Złoto i błoto/Tom I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoto i błoto |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ze starego dworu w Rakowcach, wszyscy się w sąsiedztwie śmieli. Było we zwyczaju na wspomnienie samo o nim i o jego mieszkańcach ruszać ramionami dziwnie. Kto się od sądu lub szyderstwa wstrzymywał, dawał do zrozumienia przynajmniej, że to czyni nie przez jakie współczucie, ale nie chcąc powtarzać oklepanych rzeczy.
Dwór w Rakowcach poszedł niemal w przysłowie w Kobryńskiem...
Był on w istocie niepokaźny. Dawniej wieś należała do książęcego klucza, dwór ów był po prostu ekonomią, przeznaczoną dla oficyalisty, gdy dobra nabył pan Bonawentura Czermiński zostawił go w takim stanie jak zastał. Trudno się było nawet od niego dowiedzieć dla czego to czyni, bo w ogóle stary Czermiński mało mówił i z żadnej swej czynności przed ludźmi się tlómaczyć nie miał zwyczaju. Mruczał, spoglądał z ukosa, słuchał pilnie, a co myślał, o tem jeden Bóg tylko wiedział. Przed najbliższymi nawet spowiadać się nie lubił.
Odgadywano go po czynnościach, ale za język pociągnąć nie było sposobu. Nadzwyczaj ostrożny, obawiający się słowa i następstw jego, tchórzliwszy jeszcze, gdy uchowaj Boże, przychodziło do podpisu, pan Bonawentura doszedł do późnego wieku, coraz mocniej utwierdzając się w tem przekonaniu, że słowo wylatuje ptaszkiem, a nie wciągnąć go wołem, i że verba volant, scripta manent.
Można tedy miarkować, jak się bronił, gdy mu przyszło, okulary w mosiądz oprawne włożywszy zabrać się do niezgrabnego dosyć podpisu nazwiska. W ostatniej chwili już, choć trzymał pióro umoczone w atramencie i rękę nad papierem zwieszoną, zdawał się jeszcze wahać i walczyć z sobą, szukając sposobu, ażali się nie uda uniknąć fatalnego cyrografu...
Ta wielka oględność pana Czermińskiego była jedną z cech jego charakteru. W ogóle postępował sobie w całem życiu rozważnie, powoli bardzo, z namysłem, rozpatrując się w położeniu, nigdy nie radząc nikogo, ale gdy raz co postanowił, energicznie krocząc do celu.
Śmiano się, jakeśmy już powiedzieli, ze starego dworu w Rakowcach, ale bo też i pan i dwór wyglądali osobliwie...
Jeszcze za książęcych czasów, gdy dobra do klucza X. należały, księżna któraś upodobawszy sobie położenie w Rakowcach, miała pono myśl fundowania tu rezydencyi dla jednego ze swych synów. Skutkiem tego zasadzono ogród wielki szpalerowy, przez lat kilkanaście jako tako utrzymywany, opuszczony potem i zdziczały; założono fundamenta pod pałac i zbudowano obszerne lochy, lecz zaledwie nad ziemię doprowadziwszy mury, porzucono je i okryto małym daszkiem, który przegnił potem i porósł zielskiem i trawą.Stary Czermiński nie myślał wcale o pałacu, lochy mu służyły dobrze, zostawił więc tę niedokończoną ruinę z jej pokryciem w ogrodzie — i dach na nich tylko łatał, aby bardzo na sklepienie nie zaciekało... Fundamenta te obszerne, dzielące dwór od ogrodu, przedstawiały się bardzo nieforemnie, prawdę mówiąc brudno i brzydko, lecz piękności i wdziękowi nigdy stary Czermiński nie zwykł był nic poświęcać. Ogród też utrzymywał się więcej łaską bożą niż pracą i staraniem ludzkiem. Szpalery dawno nie obcinane zmieniły się w las dziki, nie wycinano ich prawda, lecz się nie troszczono o nie. Gdy burza stare obaliła drzewo, zwożono je na drewutnię, wśród trawników porobiono warzywne grzędy, plantacye bulw, szparagów, gdzieniegdzie agrestu i malin... tam i sam zaszczepiono sapieżankę, wsadzono smolankę, ktoś się postarał o bursztówkę, i był to niby sad, niby ogród, niby las, niby pustynia zarazem i coś pożytecznego. Czermiński wcale się tem nie zajmował...
Do przechadzki służyły ścieżki ani gracowane, ani wysypane, wydeptane ludzkiemi stopy, po części zaś przez chore owce i rekonwalescentów z obory, których tu pod strażą chłopca, albo na sznurku pasiono...
Gospodarował w ogrodzie kto chciał; sam pan, który się dochodu nie spodziewał ztąd, mało baczył nań. Pani więc rządziła tu z klucznicą. Dwór, dawna ekonomia, pobudowany był za lepszych czasów, gdy o drzewo grube i zdrowe nie było trudności, i temu zapewne zawdzięczał, że się do tej pory trzymał.
Nie potrzebowano doń architekta, ani wykwintnego planu; prości cieśle wiejscy tradycyjnie go pobudowali more antiqo, nie żałując miejsca na sień obszerną, a rozporządzając wnętrze tak, aby było ciepło i zaciszno... Dach niezmiernie wysoki i stromy pokrywał przysadzista, niską i dosyć obszerną budowę, z niewielkiemi oknami, które teraz wsunęły się tak ku ziemi, że z izby do ogródka wygodnie przez nie wchodzić i wychodzić było można. U każdego okna trzymała się gruba, ciężka z serduszkiem okiennica na haczyk wewnątrz zamykana. Ganek na nieforemnych słupach jeden stał od przodu, drugi przyczepiony do boku. A że, czy z razu nie dosyć dopilnowano budowania, czy czas nadwerężył niektóre części dworu — wyglądał jakby nim fale morskie miotały... Jedna część ganku musiała być podparta, bo groziła niemal obaleniem, pod słupek wypróchniały nakładziono cegieł, by się w równowadze utrzymał, ściany jedne skłaniały do wnętrza, drugie wydymały dziwacznie jak nabrzękłe... Z tego powodu i drzwi wszystkie w różnych epokach swojego bytu wymagały to podrzynania od dołu, aby się zamknąć mogły, to sztukowania, gdy z pod nich wiało i dęło... Okna też zatykano po bokach i łatano różnie, byle się trzymały. Od strony ogrodu, część wielka głównej ściany, tak jakoś zatrważająco zaczęła osiadać dołem, a wysuwać się górą, iż ją do rozumu przyprowadzić musiano za pomocą grubych podpór, które się grubszemi jeszcze wkopanemi kłodami podtrzymywały. Dach niegdyś gontowy z czasem i częściami przeszedł pod kalenicę, która skłonna będąc do gościnnego przyjęcia roślin, w wielu miejscach zielono i ładnie porastała...
Wszędzie widać było charakter gospodarza, nic niepoświęcającego dla oka i pozoru, a wielce praktycznego. Drabiny prowadzące do kominów wcale się ukrywać nie myślały i wstydzić swych chudych szczeblów, kominy okopcone nie udawały nic monumentalnego, stały odrapane i brudne jak należy.
Dworu też ani malowano, ani tynkowano, ani pieszczono — był to niby szałas na obozowisku... nic więcej. Podwórze, w którego stał głębi, także nie było wcale utrzymywane... i służyło więcej do celów gospodarskich, niż dla uprzyjemnienia przed dworem widoku.
Studnia z żurawiem zajmowała ze żłobami i statkiem często tu nagromadzonym, część jego znaczną, tu się bydło i konie pod okiem pańskiem napawały. Mała sadzaweczka zieloną pleśnią po części okryta, miała tę reputacyą, że w niej niegdyś były karasie, ale w istocie kaczkom i gęsiom oddana była na pastwę. Na żabach też nie zbywało. Latem wysychała znacznie i zapach z niej bywał nieznośny, lecz na to nie zważano...
Budowy gospodarskie do koła się gromadzące, nie grzeszyły też wykwintnością, ani okazałością żadną: odpowiadały celowi... Na okaz nic w nich nie uczyniono. Niektóre miały ściany z chrustu, inne z drzewa cienkiego, mała część trzymała się w murowanych słupach, pono jeszcze z książęcych czasów pozostałych tu remanentem.
Nieznajomy człowiek przejeżdżający mimo Rakowiec, przypatrując się im z daleka, musiał sobie pomyśleć mimowolnie, że tam bieda mieszka i puścić się w smutne dumania nad upadkiem powszechnym kraju, gospodarstwa, szlachty i t. p., nad przyczynami ruiny... Gdy się później, stanąwszy przed gospodą lub u sąsiada dowiedział z podziwieniem, że pan Bonawentura Czermiński jest najbogatszym obywatelem tej okolicy i znacznej kraju tego części — nie wiedział już co sądzić i naturalnie wpadał na przypuszczenie, iż to był sknera jakiś niesłychany. A i sknerą też Czermińskiego nazwać, w ścisłem wyrazu tego znaczeniu, nie było można. Czermiński dorabiał się namiętnie majątku, to prawda — nie wydawał grosza na nic, co mu się zbytecznem i bezpotrzebnem zdawało, lecz umiał sypnąć, gdy widział potrzebę lub konieczność. Lecz jak sam w szaraczkowej chodząc kapocie, do wykwintnego ubrania nie tęsknił, tak i majątkowi swemu i dworowi, w którym mieszkał, szat zbytkowych niedawał.
Gospodarz i dom w doskonałej z sobą byli zgodzie. Czermiński zdawał się stworzony do Rakowiec, a one dla niego... Gdy czasem stał w ganku, rozglądając się z niego po gospodarstwie swem, każdy w nim na pierwszy rzut oka poznać mógł pana. Otyły dosyć, silnie a krzepko zbudowany, z twarzą długą, czerstwą acz nieco bladą, z wąsem siwiejącym krótko u warg postrzyżonym, z włosem już dobrze przerzedzonym, z barwami wybujałemi, postawę miał może raczej ekonomską niż pańską, lecz nie mniej poważną i imponującą. Ręce duże, okryte włosami brunatnemi, jakby nabrzmiałe, prawie zawsze trzymał za sobą na plecach; spoglądał z pod brwi przenikliwie, ale ostrożnie, tak, aby go na badaniu nie pochwycono. Usta przez nawyknienie do milczenia zaciśnięte były i bez wyrazu... Twarz cała, nigdy się prawie uśmiechem i weselem nierozpogadzała, ponuro i surowo patrzał, acz bez gniewu. Zimne jakieś uspokojenie, znamionujące wolę żelazną, malowało się na obliczu, na które ludzie darmo spoglądali chcąc czytać z niego — była to księga na siedem zamknięta pieczęci. Nie zdradzał się Czermiński ani słowem, ani miną. Często bardzo, gdy go nagle pytaniem zaskoczono, nie odpowiadał wcale, choć przyzwoitość wymagała choć pół słowa. Wolał się narazić, niż skompromitować.
Prawda, że gdy słowo rzekł, lub podpis położył, słowo to było święte, a podpis ważył za czyste złoto; lecz obojga trudno od niego było dostać.
Od lat już dwudziestu kilku znano w okolicy Czermińskiego, który miał teraz pewnie około sześćdziesięciu, choć się zdrowo trzymał i krzepko. Po za temi laty dwudziestu z okładem leżała przeszłość ciemna, w którą tylko domysłami sięgano...
Zdawało się nie ulegać wątpliwości, iż musiał być szlachcicem, za takiego przynajmniej uchodził, rodziny wszakże i koligacyi, jakie cała szlachta miewa, nie widziano koło niego. Pytany o originem, odpowiadał jak z kamienia, ogólnikami, mruczeniem i puszczał pytanie per non sunt.
Wiadomo było, że niegdyś przed owemi laty dwudziestu kilku, pełnił jakąś służbę officyalistowską na dworze państwa Rawskich. Jedni mówili, że od pisarzowstwa przy gorzelni zaczął, drudzy że od ekonomii, inni, iż od miłej dzierżawy. Rawscy naówczas dojadali ogromnych dóbr, które nieopatrzność ich własna i dziadowska przyprowadziła do ruiny. Była rodzina bardzo można, z pierwszemi domami rzeczypospolitej skolligacona, wplątana za Sasów i za Poniatowskiego do wszystkich kabał i intryg ówczesnych, czepiająca się ciągle dworu, żyjąca w końcu długami i nadziejami nieokreślonemi... Gdy ów Czermiński zjawił się u Rakowskich, już oni jak tonący brzytwy chwytać się musieli, nie mogąc czy nie umiejąc chwycić oszczędności i pracy...
Rawski, który miał jednę tylko córkę spodziewał się dla niej świetnego losu, ciągle w podróżach, po dworach, w Wiedniu, Paryżu, Berlinie szukał czegoś, co sam podobno, ściśleby oznaczyć nie bardzo umiał. Ta córka była nieładna wcale, majątku nie miała tylko pozór jakiś wątły, stosunki ojcowskie nadwerężyło niepowodzenie, zmarła matka i sam Rawski wreszcie w podróży gdzieś na noclegu apopleksyą został tknięty...
Pozostała sierota napróżno się odzywała do rodziny, z którą dawniej z powodu różnicy w zapatrywaniach i opiniach — zerwano. Nikt jej na pomoc nie przybył...
W historyi tego domu i pana Bonawentury Czermińskiego następuje tu ciemny epizod, w którym najbystrzejsze oko rozwikłania wypadków dostrzec nie może. Nikt nie wiedział jak się to stało, iż ostatnia wielkiego imienia dziedziczka, wychowana do wielkiego świata, dumna, mogąca się odezwać do najświetniejszych pokrewieństw opieki, niepojętym sposobem oddała rękę — wielce niepewnego pochodzenia, bardzo wątpliwej ogłady i wychowania, gburowatemu Czermińskiemu.
Stało się to w ciszy — potajemnie — niespodziewanie; a gdy nowożeńcy się trocha na świat pokazali, jawnem było dla wszystkich, że mąż zamiast być najniższym sługą żony, jak wypadało na biednego szlachetkę, zdawał się łaskę czynić jej, że ją wziął, i obchodził się z nią surowo i bezwzględnie.
Z majątku Rawskich ocalił coś Czermiński prawdziwym cudem, ale to były deski tylko z rozbitej nawy... Na tych płynąc, począł się dorabiać, gospodarzyć, spekulować, brać dostawy, kupczyć, frymarczyć, we współki wchodzić z żydami — i w lat dwadzieścia kilka niepłonnie go rachowano na kilkakroć milionowego bogacza... Same dobra, chociaż wszystkie z bankowemi kupowane długami, szacowano na parękroć stotysięcy dukatów, a fama niosła, że kapitałem obracał daleko znaczniejszym, zawsze będąc gotów do kolosalnych przedsięwzięć, na które o kaucye nikogo nigdy nie prosił. Składał ją w gotówce, i na obrót nie potrzebował pożyczać.
Otaczał go też powszechny szacunek, i przed śmiesznym, starym, zrujnowanym dworem w Rakowcach z dala odkrywano głowę.
Czermiński mimo tylu milionów żył niemal po ekonomsku, nosił się szaro, chodził w butach kozłowych, jeździł kałamaszką, mieszkał pod słomą i w pychę się nie wzbijał wcale. Skłonniejszy był do udanej i przesadnej pokory, niż do buty i napuszenia. Ustępował z drogi chętnie, do żadnych dostojeństw się nie piął, od urzędów wymawiał i tryb życia wiódł nader skromny.
Popularności też w obywatelstwie mieć nie mógł, głównie z tego powodu, że — jak się wyrażano — uczynnym nie był wcale. Pieniędzy absolutnie nie pożyczał nikomu, chociażby na najpewniejszą w świecie hypotekę: na to nigdy gotówki nie miał. Próżno było stukać o to do niego. U drugich też na procenta nie brał, i stosunków pieniężnych w ogóle unikał, wyjąwszy z żydami, z którymi w konszachtach był nieustannych. Wynikło z tego naturalnie, że mszcząc się za nieuczynność, niektórzy mu semickie pochodzenie przyznawali, o czem on dowiadując się, tylko ramionami ruszał. Na twarzy zresztą nie było najmniejszego śladu krwi wschodniej.
Pracowite życie Czermińskiego nie dozwalało mu zawiązywać stosunków i zabawiać się po szlachecku. Mało kto u niego bywał, rzadko on u kogo. Zimno grzeczny dla wszystkich, nie stroniąc od nikogo, znał się z sąsiadami, ale ich nie zapraszał, nie ugaszczał, i na odwiedzinach czasu nie tracił.
Patrzano nań, po staremu mówiąc, jak na raroga, mało kto go mógł zrozumieć, zazdroszczono mu tylko ogromnej i rosnącej fortuny i podziwiano wytrwałość. Nie zbywało też na plotkach o domowem pożyciu, o stosunku z żoną, nad którą się litowano, o wychowaniu dzieci.
Państwo Czermińscy mieli dwóch synów dorosłych.
Pani Czermińska Leokadya z Rawskich, którą widywano w kościele co niedziela i święto, prawie równie była trudną do rozwikłania zagadką jak sam pan Bonawentura.
Starsza od niego, wysokiego wzrostu, chuda, żółta, surowej i smutnej twarzy, zawsze czarno ubrana, milcząca, bez uśmiechu, jakby zadumana, z ustami zaciśniętemi na wzór męża, nie dopuszczała nikogo do przyjaźni i poufałości, jakby się obojga lękała, jakby unikała, by oko zbyt ciekawe w stosunki jej domowe się nie wkradło...
Między nią a Czermińskim na oko panowała harmonia największa, nigdy nikt nie dostrzegł tu cienia nieporozumienia, sprzeczki, oporu, kwasu jakiegoś... Bonawentura był panem w domu, rozkazywał i słuchano go... Czułości między małżeństwem nie było też widocznych, ani tych przysług i troskliwości o siebie wzajemnej, które miłości i przywiązania dowodzą. Rzadko nawet rozmawiali z sobą: mąż miał nieustanne zajęcie, pani wolała samotność z książkami, wspomnieniami, robotą jakąś lub nabożeństwem, gdyż wielce była pobożna.
Z bliska się jednak przypatrując stosunkom domowym, służba bystrzejsza odgadywała między mężem a żoną utajoną jakąś walkę, nie wychodzącą na jaw nigdy, upartą, w której pokorna, cicha, zrezygnowana pani nie zawsze zwyciężoną bywała.
Pomiędzy nim a nią nie było zaufania, zażyłości, zwierzeń wzajemnych. Czermiński często nie wiedział nic o żonie, ona nigdy nie odgadła co miał poczynać, gdzie i z czem jechał, co przedsiębrał. Najczęściej po obiedzie na chwilę spotykali się w gościnnym pokoju, wymieniali słów kilka — Czermiński, gdy było potrzeba, coś zadysponował, — i rozchodzili się każdy w swoją stronę.
Skutkiem zapewne jakiegoś dawnego układu między małżeństwem, jakiejś umowy wzajemnej, nastąpił jakby podział dzieci między nimi. Starszy Leoś był ulubieńcem matki i pod szczególną jej opieką; młodszy Moryś należał wyłączniej do ojca. W wychowaniu ich obu czuć się to dawało...
Leoś piękny bardzo chłopak, arystokratycznych rysów, do matki podobny, ale nierównie wdzięczniejszą mający twarzyczkę, smukły, zręczny, żywy i chciwy życia, — pomimo cichych ojcowskich sarkazmów i gderania, wychował się na panicza. Moryś przysadkowaty, rysów nieregularnych, zdrów, silny, gburowaty, miał mrukliwy i milczący ojca charakter. Bracia nie bardzo przystawali do siebie i nie lubili się też bardzo...
Gdy obaj byli w domu, Leoś przesiadywał u matki, Moryś narzucał się ojcu do pomocy w gospodarstwie i rachunkach. Leoś żartował z brata i jego gustów, choć półgębkiem, bo się go lękał; Moryś wyśmiewał paniczyka otwarcie, choć matka go wzrokiem surowym karciła za to.
Potęgą, która domem, rodziną i wszystkiem rządziła, był ojciec zawsze. Starczyło jednego jego spojrzenia, by nakazać milczenie, rozwiązać spór, zakończyć rozmowę. Sprzeczać się z nim ani było podobna — nie wdawał się on w spory, — wyrokował i milczeć kazał. Żona naówczas spuszczała oczy, dawała znak dzieciom, i pierwsza była przykładem posłuszeństwa, choć twarz jej smutna i posępna, niekiedy żywym na chwilę rumieńcem okryta, świadczyła, że cierpi... Na to Czermiński mało zważał, czułym nie był wcale — obawiał się go zarówno Leoś, jak faworyt Moryś, jednemu bowiem równo jak drugiemu nie przebaczał. Posłuszeństwo żony czy było pozorne czy rzeczywiste... trudno o tem sądzić było. Gdy szło o Leosia, choć zamilczała, najczęściej w niepojęty sposób umiała na swojem postawić.
W chwili gdy opowiadanie się nasze poczyna, dwór w Rakowcach składał się z tych czterech osób, rodziny i bardzo niemłodej kuzynki samej pani, jej towarzyszki i powiernicy, panny Damianny Rawskiej. Tak chuda, żółta i słuszna jak pani Czermińska, równie milcząca w przytomności samego pana — na pozór cierpliwa i zrezygnowana, panna Damianna miała coś w spojrzeniu tak przeszywającego mściwie, gdy patrzała na Bonawenturę, że spotkawszy jej wzrok, mógłby się był ulęknąć, ale nigdy na nią nawet nie spoglądał i zdawał się nie widzieć że istnieje.
Panna Damianna, pomimo nader skromnego ubrania, wyglądała nadzwyczaj arystokratycznie, i widocznie szło jej o to, aby w niej wielkiego rodu dziecię poznać było można. Trzymała się prosto, sztywnie, chodziła krokiem mierzonym, mówiła cedzonemi słowy, poruszała się obrachowując wszystkie ruchy swoje... Czermiński jej nie cierpiał, odpłacała mu to sowicie panna Damianna, choć przy każdej zręczności usiłowała być dla niego pełną poszanowania i czci największej. Trochę gorzkiego sarkazmu kryło się w tych wyrazach przesadzonego szacunku i uległości.
Dwie niewiasty przy Czermińskim rozmawiały tylko z sobą oczyma, i to z ostrożnością największą, komentując wejrzeniami każde słowo i czynność pana. Leoś czasem także do tej rozmowy oczu należał. Stary zdawał się nie widzieć i nie zgadywać co go otaczało, tak na to był obojętny.
Starszy syn, ulubieniec matki miał lat dwadzieścia i dwa, Moryś o rok od niego był młodszy... Charakterami jak twarzami wcale do siebie nie byli podobni, wychowanie też ich różniło. Leoś skończywszy szkoły, pomimo woli ojca, za usilnem naleganiem matki oddany był do uniwersytetu. Sam on wolałby może inne zawczasu rozpocząć życie, lecz musiał się zgodzić z przeznaczeniem. Wybrawszy sobie wydział nauk administracyjnych, uczył się ich tyle tylko, ile koniecznie było potrzeba, aby jako tako przebrnąć przez egzamina, i uzyskać stopień choćby rzeczywistego studenta... W istocie Leoś się bawił na uniwersytecie, należał do złotej, roztrzepanej młodzieży, był sławnym tancerzem, wybornym fechtmistrzem, jeźdźcem doskonałym i ulubieńcem płci pięknej. Lecz zdolności mając niepospolite, łatwość wielką chwytania ogólników, sąd dosyć trafny i logiczny, wydobył się zwycięsko zarazem z intryg salonowych i egzaminów akademickich.
Ani się można dziwować, że matka go uwielbiała, obcy bowiem zarówno unosili się nad tym dziwnie od natury obdarowanym młodzieńcem, którego siły starczyły na wszystko, na życie najrozpasańsze, na chwytanie ułamków wiadomości najróżnorodniejszych, na miłostki, pojedynki, robienie długów, pisanie wierszyków i szydzenie z całego świata. Leoś mówił kilku językami doskonale, więcej zdawał się umieć niż w istocie umiał, imponował nauczycielom, w salonie czarował wszystkich, a że był przy tem urodziwy, piękny, miły — unoszono się nad nim, świetną mu wróżąc przyszłość.
Wiedząc że ma być kiedyś niezmiernie bogatym, chłopak zawczasu się wdrażał do używania fortuny. Gusta też miał wykwintne i charakter do rozrzutności skłonny. Ojciec surowy wyznaczał na utrzymanie szczupłe bardzo fundusze, robienie więc długów stawało się nieuchronnem... Jakim sposobem i z czego je matka płaciła, unikając gniewu męża, któremu o tem ani wspomnieć nie było można — nie wiedział nikt. Płaciła je wszakże potajemnie, zaklinając ulubieńca, aby na dal poprawić się starał — co Leoś, całując ją po rękach, przyrzekał jak najuroczyściej, a nigdy nie dotrzymał słowa... Tłómaczenia jego tak były przekonywające, tak wymowne, iż matka ręce łamiąc, zapłakana, przebaczała, i uściskiem kończyła rozmowę, starając się nieszczęśliwego, strapionego pocieszyć,..
Czermiński mógł się potrosze wydatków syna domyślać z jego stroju, obyczajów, fraszek, które z sobą przywoził, nawet z nieostrożnej rozmowy i z denuncyacyi Morysia, który dużo umiał podpatrzeć i domyśleć się, a nic nie myślał taić — ale nie dawał poznać po sobie, iż wie o syna postępowaniu. Szydził tylko czasem z niego półgębkiem, co matce serce zakrwawiało.,
Przywiązanie jej bałwochwalcze do Leosia, musiało zarazem wywołać najprzód obojętność dla Morysia, który do niego wcale nie był podobny, potem niechęć i wstręt za to, że Leosia ocenić nie umiał. Gdy raz podobnych uczuć choć nasionko wpadnie w serce, już wzrostu i rozwinięcia się ich powstrzymać niepodobna.
I stało się, że miłość dla jednego, prawie nienawiścią dla drugiego się dopełniła. Moryś i to miał w jej oczach odrażającego, że do tyrana był podobny. Czermiński bowiem, powiedzmy tu w sekrecie, gdy rozmawiały z sobą poufnie panna Damianna z kuzynką, nie zwał się inaczej tylko „tyranem“. Na to imię zasługiwał, jeśli nie okrutnem znęcaniem się nad żoną, bo na to czasu nie miał, ani do tego usposobienia, lecz chłodem i surowością nieubłaganą.
Moryś dokończył szkół razem z Leosiem, ale do uniwersytetu ani on się napierał, ani go ojciec myślał oddawać. Postanowił kształcić go na praktycznego gospodarza, puścił mu mały folwark dzierżawą, powołał do pomocy sobie i zrobił z niego wybornego officyalistę.
Moryś tym sposobem uzyskawszy pewną swobodę, mogąc dogodzić swym upodobaniom, puścił się na spekulacye i oddał cały gospodarstwu, handlarstwu, a potrosze młodzieńczym namiętnościom, których zaspokojenia szukał nie będąc wiele wymagającym... Jak matka unosiła się nad znakomitym Leosiem, tak Czermiński, choć się z tem nie odzywał, niezmiernie był uszczęśliwiony z Morysia. Z blizka się przypatrując każdemu krokowi jego, cieszył się, że w nim znajdzie następcę, wykonawcę swych planów, pomocnika... widział w nim siebie jednem słowem.
Chociaż rodzina dzieliła się na dwa obozy — dla obcych wewnętrzne jej sprawy prawie były zakryte... Odgadywano coś, lecz oboje Czermińscy mieli na tyle taktu i wstrzemięźliwości, iż się nie wydawali z tem co ich dotykało i bolało.
Pan Bonawentura nie mówił nigdy prawie o niczem, sama pani nie miała zręczności wydać się z troskami i bolami swemi. Ciekawe oczy zwrócone na dwór w Rakowcach, nie widziały nic z dala, oprócz spokojnego życia nader skromnego mimo bogactw ogromnych, prócz dworu w ruinie, nieustannego krzątania się i pracy starego pana, zabiegliwości Morysia i lekkomyślności Leosia.
Leoś obiecujący być lepszym sąsiadem i wnijść w obywatelstwo, którego żywot i obyczaje mu smakowały, był już na oku wszystkich... Starano się go wciągnąć do domów, poprzyjaźnić z nim, zaskarbić go sobie... Matki przypatrując mu się z daleka wzdychały na intencyą córek, córki z ukosa i ostrożnie mierzyły go bojaźliwemi oczkami, bracia szukali z nim znajomości, ojcowie podawali mu szerokie dłonie, zapraszając do domów, powołując na polowania i układając dlań zabawy.
— Jak ono jest to jest, mówiono, czy ten Czermiński z ekonomów, czy z wychrztów, ale łotr milionów się dorobił, i syn będzie całą gębą panem!
Przymioty osobiste pana Leona bezwątpienia wpływały wiele na wziętość, jaką miał u ludzi, lecz ojcowska szkatułka przyczyniała się także do uczynienia go wszędzie gościem pożądanym... Otaczała go złota aureola, która zawsze na świecie otwiera drogi i serca — cóż dopiero w tych czasach praktycznych, pozytywnych, rozumnych, nieznających nic nad to co się zmierzyć i zważyć daje!... Rachowano pana Leona, w najgorszym razie, na parę milionów, a to jedynie czyniło go najpowabniejszym z młodzieńców.
I wszystkie budowane na nim nadzieje rodzicielskie i panieńskie, choć tak wcześnie około ziszczenia ich zaczynano się krzątać — niestety! — zagrożone były mocno, bo Leoś już szalenie się kochał...
Matka i jej powiernica wiedziały o tem; ojciec co najmniej, mógł się czegoś domyślać. Moryś jeden z pierwszych wyszpiegował kochanego braciszka, ludzie dworscy już o tem między sobą szeptali, a w sąsiedztwie nie przypuszczano nic jeszcze, i cieszono się tem, że piękny chłopak towarzyski był i łatwy do zawierania znajomości... mógł więc paść ofiarą zręcznie zastawionych sieci.