Złoto i błoto/Tom III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Leoś powoli do zdrowia przychodził — z pomocą sługi, w towarzystwie Malwiny, która uzyskała nad nim przewagę, zdobytą wielką dobrocią i taktem — wychodził już nawet do ogrodu... Unikano tylko spotkania z panem Łukaszem, który sam sobie go nie życzył... nie mówił nawet nigdy o tym synowcu.
Były chwile, że w dziecinnej niemal rozmowie z bratową, niekiedy z wesołym podkomorzym, który go przez litość odwiedzał, znajdował rozrywkę i zdawał się zapominać przeszłości. Mówił i przyznawał, że mu tu było dobrze. Pieszczono go też bardzo i nigdy kuchnia nie była wykwintniejsza niż teraz. Podkomorzy grywał z nim w maryasza, i dla niego w ekarte się nauczył.
Maurycy powróciwszy znalazł go znacznie lepiej, ale listu żony oddawać mu nie chciał jeszcze, i ułożył tak, aby w upatrzonej chwili odebrał go z poczty...
Pytane doktora lękając się wrażenia, poruszenia, recydywy... W końcu było tak już dobrze Leonowi, iż na próbę tę czas nadszedł.
Maurycy wiedział kiedy ma list odebrać i czatował. W godzinę po przyjściu jego wszedł do brata.
Leon blady i zadumany chodził niespokojnym krokiem po pokoju. Zobaczywszy brata, jakby nań czekał, list wziął ze stolika i podał mu, nie mówiąc słowa...
— A! winszuję ci! winszuję! zawołał Moryś — toć to największe szczęście, jakie cię spotkać mogło... Jesteś wolny...
— Tak — tak — rzekł Leon — ale cóż ja zrobię z sobą! ja nie mogę żyć, tylko tam... ja — nie wiem...
Chwycił się za głowę.
— O dalszem życiu pomyślimy, czas na to będzie — odezwał się Maurycy. Wyzdrowiej najprzód, potem — wiesz co? wyjedź za granicę. Dam ci pieniądze na podróż... Paryż jest daleko świetniejszy i zabawniejszy od Warszawy. Nie znasz Paryża... nie widziałeś Londynu... możesz o Turyn i Neapol zawadzić... Pierwszą rzeczą jest, byś był wolny. Podpisz prośbę do rozwodu...
— A pieniądze?... mruknął Leoś.
— Pieniądze są w mojej kasie na twoje usługi. Mamy jeszcze z sobą rachunki, ja ci będę coś winien jeszcze... mówił Maurycy ściskając jego ręce — rachuj na mnie...
Pomimo świetnych tych projektów, któremi go chciano pocieszyć, Leoś chodził parę dni zadumany — tęskniąc do Warszawy. Nie mógł się oswoić z myślą, że żyć będzie musiał gdzieindziej.
Mnożono mu rozrywki, bawiono i krzątano się jak około chorego; lecz gdyby los, który ma więcej rozumu niż się zdaje, nie przyszedł w pomoc, wszystkoby się to na nic nie zdało.
Leon na pozór godził się z przeznaczeniem, w towarzystwie bywał wesół, dawał się rozrywać, lecz zostawszy sam na sam, niepokoił się i dziecinna tęsknota ku tej przeszłości pustej, aż do namiętności nim owładała. Dwa razy tylko niezmiernej baczności nad nim winni byli Maurycostwo, że zapobiegli ucieczce. Słaby, wycieńczony jeszcze chciał się wyrwać z tych więzów...
Szczęściem z pomocą sługi udało się go powstrzymać. Leon się zrezygnował — ale ufać mu nie było można... Pozostawiony na chwilę sam sobie, nudził się, dziczał, buntował...
Pan Łukasz aby się z nim nie spotykać, i nie potrzebować go obchodzić, wybrał się tymczasem, jak powiadał, do Zamoroczan. Więcej swobody mógł mieć Leon. Obchodzono się z nim zupełnie jak z zepsutem dziecięciem, któremu się dogadza, aby nie płakało. Brakło jednak czasem i środków zabawienia i cierpliwości... Szczęściem dla wszystkich gościnny dom podkomorzego, którego los tego biedaka obchodził, dostarczał kontyngensu do rozrywki coraz nowego. Pan Czesław i sam przyjeżdżał i wybranych gości przywoził z sobą.
Jednego dnia, wcale niespodzianie, wielki hałas i śmiechy w ganku oznajmiły przybycie jakichś niespodzianych a miłych gości... Podkomorzy i podkomorzyna wieźli z sobą od bardzo dawna straconą z oczu krewną, panię kapitanową Holland z córką jej panną Lucy...
Kapitanowa Hollandowa, siostra cioteczna podkomorzego, dziwne w życiu przebyła losy. Opowiadano jej historyę jako coś bajecznego... Swojego czasu była to znakomita piękność. Zakochany w niej Anglik ożenił się mimo woli rodziców i uwiózł ją z sobą do Londynu. O wykradzionej córce, rodzice i familia słyszeć nie chcieli — wyrzeczono się jej zupełnie. Młody Anglik niemajętny był, ale energiczny, próbował różnych zawodów, nakoniec wstąpił do służby wojskowej i udał się do Indyi. Żona z nim pojechała... Zapomniano prawie o nieszczęśliwej, gdy po latach kilkunastu zgłosiła się do rodziny, już będąc wdową. Panu Hollandowi powiodło się było w Indyach — dosłużył się tam i stopnia, i stosunków, z których korzystając, rzucił potem służbę wojskową, jął się handlu z wrodzoną do niego Anglikom zdolnością, i umierając, żonie i córce zostawił majątek dość znaczny, bo do trzydziestu tysięcy funtów dochodzący.
Kapitanowa, która jedyną miała córkę, cała się jej wychowaniu poświęciła. Pomimo że młodo kraj opuściła, że była zmuszona nauczyć się języka mężowskiego, że ciągle obracała się wśród obcych, nie zapomniała własnej mowy, wszczepiła ją córce, a gdy dokończyła jej wychowania, zapragnęła powrócić do kraju... W tym celu zgłosiła się najprzód do najbliższej rodziny, ale ta była wymarła, został jeden tylko podkomorzy. Z nim więc zawiązała się najprzód korrespondencya i on ściągnął kapitanową do siebie.
Spodziewano się jej od dawna, gdy nareszcie przybyła... Można sobie wystawić, jak po życiu w Anglii metodycznej, wydać się musiało owo nasze z dnia na dzień obozowe polskie życie... Obie kobiety jednak, nawykłe do różnych ekscentrycyzmów, choć się dziwiły może nieładowi, jaki u nas znalazły, nie dawały tego poznać po sobie.
Pani Hollandowa, dobrze niemłoda, ale nawykła do czynności, podróży, do ciągłego ruchu, obracała się jeszcze, żywa była i żwawa, jakby nie miała lat pięćdziesięciu. Coś męzkiego nadał jej ten żywot nieco awanturniczy. Ogorzała, dosyć otyła, z głosem silnym, obok naszych kobiet potulnych i cichych wydawała się nieco dziwaczną, ale poznawszy ją bliżej, nie można było nie ocenić wielkich jej przymiotów. Była to kobieta nowych czasów i obyczaju innego, lecz silna, pewna siebie i z bluszczu naszych niewiast przerosła w drzewo, co się nikogo czepiać nie potrzebuje.
Córka, typ angielski, wychowana też była tak, aby potrafiła być nawet sierotą. Matka obawiając się zawsze zostawić ją samą na świecie, bo i w kraju nie spodziewała się odszukać familii, i w Anglii jej nie miała — starała się ją wychować surowo i zahartować zawcześnie.
Między tą matką a córką stosunek był dziwny, poszanowanie dziecięce, poufałość siostry, miłość posunięta do egzaltacyi...
Panna Lucy, albo raczej miss Lucy, była dwudziestokilkoletnią dziewicą, silnie wyrosłą, umiejącą doskonale pływać, wybornie koniem władać, wygimnastykowaną jak u nas chłopców niewielu... piękna z twarzy, ale do naszych dziewic niepodobna. Blondynka z jasnemi włosy, oczy miała szafirowe, prawie czarne, wyraz myślący i niemal surowy, ale w chwilach roztrzepania bawiła się, śmiała i dokazywała jak dziecko. Matka czuwając nad nią, dała jej co tylko mogła w drogę przyszłości, uczyła co tylko w tę pojętną główkę się zmieściło — języków, muzyki, rysunku, malarstwa, robót kobiecych, niemal rzemiosł drobnych... Nie wierząc majątkowi, jaki jej zostawić miała, chciała ją uzbroić na wszelki wypadek... Powiodło się to szczęśliwie. Miss Lucy była wykształconą bardzo encyklopedycznie, i niepospolitem w swym rodzaju zjawiskiem. Dla matki była ona cudem...
Szczęściem nawet uwielbienie macierzyńskie nie dało jej zarozumiałości. Widok nowego kraju, którego pamięć się zatarła w kapitanowej, a ten też zmienił się wiele, obudzał w obu tych paniach niezmierne zajęcie... Ciekawe byłe wszystkiego. Jak kapitanowa tak córka jej mówiła wprawdzie po polsku, ale wymowę miały trudną, z której się same chętnie śmiały — a świat, w obec którego się znalazły, żywo je interesował. U podkomorzego pierwszych dni parę wszystko im się tłómaczyć musiało, postacie, obyczaje, jadło — rozporządzenie dnia... i ten ruch niby niezwyczajny domu wierzejkowskiego który tam był powszednim.
W parę dni po przybyciu kapitanowej Hollandowej do podkomorstwa, przywieziono je w gościnę do Rakowiec.
Tu nowe dziwy znalazły... Najprzód dwa te dwory, stary i nowy, stojące obok siebie dziwacznie, dziedziniec pół gospodarski ze swą studnią i wodopojem, cały pozór tego folwarku, jakiegoby się najuboższy farmer angielski powstydził — niepojęty był dla kapitanowej, której podkomorzy zaręczył, że dziedzic Rakowiec bogactwem z jakimi lordami angielskimi mógł się mierzyć.
Wszystko też tu miało jakby tymczasowości cechę... Z odległych wieków pozostał u nas ten charakter obozowiska. Po Anglii, w której wszystko ma fizyognomię wiekową i dla wieków zbudowaną, kapitanowej i jej córce prowincye te przypominały niemal Amerykę — wyglądały młodo, jakby nie miały czasu się stalej osiedlić, lub nie wierzyły w swe jutro... W ludziach też zapewne upatrzyć musiały ogromną różnicę... Leon nie wiedząc wcale, jakich gości z takiemi wykrzykami witano w ganku, siedział spokojnie w salonie nowego dworu, spodziewając się tylko podkomorzego, do którego tęsknił, gdy drzwi się otworzyły i wprowadzona przez Malwinę weszła kapitanowa, podkomorzyna i miss Lucy...
Piękne to zjawisko, w którem łatwo poznał coś zamorskiego po stroju i ruchu, mocno z razu spłoszyło Leosia, który chciał już uciekać — ale ujrzawszy podkomorzego wstrzymał się. Obudziła się ciekawość. Ciemno-szafirowe oczy miss Lucy skierowane też były na pięknego, bladego młodzieńca, którego powierzchowność zawsze była dość wdzięczna.
Brakło jej na energii męzkiej, ale łagodność i niby zwątpienie obojętne, budziły dla niej zajęcie. Z dala zwłaszcza, Leon zwracał oczy, — robił wrażenie istoty, nad którą się chciało litować.
Zaczęto się prezentować wzajemnie... Panie te miały swobodę ruchów i mowy, jakie nadaje wielkie obycie się ze światem... Znajomość więc robiła się łatwo. Leon ze swych dawnych studyów i z późniejszych stosunków wyniósł wcale niezłą umiejętność angielskiego języka. Był w towarzystwie jednym człowiekiem, mogącym służyć w ciężkim razie za tłómacza.
Obie panie nęciły go swą oryginalnością; zamiast więc uciekać od nich, jak z razu zamierzał, lub pójść z podkomorzym grać w ekarte, przysiadł się do rozmowy. Formami i nawyknieniem zdradzał i on większą świata znajomość, niż wszyscy inni członkowie rodziny.
Od pierwszej więc chwili między panem Leonem a temi paniami zawiązał się rodzaj poufałości... który znudzonego jednostajnością Warszawiaka wprawił w usposobienie ochocze... Na pytania o kraju, trochę szydersko, czasem dowcipnie i zręcznie odpowiadał pan Leon...
Moryś spostrzegł ze zdziwieniem ten symptom szczęśliwy, że mu brat się znacznie rozchmurzył i odżywił. Widzieli to wszyscy, ucieszyła się Malwina... Rozmowa, któraby bez pomocy pana Leona szła może ciężko, toczyła się swobodnie i wesoło...
Panie te nie wiedziały wcale historyi nieszczęśliwego; powiedziano im tylko, że jest bratem Maurycego i że powstaje właśnie z ciężkiej choroby. Widać to po nim było...
Całe towarzystwo z Wierzejek zabawiło tu do wieczerzy i późno dopiero pożegnało Rakowce... W drodze pani kapitanowa ciekawie się zaczęła rozpytywać o Leona, ale podkomorstwo — enigmatycznemi odpowiedziami, unikając bliższych szczegółów, wcale jej nie zaspokoili. Obudziło to tylko większe jeszcze dla pana Leona zajęcie.
W Wierzejkach sam na sam pozostawszy z podkomorzym, zaczęła go pytaniami naglić pani Hollandowa i w końcu poczciwy stary podkomorzy wszystko co wiedział wyśpiewał. Tylko — po swojemu. Jak zwykle, zamiast obwiniać człowieka, niezmiernej dobroci i wyrozumiałości podkomorzy starał się go uniewinnić i tłómaczyć. Składał winę na marszałkową i jej córkę, na zbytnią powolność Leona... a wiele nie dopowiedział umyślnie. W takiem świetle wystawiony Leoś wydawał się nieszczęśliwą ofiarą, godną największego współczucia — i wzbudził też to wrażenie w kapitanowej... która się niem z córką podzieliła.
Wprawdzie tym na pół Anglikom nawykłym do energicznego anglo-saskiego plemienia, mężczyzna słaby wydawał się chorobliwą anomalią, ale i dla choroby sympatyę i współczucie mieć można...
W naturze zaś nietylko kolory szukają barw dopełniających, skłaniają się ku nim i charaktery... jest to prawem bytu, że energia słabości szuka, a słabość goni za siłą. We wszystkich zjawiskach natury, gdzie prądy są pokrewne, a rozmaitego natężenia i nastroju — pociągają się przeciwieństwa. W życiu ludzkiem nie jest też inaczej — bo jedno prawo rządzi w świecie wszystkiem, od promyka słonecznego do promiennej ludzkiej myśli...
Energiczne dwie niewiasty obie uczuły rodzaj sympatyi do upadłego Leosia...
Ponieważ kapitanowa nie miała domu i stałego planu gdzie się osiedli, a z praktycznością angielską nic pośpiesznie nie chciała wykonywać, dopókiby się w stosunkach kraju nie rozpatrzyła, podkomorzy, któremu tak na rękę było mieć gości, ofiarował gospodę w swym domu — choćby na najdłuższe czasy...
Dla przypatrzenia się osobliwościom krajowym, nie mogły Angielki znależć lepszego stanowiska... Do Wierzejek napływały doborowe egzemplarze figur, jakich gdzie indziej spotkać było trudno.
Zarazem też dla Węgrowiczów i Slaskich te panie były przedmiotem podziwu niesłychanym. Takich kobiet nie widzieli oni w życiu, a gdy miss Lucy siadła na dosyć gorącego konia i zwinęła się na nim w dziedzińcu, prowadząc go dłonią wprawną, o mało jej szlachta na rękach z siodła nie zniosła. Piękność, odwaga, śmiałość, talenta panny kapitanówny sprowadzały tłumy do Wierzejek, dla przypatrywania się jej jak dziwowisku... Węgrowicz czernił mocniej jeszcze wąsy i czuprynę, Slaski się ściskał, aby nie wydawać zbyt opasłym — z otwartemi usty słuchano opowiadań tych pań o Indyach, Anglii, morskich podróżach i przygodach...
W Wierzejkach od zamążpójścia Malwiny, nigdy tak wesoło jak teraz nie było. Chciano nieco gwoli nawyknieniom tych pań zmienić tryb życia, ale one na to nie pozwoliły, i chętnie się zastosowały do obyczaju miejscowego...
Nie zaręczylibyśmy za to, czy podkomorzyna zupełnie się godziła ze swoją kuzynką we wszystkich jej przekonaniach i pojęciach — milczała często słuchając jej, nie chcąc się sprzeciwiać tylko przez grzeczność: co się tycze podkomorzego, ten pół żartem, pół seryo potakiwał i w najlepszej był z nią komitywie...
Sposób, w jaki on jej tłómaczył swe życie i miejscowe stosunki, czy był przekonywający, niewiadomo, lecz zawsze uśmiech wywoływał na usta...
Miss Lucy mniej się udzielając towarzystwu, była ciągle czynna... Rysowała, czytała, odbywała przechadzki długie, jeździła konno i swobodnie korzystała z czasu. Polubiwszy Malwinę, często do niej kierowała się w spacerach i odwiedzała Rakowce. Naówczas Leona nie trzeba było prosić i wywoływać do pokojów, przychodził sam, zawiązywał rozmowę i bawił się — jak przyznawał — wybornie. Przyszło nawet do tego, że ociężały do wyjazdu, nie lubiący szlacheckiego towarzystwa Wierzejek, dla tych pań sam zażądał kilka razy odwiedzić podkomorzego i przesiedział u niego część dnia znaczną. Wszystkich to cieszyło, bo wszyscy się nim zajmowali i radzi go byli widzieć uleczonym z choroby ducha i ciała... Nikt jednak ani śmiał, ani mógł pomyśleć, ażeby z tych stosunków coś się wywiązało stalszego...
Tymczasem proces rozwodowy toczył się popierany silnie z obu stron, a że i nieformalność jakaś w samym ślubie znaleziona ułatwiała go, szybko sprawa zbliżała się do kresu.
Nikt się nie dowiadywał zresztą co w Warszawie miało być następstwem rozwodu i kto z dwóch wielbicieli pięknej Felicyi miał rękę jej otrzymać...
Leon, który się w początku ciągle wyrywał do Warszawy, teraz zaprzestał mówić o tem — milczał... Zdawał się godzić ze swem przeznaczeniem.
O losach pięknej Felicyi wcaleby nie wiedziano może i nie dowiadywano się o nie, gdyby ukończenie procesu i za niem następująca wypłata indemnizacyi nie zmusiła Maurycego odbyć znowu tajemnej podróży do Warszawy... Pod pozorem majątkowych interesów pobiegł ostatni węzeł wiążący z tą nieszczęśliwą rodziną — rozerwać. Był uradowany i wesół... Leon nareszcie miał być wolnym.
Bawiono się wesoło w Wierzejkach, gdy Moryś pędził pocztą z pieniędzmi, dwa już listy odebrawszy od ex-pani Leonowej, przypominające mu dopełnienie umowy. Nie dojechał jeszcze do hotelu, gdy na zjeździe dopędził go konno na pięknym wierzchowcu angielskim jadący hrabia.
— Mam szczęście prawdziwe! zawołał. Nie pozwala Opatrzność, abyście mi się wymknęli. Łapię was! Jak się masz!
Na ten raz nie bardzo był może rad Maurycy, lecz wywinąć się nie było podobna...
Hrabia odprowadził go do hotelu i tu razem z nim wysiadł, konia oddając masztalerzowi. Weszli razem na górę...
— Rozwód tedy stanął — rzekł hrabia; teraz ciekawa rzecz — kto z nas pozostanie przy pani Leonowej. Nic nie wiesz?...
— Anim nawet ciekawy — rzekł Maurycy...
— Ja mam za sobą matkę — odparł hrabia — mogę powiedzieć, że mam za sobą wiele, bo juściż taki świeżo polakierowany baron ze mną się mierzyć nie może! Książę nie jest mi przeciwny — ale to dziś lalka... która dwa razy na dzień zmienia zdanie, i powtarza jak papuga, co mu w ucho włożą...
Co się tycze Felicyi... mądry będzie kto ją zgadnie... Bywa dla mnie nadzwyczaj miłą — jak dawniej. Sama mówi, że ma słabość do mnie. Nęci ją tytuł... Ale — nie mogę jej zrozumieć! Barona przyjmuje także... wychodzi od niej śpiewając, i zdaje mi się urągać...
Nakoniec — co tam robi generał... nie pojmuję, ale rzecz pewna, iż jest gościem codziennym...
Wyznania te niewiele obchodziły Maurycego, chyba o tyle, że rad był aby rozwódka co rychlej zmieniła nazwisko. Hrabia który się widocznie lubował w opowiadaniu, raz począwszy je, nudził go niem aż nadto długo...
Nazajutrz Muarycy miał złożyć pieniądze, odebrać pokwitowanie, skończyć wszystko i pożegnać na zawsze dawną swą bratowę. Miał nadzieję, że się to dopełni gdzieś w sądzie, z plenipotentem i że uniknie spotkania nieprzyjemnego dla obu stron. Inne jakoś miały o tem pojęcie te panie, gdyż Morysiowi znać dano, że go oczekują w pałacu, i że zarazem spodziewają się, ii zaszczyt im uczyni pozostając na obiad... Być może, iż piękna pani chciała Maurycemu okazać, jak wiele traciła rodzina, która się jej wyrzekała.
Przyjęcie było uroczyste. Pałac, choć znacznie mniej starannie utrzymywany i opuszczony trochę, zawsze się jeszcze pańsko wydawał, lokaje w liberyi, kamerdyner, pokoje zarzucone kosztownemi fraszkami, których wiele bardzo przybyło — wszystko było obrachowane, aby na wieśniaku wielkie uczyniło wrażenie... Woń kwiatów rozchodziła się wszędzie...
W małym salonie książę, marszałkowa, Felicya i nieznajomy mężczyzna lat średnich, mówiąc grzecznie — w istocie dobrze nie młody, ale silący się na wydanie rzeźkim i świeżym — czekali na gościa, który wprzód już na dole wszystko popodpisywał i powypłacał...
Nigdy w większą powagę i majestat przystrojonych ich nie widział Maurycy... Marszałkowa miała suknię aksamitną, widocznie chcąc przybrać postać osoby surowego obyczaju i wielkiej dostojności. Żadnych ozdób i klejnotów nie włożyła, strój był pod szyję, a na ręku branzoletka różańcowa z krzyżykiem, bardzo widoczna, była niby znamieniem stanu jej duszy. Felicya za to okryta była klejnotami, koronkami obszyta, i jaśniała młodością rozkwitłą na nowo, jakby pod jakimś szczęśliwszym słońca promieniem. We włosach, na rękach, na szyi, u pasa świeciły łańcuchy, zegareczki, pierścienie, pasy, naszyjniki najpiękniejszego wyrobu, błyszczące od kamieni i emalij. Dwa ogromne solitery w uszach służyły za kolczyki... Widać było, że sama, równie jak drudzy, lubowała się sobą, bo oko jej szukało się ciągle w zwierciadłach, a usta uśmiechały do wdzięcznego obrazu.
Poważnego mężczyznę przedstawiła p. Maurycemu Felicya, jako pana generała... z uśmieszkiem tak znaczącym, z poufałością mówiącą tak wiele, iż Moryś zwątpił o łaskach, w jakich był hrabia. Generał był kuzynem i przyjacielem dawnym księcia... Człowiek to był miły, wielce wykształcony, ocierający się o najwyższe sfery, i o wiele wyższy od tego całego grona — ale i tego urok niewieści słodkiem słówkiem do zwycięzkiego woza bogini przykuwał.
Zajętą nim była nadzwyczajnie, i nim wyłącznie Felicya, zwracała się ku niemu, powtarzała jego słowa, nie odwracała od niego oczu, jemu się tylko wdzięczyła.
Nazwisko generała znane było Maurycemu, był to posiadacz znacznego bardzo majątku, wdowiec bezdzietny, uchodzący za jednego z najmajętniejszych obywateli kraju. Stosunki jego i położenie czyniły tę zdobycz ponętniejszą jeszcze, a tłómaczyły ją siwiejące włosy i słabość ludzka...
Mówiono naturalnie tylko o rzeczach obojętnych, o pogodzie nawet, o wszystkiem tem co nikogo nie obchodziło, a o czem każdy mógł jakieś powiedzieć słowo... Książę był milczący i także zdawał się skłonnym do zdrzemania, Felicya wyłącznie oddała się generałowi, któremu nawet kazała sobie bransoletę zapinać, sama nie umiejąc... Marszałkowa więc przysiadła nieco bliżej, aby zabawić gościa.
Niedługo potem, schyliła się nieco ku niemu.
— Pan wiesz — generał jest narzeczonym Felicyi — już po zaręczynach. Ślub przed Adwentem, na zimę jadą do Neapolu...
Milczącem skłonieniem głowy Maurycy powinszował, nie śmiejąc pytać co się stało z baronem i hrabią... Hr. Teofil wczoraj jeszcze o losie swym nieszczęśliwym nie wiedział...
Przy obiedzie generał siadł koło pięknej gospodyni, księciu François zawiązał serwetę pod brodę, i stary oddał się cały procesowi odżywiania, marszałkowa ciągle po cichu zabawiała gościa, który rzadko do ogólniejszej mieszał się rozmowy.
Wyliczyła mu wszystkie dobra pana generała i znajdujące się w nich pałace, opowiedziała jak był zakochany i jaką walkę musiał stoczyć z familią, aby to małżeństwo przyprowadzić do skutku... i wiele innych rzeczy ciekawych.
Jasnem teraz było dla Maurycego, iż zaproszony został tylko, aby był świadkiem tryumfu Felicyi... i upokorzonym się czuł, że na takim skarbie rodzina jego poznać się nie umiała.
Obiad wydał się Maurycemu nieskończenie długim... Podawano go wedle metody księcia, który nie lubił jeść prędko, może dla tego, iż wstawionych ząbów musiał z ostrożnością używać... Po każdej potrawie inne, solennie na ucho oznajmując, nalewano — po każdej był pewny przestanek, aby biesiadujący mieli czas, w skupieniu ducha przygotować się do następnej. Książę naówczas brał w rękę w srebro oprawną tabliczkę, zawierającą menu, przykładał do oka binokle, i ogłaszał półgłosem co pożywać miano... Generał zajęty swą narzeczoną, mało zwracał uwagi na podawane potrawy; piękna Felicya przeciwnie, godna uczennica księcia, jadła z namaszczeniem, z widoczną rozkoszą, i mówiła o każdem daniu z prawdziwem znawstwem, podnosząc jego charakterystykę. Trafny jej sąd najmniejsze odcienie umiał oceniać, wszystkie przymioty sosów, zalety przypraw, kunszt kuchmistrza... Marszałkowa jadła chciwie, ale bez krytyki i należytego rozróżnienia kąsków i potraw. Maurycy naostatek sam nie wiedział co jadł, a rad się był wyrwać co prędzej. Tymczasem gastronomiczna ta uczta przeciągnęła się niezmiernie, a deser sam, wielce urozmaicony, trzy razy obnoszono...
Doczekał się wreszcie Moryś płókania ust i przejścia do saloniku, gdzie już czekała kawa i likwory. Mężczyźni za pozwoleniem pań zapalili cygara, bo i piękna Felicya cygareta lubiła... Dym miał u niej prawo obywatelstwa.
Gdy wreszcie znużony i zbity, pożegnawszy raz na zawsze panie i panów, znalazł się Maurycy za bramą — odetchnął lżej... męczarnia jego się skończyła.
Pozostawało mu dotrzymać danego słowa i pożegnać hrabiego...
Wiedział, że na niego czekano. Pojechał co najprędzej dopełnić tej ostatniej formalności, aby tegoż wieczoru siąść na pocztę i wracać do domu.
Hrabia oczekiwał z herbatą...
— Wprost widzę z obiadu od pani Leonowej, zawołał w progu — wiedziałem, że pana proszono.
Któż był? jak to się odbyło? Spodziewałem się, że i mnie może wezwą... ale zapewne chcieli być sami z wami. A — baron?...
— Barona nie było.
— To mnie cieszy! rozśmiał się hrabia. Więc — en petit comité...
— Był tylko generał...
— A! był? proszę!...
Oczyma iskrzącemi wpatrzył się hrabia w mówiącego.
— Był generał? powtórzył. — Szczególna łaska dla niego!
Żal się trochę zrobiło Morysiowi pana Teofila, ale nie chciał, aby się uwodził dłużej.
— Generał się z nią żeni — dodał krótko.
— Generał? — nie może być! nie może to być! krzyknął hrabia. — Gdzież? kiedy się zrobił ten projekt? Mówił wam kto o tem?
— Choćby mi nawet nie mówiono, byłbym się tego domyślił z obejścia z nim; ale marszałkowa nie chciała mi robić z tego sekretu — i oświadczyła, że są po zaręczynach.
Zbladł biedny Teofil i zaciął usta.
— Tak — dodał pomilczawszy, z głębokiem westchnieniem — tak — powinienem się tego był spodziewać... Z nas trzech trzymanych w odwodzie, stary generał dla niej był najdogodniejszy... Szansa owdowienia, majątek, wiek — zakochanie, dawały mu pierwszeństwo...
Cieszy mnie przynajmniej to, że baron poszedł z kwitkiem...
Co do mnie — rzekł ciszej — co do mnie — ja jestem uparty! Poznam się bliżej z generałem, nie będę okazywał rankiuny — nie zejdę ze stanowiska adoratora... kobiety miewają kaprysy...
Tak się starał pocieszać hr. Teofil.
— Baron poszedł z kwitkiem? powtarzał. Jutro mu przy spotkaniu w resursie powinszuję umyślnie — ożenienia, jak gdybym nie wiedział o niczem...
Lecz z kwaśnej twarzy poznać było łatwo, że dekonfitura współzawodnika nie bardzo mu osładzała jego własną.
— O! kobiety — powtarzał milczącemu Maurycemu — niepojęte istoty... któż kiedy zgadnie co dzisiejsza pogoda na jutro wróży? Z dnia na dzień zmienia się usposobienie... i — idź z kwitkiem...
— Nie wszystkie tak są zmienne — szepnął Moryś.
— Wszystkie! wszystkie — poprawił rozpaczliwie hr. Teofil. Ja — już się chyba nie ożenię. Byłbym zrobił to głupstwo, ale nie mój rozum, tylko Opatrzność mnie od niego uchowała... Powinienem jej za to dziękować — a zżymam się...
Przez cały wieczór musiał Maurycy słuchać tych wyrzekań — które przerywały tylko pocieszające przypomnienia, że i baronowi podobnie się dostało.
Baron tymczasem zacierał ręce, i chodząc po pokoju, uśmiechał się do siebie.
— To mi się udało! mówił uradowany. Zaczynało mi ciężyć wielce i nie wiedziałem jak się wyzwolić. Koszt był znaczny, a jejmość stawała się monotonną... Jestem prawdziwem dzieckiem szczęścia!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.