęło takiego rozwiązania, jakie ja wybrałem?
Rajmunda obejrzała się zaniepokojona:
— Patrz, Cezaryna bieży ku nam...
Rzeczywiście żona celnika pędziła przez farmę z całych sił.
Lupin wybiegł naprzeciw:
— Co się stało? Mów!
Przestraszona i zziajana zaczęła jąkać:
— Jeden człowiek... widziałam człowieka w salonie...
— Czy ten Anglik, którego widzieliście rano?
— Tak... lecz inaczej przebrany...
— Widział was?
— Nie. Widział tylko matkę pana.
— I cóż?
— Powiedział jej, że szuka Ludwika Valmeras, że jest przyjacielem pana.
— Moja matka, cóż na to?
— Pani natenczas odpowiedziała, że syn jej wyjechał w podróż... na lata...
— Czy odszedł potem?
— Nie. Dawał przez okno jakieś znaki... Jak gdyby kogo przywoływał.
Lupin wahał się. Przeraźliwy krzyk rozdarł powietrze. Rajmunda jękła:
— To matka twoja... poznaję...
Rzucił się na nią w przystępie niepohamowanej namiętności:
— Uciekaj... uciekajmy... ty pierwsza...
Lecz w tejże chwili zatrzymał się, przestraszony, zmieszany.
— Nie, tak nie można... to byłoby wstrętne... Przebacz mi... Rajmundo... Biedna kobieta, zostań tutaj. Beautrelet, czuwaj nad nią.
Pobiegł szybko wzdłuż pochyłości, która okalała farmę i zatrzymał się dopiero przy parkanie ogradzającym zabudowania.
Beautrelet nie zdołał zatrzymać Rajmundy, to też nadbiegła prawie równocześnie z Arsenem Lupin. Zaś Beautrelet ukryty za drzewem zauważył w pustej alei trzech mężczyzn, którzy szli od farmy do parkanu. Jeden z nich najwyższy szedł na czele, dwaj drudzy prowadzili kobietę, która jęcząc z bólu, starała się wyrwać z ich rąk.
Dzień poczynał zapadać. Mimo to Beautrelet rozpoznał Sherlocka Holmesa. Kobieta zaś była w podeszłym wieku, siwe włosy okalały wybladłą twarz. Zwolna zbliżali się wszyscy czworo. Doszli do parkanu. Holmes otworzył jedną część bramy.
Lupin natenczas wyskoczył z kryjówki i stanął przed nim.
Spotkanie to było tem straszniejsze, że było milczące, prawie że solenne.
Długo dwaj przeciwnicy mierzyli się wzrokiem. Równa nienawiść uwidoczniała się na ich obliczu. Nie poruszyli się.
Nareszcie Lupin odezwał się ze strasznym spokojem:
— Rozkaż twoim ludziom, aby puścili tę kobietę.
— Nie.
Możnaby sądzić, że jeden jak drugi boją się rozpocząć ostatecznej rozprawy, że jeden jak drugi gromadzi wszystkie swe siły. Tym razem zbyteczne są słowa znaczące lub obelgi, lub szydercze prowokacye. Panuje cisza, cisza śmierci. Rajmunda, pełna trwogi oczekiwała wyniku pojedynku. Beautrelet pochwycił ją za ramiona i trzymał ją nieruchomo.
Po małej chwili Lupin powtórzył:
— Rozkaż twoim ludziom, aby puścili tę kobietę.
— Nie.
Lupin zaczął mówić:
— Słuchaj, Holmes...
Lecz przerwał, rozumiejąc zbyteczność słów. Cóż znaczyły pogróżki przed tym kolosem próżności i woli, który zwał się Holmesem?!
Będąc na wszystko zdecydowany, sięgnął ręką do kieszeni w kamizelce. Lecz Anglik uprzedził jego ruch, a skoczywszy do uwięzionej, przyłożył jej rewolwer do skroni.
— Nie waż się ruszyć, Lupin, bo strzelę.
W tejże chwili dwaj towarzysze Holmesa wydobyli broń i zwrócili ją na Arsena Lupin.
Ten wyprostował się, a pokonując wściekłość, która w nim zawrzała, trzymając ręce w kieszeniach, z otwartą piersią, rzekł zimno:
— Holmes, poraz trzeci, puść tę kobietę w spokoju...
Anglik zaśmiał się szyderczo:
— Cóż to, nikt może nie ma prawa dotknąć się tej kobiety? Allons, dosyć blagi! Ty nie nazywasz się Valmeras, tak samo jak nie nazywasz się Lupin, jest to nazwisko, któreś ukradł, jak również ukradłeś nazwisko Charmerace’a. A ta, którą zwiesz matką, to Wiktorya, twoja wspólniczka, która cię wychowała.
Holmes popełnił jedną nieostrożność. Uniesiony żądzą zemsty, patrzał na Rajmundę, którą owe rewelacye przejmowały grozą.
Lupin skorzystał z tej chwili i dał ognia.
— Potępieniec! — ryknął Holmes, którego raniona ręka opadła wzdłuż ciała.
Krzycząc na swoich ludzi, wołał:
— Strzelajcie, wy drudzy, strzelajcie!
Lecz Lupin już wpadł był na nich, i nie upłynęły dwie sekundy, a jeden, ten z prawej strony, leżał na ziemi z raną w piersiach, drugi zaś z rozbitą szczęką wywrócił się pod parkan.
— Uwolnij się Wiktoryo... powiąż ich... A teraz my się zmierzymy, Angliku...
Schylił się, klnąc:
— Ah! kanalio...
Holmes tymczasem starał się pochwycić broń w lewą rękę i celował do niego.
Wtem padł strzał... krzyk przeraźliwy rozdarł powietrze... Rajmunda bowiem rzuciła się między dwóch zapaśników, twarzą do Anglika. Zachwiała się, rękę podniosła do szyi, wyprężyła się raz jeszcze i runęła do stóp Arsenowi Lupin.
— Rajmundo! Rajmundo!...
Rzucił się na nią, wziął na ręce i przyciskał do piersi.
— Martwa! — rzekł.
Zapanowała chwila osłupienia. Holmes zdawał się być zażenowany swoim czynem. Wiktorya szeptała:
— Mój mały... mój mały...
Beautrelet przystąpił do młodej kobiety i pochylił się nad nią. Lupin powtarzał:
— Martwa... martwa... — tonem zastanawiającym się, jak gdyby nie pojmował jeszcze znaczenia tych słów. Lecz twarz jego zmieniała się, wykrzywiona bezbrzeżnym bólem. Rzucał się jak zwierz dziki w przystępie obłędu.
— Podły! — wykrzyknął naraz głosem pełnym nienawiści.
I silnem uderzeniem wywrócił Holmesa, pochwycił go za gardło i kurczowo wpiął palce w ciało.
Anglik charczał bezbronny.
— Mój mały, mój mały, — błagała Witorya...
Beautrelet nadbiegł. Lecz Lupin już puścił swoją ofiarę, a klęcząc przy swoim przeciwniku, wybuchł płaczem.
Przykry widok. Beautrelet nie miał nigdy zapomnieć całego tragizmu tej sceny, on, który tak doskonale znał bezbrzeżną miłość Arsena Lupin do Rajmundy, który wiedział, ile Lupin poświęcił, aby choć uśmiechem ożywić twarz ukochanej.
Noc całunem mroku okrywała coraz bardziej pole walki. Trzej Anglicy, skrępowani i z zakneblowanemu ustami leżeli w trawie. W oddali śpiew zakłócał spokój rozległej niziny. Byli to ludzie z Neuvillette, wracający od pracy.
Lupin podniósł się. Słuchał monotonnej pieśni. Następnie spojrzał na szczęśliwą farmę, w której chciał prowadzić spokojny żywot obok Rajmundy; wreszcie spojrzał na nią, na ukochaną, którą zabiła miłość, a która spała teraz, blada, snem wiecznym.
Ludzie zbliżali się.
Natenczas Lupin schylił się, uniósł umarłą silnemi rękoma i przerzucił przez plecy.
— Chodźmy, Wiktoryo.
— Chodźmy stąd, mój mały.
— Bądź zdrów, Beautrelet, — dodał.
A obładowany drogim, choć strasznym ciężarem, w towarzystwie swej wiernej sługi, szedł w stronę morza milczący i groźny, i powoli znikł w głębokich ciemnościach zapadającej nocy.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Poniższa grafika została opracowana zgodnie z oryginałem francuskim i treścią książki.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale Frefossé, w polskim tłumaczeniu Frefosses, tu ujednolicone dla zachowania zgodności z zaszyfrowaną wiadomością z książki.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Fragment wiadomości został opracowany zgodnie z oryginałem francuskim i treścią książki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.