<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jakby na przekorę i zawstydzenie rakowieckiego dworu, którego niezgrabna strzecha słomiana kryła owe miliony w pocie czoła uciułane przez Czermińskiego, — o niewielkie pół milki od niego stały pałace i rezydencya pani marszałkowej Falimirskiej.
Świeciła ona po książęcemu z daleka. Jak się to bardzo często u nas przytrafia, dwór rakowiecki i zabudowania Holmanowa, umieszczone były niemal na skraju dóbr tego nazwiska, tak, że mimo obszerności obu majątków, blizko z sobą sąsiadowały. O ile Czermiński ukrywał się z tem co miał i unikał popisywania z rzeczywistą swą zamożnością, o tyle w Holmanowie, jeszcze za czasów nieboszczyka marszałka, i w skutek nawyknienia po jego zgonie, starano się rezydencyą uczynić wspaniałą, bijącą w oczy, jak najbardziej pańską a magnacką.
Stan fortuny po Falimirskim pozostałej nie usprawiedliwiał — jak mówiono — wcale tych zbytnich pretensyi; lecz nazwyczajono się do grania tej roli, i przy niej wdowa się chciała utrzymać.
Holmanów więc jaśniał pałacem z końca XVIII wieku budowanym wedle rysunku jednego z architektów Stanisława Augusta, miał park obszerny, kaplicę piękną, oficyny po obu skrzydłach rozległe, i utrzymywany był tak, iż bodaj panującego w nim przyjmować można było. Zachowywała się tu tradycya i pokazywano pokój, w którym na oglądanie kanału Ogińskiego jadący król, filiżankę kawy z rąk pięknej hrabiny wypić raczył, przyczem mu odśpiewano kantatę i opasano go wieńcem różanym...
W pośrodku pałacu była żółto marmoryzowana sala z chórem, w której dawano bale... apartamenta dla gości mnóstwo ciekawych zachowywały wspomnień z dawnych czasów...
Gmach w Holmanowie, utrzymywany, o ile się to dawało, na dawnej stopie, w czasie gdy się powieść nasza poczyna, zamieszkały był przez wdowę po marszałku Falimirskim, panią Euzebię z baronów Ingelheimów Falimirską i jedyną jej córkę pannę Felicyę. Za życia nieboszczyka stosunki jego z własną familią, z powodu małżeństwa, które nie w smak jej było, zerwały się zupełnie; śmierć nie przyczyniła się do ich odnowienia. Pani Falimirska więc dosyć była osamotniona, gdyż baronowie Ingelheimowie, jeśli gdzie jeszcze jacy byli, jakoś się nie zgłaszali do niej; wątpiono nawet po świecie o ich egzestencyi.
Tajemnicze to było owo pochodzenie, którego źródeł kazano szukać gdzieś między szlachtą kurlandzką. Pan Falimirski poznał swą żonę w Warszawie w domu książąt L... z którymi jakoby miała być w jakiś niezrozumiały sposób spokrewniona. To pewna, że książę L..., którego żona dobrze od niego była starsza, do ładnej panny Euzebii po ojcowsku był przywiązany, że ją wyposażył, dał wspomnianą wyprawę, losem się jej zawsze zajmował, bywał w domu marszałkowstwa i przesiadywał w nim bardzo często, i do ostatka opiekuńczym obowiązkom został wierny...
Że ludzie o tem najrozmaiciej mówili — temu się dziwować nie można. Przywiązanie bezinteresowne zawsze jest podejrzywane, tłómaczone, spotwarzane, bo ci co do niego nie są zdolni, w drugich go przypuszczać nie chcą...
Pani Euzebia, pomimo już niepierwszej młodości, dzięki staraniom usilnym około zachowania reszty swych wdzięków, była jeszcze, powiedzieć można — wcale piękna. Miała figurę prześliczną, postawę niezmiernie pańską, oczy czarne niezrównanego ognia i blasku, uśmiech czarujący, choć nieco sztuczny i wyuczony, rękę klassyczną (odlewano ją dwakroć z gipsu jako wzór dla rzeźbiarzy) nóżkę dziecinnej małości i cudownie ukształconą... Wszystko to, mimo lat czterdziestu kilku zachowało się jeszcze, prawie nietknięte zębem czasu... na twarzy tylko małe, niedostrzeżone prawie fałdziki zarysowywać się zaczynały. Większej elegantki nad panią Euzebię nie miała okolica; ona dawała ton, ona była mody wyrocznią, nikt nad nią lepiej nie znał i nie przeczuwał tych kapryśnych zmian mody, które zdają się urągać z daru wieszczego ludzi... Od rana do nocy, ilekroć się ukazywała światu, sługom nawet i gminowi, występowała zbrojna zawsze, zawsze piękna, wytwornie, choć niby skromnie ubrana... pachnąca, jaśniejąca... urocza... Ze wszystkimi też i zawsze umiała być panią, i nigdy nie dopuściła ani poufałości drugich, ani sama nie zapomniała co była winna baronom Ingelheimom i kuzynostwu z księciem L.... Uśmiechano się z tej sztywności zbytnie, z tego ceremoniału przesadnego, jaki zachowywano w Holmanowie, lecz musiano się do niego stosować...
Jedynaczka, ubóstwiane dziecię, panna Felicya, wychowana przez tak dostojną matkę, przejęła się zupełnie jej obyczajem, wynaśladowała ją wybornie. Była to piękność rzeczywista, której nawet pieszczoty i minoderye wyuczone od matki nie mogły popsuć, było to cudo, był to ideał. Tak ją ściskając, całując, wpatrując się w nią z zachwytem, w oczy po sto razy na dzień zwała mama...
Po niej odziedziczyła Felicya śliczną kibić i kształty zachwycające. Oczy czarne, uśmiech pociągający, rączki i nóżki cudowne, cały wdzięk, z dodatkiem jakiegoś wyrazu melancholicznego, rozmarzonego, który ją czynił niebezpieczniejszą jeszcze...
Było to bardzo dobre dziecię, łagodne, do szczęścia zrodzone i niedomyślające się nawet cierpienia, pewne, że los dla niego tylko jasne gotował niespodzianki. Córka chrzestna księcia L... który ją kochał jak własną, od kolebki nawykła widzieć świat na kolanach przed sobą, na usługach. Felicya śmiała się do życia, jak kwiatki do słońca. Nie mając nadzwyczajnych talentów, naturę nawet dosyć leniwą i obojętną, Felicya nie była umysłowo upośledzona... Być może, iż inne wychowanie uczyniłoby z niej było istotę jeszcze świetniej rozwiniętą, że macierzyńskie pieszczoty powstrzymały rozkwit jej duchowy... ale tak jak była — panna marszałkówna, samą twarzyczką, oczyma, uśmiechem zdolna była najrozumniejszego obałamucić człowieka. Każdemu jej słówku znaczenia dodawał wyraz twarzy i oczu tajemniczy, każde jej skinienie zdawało się pełne rozumu, dowcipu... czegoś mistycznie porywającego... Nie potrzebowała mówić... oczy, usta, kształty wymownie za nią przemawiały, jak mówią greckie posągi.
Wszystko co najstaranniejsze wychowanie dać może i powinno, wedle praw świata, do którego należała marszałkówna — miała ona, dzięki staraniem rozkochanej w niej matki. Mówiła po francusku jak Paryżanka, po angielsku wybornie, trochę po niemiecku, malowała kwiaty z natury guaszem, grała nawet Liszta transkrypcye, mimo drobniutkiej rączki, tańcowała jak istota powietrzna, a na wszelki przypadek, gdyby się lord chciał o nią starać — nauczono ją dobrze jeździć konno...
Czegóż więcej wymagać było można?
Nie ucząc się, z natury już miała ów wdzięk ruchów, pozy, — nieobmyślany, niewyszukany, który w każdej chwili czynił ją obrazkiem... Nie mogła, nie potrafiłaby być niezręczną i niezgrabną — wdzięk mieszkał w niej i kierował nią, choć się o to nie starała. Miała go dziecięciem jeszcze, urósł z nią potem i stał się niezrównanym... Matka z dala czasem stojąc, patrzała na nią, kazała się wpatrywać drugim, łamała ręce, szalała w zachwytach...
— Takiej drugiej na świecie nie ma...
Być może, iż ostatnia guwernantka Francuska, która choć się z tem ukrywała, była niegdyś artystką teatru „Variétés“, i uczyła ją trochę deklamacyi i mimiki — przyczyniła się też do rozwinięcia nieco teatralnych ruchów i poz, jakie Felicya przybierać lubiła...
Było to cudo — jednem słowem... była to pieszczoszka... i na to się godzili najzazdrośniejsi, że piękniejszej istoty znaleść było trudno. Szukano w niej wad i tylko tę odkryto, że była... arystokratyczną do zbytku, do wsi nie stworzoną...
Matki dziewic, które tych przymiotów nie posiadały, zawczasu utyskiwały nad losem tego, co się kiedyś miał z nią żenić!
W istocie kwiatek to był nie do uszczknięcia dla tych kawalerów, jacy tam na grzędach sąsiedzkich rośli, bo panna Felicya, jak roślina oranżeryjna, potrzebowała ciepła, światła, otoczenia, troskliwości, pieszczot, jakich życie nasze wiejskie dać nie może. Nie była stworzona ani do pracy, ani do cierpienia, ani do prywacyi... Pierwszy mróz mógł ją zwarzyć na łodydze.
Życie matki i jej, od dziecięctwa dało jej nawyknienie do zbytku, który się stał potrzebą... Bez pięknego stroju, bez mnóstwa drobnostek, bez życia wykwintnego, bez tego tysiąca dodatków, które dzikszym i zahartowanym wydają się ciężarem i śmiesznością, Felicya, jak bez powietrza żyć nie mogła...
Z rana noszono rękawiczki duńskie w Holmanowie; gdy ich zabrakło, dziewczę zalewało się łzami. Posyłano konnego do Brześcia, pisano o nie do Warszawy... jakże wyżyćby bez nich matka i córka potrafiły? Tak samo było ze wszystkiem innem, do czego nawykły.
Pani Falimirska miała kamerdynera, liczną służbę, fraucymer mnogi, kuchnię wykwintną, ogrodnika drogiego, ekwipaże eleganckie, a etykieta na jej dworze aż do przesady ściśle była zachowywana.
Gorszono się niesłychanie, gdy kto śmiał na obiad przybyć bez fraka i jasnych rękawiczek. Panie, czy się kogo spodziewały, czy nie, najmniej dwa razy na dzień zmieniały toalety... Felicya lubiła się stroić, i miała smak tak wytworny i wykształcony jak matka. Wszystkie prawidła życia wielkiego świata umiała doskonale, i z poszanowaniem nadzwyczajnem je zachowywała.
Za życia pana marszałka Falimirskiego, pani Euzebia wcale się nie zajmywała interesami, mąż i opiekun książę L... czuwali nad tem, ażeby jej nie zbywało na niczem. Co rok jeździła gdzieś do wód, często zimę spędzała w Warszawie, nigdy jej na nic nie zabrakło. Gdy nieboszczyk marszałek, wziąwszy na siebie niepotrzebnie ciężar urzędowania, a pragnąc występować, pozaciągał długi i poplątał interesa, książę przybywał w pomoc, i w życiu żadna nie zaszła zmiana....
Po śmierci Falimirskiego, który żonę kochał i i był dla niej sługą wygodnym, przyszło do rozpatrzenia się w interesach. Przybył książę opiekun, zaczęto się oryentować i stan majątkowy okazał się nieskończenie gorszym, niż można przewidywać było... Pani Euzebia, gdy jej o tem bardzo oględnie i ostrożnie oznajmił książę, nie mogła nawet zrozumieć o co chodziło... Rozpłakała się w końcu, zdała wszystko na opiekuna i oświadczyła, że bądź co bądź, zmiany trybu życia nie mogłaby ścierpieć, przypłaciłaby ją... życiem samem. Książę musiał wziąć wszystko na siebie...
Sam jednak będąc także podobno nie w najświeniejszem położeniu, zawczasu oświadczył, iż Felicyę trzeba będzie wydać bogato... i tym sposobem matce swobodny byt zapewnić.
Nie wątpiono bynajmniej, iż to cudo nieocenione, godne książęcych progów — najłatwiej w święcie będzie wydać za kogo się zechce... W ostatniej podróży za granicę wprawdzie Felicya robiła zjawieniem się swem furore wszędzie, lecz żaden książę udzielny, żaden lord angielski, żaden nawet milioner amerykański o rękę się jej nie zgłosił. Kochał się szalenie tylko jeden malarz i komissant banku od Torlonii.
Naówczas to, wróciwszy do Holmanowa, pani Falimirska powzięła myśl szczęśliwą, zobaczywszy Leosia w kościele — wydania córki za syna milionera Czermińskiego. Ojciec obrzydliwy, brudny sknera wcale nie wchodził w rachunek, matka była pięknego rodu, majątek spodziewany ogromny, a Leoś się prezentował tak ładnie, tak dystyngowanie, iż prawie niemal — został uznany godnym Felicyi...
Powziąwszy tę myśl, pani Euzebia, która nic nie czyniła bez porady i zezwolenia księcia opiekuna, siadła do niego pisać: Cher Prince! „une idée merveilleuse.. “ zapisała na cztery strony półarkuszek bujnym swym charakterem — wysłała go na pocztę natychmiast i miała pociechę otrzymać odpowiedź w której stało: „Vous êtes un ange“. Książę kładł tylko za warunek, aby owego pretendenta tak ściągnąć, żeby się ani śmiał, ani mógł domyślać, iż go pożądano... Wypadało nawet robić mu w początkach trudności...
Pani Euzebia, chociaż na wsi nieco straciła rutynę intrygi, zachowała wyborne tradycye, miała ten instynkt niewieści, który ciemnemi ścieżkami chodzić umie przedziwnie; nie trudno więc jej było, postarać się o znajomość z Leosiem, tak, by młodzieniec najpewniejszym był, że on sam jej pierwszy zapragnął.
Niejaki Malborzyński, od dawna z rekomendacyi księcia był rządcą i plenipotentem w Holmanowie... Chodziły głuche wieści, iż jakieś potajemne pokrewieństwo, do którego się przyznać nie było podobna, łączyły go ze starym księciem.... Był to piękny, wykształcony, salonowo wychowany człowiek, którego rysy twarzy wielce dystyngowanego typu, trochę nawet księcia L... przypominały. Nie zdawał się wcale na rządcę stworzonym, gusta miał pańskie, konie i myśliwstwo lubił, piękne towarzyszki nadewszystko — pieniędzy utrzymać nie umiał, ale był człowiek poczciwy, przywiązujący się, serdeczny, i — choć z nim często bywała bieda... utrzymał się na swem miejscu za marszałka, zachował je po jego śmierci. Wybryki Malborzyńskiego, jak fantazye pani Euzebii opłacał po cichu ów książę, który za grzechy młodości, pokutę odprawiał z rezygnacyą.
Pan Aleksy Malborzyński posiadał całe zaufanie marszałkowej, którą wielbił. Już wyłysiały kawaler, trochę wiejskiem życiem zardzewiały elegant, o ożenieniu nie myślał, losu sobie innego nie szukał, dobrze mu było w Holmanowie, robił co chciał, żył jak pan, przyjmował kogo mu się podobało, pracował tylko przymuszony — więc trzymał się tej, choć nie pańskiej klamki.
Na pierwszy rzut oka poznać w nim plenipotenta i rządcy nie było podobna, ubierał się z jaskrawą elegancyą, jeździł koczykiem, miał piękne konie wierzchowe, dawał wieczory w oficynach, przyjmowano go w sąsiedztwie, grywał grubo, paplał po francuzku i kobiety go niezmiernie lubiły...
Pomimo tej powierzchowności, która lekkomyślnego zdawała się człowieka oznaczać, Malborzyński nie najgorszym był do interesów. Lubili go wszyscy, a miał swój właściwy sposób załatwiania rzeczy najzawilszych... Śmiał się, ściskał, całował, śmieszył drugich, poił, karmił, dawał prezenta, i — zawsze się jakoś z biedy umiał wykręcić. Nawet gdy trzeba było pożyczyć pieniędzy — rzecz, jak wiadomo, najtrudniejsza i osobnego daru wymagająca — Malborzyński najtwardsze kruszył serca i najhermetyczniej zamknięte szkatułki otwierał. Prawda, że jego słowo było — święte. Co obiecał, tego dotrzymał, bądź co bądź.
Pan Aleksy był na pół przyjacielem domu, pół sługą; marszałkowa go pieściła i oszczędzała, on też padał przed nią, klękał przed Felicyą, a rządził się w Holmanowie... jak mu się podobało. Gdy trzeba było co mówić pani Euzebii, przekonać ją, nakłonić, pan Aleksy zawsze spełnił co chciał.
Potarł łysinę, zadumał się nieco, szedł do pałacu, zabawił godzinę, zaczynając rozmowę od zupełnie obcego przedmiotu — i — na końcu przeprowadził co mu było potrzeba.
Malborzyński był pięknym mężczyzną co się zowie, twarzy wesołej, nieco szyderskiej, z wąsikiem starannie podkręconym do góry — ubierał się zawsze wytwornie, ręce miał piękne i białe, w obejściu się znać w nim było obytego ze światem i lepszem towarzystwem... gładki był i łatwy... i marszałkowa miała słabość do niego...
Po odebraniu listu od księcia, jednego wieczorku wezwano pana Aleksego do marszałkowej. Był to wieczór letni. Felicyi matka poradziła przejść się po świeżem powietrzu, zostali sami. Piękna pani z tajemniczym wyrazem zbliżyła się do ulubionego plenipotenta, który za wczasu usiłował, patrząc jej w oczy, myśl odgadnąć.
— Mój panie Aleksy, odezwała się głosem pieszczonym, który był jej właściwy, pani marszałkowa — mam z tobą pomówić, o jednej, bardzo — ale to nadzwyczaj ważnej sprawie! Wielka tajemnica!
Malborzyński słuchał, udając poważnego.
— Idzie o... projekt niesłychanie dla nas... ważny! powiadam ci... Ale — sekret!
Położyła palec na ustach.
— Mam dla Felicyi męża!! szepnęła ledwie dosłyszanym głosem... Pisałam już o tem do księcia, zasięgając jego rady. Nons sommes d’accord... Mój panie Aleksy, ja na ciebie rachuję, musisz mi dopomódz...
Zerwał się plenipotent żywo...
— Ależ ja, choćby przyszło życiem przypłacić, jestem na usługi...
— Ja to wiem, ciągnęła dalej po cichu marszałkowa — i dla tego, wam się jednemu zwierzam... Nie domyślasz się o kogo chodzi?
— Nie mogę, nie umiem...
— Widziałeś młodego Leona Czermińskiego?
Na to zapytanie, jakby rażony mocno, zadumał się głęboko pan Aleksy.
— Słowo daję, zawołał z zachwytem — boski projekt! Słowo daję! Prawda! Czermiński po sobie zostawi miliony, chłopiec ładny, do rzeczy... miły... podobać się może — ale ojciec... ojciec...
Marszałkowa zamilkła...
— Ojciec — powtórzył jeszcze Malborzyński i westchnął.
— Przecież nie wieczny! odezwała się Euzebia.
Nastąpiło milczenie; z twarzy marszałkowej mógł wyczytać pan Aleksy, że się ojca nie ulękła tak dalece, i że od myśli swej nie chce ustąpić.
— Znasz pana Leona? dodała.
— A jakże! spotykałem go w sąsiedztwie na polowaniach, w mieście... Miły bardzo...
— Mój panie Aleksy — szepnęła rękę mu kładąc na ramieniu — coś trzeba zrobić takiego... żeby go nie prosić, nie ciągnąć... nie dać mu poznać, iż się go chce mieć... a... sprowadzić go do nas... rozumiesz?
— Doskonale! rzekł zamyślając się pan Aleksy — to się zrobi...
— Ale ostrożnie! pour l’amour de Dieu! żebyś nas nie skompromitował.
— Uchowaj Boże! o to niech pani będzie spokojna... ja w tem...
Marszałkowa ścisnęła go za rękę; Malborzyński pocałował ją w dłoń białą.
— Proszę się na mnie spuścić...
— Że zobaczywszy Felicyę, musi się w niej śmiertelnie rozkochać — to nie ma wątpliwości...
— Najmniejszej! rozśmiał się plenipotent — a gdyby nawet nie miał na to odwagi, łatwo podbić bębenka...
I powtórzył jeszcze, swym obyczajem: — Ja w tem, proszę spuścić się na mnie...
W tydzień potem było polowanie w Holmanowie, które wydawał Malborzyński. Znalazł się na niem pan Leon... Istnym przypadkiem wieczorem poszli się goście przejść do ogrodu, bo pań w domu nie było... Tymczasem wróciły one z przejażdżki wprost przez ogród, i tu w ulicy spotkały gości Malborzyńskiego. Plenipotent ich prezentował, marszałkowa na wieczerzę prosiła... Leoś zobaczywszy pannę Felicyę w amazonce, potem w sukience białej... został zachwycony — oszalał!
Przed wieczorem było trochę muzyki, zawiązała się rozmowa — złożyło się dziwnie, że nikt do niej Leosiowi nie przeszkadzał. Panna mówiła mało, on wiele, a jednak był najpewniejszym pan Leon, że cudowne rzeczy z ust jej słyszał... Patrzał jej w oczy i czytał jak w książce, poemata całe... Serce mu biło okrutnie; wszystkie piękności w których się już kochał dla wprawy, do których wzdychał jeszcze, znikły, zatarły się, zgasły — zapomniane zostały. Leoś po pierwszem osłupieniu, wpadł w jakąś gorączkę, mówił, dowcipował — śmiał się — nadskakiwał, popisywał — i potrafił podobać się najprzód matce, potem nawet pannie Felicyi.
Nienatarczywie, grzecznie, chłodno, proszono go, aby odwiedzał Holmanów; marszałkowa posunęła uprzejmość do tego stopnia, że wspomniała, iż radaby poznać jego matkę, o której wiele słyszała. Leoś powrócił do domu rozmarzony, lecz nie zaraz się matce przyznał...
Po odjeździe jego, pani Euzebia bardzo zręcznie córce dała poznać, iż pan Leon jest wielce przyzwoitym chłopakiem, w dodatku niesłychanie w przyszłości bogatym. Potajemne odwiedziny w Holmanowie rozpoczęły się od tego, że Leosia nie zawsze przyjmowano, że nawet czasem kwaskowatą mu twarz ukazywała mama, że córkę chowano. Gra była nadzwyczaj zręcznie prowadzona, ażeby młodzieńca rozognić. Pan Malborzyński wprosił się, narzucił na konfidenta. Przyjaźń między nimi zawiązała się serdeczna, gorąca... bezgraniczna... poprzysięgli sobie braterstwo...
Pan Aleksy wymógłszy umiejętnie wyznanie na Leosiu, nie krył przed nim, że pozyskanie serca i ręki panny jest zadaniem niesłychanie trudnem. Radził nie desperować, ale przewidywał straszliwe zawikłania... Książę opiekun, matka wiele wymagająca, rodowe wymagania, majątkowe sprawy... wreszcie samo serce dziewczęcia... wszystko stawało na drodze, o wszystko dobijać się, walczyć było potrzeba...
Malborzyński przyrzekał uroczyście dopomagać, uczył jak chodzić, rady dawał, pocieszał, i wziął w swe ręce wszystko... Dalej szło już wedle jego planów, skombinowanych z temi, które marszałkowa podawała.
Matka miała jednak tyle taktu, że córki nie wtajemniczała w to, co robiła — ograniczając się zręcznem tylko ułatwianiem przyzwoitego zbliżania się Leosiowi... i poddmuchywaniem ognia, który miał wybuchnąć. Młodych dwoje, kochali się tym trybem odwiecznym, dziecięcym, poetycznym, przez który każda młoda, świeża miłość przechodzi... Zaczepiali pół-słówkami, zrywali kwiatki, Leoś kradł małe pamiątki... poufałość rosła, serca biły, marzyły głowy, zrodziło się słodkie nawyknienie. Felicya posmutniała, Czermiński dostawał gorączki...
Matka Leosia domyśliła się wszystkiego, a zagadnięty syn wylał na jej łono tajemnicę swej miłości. Widziała ona Felicyę w kościele a gdyby nawet nie była tak piękną, polubiłaby była każdą ukochanego syna namiętność. Pałac, ekwipaż, elegancya, których tylko wspomnienia z dziecięctwa pozostały biednej pani Czermińskiej — ideały jej upragnione, — dodawały blasku pięknej marszałkównie. Ożenić z nią syna, było to wyprowadzić go z tej obrzydłej kałuży i śmieciska, w których całą rodzinę tyran utrzymywał...
Nie łudziła się wszakże matka Leosia, aby mąż jej mógł na to małżeństwo zezwolić. Znała ona jego usposobienie dla pani Falimirskiej i jej domu. Ilekroć wypadkiem mowa była o nim, Czermiński tak pogardliwą robił minę, iż o wstręcie dla tych — jak on ich zwał — bankrutów, nie było wątpliwości. Małomowny stary czasem nawet lakonicznych drwin z tego szychowego państwa pozwalał sobie.
Z razu ukradkowe odwiedziny Leosia uszły jego oka; potem, choć się o nich dowiedział stary, milczał, mierząc tylko syna groźnemi oczyma; naostatek, bodaj podżegnięty przez Morysia, surowo połajał.
— Nie włócz mi się do tego Holmanowa Po co to?... bankruty... Wszystko z kretesem kaduka warte.
Leoś zmilczał — z ojcem nie było sposobu się spierać; przed matką się użalił, postanowiono kryć się i taić, ale nie zrywać. Leoś groził że sobie w łeb strzeli — matka mało nie omdlała... Posądzając Morysia o zdradę, zawołała go do siebie, aby mu dać naukę. Moryś jak zwykle, stawił się hardo, począł brata wyśmiewać, a w końcu, gdy do łez przyszło, dał słowo, że się w to wdawać nie będzie i ojcu nic nigdy nie powie.
— Co mnie do tego, rzekł, że Leoś chce głupstwo zrobić. Albo to dla niego żona ta imościanka!... Książęca wychowaniczka... Ojciec nigdy w życiu nie pozwoli mu się żenić... Będzie tylko durzył sam siebie darmo i ją także. Jak sobie pościele, tak się wyspi... Wola jego...
Tak daleko zaszły rzeczy, że w końcu marszałkowa widziała się zmuszoną pana Leona zagadnąć o jego zamiary, grożąc niby zamknięciem mu domu. Rzucił się jej do nóg, oddając pod jej opiekę. Dała się zmiękczyć... Jednego dnia po nabożeństwie, marszałkowa spotkała się z matką Leosia... Rozmowa przy drzwiach zamkniętych trwała między nimi z godzinę. Pani Czermińska wyszła z niej poruszona, z oczyma zaczerwienionemi, ale z widocznym wyrazem energii na twarzy...
Leoś wieczorami mógł się wkradać do Holmanowa, pod różnemi pozory, widywać się z panną przy mamie, i — tymczasowo zamieniono nawet pierścionki, oczekując szczęśliwego czasu dla przyprowadzenia małżeństwa do skutku. Marszałkowej szło głównie o to, ażeby nieubłagany i nielitościwy Czermiński, syna, którego nie lubił nie wydziedziczył. Matka Leosia brała na siebie zwyciężyć jego opór...
Na pozór było to zadanie nad siły kobiety zawojowanej, przybitej, niemającej w domu najmniejszej woli, drżącej na każde zmarszczenie tyrana... Lecz, jak umiała pani Leokadya ulubionego syna wedle swej myśli wychować i poprowadzić, przeciwko woli męża — tak spodziewała się go też ożenić wbrew jemu. Nawet panna Damianna nie była wtajemniczona w sposoby, jakie posiadała pani Czermińska do zwalczenia żelaznego męża oporu — wiedziała tylko, że gdy co postanowiła, a rzecz warta była zachodu (bo w małych ustępowała zwykle), zachodziła co wieczór do kancelaryi, siedziała tam godzinę lub więcej, wracała czerwona, drżąca, poruszona, bezmowna, zawiązywała głowę i na świat się już tego dnia nie pokazywała. Czermiński wychodził do wieczerzy blady, milczący, pomięszany. Powtarzało się to dni kilka, czasem kilkanaście. Jeżeli pani Leokadya drzwi znajdowała zamknięte — co się trafiało, stała pod niemi aż się otworzyły. Rozmowy małżonków nikt nigdy nie podsłuchał, — ale gdy walka się skończyć miała, panna Damianna podchwyciła razy kilka jakby wybuch gwałtowny... piorunowy, po którym następowało głuche milczenie. Dnia tego Czermińska wracała blada, a on wychodził zaczerwieniony, z twarzą jakby nabrzękłą i oczyma osowiałemi... Najczęściej potem jechał do drugiego majątku i siedział tam dni kilkanaście.
Gdy wrócił, życie znowu szło swoim trybem powszednim, a pani Czermińska robiła to, co sobie postanowiła... Po każdem jednak takiem przesileniu zdrowie jej widocznie cierpiało, dostawała bolów głowy gwałtownych — kaszlała mocno... wypalone rumieńce nosiła na żółtej twarzy, nie mogła jeść, i kuzynka zastawała ją zapłakaną...
Jak wszystko na świecie, tak i te przesilenia, które z razu po sobie zostawiały ślady widome, — zacierały się w pamięci... Czermiński wracał do swego zwykłego humoru mrukliwego, do panowania absolutnego i nielitościwych szyderstw półgębkiem. Dostawało się z ukosa i żonie, i Leosiowi... a niekiedy pannie Damiannie, choć jej niby nie widział, tak nie znosił. Jeżeli był Moryś, zwykle ojciec jego sobie obierał do tej rozmowy we dwóch, w której ciskał zatrute strzały,.. zawsze krótko, dobitnie, niewyraźnie, półgębkiem. Niekiedy umiał syna wyprowadzić tak i podszczuć, aby on coś bąknął niezdarnego, z czego się mógł naśmiać, mierząc oczyma żonę, jej powiernicę i faworyta...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.