Złoto i błoto/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pod strzechą przebutwiałą tego na pozór tak spokojnego domu, w istocie walka gorzała nieustanna, potajemna, z latami zdająca się wzmagać i zaostrzać. Lecz najbystrzejsze oko zaledwie mogło pochwycić jej symptomy, albo raczej się domyślać. Wszystko bowiem było tu pokryte tajemnicą, a najskrytszym był człowiek, który się zwał panem, bo tego ani żona, ani dzieci, ani domownicy nie znali słabości, nie wiedzieli myśli, nie mogli odgadnąć chodów. Czermiński mówiąc bardzo mało, zdawał się i w czynnościach swych zachowywać należytą ostrożność, aby ich celu nie dostrzegło obce oko. Wiedziano, że jest bardzo majętny, lecz ściśle a nawet przybliżenie nikt go obliczyć nie był w stanie. Często dowiadywano się dopiero po roku, że nabył majątek, gdy go już trzymał, nigdy o posiadaniu nie wspominając. Moryś, który mu był najulubieńszym, mało co więcej był wtajemniczony, niż drudzy. W domu faworytów nie miał, nie zwierzał się nikomu, nie mówił naprzód o tem co miał zrobić, kazał konie zaprzęgać i wyjeżdżał nagle, a nikt nie umiał powiedzieć ani dokąd pojechał, ani kiedy powróci. Siadając na bryczkę, gdy woźnica się ku niemu zwracał po rozkaz, dokąd ruszyć mieli, wskazywał ręką prosto, w prawo lub na lewo i na tem się kończyło. W podróży później kierował nią, a gdy czas przyszedł popasu lub noclegu, jednem słowem dysponował: Zajechać popaść — albo; Tu nocleg.
Nader przemyślni żydkowie, którymi się chętnie posługiwał podziwiali w nim tę wstrzemięźliwość w mowie, która im nigdy go nie dozwalała odgadnąć. Z przebiegłością sobie właściwą, gdy po jakich znakach sądzili go, że złapią, najczęściej mylali się i na śmiech narażali. Nadzwyczaj trafne oko, bystre pojęcie, wola energiczna czyniła go podziwem tych ludzi, ich wyrocznią. Zasięgali jego rady, której nie udzielał łatwo, wierzyli mu ślepo. W spekulacyach nie było prawie przykładu, ażeby się Czermiński omylił — omyłki przynajmniej nigdy się nie objawiły...
W obejściu z ludźmi wszelkich stanów był zawsze jednym, chłodnym, niedowierzającym, powściągliwym i niedającym sobie imponować niczem. Pochlebstwo najmniej miało skutku na nim, krzywił się gdy się bardzo uniżano przed nim — i odwracał...
Czułości nie okazywał dla nikogo, nawet dla Morysia, którego lubił, bo mu był dogodny, ale go nie pieścił i pilno wglądał w najdrobniejsze jego czynności, jakby chciał go poznać do głębi i opanować... dla posługiwania się umiejętnego...
Był dla wszystkich zagadką stary Czermiński, lecz że przez długie lata nikomu się jej nie udało rozplatać, w końcu wszyscy dali mu za wygraną — pozostał tajemnicą... Jednego jesiennego poranku stary przechadzał się mocno zadumany po swoim pokoju, zwanym kancelaryą... Izba ta na tyle domu od ogrodu, w której od dawna zwykł był Czermiński nad papierami przesiadywać, malowała człowieka, co w niej mieszkał. Słońce nigdy do dwóch jej okien nie zaglądało — oba opatrzone były żelaznemi kratami zardzewiałemi i okiennicami, które się od wnętrza zamykały. Sufit z belek i tarcic, dawniej pobielany, z którego opadła dawno glina, okryty był kurzawą, okopcony i pstrokaty. Gdzieniegdzie pajęczyny się po nim czepiały...
Ogromna szafa, prosta, sosnowa, niemalowana, ściemniała wiekiem, zawierała papiery poukładane w niej na półkach, powiązane sznurkami i tasiemkami. Czermiński miał zwyczaj chować do kieszeni wszystkie sznurki, jakie się gdzie walały. Nie było to skąpstwo, był to nałóg jakiś, w dziecięctwie powzięty i machinalnie zachowany... W szafce na boku był cały zapas tych strzępków, które wieczorem z kieszeni składał stary. Oprócz papierów walały się tu kłódki, ćwieczki, obłamki żelaza, rupiecie najróżnorodniejsze.
Stół jak najprostszy, duży, pokapany atramentem stał u jednego okna, na nim staroświecki przypłaszczony u dołu, niewytworny kałamarz, z korkiem do zatykania na sznurku do niego uwiązanym, kilka piór, trochę papieru, parę pieczątek w drzewo grubo oprawnych... Mosiężny lichtarz z kawałkiem świecy, linia, kalendarz, parę ksiąg z regestrami dosyć porządnie ułożone były przy kałamarzu... Stołek drewniany z wysiedzianą poduszką, jeden był na całą izbę, bo też tu Czermiński w obawie, aby go nie podpatrzono, nie przyjmował nikogo, tylko w przytykającym sypialnym pokoju. Nie wchodził tu nikt, oprócz chłopca, który czasem, w obecności pana, zamiatał. Wyjeżdżając zamykał on sam okiennice, a klucz brał z sobą do kieszeni. Dodać należy, iż drzwi zamykały się i na potężny klucz, i na olbrzymią kłódkę. Oprócz szafy i stołu — stało tu starych kufrów kilka, zielono pomalowany jeden, drugi wytartą skórą obity, trzeci sosnowy, okuty na wszystkie boki. Na ścianach wisiało pułek kilka, — jakimiś staremi szpargały były zajęte.
Nago, smutnie, więzienno wyglądała kancelarya Czermińskiego, chociaż on w niej, siedząc w domu, znaczniejszą część dnia przepędzał. Do tego przybytku raz na zawsze przystęp był wzbroniony bez wyjątku całej ludności dworu... Pukano do drzwi i wywoływano Czermińskiego, który wychodził do sypialni na rozmowę.
Ta była z równą urządzona prostotą: łóżko twarde, okryte kołdrą wełnianą, skórzana poduszka... szafa, stolik, komoda... parę krzeseł... stanowiły ściśle konieczne umeblowanie. Na ścianach żadnego obrazu, godła, oznaki jakiejś pobożności czy uczucia... U okna wisiał stary barometr tylko, a na komodzie stał zegar w drewnianej szafce, stary, syczący, ale idący od biedy...
Gdy w zimie kancelaryę opalać było potrzeba, sam pan przytomny był zawsze tej operacyi, a że do niej puszczać ludzi nie lubił, sam najczęściej juszkami piec zatykał, gdy się wypaliło. W sypialni jedyną ozdobą był kapelusz słomiany z ogromnemi skrzydłami na gwoździu, a w kącie stary siny parasol, duży, podróżny, i kilka różnych kijów do przechadzki.
Czermiński nie miał żadnych upodobań i słabości, odziewał się zawsze jednakowo, mając troje podobnych sukni, nowszą i stare... do przemiany — w niczem się nie kochał — o nic nie dbał. Jadł nawet z apetytem dość wielkim, ale nie zdając się zwracać uwagi na to, co pożywa. Wolał tylko potrawy proste, do których był nawykły... Wódkę czasem pił, niekiedy jej nie używał wcale, nałogów nie miał.
Cały wysiłek ducha tego człowieka skierowanym się zdawał na robienie majątku — bez myśli używania go... Gdy go interes zawiły rozgorączkował, siedział nad rachunkami po nocach... nie dosypiał, nie dojadał, — a z jego powierzchowności trudno było poznać, iż się roznamiętniał. Na oko umiał być chłodnym.
Dnia tego jednak — snadź nieobawiając się aby go kto podpatrzył, chodził po kancelaryi i wzdychał. Oczy miał spuszczone na ziemię, jedną ręką się trzymał w bok, drugą wąsy obcięte targał. Coś go widocznie niepokoiło. Wyjrzał przez zakratowane okna na ogród z liśćmi pożółkłemi, potem drzwi do sypialni nieco uchylił i na zegar rzucił okiem. Godzina była dziesiąta... W domu panowała cisza zwykła. Pani Leokadya z panną Damianną z dala od tego kąta mieszkały. Leosia w domu nie było. Czermiński starannie okiennice pozamykał, szafę przymknął i wyszedł do sypialni, ryglując drzwi kancelaryi, której klucze do kieszeni wpuścił. Wziął czapkę, i roztargniony przez sień, unikając gościnnych izb, gdzieby był mógł żonę spotkać — wyszedł na ganek.
Dziedziniec równie jak dom milczący... gęsi tylko chodziły około studni, a opodal pasło się chore cielę... Żywej duszy nie dopatrzył pan około budowli i niedługo postawszy w ganku, udał się ku stajni... Za ścianą wreszcie odkrył chłopaka, który z biczyskiem w ręku drzemał.
— Hrehor niech zaprzęga! rzekł krótko...
Chłopak pobiegł natychmiast, Czermiński wrócił siąść na ławce w ganku. Ręce pochował w kieszenie, dumał... Czoło miał sfałdowane, wzrok ponury.
Siedział tak chwilę, gdy już drzwi wozowni otwarły się i kałamaszka jegomości wytoczyła z nich, a chłopak począł ją smarować, a powołam Hrehor, człek barczysty, nieco przygarbiony, siwiejący, już na konie mrucząc kładł chomąty i sposobił się do zaprzęgania.
Miał on zwyczaj mówić sam do siebie pół głosem, z białoruska po polsku... i monologami się pocieszał w smutnem życiu swojem.
— Wże, wże — szeptał — czorty jeho nesuć! Bez obiadu, bez wyboru... a szczo? Skaczy wraże, jak pan każe... Sam głodem mre — co ma na cudze czerewo zważać... Aby hroszy... aby hroszy... Do mohyły nie woźmesz! Niedoczekanie twoja.. Sto czortiw!
Kopnął konia Hrehor. W złem był usposobieniu; ale — wybaczyć mu należało, był głodny.
Wiedział też o tem, że Czermińskiemu mówić o żołądku nie było sposobu. Sam on zapomniał o swoim, jakże miał o cudzych pamiętać? Na dobitkę Hrehor wyjrzawszy, zobaczył go siedzącego w ganku, co zawsze oznaczało, że mu już było pilno... Zwlec więc zaprzęgania nie mógł pod żadnym pozorem i klął po cichu... Chłopak żwawo zwijał się ze smarowaniem.
Zobaczywszy, że konie dyszlowe już wyprowadzano, Czermiński, jakby uspokojony, wstał z ławy i poszedł do izby jadalnej. Tu było obyczajem na wszelki wypadek stawić dla niego chleb, masło, kawałek zimnego mięsa i wódkę, aby o nic nikogo prosić nie potrzebował, a miał je zawsze pod ręką.
Zamyślony stary dobył to wszystko na stół, usiadł, chleba kawał ukroił, i zaczął jeść z ową żarłocznością człowieka, który o głodzie zapomniał, opanowany myślami, a poczuł upominające się o posiłek ciało. Jadł dziwnie jakoś, niby nie wiedząc, że je... nie myśląc co robi, patrząc na ścianę... Dopiero gdy już kałamaszka zaturkotała żywo, bo Hrehor zły konie zaciął gniewnie, ocucił się Czermiński, otarł usta, wstał i przeze drzwi na chłopca zawołał:
— Jędrek!
Zjawił się, pewnie już w kącie czatujący wyrostek, z głową krótko postrzyżoną i sterczącemi na niej włosami, blady, w samodziałowej kurtce i spodenkach...
— Słysz! tłomok na bryczkę...
Tłomok ten podróżny, maleńki, zawierający tylko nieodbicie potrzebną odzież i pościel konieczną, zawsze był w pogotowiu. Jędrek natychmiast zjawił się, dźwigając wytarte to skórzane zawiniątko, poumocowywane krajkami, które zamaszysto rzucił na bryczynę...
Zasługiwała i ona, jak wszystko, czem się Czermiński posługiwał, na baczność szczególną. Lekka była, krótka, trzęsąca, brudna, a tak mała, że dwom osobom obok pomieścić się w niej było trudno. Z Hrehorem też na koziełek z biedyby ledwie chudy Jędrek mógł się wcisnąć... Tłomok otkany sianem, trzymany przez gruby sznur z przodu, stanowił siedzenie niewygodne, osuwające się — lecz przez nawyknienie doń znośne... Pod kozłem uczepiona była maźniczka... Wiozły tę biedną kałamaszkę milionowego pana trzy konie, dosyć rosłe, trochę chude, sierścią niedobrane, na których uprząż nie czyniła honoru ani panu, ani utrzymującemu ją Hrehorowi. Skóra i sznurki były w niej zupełnie równouprawnione. Gdzie brakło jednej, drugie ją zastępowały, wcale się nie kryjąc. Ze czterech kół kałamaszki, jedno widocznie było nowe i jasnym się odznaczało kolorem; tylne zaś dwoma urwantami zmocowane zostało. Lusznie dla silniejszego przytwierdzenia, trochą siana skręconego na prędce ubezpieczone zostały... Kałamaszka miała niegdyś fartuch skórzany, ale ten będąc wystawiony na deszcze i słoneczne upały, pościągał się, skurczył, powydymał, skaprysił tak, iż dwa zwiedzione kółka, któremi się przytwierdzał w potrzebie, dla osłonienia kolan, nie dochodziły do kołków dla których były przeznaczone...
Nie wiedzieć też jakim wypadkiem, dziura się zrobiła w fartuchu, historye o niej prawiono różne, lecz pochodzenie jej nigdy dobrze wyjaśnione nie było. Silne podejrzenie padało na jednego parobka, iż ją rozmyślnie wyrznął, dla połatania butów. Bądź co bądź, musiano w tem miejscu wszyć łatę, skandalicznie wyglądającą. A że ją wstawiał szewc nie rymarz, cynicznie nader użył dratwy i nie dodawała fartuchowi ozdoby. Czermiński wcale na to nie zważał — byle nie ciekło...
W mgnieniu oka tłomok był na swem miejscu, do którego nawykły, dobrze się akkomodował, obetknięto go sianem, ściągnięto sznur, narzucono kilimek — Czermiński włożył szarą opończę, wziął parasol, i, z nikim się nie żegnając (to nie było we zwyczaju), usiadł, parę razy poprawiwszy się, aby kształt normalny nadać siedzeniu.
W tej chwili, gdy Jędrek jeszcze stał w ganku, a Hrehor z pochmurnem obliczem obracał się do pana po rozkazy, blada twarz pani Leokadyi i loki panny Damianny ukazały się w oknie od dziedzińca... Zdawało się, o ile szyby dosyć brudne widzieć dozwalały, że się obie nie bardzo wyjazdem tym martwiły...
Czermiński wskazał ręką na groblę, a Hrehor ze złością konie zaciął, nie szczędząc ani kałamaszki, ani pana... Chociaż stary się nigdy nie poskarżył, choćby bryczka najokrutniej trzęsła, woźnica ile razy się na nim chciał pomścić — wybierał najokropniejsze wyboje i najkamienistsze miejsca — dla rozbudzenia go do życia. Kałamaszka i pan wytrzymali...
Trzeba znać drogi w tamtych stronach, aby wiedzieć, czem jest podróż jesienna po kamiennej grobelce... Takich grobelek, śmiało powiedzieć można, nie ma na świecie całym... W gliniastej ziemi głęboko powyrzynane koleje wozów, byłyby niczem, choć trochę szersza bryczka, ani się w nich utrzymać może, ani ich zupełnie wyminąć, i najczęściej zapada i chyli się na jedną stronę... Niczem też są kałuże grzązkie, z których zaciąwszy dobrze szkapy wyrwać się można z biedą, niczem nawet są mostki z zużytą i miękką swą klawiaturą; najstraszniejsza rzecz — kamienie.
Zrzucający je z pola wieśniacy są w tem przekonaniu, że niemi naprawiają drogę, zarazem oczyszczając z nich role... Składają więc tu krągłe, owalne, małe i wielkie, pozostawując przejezdnym kołom uczynienie w nich porządku... W niektórych miejscach kupy ich leżą ogromne, w innych spotyka się je pod wodą jak niespodzianki... Koła się po nich oślizgają, bryczka musi być elastyczna, ażeby wytrzymała coraz zmieniające się ich pochylenia, zapadania i zwroty. Urwanty na tylnem kole tłómaczyć sobie było łatwo, gdy Hrehor wjechał na kamienną grobelkę pode dworem, i kałamaszka zaczęła ekwilibryczne dokazywać ewolucye. Czermiński chwytał się tylko za kołki, trochę pochylał to w tę, to w drugą stronę, lecz nie zdawało mu się to robić ani niepokoju, ani przykrości... Nie raz pierwszy przejeżdżał ze złym Hrehorem, niepoczciwą grobelkę. Niedaleko u krzyżyka kończyło się to piekło i poczynał piaseczek dający kościom wytchnienia nadzieję. Dopiero pod lasem była druga podobna grobeleczka, w której się czasem grzęzło, a łamały koła. Hrehor byłby się pomścił nawet do tej dopuszczając ostateczności, lecz wiedział, że toby mu nie uszło bezkarnie. Czermiński nie mówiąc słowa, za powrotem winowajcę na folwark odsyłał — a na folwarku krwawe tragedye bywały...
Kołysała się kałamaszka to spadając w koleje, to podnosząc na kamienie; Hrehor zacinał, gdy pod lasem ukazało się coś z przeciwnej strony dążącego tą samą drogą, jakby ku dworowi. Hrehor obejrzał się na pana. Czermiński od światła zasłonił — nie mówili nic.
Z razu nie można było dobrze rozpoznać ani zaprzęgu, ani koni — i po chwili dopiero woźnica mruknął:
— Herszko!
Naprzeciw wlokła się bieda, ale bieda, którą wytworną niemal nazwać się godziło, okuta, wysłana, paradna, niemal wygodna, na kołach wysokich, ciągniona przez tłustego konia, któremu się wcale dobrze dziać musiało...
Na siedzeniu zieloną gunią wysłanem, okrytem poduszką skórzaną, widać było piękną postać brodatą, w czapce z futrem, w płaszczu nowym... człowieka lat średnich, tak poważnego i imponującego, jakby nie na skromnej biedzie, ale w karecie jechał.
Herszko poznawszy snadź z dala całej okolicy znaną kałamaszkę, zwolnił tłustemu koniowi kroku, skręcił trochę w bok, zatrzymał się i zabierał wysiąść. Oczewistem było, że miał do dziedzica Rakowiec interes. Z dala już podjął nieco czapkę, starannie na głowie wstrzymując jarmułkę, i uśmiechał się witając Czermińskiego, który też stanąć kazał.
Żyd przystąpił do kałamaszki...
— A jaśnie pan dokąd? zapytał...
— Po drodze — i do was miałem wstąpić...
Spojrzeli sobie w oczy. Czermiński zamilkł...
— Jak jest interes to ja — powrócę — odezwał się Żyd.
— Nic pilnego...
— Nic też pilnego nie mam nigdzie, jechałem do Rakowiec...
Znowu się zmierzyli oczyma — Czermiński nie mówiąc dał znak głową, Żyd to zrozumiał, poszedł do biedki, zawrócił konia, kałamaszka ruszyła przodem, Herszko za nią.
Około południa i ona i bieda zatoczyły się do austeryi w miasteczku. Był to dom Herszka własny, nieskończenie piękniejszy od dworu starego w Rakowcach. Chlubił się nim kupiec, iż na okół, w Kobryniu, Prużanie i Szereszewie podobnego znaleść nie było można.
Austerya, choć w lichej mieścinie, wyglądała wspaniale, miała piąterko nad bramą, a pomalowana była z taką fantazyą i świetnością kolorytu, jakby do niej jaskrawe barwy lubiącego sprowadzono Włocha. Tymczasem malował ją domorosły artysta, który instynktem trafił na kombinacye tonów, wzajem się podnoszących. Galeryjki i balaski były niebieskie, okiennice zielone z czerwonemi brzegami... na uszakach wracała barwa lazurowa... a u góry na froncie dwa lwy kosz kwiatów utrzymywały. Tu złocisto musiał się trzymać kunsztmistrz, a inwencya w kwiatach i liściach dowodziła dziwnie poetycznej fantazyi. Żadna z roślin tych nie była podobna do znanych pod naszem słońcem — musiały one być marzeniami Judei, snem o dawnej Palestynie... Lwy także assyryjską rzeźbę dziwnie przypominały...
O innych ozdobach wytwornego domu Herszka zamilczymy... Był on tak porządny, iż mu współwyznawcy zbytkowność jego i chęć imponowania zarzucali. Sam też Herszko niepospolitym był człowiekiem, wielkiego rozumu, wziętości i uczciwości. W handlu drzewem i zbożem dorobił się był majątku znacznego, i szacowano go na jakie sto tysięcy rubli... Pomimo to jeździł biedą, jednym koniem, i pracował po staremu... Czermiński lubił Herszka, mógł się nieraz obejść bez niego w swoich handlach, bo pieniędzy miał podostatkiem, ale przypuszczając go do spółki, zyskiwał doskonałego kontrollera i nadzorcę, co przy rozlicznych jego zajęciach nie było do odrzucenia... Hersz więc stawał się wspólnikiem w spekulacyach Czermińskiego... i obu im z tem dobrze było...
Gdy do austeryi zajechali, wnet pokój gościnny otwarto dla przyjezdnego, który tłomoka z kałamaszki wyjmować nie kazał...
Hersz poszedł się rozebrać i powrócił... Gościnność kazała mu spytać czyby co nie zjadł przybyły, lub się nie napił herbaty?... Wiedział, że stary je co napadnie, rybę po żydowsku, śledzia, chleb, bodaj razowy... Czermiński ręką tylko kiwnął. Znaczyło to: — co sobie chcesz...
Hersz, który znał dobrze swojego wspólnika, zmiarkował, że jest czemś mocno zajęty... On także miał na myśli ważną sprawę. Zmierzyli się oba oczyma badającymi; ale jakby jeden na drugiego czekał, kto pierwszy rozpocznie — milczeli oba.
Czermiński stanął naprzeciw Żyda, ręce założył w tył i kolnął go oczyma, głową ruszając. Znaczyło to: — Mów...
Hersz rękę położył na piersiach, i z serdecznością niemal, odezwał się po cichu:
— No — prawdę powiedzieć? Jabym tego nie radził.
Czermiński cofnął się krok, zdziwiony, głową poruszył — Żyd mówił dalej:
— Majątek — no, prawda — przyległy... ale co to tam było i jest za gospodarstwo? — Ruszył ramionami. — A co panu z tych murów? to ciężar! Grunta osobliwie... rowy pozapuszczane, łąki mchem zarosłe... Świeci się to... a nu!....
Stary słuchał z uwagą, uśmiechając się kwaskowato, niezrozumiałym uśmieszkiem człowieka, który chce pokryć szyderstwem co myśli. Pilno Hersz patrzał mu w oczy... Widząc, że nie przekonywa, zamilkł nagle...
Czermiński się przeszedł po pokoju, i powrócił stanąć przed nim, z niezmienionym twarzy wyrazem. Dopominał się słuchać — co dalej? Hersz jednak stracił ochotę, zbił się z tropu, poprawił jarmułkę, westchnął...
— Mam prawdę powiedzieć? — Będzie z tego więcej hałasu, niż warto! Co ludzie powiedzą!
Spojrzał na starego, który się rozśmiał, już tak szeroko usta otwierając, że wszystkie swe zęby, jeszcze białe i zdrowe mimo wieku, pokazał.
Potem ręce, które trzymał z tyłu złożone, podniósł do góry, strzepnął niemi i poszedł do okna.
Znaczyło to: — Co mi tam — ludzie?
Hersz był przyzwyczajony do takiej mimiką wypełnianej rozmowy, ciągnął więc dalej:
— Zresztą, co mnie do tego?...
Czermiński mu rękę na ramieniu położył, zbliżył się do ucha i szepnął:
— Ile długów?
Snadź już przygotowany był do tego zapytania żyd, bo sięgnął po pugilares za nadrę, dobył go, rozwinął ze sznurków, któremi staruszek był umocowany, i wysunął z niego kawałek papieru. Stary sięgnął po niego, ale żyd zatrzymał, pisany był po żydowsku. Poszli czytać po cichu do okna. Regestr był długi i szczegółowy... Wszystko razem zliczone okrągłą sumę stanowiło, która twarz Czermińskiego rozjaśniła. Rad był, że się tego tyle znalazło... Pochodził po izbie z oczyma w sufit wlepionemi, licząc. Hersz stał z uwielbieniem patrząc na niego.
— Bankruty! wymknęło się Czermińskiemu... trącić to — padnie...
I ręką machnął, jakby wskazywał upadek.
Wtem Herszko przystąpił do niego, z nieco zachmurzoną twarzą.
— No — a książę?... rzekł: — on ich przecie nie opuści?
Znowu ręką pogardliwy ruch zrobił Czermiński, i palcami na dłoni pokazując liczenie pieniędzy, zakończył pustą wyciągając kieszeń z kapoty... Rozśmiał się.
— Albo — albo — dodał żyd — ma kredyt...
— Nie ma! krzyknął gorąco Czermiński jakby strzelił — nie ma! nie ma!
Żyd zamilkł... Starego nie sposób było przekonać, Hersz głową pokręcił.
— No i jeszcze jedna rzecz — począł powoli. Jaśnie pan nie zna Malborzyńskiego...
Pogardliwą minę zrobił stary...
— Tak, tak, ciągnął żyd dalej — tak się on wydaje... letkiewicz, szaławiła... do niczego, — a z ludźmi umie żyć i za nosy prowadzić. Ma wszystkich w kieszeni. Człowiek zręczny... wierz mi pan, daleko mądrzejszy niż się zdaje... I przeskoczyć i podpełznąć umie. Powszedniego dnia niewiele wart, a jak się podpali, na kieł weźmie... nie chciałbym z nim mieć do czynienia!
Zrobiła ta mowa pewne wrażenie na słuchającym, zapatrzył się i zamyślił. Hersz radby był odgadnąć co miał w głowie — lecz Czermiński, swoim zwyczajem, pary z ust nie puścił.
Młoda i ładna Żydóweczka weszła w tej chwili, uśmiechając się i niosąc w ręku fajansowe talerze, serwetkę, wszystek porządek do jedzenia potrzebny. Z wielką uniżonością ukłoniwszy się gościowi, zabrała się do nakrywania... W głębokim talerzu leżało dzwono szczupaka faszerowanego, od którego zapach przyjemny po izbie się rozchodził...
Zamyślony Czermiński, jak gdyby nic już pilniejszego do czynienia nie miał, siadł za stół i cały zajął się rybą. O Malborzyńskim mowy nie było... Wejście niewiasty zupełnie zmieniło tok rozmowy. Hersz z trafnością wielką sprowadził ją na ceny pszenicy i tegoroczne widoki handlowe. Czermiński jadł chciwie szczupaka, ale słuchał z uwagą.
Przy największych kłopotach, zmartwieniach, w najburzliwszych przejściach życia, Czermiński miał ten nieoceniony przymiot, że mógł zawsze jeść i spać, nie dając funkcyom duchowym wpływać na cielesne. Zdawał się w sobie mieć oddzielone te dwie natury, zwierzęcą i duchową, tak, że jedna na drugą wpływu żadnego nie miała. Dawało mu to niewyczerpaną siłę i zdrowie... Gdy rybę zjadł, kości z niej tylko zostawiwszy, skinieniem głowy podziękował gospodarzowi, i wnet wrócił do pierwszego przedmiotu...
— Trzeba robić! odezwał się stanowczo do Herszka — ale — nie ja — nie ja... Rozumiesz?...
Hersz głowę skłonił.
Jak pan chce — kłopotu nie będzie.
Ruszeniem ramion stary zdawał się mówić:
— Co bez kłopotu!...
Po namyśle ze środka izby poszli razem do oddalonego jej kątka. Tu szepty się poczęły, w których znowu żyd więcej mówił, a Czermiński słuchał; parę razy jakby się posprzeczali, stary odstąpił, wrócił, robił miny wyraziste — i w końcu przyszło do zgody...
Dobiwszy się do tego, gość pospieszył do drzwi, otworzył je i zawołał ogromnym głosem:
— Zaprzęgać!
— Czy pan do domu wraca?
Czermiński się rozśmiał.
— Ja? chyba za cztery tygodnie!
Hersz pokiwał głową...
W kwadrans potem kałamaszka stuknąwszy o próg austeryi wydobyła się z pod jej dachu, Czermiński pokazał ręką w ulicę na lewo, skinął na pożegnanie gospodarzowi, i w chwilę potem Hrehora plecy i czapka znikły za wysokim parkanem... Stary Hersz, jakby się potrzebował dobrze rozmyślić nad tem co się stało i co się dziać miało, z rękami w kieszeniach, pozostał w progu swojego pięknego domu.
Widocznie ciężyło mu coś, wzdychał, jakby zadanie wielkie i trudne miał przed sobą. Z głową zwróconą w tę stronę, gdzie kałamaszka mu z oczu znikła, rozmyślał może o Czermińskim, który ruszył tak spokojny i chłodny jak przyjechał... Na Herszku nawet czyniło to wrażenie, co tamtego wcale nie poruszało... Westchnienie mu się z ust wyrwało.
W tejże chwili, jakby niem wywołał niemiłe zjawisko, ujrzał Hersz od plebanii idącego drogą i poświstującego mężczyznę, na którego widok pospieszył się ukryć w głębi domu. Był to średnich lat człowiek, postawy męzkiej i zręcznej, silny, zdrowy, z twarzą rumianą i błyszczącemi oczyma, uśmiechnięty wesoło — rad widocznie z siebie i z życia. Znać na nim było i dobre śniadanie, i myśl spokojną... Ubrany po wiejsku, ale z pewnem staraniem i wdziękiem, szedł rozpatrując się po miasteczku, nie spiesząc — wprost do pięknej austeryi. Zobaczywszy, że Hersz mu zniknął, przyspieszył kroku nieco...
Był to pan Aleksy Malborzyński. Żyd już zamknął się w swoim pokoju, gdy usłyszał śmiech i witanie pode drzwiami. Malborzyński spotkawszy piękną żydóweczkę, rozpoczął wesołą rozmowę... Byłby ją dla pięknych czarnych oczek przedłużył pewnie nad miarę, gdyby nierad tej poufałości zbytniej Herszko nie otworzył swoich drzwi, i nie przerwał umizgów, od których Malborzyńskiemu trudno się było powstrzymać, bez różnicy narodowości w niewieście.
Rzuciwszy piękną Sorę, która zarumieniona uciekła, pan Aleksy raźno wskoczył na próg, podając rękę staremu żydowi.
— Jak się waćpan masz? zdrów? chwała Bogu... A wiesz co mnie tu sprowadza?
Hersz zmilczał skłopotany...
— Zgaduj! śmiał się Malborzyński — do trzech, do czterech.
— Trudno — odezwał się poważnie Hersz...
— Przychodzę... tu się schylił do ucha — prosić cię o pieniądze...
Żyd z pewnością i od pierwszegoby był razu odgadnął, ale nigdy mu tego rodzaju prośba ze strony Malborzyńskiego nie była nieprzyjemniejszą, kłopotliwszą.
Ręce rozstawił, ramiona ścisnął, głowę pochylił.
— Nie mam — rzekł krótko.
— Żartuj sobie zdrów! Hersz! Hersz nie ma pieniędzy!... A to zabawne — mówił pan Aleksy... Powiedz, że mi ich dać nie chcesz, że mi warunki postawisz twarde — bardzo dobrze... ale mówić, że nie masz!... Panie Hersz, to waćpanu — nie przystoi...
Żyd się zarumienił mimowolnie, uczuł, że Malborzyński miał słuszność, a nie chciał mu jej przyznać...
— Pan myślisz — odezwał się zakłopotany — że, żydzi kapitały w kuferkach trzymają dla tego, aby się patrzyli na nie... Nie mielibyśmy ich, gdybyśmy się niemi bawili w ten sposób.
— Przepraszam cię, panie Hersz, kapitał się trzyma bez procentu... gdy się wie, że lichwą za to zapłaci.
Wyraz „lichwa“ oburzył Hersza.
— Nie bierz mi za złe — poprawił się Malborzyński — mówię to ogólnie...
Rozmowa żywo rozpoczęta urwała się, ale gość humoru nie stracił.
— Niewiele potrzebuję — począł po chwili — trzy tysiące rubli na parę miesięcy... Spodziewam się przybycia księcia, który...
Tu jakby się zmiarkowawszy, zatrzymał nieco, i dodał spokojnie:
Książę nam jest winien... Mamy początek września, tak? Najdalej w listopadzie oddam... no i procent... to się rozumie...
Spojrzał na Hersza, który się bawił wyciągniętym mankietem koszuli, oczy trzymając wlepione w ziemię.
— No — jakże panie Hersz?
— Nie mam, nie mam — odezwał się żyd cicho... Wszystko włożyłem w handel...
— Gdyby nawet tak było — zawołał wesoły Malborzyński, który wcale humoru i przytomności nie stracił, zbliżając się do Hersza i usiłując go ująć swą poufałością — zacny, godny, uczynny pan Hersz, mógłby mi uczynić tę łaskę i dostać dla mnie te trzy tysiące... liche — trzy tysiące? Co to znaczy dla Hersza?
— A czemuż pan sam tych trzech tysięcy dostać nie może? odparł żyd spokojnie.
— Czemu? ależ to rzecz bardzo, zda mi się, jasna. Oto najprzód dla tego, że ja na handlu pieniędzy mało się znam, to nie moja rzecz; powtóre, że ja Hersza proszę, a do kogo innegobym o to nie poszedł. W waćpanu mam zaufanie... a...
Nie dokończył, można się było domyślić reszty. Było to wielce dla starego izraelity pochlebne, lecz nie poruszyło go wcale. Skłonił się zimno.
— Tak to się panu zdaje, że mnie o pieniądze łatwo być może dla tego, że ja obracam niemi... Pieniądze dziś się pochowały...
— No — a ja wiem gdzieby je Hersz znalazł na skinienie! odparł śmiejąc się Malborzyński. Jak Boga kocham.
Hersz rzucił nań oczyma ciekawemi.
— A gdzież? zapytał.
— Mam mówić? Przecież jesteście we współce i najlepszej komitywie z tym starym sknerą i dziwakiem Czermińskim... ten ci da ile zechcesz.
Nie chcąc ani zaprzeczyć, ani potwierdzać, Hersz ramionami tylko ruszył. Nie wiadomo co go w tej chwili tknęło jakoś, że się stał z posępnego uprzejmiejszym daleko, bo juścić nie pochlebstwo, którem mu pan Aleksy podkadził.
— Niech-no pan siada — odezwał się — może panu czem służyć mogę? Kieliszek starego francuskiego wina nigdy nie zaszkodzi...
— Na probostwie jadłem śniadanie! odparł Malborzyński siadając... no — i parę kieliszków się wypiło.
— To tem bardziej zapić je trzeba, rzekł Hersz idąc do szafy. U proboszcza ja wiem jakie jest wino. Spróbuj pan mojego...
To mówiąc uchylił drzwi do drugiego pokoju, zaszwargotał coś Hersz, i mocno zapłoniona piękna Sorka, z ukosa spoglądając na Malborzyńskiego, prędko wniosła parę lampeczek na tacce, i jeszcze prędzej, z brzękiem je postawiwszy na stole, uciekła.
Stary żyd dobył flaszkę i nalał lampki. Panu Aleksemu w to było grać, skosztował wina, cmoknął i ochoczo lampkę do połowy wypił...
— Niech pan kończy... pierwszą od razu — rozśmiał się Hersz, trzymając butelkę w pogotowiu — dzieci będą chorowały... Wino zdrowe i czyste...
Malborzyński nie dał się namawiać, zaczynał nabierać nadziei i przekonania, że w ten sposób robi interesa... Stare frankońskie wino, (pospolicie tu zwane francuskiem), nalane na poprzednio wypite u proboszcza, żwawo mu postąpiło do głowy. Wesoło zaświeciły oczy.
— Kochany panie Hersz, odezwał się: waćpan jesteś jedyny człowiek, w którym mam zaufanie. Szacuję go i kocham.
Kłaniał się żyd grzecznie.
— Pomóż nam i wygodź na ten raz, my... spodziewam się potrzebować później tego nie będziemy... Jeżeli istotnie nie masz pieniędzy — no — dostaniesz łatwo na swój rachunek u Czermińskiego. Ta bestya śpi na złocie jak smok, sam go nie używa, a ma po uszy...
Tu rozśmiał się zniżając głos pan Aleksy, widocznie coraz bardziej rozmarzony...
— Kto wie... dług ten się później może zmazać z jego własnej szkatułki...
Żyd popatrzał zdziwiony...
— A to jak?
Śmiał się Malborzyński...
— Waćpan mnie przecie nie zdradzisz, dodał cicho: jego starszy syn szalenie zakochany w marszałkównie, i niezawodnie się z nią ożeni! Rozumiesz waćpan?...
Z tryumfującą miną to rzekłszy, pan rządca stuknął kubkiem próżnym o stół.
Hersz stał chwilę oniemiały... Otwierały mu się teraz dopiero oczy, rozumiał dla czego Czermiński tak gorąco życzył sobie ruiny Holmanowa i nabycia go, chociaż przyczyny nawet przed nim nie wyjawił.
— Czermiński jeszcze podobno nie wie o niczem, mówił rządca, a przynajmniej nie domyśla się, jak daleko rzeczy zaszły! Gdy się te okoliczności wyjaśnią i na jaw wyjdą, my, z pomocą księcia opiekuna, spodziewamy się go zmusić czy skłonić... że synowi się ożenić dozwoli... Rozumiesz mnie? dodał natarczywie Malborzyński.
Ale żyd, rozumiał czy nie, stał z lampką w ręku, osłupiały, zdumiony, milczący, oczy wlepiwszy w stół, i zdawał się dumać głęboko o czem innem...
Malborzyński długo słowa z niego nie mógł dopytać.
Gdy po pół godzinnej rozmowie rozeszli się nareszcie, Hersz miał twarz posępną, a pan Aleksy choć udawał wesołego, klął go w duchu, bo ostatecznie nic zrobić nie mógł i pieniędzy nie dostał...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.