<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Xiądz Faust
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI. DO ŹRÓDEŁ ARJÓW.

Zdało się, że ksiądz zasnął, bo pochylił głowę na rękę i nieruchomo trwał. Oczy miał przymknięte.
— I dom zbudują Polsce — podjął, ocknąwszy się nakoniec ze swej zadumy.
My, Polacy współcześni, szukamy tego z wytężeniem, ale nie znajdziem, dopóki nie zrozumiemy, jaką ma być świątynia Polski.
Najpierw świątynia, potym dom.
Nie lubię odwoływać się do Bibiji, jako do przykładu nam świecącego, ale jest to bądź­‑co­‑bądź historja duszy pewnego ludu. Tam budowali tułacze świątynię na pustyni, nie zaś domostwa. A tedy zaszli do Ziemi Obiecanej. —
Piotr ścisnął rozpalone czoło.
— Wybaczcie mi, wybuchła we mnie jakaś dawna, wierząca dusza. Naprawdę jednak — nie wiem, co rozumieć mam pod słowami niebo, świątynia, Boskość... Co innego dawniej!... Warunki były inne, wierzeniami żyły narody wówczas. Polską świątynią? wyjść na wolność, oto wszystko. Ale z drugiej strony rozumiem i to, że Natura horret vacuum... wyjdą na wolność czerniawy i będą odpiłowywać nogi koniom, a wbijać drzazgi w oczy majętniejszym.
Inferno jest w Polsce dzisiejszej, bo świątynie wewnętrzne zmarniały. Żyd wieczny tułacz, Ahaswer — widzący świat tylko w jednej barwie — jak są akwaforty Goyi — przeoczył krocie tysięcy prawdziwie wysokopiennego lasu w Polsce. Ja jestem takim samym, mrok jedynie widzącym Ahaswerem.
Wysłuchałem z uczuciem czci wybuchu Twej duszy — masz bezwarunkową rację walczyć z garścią, a raczej z tabunem żuiserów, którzy znieprawiają życie nasze przez swe tchórzostwo, zmysłowość, materjalizm, snobizm.
I masz słuszność, że imię polskie idzie dziś w poniewierkę, ale nietyle z powodu wad naszych, ile z powodu braku siły. W położeniu tak krytycznym stokroć ostrzejsze miary przykładać należy do tych możnych egoistów, którzy zajęci są tylko dobrobytem swego rodu, albo czynieniem gieszeftu na nieszczęściu i ogłupieniu mas. Francja dawna wypalała podobną chorobę ogniem i wyrzynała żelazem. Naśladować nie możemy. Jednakże niedość mówisz o wysiłkach ludzi dobrych i mądrych. Żądasz bohaterstwa od całego narodu — to niemożliwe.
Metoda rewolucji była mylną. Zło jest w nas głęboko wszczepione. Raka dziś nie leczy chirurg.
Przed nami robota — podobna do usypywania diun w Holandji, rozbijanych przez Ocean.
Cóż powiesz na tworzenie wysp przez mozolną robotę korali? powiesz, iż życie ludzkie żąda szybszego tempa — w granicach życia jednostki?
Przyznam rację twym żądaniom. Ale cóż robić: jest chmurno, słońca wywołać nie możemy. Jest duszno, serce z trudem bije — jak podczas wybuchu Wezuwjusza. Tu jednak zaleconą jest nie ucieczka, lecz wytrwałe szukanie porozumień między najlepszemi jednostkami wszelkich narodów — i praca żarliwa, jak nabożeństwo.
Co zaś do gniewu — ten bywa ożywczym piorunem. Chrystus bił powrozami łajdactwo w świątyni, mogące się zdobyć na energję — ale gdzie widział paraliż — uzdrawiał.
Przychodzi mi na myśl taka oto baśń:

Gniewał się przechodzień, widząc, że lipa
na podwórcu szpitalnym kwiatami nie śnieży,
nie brzęczą pszczoły, wiatr nie muska świeży,
roznosząc aromaty — — słowem, jest to stypa,
a nie weselność! Inaczej, mówi, było w Czarnolesiu...
Podetnę cię, lipo, z korzeniem —
Na to lipa z drżeniem:
— Mury wysokie — nieprzełomne mury
odbierają mi słońce. Nie mam go nigdy. A lazury
znam jedynie z powieści. Raz jedyny
znalazłam pieśniarza — w obwiesiu,
który mię wielbił, narzucając stryczek
gardłu własnemu. Ponoszę karę, choć nie było winy.
Tu mam nietylko wieczny cień, ale i wzgardę przytyczek.
Jeśli chcesz wyrwać — wyrwij z fundamentem
szare, wilgotne, nieprzełomne mury. —
Przechodzień westchnął i milczał, co bywa niekiedy lamentem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Świat jednak idzie naprzód — i lipy znajdą wolny, szeroki przestwór. Zahuczy burza ożywczej elektryczności, i zbudzi się naród, a raczej uwierzy w moc swą i piękno dnia jutrzejszego.
— A na dziś?
— Nie łżeć, wziąć innych i siebie krótko za mundsztuk pod pysk. Nie łżeć, że jesteśmy wyższą rasą, niż Niemcy, Rosjanie etc. Nie łżeć, że musimy spoczywać na Golgocie, a nie zacząć od wzięcia miotły i zamiecenia swego podwórza — wymiecenia głupot, egoizmów i — straszno rzec — łajdactw polskich... Medice, cura te ipsum.
Potym zbawiać będziemy innych.
— Ksiądz mówił, że mamy zacząć od świątyni — —
— Wewnętrznej! tę zbudować należy tak szybko, jak czart zbudował Twardowskiemu pałac.
Musimy zbudować w sobie każdy świątynię, aby troglodyta w nim żyjący — nie wziął przewagi.
Świątynią jest nasza intuicja, wsparta na woli twórczej i wiedzy. Kochajmy jednak ziemię — tu jest podstawa całej metafizyczności. Tu es Petra... budujmy niebiosa bliżej ziemi...
Przedewszystkim — nigdy żadnych marzeń. Budować w materji duchowo­‑materialnej, czyli rzeczywistości. Nie doić byka za róg — tj. nie żądać tego, czego być nie może.
— Zatym musimy przestać być chrześcijanami — rzekł Piotr — bo okazało się, że nie było nigdy Raju i że nie może być nigdy Królestwa Bożego na ziemi.
O ile mi wolno sądzić, chrześcijaństwo cofnęło ludzkość wstecz. Wspaniała kultura, przepyszne mity o bogach i sama wiedza Arystotelesa, Hierona, Heraklita, magów chaldejskich — zanika, przechodząc w dziką nędzę pojęć, w brzydotę malarstwa i rzeźby X wieku, które daremnie tworzyć chcą żydowskiego Nadczłowieka w barankowym nastroju idylli niebiańskiej. I gdyby można przypuścić niewzruszony rozwój ewolucji pogańskiej —
— Ba — rzekł ksiądz — tak przypuszczeniami świdrując, zrobimy w każdym temacie dziurę na wylot. Po pierwsze, pogaństwo było już zupełnie przegniłe — i nie mogła go ożywić nawet piękna religja Mitry. Ludzkość pogrążała się w materjalizrnie intelektualnym. Chrześcijaństwo zbudziło drzemiące w ludzkości potęgi nadświadomego. Wieki pierwsze są jakby spalaniem karczów na nową rolę. Zakwitła bajecznie w Dantem, w romantyce Wojen Krzyżowych, w malarstwie Dżiotta, w religijności św. Franciszka, w szalonej odwadze gotyku i conquistadorów, którzy tak miłowali nieskończoność!...
Zresztą nic nie jest wieczne. Zmieniły się naszym oczom horyzonty życia, muszą przeobrazić się same źródła moralności. Jakim ożywczym tchnieniem była dla Niemiec i epoki walk o niepodległość — surowa etyka Kanta i Fichtego z jej najwyższym trybunałem wewnątrz jednostki! My żyjemy znowu w epoce rozkładu pojęć moralnych.
Lecz chciałbym posłuchać, jak wy sobie wyobrażacie utworzenie wielkich syntez?
Zaczęła Imogiena.
— Jesteśmy Arjowie, ojcami nasze mi są Rama, król Asoka, mędrzec Wiswamitra. Mało przemawia do nas, odpycha często i budzi wstręt okrucieństwo, tchórzliwość, spodlenie niewolą i arogancja w Starym Zakonie. Uznać należy wzniosłość tu i owdzie proroków lub Mojżesza — ale naco brać z drugiej ręki od żydów, gdy mamy chaldejską Genezis, prawodawstwo Mojżeszowe u Hammurabiego — a takich, jak Abraham — wielu szejków stepowych lub owego pierwotnego człowieka, z którym rozmawia Jasny Bóg w Zendaweście. Szeroka, świetna rodzina za nami, niebo pełne duchowych gwiazd. Wyjdźmy z brudnych, ciasnych zakamarków narodu „wybranego“.
Pomijam ten zarzut, że mówi przeze mnie renegacja. Mówi przeżyty ból. Zdobyłam właściwą mi duszę. Ołtarze parsów i bramanów blizkie są mi i duszy pokrewne. Głębokie szczęście bije z hymnów Rigwedy. Nie możemy naturalnie cofać się do ludów, uwielbiających Indrę, pasterza obłocznych krów. Ale tam jest nasz Światowid, Dziedzila, Jarowit. Tak więc rozwój duchowości aryjskiej idzie przez Wedy, księgi Manu, Zend Awestę, z drugiej strony północne tragiczne zamyślenia i objawienia Eddy. Zjawia się Chrystus, rozwiera dziedzinę wiary i miłości. Przez miłość i pokrewieństwo z nim przyjęliśmy Stary Zakon. Lecz On tej reszty nie przyjmował. Nie przyjmujmy i my. Twórzmy religję własną, z swych istotnych głębin.
— Mądrość Wschodu nam pomoże, lecz nadewszystko powrót do natury, jak u Walt Whitmana lub Gauguin’a... — ozwał się Piotr. — Na jak świetnej drodze życia są ludy dzikie, tak pogardzane przez junkrów umysłowych!... Jak wspaniałą rasa Samoańczyków, albo taniec morza u plemienia Fidżi! jaka siła imaginacji i plastyki w tych maskach demonicznych ludów Ameryki północnej —
Piotr wskazał na ścianę, tam potworniały maski, istne zmory sennych widziadeł...
— Ten płaszcz wodza z Hawaji, Achillesa godny hełm, czysto grecki — oboje z piórek żółtych i czerwonych. Zda się, słońce tu zaklęte! Kiedy ciemny Hawajczyk stanie w tym stroju — czyż nie wygląda jak Apollo wychodzący z mroków na jutrznię? — mówił, zapalając się.
Włożył na Imogienę hełm i tkaninę, które otoczyły ją niby altaną z ogni.
— Wobec takich ilustracji — rzekł ksiądz — zbytecznym się staje wszelki tekst. Zresztą, nie trzeba szukać piękna aż u ludów dzikich: gdy w księstwie Łowickim lud zejdzie się na nabożeństwo — jakby złote ornaty jaskrów przywdziała wiosenna ruń.
Mamy w Polsce olbrzymie, dynamiczne potęgi twórczej religijności, które w stopniowej transmisji sił przejdą — lękam się nadużywać wizji przyszłości, choć przydałaby się wizja jasna polskiego Ahaswera na rzeczywistości dodatniej zbudowana.
Patrzmy, co jest dobrego, a to będzie można rozwinąć już niemal do tytanizmu.
Są zawiązki w głębiach Polaka religijności aryjskiej. Zbadajmy ją. Odbyła się już wilja, a będzie pasterka, obchodzona tu nie o północy, jak zwykle, ale przed brzaskiem.
Ludzie tutejsi noc całą wróżą, śpiewają kolędy; odprawiają tajemnicze obrządki, bardzo pogańskie i święte.
Żyją tu obok siebie osady mazurskie, wychodźcy Krakusi i lud miejscowy.
Wyjdźmy — i obejdziem chałupy. —
Drzwi skrzypnęły.
Żandarm Fiodor Iljicz zajrzał i, upewniwszy się, że więzień jest — rzekł:
— Sława tie, Hospodi, a to miał ja sen, co wy gdzieś po górach chodzicie... Ja‑że poluję do lwa — to jest do was — palę z lichego karabinu, wszystkie kuli me płaszczut się... No, już wam mieszać nie będę aż do rana. A tam — co Boh dast. —
Wyszedł patryjarchalny i na swój sposób sympatyczny żandarm. Tedy przeczekawszy chwilę, gromadka zarzuciła na siebie futra, obuwszy nogi w wojłokowe kapce. Wyszli drzwiami ubocznemi.
Wkrótce znaleźli się na dworze.
Zamieć po dawnemu szalała. Śnieg suchy uderzał w twarze, ale co było rzadkością w zimie — to błyskawice — nagłe jarzenia, które rozdzierały mrok.
Weszli w zaspy śnieżne. Prowadził ich z wesołym ujadaniem pies, ulubieniec księdza.
Na niebie płynęły skłębione chmury, czarne, jak monstra — czuło się w nich elektryczność — nawet kiedy nie łyskały.
Misterjum życia falą ogarnęło Piotra. W nadmiarze szczęścia zaczął mówić półgłosem hymn do Śmierci. Imogiena wzięła go za rękę.
Jarzą już światełka.
Weszli do chałupy — półmrok, słychać wartki pęd motowideł na przęślicach. Były te święte wieczory prządek... Niewidzialne ręce podprowadziły ich do ław. Młodzi parobcy i dziewczyny krzeszą za pomocą krzesiwa, uderzanego o topór, leciały iskry, lecz hubka nie zajmowała się ogniem. Musieli być pomęczeni i wzruszeni, z czół ich kapał pot; już tylko jeden młody chłop krzesał.
Dym poczynał iść... Piotr mimowoli wstał i wytężył wzrok. Z półotwartemi usty, dyszący ciężko chłopi wpatrywali się w młody ogień, jak urzeczeni.
Stary gospodarz porwał płonącą iskrę i położył na siano. Ogień rozjarzył izbę, wszyscy uroczyście zaczęli śpiewać pieśń kolędową.
Chłopi w siermięgach, kobiety w krasnych chustach, zmroczniałych wnet od gasnącego światła, cieśnili się tłumem.
Zapalono od iskry, wydobytej starodawnym obyczajem, lampy trzy kościelne, Lampy zielona, niebieska i czerwona — winny były nie gasnąć aż do roku przyszłego. Dopiero w wilję nie dolewano już oliwy i nastawała ciemność.
W każdym kącie stały snopy żyta i owsa. Stół zasłany białym obrusem i posypany sianem. Zaczęto dzielić się opłatkiem, mówiąc starodawne i głębokie słowa: łam mnie, a służ mnie! — Obejmowano nogi i kłaniano się nizko. W innych chatach spożyto już wilję, jak zwyczaj każe — przy gwieździe pierwszej. Tu jednak czekano na księdza, trapiąc się, że nie przybywa. Więc wymawiać się dłużej nie było można.
W półcieniu kolorowych lamp zasiedli do uczty, gdzie podawano pszenicę gotowaną w ziarnie z miodem i kukurydzę w kaczanach.
Sery wielkie okrągłe z najlepszej śmietany. Na misach dalszych ryby i rydze smażone, chrzanem przypruszone, niby śniegiem. Kołacze wielkie, łamane bez użycia noża. Z rąk do rąk szły, niby komunja.
Piotr wśród młodych barczystych parobków rozmawiał, pytając o zasiewy, o szkoły rolnicze — lecz oni wzamian pytali go, czy nie wie, kto byli goście u Piasta kołodzieja? pewno Piotr i Jan święty?
Zamyślił się i odrzekł, że nie wie, ale gdyby teraz przyszli — to zbudowaliby warsztat pod Wawelem, jako symbol narodowej pracy.
Słuchali go młodzi parobcy w siermięgach, w białych koszulach, przepasani wełnianemi modremu pasami.
Piotr uczuł radość głęboką siewcy. Każde słowo naradzało się mu w sercu, a przechodziło przez potok myśli, oczyszczający złoto od ilastych namuleń.
Chyliły się twarze; płomieniejąc, mówił o przyszłej kulturze ludu polskiego, gdy będą mogły odbywać się zjazdy, zakładanie szkół, sklepów, teatrów wiejskich, oraz wielkie pielgrzymki do środowisk pracy innych narodów. —
Kazał ksiądz wracać, gdyż mogą żandarmi zbudzić się i szukać. Tedy zaczęto księdza obrzucać ziarnkami owsa na pamiątkę ukamienowania pierwszego męczennika — św. Szczepana. Szli przez wieś tłumnie, żacy zaś obchodzili domostwa z gwiazdką, która, urządzona z kolorowych papierów, świeciła w przetaku obsadzonym na długim drążku. Oprowadzano parobków na powróśle, oni zaś udawali kozę, żórawia, niedźwiedzia, turonia i cyganów z Ukrainy. Grały huczno skrzypce, basetle, dzwoniły janczary. — Tym, którzy spali w chatach, płatali parobczaki figle — rysując węglem różne figury — wywlekali brony i wozy na dach. Okna zabielali wapnem, aby niezbudzeni jutrznią, ludziska długo spali. Wszystko to potym składają na jakieś złe, które po nocy lata.
Rozgwarnym korowodem młode dziewki otoczyły księdza, prosząc, aby zaszedł z swemi gośćmi na dziewiczy wieczór.
Panna młoda w wianuszku barwinkowym, chowanym w doniczkach, prosiła księdza o ślub w dzień Radości, tj. w trzeci dzień świąt, gdy Chrystus wodę zmienił w wino na weselu. Ksiądz zaśmiał się i rzekł: — wtedy już ja będę u Chrystusa na winie! —
Muzyka kolędowa wraz z pieśnią tłumu rozebrzmiała tą przedziwną nowiną, że Bóg się rodzi...
Imogiena szła przy Piotrze milcząca. Oczy miała opuszczone, ale czasem, gdy podniosła je — a łuczywo smolne, niesione w kagańcu żelaznym, oświetliło — zdała się boginią Żywią. I ta przemiana człowieka w boskość stawała się tak prostą i nagłą — jak wybuch cudnego płomienia.
Wtym jakiś człowiek nieznany, nie wyglądający na chłopa, podszedł do Imogieny, prosił ją na ubocz i tam długo z nią rozmawiał. Gdy wróciła, otoczył ich tłum gwarny i nie miał czasu Piotr zapytać, kto był ów nieznajomy?
Huknęły znowu głosy już na inny ziemny ton. Pieśń o chmielu, uwodzicielu dziewic — „oj chmielu, oj nieboze, niech ci Pon Bóg dopomoze“ — a potym tęskna, tragiczna pieśń, ostrzegająca młodziana przed złamaniem wiary:
„Pojedziemy do boru, narąbiem topolu, postawiemy świetlicę, Jasieńkowi na ciemnicę. Siedział Jasieńko roczek, siedział Jasieńko trzy lata, kiedy nie widział świata. Posłyszał Kasię w lesie. Aż Kasia topór niesie. Moja Kasieńko, moja — podajże mnie topora: niechajże ja będę wiedział, zaco w ciemnicy siedział“...
Wstąpili na chwilę do chaty młodych. Tu powitał ich winem i chlebem miodnym sędziwy dziad.
Napili się nieco wina, przyjęli kawałek chleba miodnego. Ksiądz namówił narzeczonych, aby uczynili jakieś postanowienie wzniosłe. Młody zarzekł się, że nigdy w życiu nie będzie pił wódki. Młodzieńka namyślała się chwilę i rzekła z rumieńcem: — pisać nie umiem, a nauczyć się muszę do Wielkiej Nocy. —
Ksiądz przeżegnał ich dziwnym krzyżem, gdzie były i swastika i słońce, krzyż Golgoty i symbol przemienienia na Taborze.
Wyszli.
Pośpieszył zaczym ksiądz do kościoła, by sprawdzić, czy przygotowano do rannego nabożeństwa. Imogiena zaś i Piotr szli razem milczący i znaleźli się wkrótce znowu w ciemnawej komnacie.
Nachylił się Piotr i rozdmuchał ogień. Naczekiwał Imogieny — bo już oddychać nie mógł bez niej, jak bez powietrza.
Wtym usłyszał muzykę na organach w kościele — z siły i bogactwa modulacji znać było, że gra Mistrz. Piotr zamarł od wzruszenia: głębokie oceaniczne tony!
Ujrzał nadchodzącą, w lekkiej, przezroczystej zasłonie, Imogienę. Szła zwolna — prawie nie poruszając się — w ręce miała starodawną lampkę indyjską. Szła, jak kolumna, dyskretnie oświetlona tylko w górze. Lecz, gdy tańczyć zaczęła, oświetlały się jej kształty cudne, dojrzałe.
— Nie jest li to wizja bogini przed Samjasi’m, pustelnikiem modlącym się w nocy — pytał Piotr, widząc rzeźbę dramatycznie wibrującą.
Imogiena oddawała ruchami przebudzenie słońca, wchodzenie na góry, walkę z smokiem zmysłowości — i nakoniec wejście do świątyni. Kolumny olbrzymie nad morzem, wzbudzona nadświadoma moc...
Niby piramida w mroku, zapłonęło serce Piotra od siedmiu lamp złocisto krwawych — wtajemniczenia.
(Nadużyte słowo w dzisiejszych pisemkach, kołach sentymentalnych i magicznych książkach! stało się wstrętne niemal, jak wszystko, co wzięto na wielki fałszowany zbyt.
Ale czemuż mamy lękać się mówienia, iż jest w nas Radjum święte — mimo, że zaraza mgły umysłowej obrzydziła nam wielką sferę pustego gadulstwa mistyczno­‑religijnego? Mistyka przyciągała do siebie głównie ludzi nieudanych, bo nie była Życiem, ale uciekaniem od życia. Mistyka jest to życie pogłębione i twórcze! — )
Muzyka brzmiała w echach powietrznych, ustawszy tam, płynęła tylko już w ich duszach. Galopada Fausta i Mefista z Berlioza uniosła ich nad ludzkością.
— Pozwól mi teraz, bym umarł. Żyć w więzieniu nie mogę, uciekając, naraziłbym was. Wszystko, co spotkałem — jest za górne, za strasznie piękne. Nawet gdybym mógł być wolnym — nie chciałbym już żyć...
Złocista moja, tchnienie purpurowe Gwiazdy Zarannej mego serca! Bez ciebie żyć nie mógłbym, a z tobą żyć nic chciałbym!... Nastałaby sielanka, zaciszny obowiązek, wygodna banalność — — młodego małżeństwa.
Nasz wódz, niezłomny Montwiłł, zginął przez miłość. Zatracił intuicję niebezpieczeństwa. Zresztą — ja mam kogoś, kto czeka na mnie w więzieniu...
Żegnam nazawsze, powiedz, że pojęłaś mnie! Bądź zdrowa. W ostatnią bramę mogił wchodzę samotny, błogosławiąc Tobie i księdzu Faustowi... Niech się stanie Wiekuista Ciemność!
Wszedł do pokoju, gdzie na ścianie wisiała broń.
Milczała Imogiena, nie mogąc zmierzyć dna swej duszy.
Wtym jakby zrozumiawszy, iż nigdy go więcej nie ujrzy — że jak meteory, których drogi się skrzyżowały, polecą każdy w otchłań niepowrotną — że jak okręty na oceanie, na których dwoje jadących zamieniają się wzrokiem i paru słowami, nie mając czasu na wyczekanie wzrostu swych uczuć — a nigdy nie będą znać swych imion wśród wieczności — pobiegła za nim, wstrzymała rękę na broni wspartą. —
— Nie trzeba być egoistą — mówiła z słodkim, lecz przenikliwym uśmiechem. — Wyznaj, jest ci dobrze z myślą o „nigdy“ — — ale ja nie jestem Maryla, idealizująca rozstanie, aby potym, jak ona, grać w karty i kopcić fajkę po wielu latach pożycia z Putkamerem. Dokonam wraz z tobą trudu, o który Polska dotąd żebrze swe dzieci... —
Wpatrywał się w nią i nagle pojął niewysłowioną grozę tej twarzy.
Nie była to w żadnym wypadku Miłośnica.
Jej oczy półprzymknięte miały teraz błysk Fatum — usta okrutne w swym obojętnym tragizmie.
Imogiena rzekła cicho: — Kiedy szliśmy przez wieś, człowiek jeden odwołał mię. On mi doniósł, że grupa dawnych twych towarzyszy oswobodzi cię w drodze.
— A jeśli oni mnie wyzwolą, oni też zmuszą mnie do nowego „czynu“, który będzie jako jeden z biuletynów Napoleona po Berezynie. Doniesie, że imci Rewolucja nie czuła się nigdy w lepszym zdrowiu, bo znalazła się jeszcze jedna bomba i jeden człowiek marzący o „czynie“!...
Komnata, do której wrócili, była znów zalana złotą świętością ognia, jak na obrazach bizantyjskich niebo.
— Mów mi o sobie — szeptał obłąkany — czasem myślę, że jesteś babilońska Afrodis, że najdziksza wschodnia poezja nie wyrazi twych możliwości — to znów, jak posąg w lodowej pieczarze płomieniejesz, i nie wiem — czy to Miłość życia w tobie jarzy, czy Gienjusz zgonu?
— Mówić o sobie?... stanąć przed lustrem wyszlifowanym w skale? — I mówiła Imogiena, jakby oglądając duszą swą w przestworzu.
— Wszystko, co istnieje mocą własnego piękna, jest we mnie, ma dla mnie swe bezwzględne i jedyne znaczenie.
Jestem pokorną, jak kwiat modrej giencjany — szaleńczą i dumną, jak burza piorunowa wśród oceanu. Czysta i bezwstydna — „jestem ogrodem zamknionym, zdrojem zapieczętowanym. Jestem sad malogranatów z owocami jabłek, z drzewami Cyprysów i Nardu. Przyłóż mię, jako pieczęć, do serca twego: bo mocna jest jako śmierć miłość, twarda jako piekło rzewliwość, pochodnie miłości — to pochodnie ognia i płonieniów“ — Złą jestem, jak nigdy dobro nie bywa tak wielkie — i tak dobrą, jak te Anioły, co stoją u grobu zmartwychwstającego Chrystusa.
Wyrósł mój duch w pustej kosodrzewinowej dolinie, którą odwiedzały tylko chmury i deszcz, mrok i konstelacje. Ach, i odwiedzał jeszcze Demon tęczowopióry poezji polskiej — demon Słowackiego, który rozświetlił mi tym przeraźliwszą nędzę życia mojego.
Nie mam ojczyzny — gdyż Polska jest mi krajem żółwi, żydów zaś uznaję tylko między górą Moria a Synajem. Włączyły się we mnie tragiedje polska i żydowska. Wielką jest tragiedja Polaków, ale cóż za porównanie do żydowskiej! Tych nie chcą widzieć na świecie, nikt nie chce ich mieć za braci!... przez publiczne głosowanie ludzkości byliby w jednej chwili strąceni w niebyt. A ty, choć nieświadomie — też nie dowierzasz mi — lękasz się żydówki we mnie — Judyty, która tym czy innym sposobem zabija wodzów plemienia waleczniejszego!
Nie jestem żydówką, jestem Archi­‑Polką... Matką przyszłego Człowieka. Zanim Cię poznałam, pragnęłam zgonu osobowości w imię Ducha Kosmicznego.
Dla tego mówię najgłębszą prawdę — nie jestem i nie będę w narodzie tym lub innym, wyrosłam już w istność samobytną.
Jak to się stało? kosztem jakich łez — — ? bo jeśli strasznym jest dla drzewa wyrosnąć na ziemi wulkanicznej i żyć, czekając w trwodze dnia, gdy wyleje lawa — —
to straszniejszym jest dla Cedru nie mieć gór niebosiężnych dokoła, lecz miejskie podwórze — — najstraszniejszym — dla kwiatów Magnolji upadać w śmietnisko. Nasze życie w Polsce stało się...
Lecz pocóż mam wprowadzać cię w gniazdo pająka — w pokonane już udręczenia?
Błogosławiony niech będzie Wolny Twórczy Czyn, tak wolny — jakby nigdy nie było wpływu rasy i epoki, tak twórczy — jakby w tej chwili świat naradzał się w myślach Brahmy. Promień jasnowidzącej Łaski upadł na me serce — i stało się ono wybrane, jak królewskie dziecię Ziemi. Z przemienienia ludów niech biją blask i moc archanielska, która żyje — choć archaniołów przenieśli już w dziedzinę asyryjsko­‑perskiego mitu.
Wzmożona Religja dawnych Arjów przeobrazi naród polski — i żydowski. Musimy uwielbić Wielką Trójcę: Pracę, Sprawiedliwość, Miłość Nadczłowieczeństwa — inaczej dojdziemy do tej pustyni zwątpienia, gdzie wszystko rozsypuje się w popiół — prócz kanapki z kawiorem i papierów Giełdy.
Pracuję dla ludu — pracuję dla wiedzy, nadewszystko jednak żyję szczęściem własnej Duszy. Staram się ją pogłębić: w jednym z królestw Indji — zdałam próby z jasnowidzeń, jogi i wiedzy ksiąg sanskryckich.
Wiem, że przeznaczono mi żyć tylko jeszcze lat parę, bo miałam skrzep w sercu.
Uwierzyłam twej opowieści o Bezalielu, że chcesz, że musisz budować przybytek święty na wyniosłej górze.
Buduj, ja nie przyjdę kwiatkami zasłaniać Ci przepaście.
Weź kamienny topór walki o chwałę duchową narodu.
Pieszczoty moje nie osłabią twej woli. Zabłąkaj się w niebosiężnych górach, spotkaj z królem Duchem narodu, który mówi tam w obliczu swej własnej niepojętej, w przyszłość idącej Woli.
Kiedy powrócisz, nie zdradzaj niczym, żeś był na górach niebosiężnych — bo jest wada tajemnicza obecnych Polaków: są zawistni, przywiążą ci kamienie do nóg, abyś musiał pełzać.
Ukryj się w bezimienności, wejdź w te zastępy światłonośców, którzy tworzyli Wedantę indyjską, lub dzieło Mojżesza z rogami Ammona.
Imieniem cudzym zakrywaj własny, zbyt świetny czyn. Najlepiej imionami umarłych. Król Duch Narodu stał się już owym Genius loci, którego chorążemi albo żołnierzami jesteśmy i bądźmy.
— Mów jeszcze, mów — nalegał Piotr, któremu wydało się, że była ona dotąd, jak miasto zakryte mgłą.
Mgła ranna podnosi się, — i wtedy widać wieże, świątynie, pałace, domy, akwedukty i schody w granicie, wiodące ku morzu...
Wpatrywał się w jej postać o niewysłowionym uroku, upajającym jakąś natchnioną zmysłowością nocy syryjskich i zarazem jezior północnych, które na krótki przeciąg wiosny zakwitają szaleństwem purpurowych kwiatów.
Wpatrywał się w jej usta, niby koralowy atol, otaczający cudną wyspę jej wymowy.
Zdała mu się Bramą Ósmą z niewyrażonego metalu, przez którą Myśli­‑Walkirje lecą na błyskawicach.
Kłonił się od nadmiaru wzruszenia, zataić się chciał jej oczom, drżąc ze wstydu, że nie jawi się przed nią, jako bohater Rama, królewicz nadludzkiej piękności i mocy.
Ale wspomniał, że nie o siebie mu teraz chodzić powinno — o wygląd własny, ani nawet o piękność ducha własnego. Nie mógł, mimo zaufania, wysłowić wszystkiego przed Imogieną, Był tajemniczy powód, który kazał mu wracać do więzienia, choć tak bezgranicznie rwał się na wolność. Nie mógł wiązać się miłością z Imogieną. Silił się na spokój.
— Kim jest ksiądz Faust? — zapytał. — Czy jest on tylko symbolem wyzwolenia? ale wszak żyje, a żyjąc, każdą chwilą musi coś spełniać. Cóż spełnia on? wiem, że nie nasyca się marzeniem, nie smakuje w efektach dziwności psychicznych. Ale, jeśli on jest człowiekiem myśli i czynu, zostaje tym głębszą tajemnicą jego pobudka działania. Nie mogę za nim nadążyć w jego błyskawiczności, łączą się w nim straszliwe kontrasty: wszak to mógł być człowiek najgorszy ze złych, jakiś Czezare Bordżja — a jawi się żywym posągiem na moście, przez który Polska przejść będzie musiała! —
Poczynały strzelać iskry, na kominie zajmowały się nowe smolne łuczywa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.