Ziemia (Zola, 1930)/Część czwarta/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Minął tydzień, Franusia zawzięła się nie wracać do siostry i upór dziewczyny wywołał potworną scenę na gościńcu. Kozioł ciągnął ją za włosy, musiał ją jednak puścić, tak okrutnie ugryzła go w palec. Przeraziło to tak dalece Macquerona, że wyrzucił od siebie Frankę, oświadczając jej, że, jako przedstawiciel władzy, nie może popierać nadal buntu jej przeciwko siostrze i szwagrowi.
W tej chwili właśnie przechodziła Starsza, która zabrała dziewczynę do siebie. Osiemdziesięcioletnia kobieta wówczas tylko pamiętała o swojej śmierci, kiedy kombinowała, w jaki sposób postarać się o pozostawienie spadkobiercom swoim, wraz z majątkiem, jaknajwięcej kłopotów z niekończącemi się procesami. W tym jedynie celu zagmatwała i skomplikowała testament, aby, pod pretekstem nieskrzywdzenia nikogo, podjudzić wszystkich do wzajemnego gryzienia się. Nie mogąc zabrać majątku do grobu, umyśliła przynajmniej mieć tę pociechę, umierając, że pieniądze jej zatrują życie innym. Nie było też większej dla niej przyjemności, niż przyglądanie się, jak członkowie jej rodziny darli się z sobą ustawicznie. Chętnie więc skorzystała z okazji umieszczenia u siebie bratanicy, mimo że stoczyć musiała zrazu walkę z własnem sknerstwem. Pocieszyła ją wszakże myśl, że, wzamian za skąpe jadło, wyciągnie z dziewczyny jaknajwięcej pracy. Tego samego też zaraz wieczora kazała jej szorować schody i kuchnię, a potem, kiedy zjawił się Kozioł, przyjęła go złą miną starego, drapieżnego ptaka, i skutek był taki, że on, który odgrażał się porozbijaniem wszystkiego u Macquerona, zląkł się jej groźnego wzroku, i tylko wymamrotał coś pod nosem, onieśmielony nadzieją dziedzictwa, nie mając odwagi zadzierania i walczenia z budzącą we wszystkich postrach Starszą.
— Franka potrzebna mi jest, zatrzymam ją, skoro jej źle u was... Zresztą, jest już pełnoletnia, wypadnie wam zrobić z nią obrachunki. Trzeba będzie pogadać o tem.
Kozioł poszedł, wściekły, przerażony przewidywanemi przykrościami.
W osiem dni potem Franusia ukończyła dwadzieścia jeden lat. Była już teraz panią samej siebie. Na razie wszakże zamieniła tylko jedną biedę na drugą. I ona także drżała przed ciotką i zabijała się pracą dla niej w zimnym domu starej sknery, gdzie wszystko musiało błyszczeć samo przez się, bez używania szczotki i mydła: woda i mocne, pracowite ręce wystarczały zdaniem Starszej. Pewnego dnia, przychwyciwszy dziewczynę na rzucaniu ziarna kurom, omal nie rozpłatała jej czaszki, tak ją rąbnęła swoim kijem. Opowiadano, że, chcąc zaoszczędzić swoje konie, zaprzęgała wnuka, Hilarjona, do wozu, a jeśli nawet opowiadanie to było zmyślone, faktem było niewątpliwym, że traktowała go, jak prawdziwe bydlę robocze, waląc go, zamordowując go pracą, wyzyskując jego dziką siłę i wzamian zagładzając go, nie dając mu ani odzienia ani posłania, tak że chłopak, przymierający wiecznie głodem, oberwany, pożerający łapczywie obierzyny i pomyje, niczem świnia, ogłupiał doreszty, zagnany wiecznym strachem przed babką. Z chwilą, kiedy Franusia zrozumiała, że stanowi z nim parę w zaprzęgu, jedno już tylko miała dążenie — móc jaknajprędzej opuścić dom ciotki. Wówczas też nagle przyszła jej ochota wyjść zamąż.
Chciała poprostu skończyć z tem. Raczej byłaby dała się zabić, aniżeli pogodzić się z Lizą, tak się zawzięła w swojem poczuciu sprawiedliwości, nękającem ją nieustannie, wówczas jeszcze, kiedy była dzieckiem. Czuła, że słuszność jest po jej stronie, pogardzała też sobą, że była tak długo cierpliwa. Nie mówiła nic o Koźle, sądząc surowo siostrę jedynie, bo, gdyby nie ona, jak utrzymywała, można byłoby jeszcze mieszkać razem. Teraz, kiedy skończone z tem, raz nazawsze skończone, żyła jeno myślą odebrania swojej schedy, wszystkiego, co stanowiło jej własność. Nie dawało jej to spokoju od rana do wieczora, złościły ją nieskończone, związane z tem formalności. Jakto?.. To moje, a to twoje... Możnaby z tem załatwić się w trzy minuty!.. A może całe to kręcenie jest po tylko, żeby ją okraść?.. Podejrzewała całą rodzinę i doszła wreszcie do przekonania, że tylko mężczyzna, mąż, potrafi wyplątać ją z tego wszystkiego. Prawda, że Jan nie posiada na własność ani kawałka ziemi i starszy jest od niej o piętnaście lat. Żaden inny jednak nie stara się o nią, żaden nie odważyłby się może z powodu hec z Kozłami, których nikt nie chciał mieć przeciwko sobie, tak bardzo obawiano się Kozła w Rognes. A zresztą? miała już przecież stosunek z Janem... Niewiele to wprawdzie znaczy, skoro nie było żadnych tego skutków; ale Jan taki łagodny, bardzo uczciwy. Niech więc będzie i ten, skoro nie kocha żadnego, a zamąż wyjdzie za byle kogo, byle mieć obrońcę i byleby Kozioł miał powód do wściekania się. I ona będzie miała swojego, wyłącznie swojego chłopa.
Jan zachował bardzo ciepłe dla niej uczucie w swojem sercu. Jego żądza posiadania jej osłabła, i to znacznie, wskutek tak długiej niemożności zadośćuczynienia; doświadczał wszelako w obcowaniu z Franką bardzo miłego uczucia, uważając się za jej przyszłego męża, jako że byli z sobą po słowie. Czekał cierpliwie do pełnoletności dziewczyny, nie przeciwstawiając się jej postanowieniu zwlekania, a nawet nie dając jej, dopóki była u siostry, popełniać żadnego fałszywego kroku, który mógłby zwrócić się ostrzem przeciwko niej samej. Teraz aż nadto ma dowodów, żeby przekonać każdego uczciwego człowieka, iż słuszność jest po jej stronie. To też, pomimo że potępiał brutalną formę opuszczenia przez nią domu siostry, musiał Jan przyznać dziewczynie, że sprawa jej stoi teraz dobrze. W każdej również chwili gotów był porozumieć się z nią co do wszystkiego innego.
Ślub został w ten sposób postanowiony pewnego wieczora, kiedy Jan przyszedł zobaczyć się z nią za oborą Starszej. Przegniła ze starości przegroda oddzielała oborę od ścieżki i oboje stali oparci o barjerę, ona wewnątrz zagrody, on nazewnątrz, a między ich nogami sączył się strumyk płynnego nawozu.
— Słuchaj, Kapralu — zaczęła Franusia pierwsza, patrząc mu w oczy, — jeżeli masz jeszcze życzenie, to ja także jestem gotowa.
Spojrzał na nią wnikliwie i odpowiedział powolnym głosem:
— Nie odzywałem się z tem do ciebie, bo wyglądałoby, jakobym pożądał twojego majątku... Ale masz rację, to sama pora.
Zapadło milczenie. Położył rękę swoją na ręce młodej dziewczyny, opartej o barjerę, i dodał:
— Nie masz co zaprzątać sobie głowy Jakóbką, z powodu tego, co ludzie gadali. Od trzech lat już ani się jej tknęłem.
— To tak samo jak ze mną — odparła. — Nie chciałabym, żeby cię gnębiła myśl o Koźle... Świniarz wykrzykuje wszędzie że mnie miał. Może i ty nawet temu wierzysz?
— Wszyscy w całej wsi wierzą — mruknął, żeby nie odpowiedzieć wprost na pytanie. Widząc jednak, że Franka wciąż jeszcze patrzy mu w oczy, zdecydował się.
— Tak, wierzyłem... Rozumiałem to zresztą, bo znam tego łajdaka, nie mogłaś nie wpaść w jego łapy.
— O, zabierał się wciąż do mnie, dość mi nagniótł ciała! Ale jak ci się zaprzysięgnę, że nigdy nie miał mnie całkiem, uwierzysz mi?
— Wierzę ci.
Aby okazać jej, jaki jest rad, ujął ją powtórnie za rękę i trzymał w uścisku swojej dłoni, opierając się ramieniem o barjerę. Zauważywszy wszelako, że strumyk, cieknący z obory, moczy mu buty, rozstawił nogi.
— Tak chętnie u niego przebywałaś; mogłoby ci się podobać, że zabiera się do ciebie...
Ogarnęło ją niemiłe uczucie; szczere i śmiałe jej spojrzenie odwróciło się od niego. Opuściła oczy.
— Temwięcej, że nie chciałaś się już potem zadawać ze mną, pamiętasz? Et, mniejsza z tem, ten dzieciak, com to się tak złościł, żem nie mógł ci go zrobić, lepiej, że go teraz zrobimy. Zawsze to przystojniej.
Przerwał i zrobił jej uwagę, że stoi w kałuży.
— Uważaj, zamoczysz nogi.
I ona z kolei rozstawiła stopy i zakończyła:
— Zatem zgodziliśmy się.
— Tak, zgodziliśmy się. Wyznacz dzień, jaki uważasz.
Nie pocałowali się nawet, potrząsnęli się tylko za ręce, jak dobrzy przyjaciele, po przez barjerę. Potem każde z nich poszło w swoją stronę.
Wieczorem, kiedy Franusia oświadczyła swoją wolę wyjścia za Jana, tłumacząc się, że potrzebny jest jej mężczyzna, aby dopomógł jej do objęcia przez nią w posiadanie należnej części, Starsza nie odpowiedziała nic zrazu. Stała wyprostowana, z wybałuszonemi oczami; w myśli obliczała, jaką to jej przyniesie stratę, a jaki zysk, jaką będzie miała przy tem przyjemność, i dopiero nazajutrz pochwaliła zamiar Franusi. Przez całą noc, leżąc na swojem posłaniu, obmyślała sprawę tę, prawie wcale bowiem nie sypiała i pozostała z otwartemi oczami do rana, kombinując, jakie możnaby urządzić rodzinie przykre kawały. Małżeństwo to wydało jej się brzemiennem w takie konsekwencje dla wszystkich stron, że na samą tę myśl ogarnęła ją młodzieńcza wprost gorączka niecierpliwości. Przewidywała wszelkie związane z tem komplikacje, wyolbrzymiała je, czyniła w wyobraźni swojej zabójczemi. Tak ją to wszystko zachwyciło, że oświadczyła bratanicy chęć wzięcia całej sprawy na siebie, przez życzliwość, jak mówiła. Wymówiła wyraz ten, wymachując groźnie swoją laską: skoro bliscy opuścili ją, ona zastąpi dziewczynie matkę. Niech tylko spróbują ją ukrzywdzić!..
Zaczęła od wezwania do siebie swojego brata, Fouana, aby zażądać od niego porachunków z opieki. Stary nie mógł jednak dać żadnych wyjaśnień. Wyznaczyli go opiekunem dziewczyny bez jego woli; zresztą, wszystko zrobił pan Baillehache, trzeba więc jego się zapytać. W rzeczywistości, jak tylko zauważył, że sprawa zwraca się przeciwko Kozłom, udał jeszcze bardziej otępiałego, niż był nim wistocie. Wiek i świadomość własnej niemocy uczyniły go do reszty bezwolnym, tchórzliwym, zależnym od wszystkich. Po cóż miałby wchodzić w zatarg z Kozłami? Dwukrotnie już był bliski przeniesienia się do nich zpowrotem po nocach, spędzonych w nieustannym dreszczu trwogi na widok Hjacynta i Flądry, kręcących się po jego komorze, zasuwających gołe swoje ramiona aż pod jego siennik, aby okraść go z jego papierów procentowych i tytułów własności. Może liczyć napewno, że o ile nie umknie w porę z Zamku, zarzną go tam jak kurczę.
Nie mogąc nic wydostać z niego, odprawiła go Starsza trzęsącego się ze strachu, zagroziła mu bowiem, że odpowie przed sądem, jeżeli okaże się, że naruszono udział małej. Delhomme, do którego zabrała się zkolei, nastraszywszy go również, jako członka rady familijnej, wrócił do domu chory, tak, że Fanny przybiegła bez jego wiedzy, aby powiedzieć, że wolą odpowiadać własną kieszenią, aniżeli narażać się na jakieś procesy. Świetnie się wszystko zaczynało układać, sprawa robiła się prawdziwie podniecającą.
Powstała kwestja, czy przystąpić przedewszystkiem do podziału majątku, czy też zacząć od wydania Franusi zamąż. Starsza rozmyślała nad tem przez dwie noce, a potem zdecydowała, że należy urządzić ślub niezwłocznie. Wykalkulowała sobie, że zamężcie Franki, której teraz przyjdzie w sukurs jej mąż przy domaganiu się zwrotu jej części, bardziej jeszcze da się we znaki Kozłom. Dlatego też starała się przyśpieszyć przygotowania, biegając po całej wsi, jak gdyby odzyskała chyżość nóg z czasów swojej młodości. Zajęła się wydostaniem papierów bratanicy, kazała sobie oddać papiery Jana, załatwiała wszystko w merostwie i w kościele, posuwając nawet swoje zapamiętanie aż do wyłożenia, tytułem pożyczki, potrzebnych pieniędzy, na co oboje musieli podpisać się na stemplowanym papierze, przyczem kazała im Starsza podwoić wyłożoną sumę z uwzględnieniem procentów. Rozdzierały jej tylko serce szklanice wina, któremi musiała częstować podczas wszystkich tych przygotowań. Miała jednak na takie okazje wino kwaśne jak zepsuty ocet, nie do picia, prawdziwy „przepędź krewnych“, tak ohydny, że goście używali go nader dyskretnie, w minimalnych dozach. Zaopinjowała, że wobec sporów rodzinnych obejdzie się bez przyjęcia: ślub po mszy i po szklaneczce „przepędź krewnych“, żeby wypić za zdrowie państwa młodych.
Państwo Karolostwo, zaproszeni na ślub, odmówili, podając za powód troski, jakie mają przez zięcia swojego, Vaucogne’a. Fouan, zaniepokojony, położył się i kazał powiedzieć, że jest chory. Z krewnych przyszedł tylko Delhomme, który zgodził się być jednym z świadków Franusi, chcąc tem zaznaczyć, w jakiej ma estymie Jana, zacnego chłopa, jak się wyrażał. Ten znów ze swojej strony sprowadził dwóch świadków jeno: swojego pana, Hourdequina, i jednego z parobków folwarcznych. Całe Rognes było poruszone tem małżeństwem, tak gładko przeprowadzonem, kryjącem tyle walk i dlatego wypatrywanem ciekawie z wszystkich drzwi. W merostwie Macqueron, w obecności dawnego mera, udzielił ślubu cywilnego, przesadzając zwykłą formalistykę, napuszony w nowej swojej roli. W kościele zdarzył się przykry wypadek: ksiądz Madeline, przy odprawianiu mszy zemdlał. Nie czuł się dobrze, tęsknił za swojemi górami od czasu zamieszkania w równinnej, płaskiej Beaucji, przybity był obojętnością nowych swoich parafjan na sprawy religji i tak zgnębiony nieustannemi plotkami i kłótniami kobiet, że nie miał już nawet odwagi grozić im mękami piekielnemi. One ze swojej strony czuły jego słabość, wyzyskiwały go i nieledwie tyranizowały w sprawach kultu. Mimo to, Celina, Flora, wszystkie wreszcie okazały wielkie współczucie, widząc księdza, padającego twarzą na ołtarz. Oświadczyły wszelako, że jest to zapowiedzią rychłej śmierci jednego z nowożeńców.
Postanowiono, że Franusia będzie w dalszym ciągu mieszkała u Starszej, dopóki nie przeprowadzony zostanie podział. Ze zwykłym uporem ubrdała sobie, że zatrzyma dom dla siebie. Czy warto wobec tego wynajmować na parę tygodni mieszkanie gdzieindziej? Jan, który zatrzymać miał swoje miejsce parobka na folwarku, będzie przychodził do niej co wieczór. Ich noc poślubna odbyła się w sposób bardzo smutny i głupi, mimo że obojgu tęskno było do znalezienia się wreszcie sam na sam. Kiedy Jan wziął ją w objęcia, zaczęła łkać tak gwałtownie, że aż zachłystywała się tym płaczem. A przecież, nie wyrządził jej krzywdy, przeciwnie, obszedł się z nią bardzo delikatnie i czule. Najgorszem było, że wśród łkań powtarzała, iż nie ma nic przeciwko niemu, że płacze, nie mogąc się powstrzymać, nie wiedząc nawet z jakiego powodu. Oczywiście, takie jej zachowanie nie mogło się przyczynić do rozgrzania mężczyzny. Mimo też, że wziął ją powtórnie w ramiona i zatrzymał ją w nich, nie sprawiło im to już przyjemności, bodaj mniej jeszcze aniżeli wówczas, po raz pierwszy, na stogu. Wytłomaczył jej, że o ile tych rzeczy nie robi się odrazu, tracą potem dużo ze swojego smaku. Zresztą, pomimo tego nieusposobienia, pomimo pewnego rodzaju skrępowania, które legło im obojgu dziwnym smętkiem na serca, bardzo im było dobrze z sobą wzajem. Zgodni byli we wszystkiem, dokończyli też noc poślubną, nie mogąc spać, na decydowaniu jak mają pokierować sprawami, kiedy już będą mieli dom i grunt.
Zaraz nazajutrz wystąpiła Franusia z żądaniem dokonania podziału schedy po ojcu. Ale Starszej nie było już tak pilno: przedewszystkiem, nie miała ochoty pozbywać się tak prędko przyjemności, wolała wytaczać krew z żył swojej rodziny kropla po kropli, drobnemi ukłuciami szpileczek. Zresztą, zanadto wygodnie jej było wyzyskiwać siłę roboczą małej i jej męża, który co wieczór dwugodzinną pracą opłacał komorne za zajmowany przez nich oboje pokój. Nic dziwnego więc, że wcale niespieszno było starej kutwie pozbyć się ich i pozwolić im przenieść się do własnego domu. Musiała jednakże iść do Kozłów, aby zapytać, jak sobie wyobrażają ten podział. Ona sama, w imieniu Franusi, żądała domu, połowy uprawnego gruntu, połowy łąki, a, natomiast, odstępowała należną młodszej część winnicy, morgę, która, podług niej, odpowiadała mniej więcej wartości domu. Było to zresztą sprawiedliwe i rozsądne naogół i, gdyby udało się uskutecznić podział taki polubownie, uniknęłoby się wtrącania w tę rzecz sądów, zbierających zawsze najlepszą śmietankę z takich spraw. Kozioł, którego rozjuszyło zjawienie się Starszej, zwłaszcza, że zmuszony był okazywać jej szacunek ze względu na jej pieniądze, nie był w stanie wysłuchać relacji do końca. Wybiegł z domu, zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi, tak się obawiał że nie wytrzyma i że, zapominając o własnym interesie, rzuci się na starą z pięściami. Liza, pozostawszy sama, cała ponsowa z gniewu wykrzykiwać zaczęła, bełkocząc z duszącej ją irytacji.
— Co takiego? Domu jej się zachciewa tej rozpustnicy, tej dziewce nierządnej, co wyszła zamąż i nawet nie przyszła oznajmić mi o tem?!... Możecie jej powiedzieć ciotko, że po moim trupie tylko wejdzie do tego domu i w dniu, w którym dostanie go, nie będzie już mnie napewno na świecie.
Starsza zachowała niezmącony spokój.
— Dobrze, dobrze, moja kochana, nie masz co psuć sobie krwi... I ty chcesz mieć dom, i ty masz do tego prawo. Zobaczymy.
Przez trzy dni z rzędu odbywała wędrówkę od jednej siostry do drugiej, zanosząc im obelgi, jakiemi się wzajem obrzucały, doprowadzając je do takiego stanu rozjątrzenia, że obie omal się nie pochorowały. Niezmordowanie kładła przytem im obu w uszy, jak bardzo je kocha i jaką winne są jej wdzięczność, że zgodziła się wziąć na siebie taką pieską rolę. W końcu zgodzono się, że siostry podzielą się gruntem, ale dom i urządzenie jego, a także żywy inwentarz sprzedane zostaną w drodze publicznego przetargu, skoro nie może co do tego nastąpić zgoda pomiędzy stronami. Każda z sióstr przysięgała, że odkupi dom za wszelką cenę, chociażby miała sprzedać ostatnią koszulę.
Grosbois przystąpił tedy do rozmierzenia gruntu i podzielenia go na dwie części. Składał on się z hektara łąki, hektara winnicy i z dwóch hektarów ziemi uprawnej. Co do tych dwóch właśnie, położonych w tak zwanem Cornailles, Kozioł już od dnia ślubu swojego zawziął się, że nie wypuści ich z rąk, jako przytykających do pola, które miał po swoim ojcu, co razem tworzyło obszar prawie trzyhektarowy, zatem taki, jakiego nie posiadał żaden chłop w całem Rognes. Można więc sobie wyobrazić jego wściekłość na widok starego Grosbois, roztasowującego się ze swoją węgielnicą i wykreślającego tyczkami linję graniczną! Starsza zjawiła się na miejsce, aby obserwować przebieg sprawy, jako że Jan, przewidując, że mogłoby dojść do bójki, wolał nie być obecny. Wywiązał się spór, bowiem Kozioł chciał, żeby linja graniczna przeprowadzona była równolegle do doliny Aigry, gdyż w ten sposób pole jego żony przytykałoby bezpośrednio do jego własnego, ciotka, natomiast, żądała, aby podział dokonany był prostopadle, po to jedynie, żeby mu dokuczyć. Ze sporu tego wyszła Starsza zwycięzko, i Kozioł zacisnął tylko pięście, dławiąc w sobie powstrzymywaną gwałtem wściekłość.
— W takim razie, do stu tysięcy djabłów! jeżeli wyciągnę pierwszy numer, pole moje będzie przecięte na dwoje, będę miał ten kawałek po jednej stronie i mój własny grunt po drugiej?
— Ha, trudno, mój kochany, postaraj się wyciągnąć taki, z jakim ci będzie dogodniej — syknęła zjadliwie Starsza.
Kozła od miesiąca już nie przestawała zalewać żółć. Przedewszystkiem, wymykała mu się z rąk dziewczyna: do choroby wprost doprowadzała go niezaspokojona żądza od czasu, kiedy nie mógł już chwytać jej całą garścią za uda pod spódnicą w upartej nadziei, że kiedyś posiądzie ją całą. Po jej ślubie myśl, że tamten ma ją w łóżku i może używać jej ile chce, wzburzyła mu doreszty krew w żyłach. Teraz znów, wydzierał mu znienawidzony tamten ziemię z rąk, żeby i nią także zawładnąć zkolei. To zupełnie jak gdyby mu odkrawał żywy członek z ciała. Dziewczynę można ostatecznie zastąpić inną; ale ziemia, ziemia, którą uważał za swoją, której poprzysiągł sobie nie wypuścić nigdy z ręki! Krwawa mgła słała mu się przed oczy, szukał sposobów, marzył mętnie o aktach gwałtu, o mordach, których nie popełniał li tylko ze strachu przed żandarmami.
Ustalono wreszcie dzień spotkania się u pana Baillehache’a, gdzie Liza i Kozioł znaleźli się po raz pierwszy twarz w twarz z Janem i Franusią, którym towarzyszyła Starsza. Tym razem przyszła dla własnej już tylko przyjemności, pozorując jednak przyjście swoje chęcią niedopuszczenia, aby sprawa zły wzięła obrót. Weszli do kancelarji wszyscy pięcioro sztywni i milczący. Kozłowie usiedli na lewo, Jan stanął na prawo za Franusią, jak gdyby chciał zaznaczyć, że przychodzi tylko w celu udzielenia pełnomocnictwa swojej żonie. Ciotka usadowiła się w środku, chuda i wyprostowana, zwracając z zadowoleniem wypukłe swoje oczy i krogulczy nos to ku jednym, to ku drugim. Obie siostry siedziały, jak gdyby były zupełnie obce sobie, jakby nigdy się nie znały. Nie przemówiły też do siebie wzajem ani słowa i nie patrzyły jedna na drugą, zacięte, milczące. Mężczyźni tylko obrzucali się przelotnym, twardym, ostrym jak stal, błyskiem oczu.
— Przedewszystkiem, moi kochani, załatwimy się z podziałem ziemi — zaczął pan Baillehache, zachowując niewzruszony spokój wobec wyraźnej wzajemnej wrogości stron. — Co do tego przecież pogodziliście się już.
Tym razem zażądał przedewszystkiem podpisów. Akt był gotów, pozostawiono tylko niewypełnione numery udziałów przy imionach sióstr. Wszyscy musieli też podpisać akt przed losowaniem, do którego przystąpiono tuż na miejscu, aby uniknąć możliwych powikłań.
Franusia wyciągnęła numer drugi, wobec czego Lizie przypadał pierwszy. Twarz Kozła aż zczerniała od gwałtownego przypływu krwi, którą napęczniały żyły na jego skroniach. Żeby do tego stopnia nie mieć szczęścia! To dziewczysko i ten jej chłop z ich częścią, wrzynającą się klinem pomiędzy jego kawały gruntu po prawej i po lewej stronie!
— Do wszystkich czartów! — klął z zaciśniętemi zębami. — Żeby ich jasna cholera zatłukła!
Notarjusz zwrócił mu uwagę, że mógłby z tem klęciem zaczekać, aż będzie na ulicy.
— Tak, idzie nam o to, że jesteśmy teraz rozkrajani tam na górze, na równinie — rzuciła Liza, nie odwracając się do siostry. — Może zgodzą się na zamianę. Dla nas byłaby to wygoda, a dla nikogo nie krzywda.
— Nie! — odparła Franka twardo.
Starsza kiwnięciem głowy przyznała jej rację. Zmienianie tego, co los przysądził, sprowadza nieszczęście. Zachwycał ją złośliwy ten figiel przypadku. Jan, stojący za żoną, nie poruszył się, zdecydowany tak stanowczo nie brać udziału w tem wszystkiem, że twarz jego ani drgnęła.
— Kończmy z tem wreszcie — przynaglił notarjusz — nie bawmy się.
Obie siostry zgodnie wybrały go na prowadzącego przetarg domu, sprzętów i inwentarza. Sprzedaż publiczna drogą ogłoszeń, rozlepionych na murach, wyznaczona została na drugą niedzielę miesiąca i dokonana być miała w jego kancelarji. W warunkach przetargu zaznaczono, że nabywcy będzie przysługiwało prawo objęcia domu w posiadanie tego samego dnia, kiedy zostanie mu on przysądzony. Po dokonanej sprzedaży przystąpi notarjusz do ostatecznych wreszcie rozrachunków pomiędzy współspadkobiercami.
W tej chwili właśnie stary Fouan, na którego czekano, jako na opiekuna, wprowadzony został przez jednego z pisarczyków, nie pozwalającego zarazem wejść Hjacyntowi, spitemu jak bela. Mimo że Franusia była pełnoletnia już od miesiąca, rachunki z opieki nie były jeszcze zdane, co gmatwało nieco sprawę. Trzeba było koniecznie załatwić się z tem, aby uwolnić starego od odpowiedzialności. Biedak patrzył na wszystkich małemi swojemi, wytrzeszczonemi oczami, drżąc z wzrastającej obawy, że, jako skompromitowany w tej sprawie, będzie wleczony po sądach.
Notarjusz odczytał spis rachunków. Wszyscy słuchali go, mrugając powiekami, bojąc się, że mogą przepuścić słowo, w którem właśnie czai się ich nieszczęście.
— Czy macie jakieś zarzuty do postawienia? — zapytał pan Baillehache, po odczytaniu do końca.
Oszołomiło ich to pytanie. Jakie zarzuty? Może zapomnieli naprawdę o czemś i to na własną szkodę?
— Przepraszam. — wtrąciła nagle Starsza — rachunki te krzywdzą Franusię. Mój brat zamyka chyba umyślnie oczy, skoro nie widzi, że ją okradziono.
Przerażony Fouan wymamrotał:
— Co?... co?... Nie zabrałem jej ani szeląga! Przysięgam przed Bogiem, że nie wziąłem.
— Mówię, że Franusia od wyjścia zamąż swojej siostry, to znaczy, od pięciu lat bezmała, sprawowała u Kozłów obowiązki sługi i że winni są jej zapłatę pensji.
Kozioł na niespodziane to wystąpienie aż podskoczył na krześle. I Lizę również zatknęło coś w gardle.
— Pensję?!... Co?!... Siostrze?!... Nie, to już za wielkie świństwo!
Pan Baillehache musiał nakazać mu milczenie, oświadczając ze swojej strony, że młodsza siostra ma zupełne prawo żądać pensji, o ile chce.
— Tak, chcę — rzekła Franusia. — Chcę dostać wszystko co mi się należy.
— A kto mi zapłaci za to, co zżarła? — wrzasnął Kozioł, wytrącony do reszty z równowagi. — Nie można było nastarczyć jej chleba i mięsa. Niech ją pan pomaca, nie wypasło się tak leniuszysko oblizywaniem muru.
— A bielizna?.. A przyodziewek?.. dorzuciła z zaciekłością Liza. — A sam opierunek? dłużej niż dwa dni nie mogła nosić koszuli na grzbiecie, tak się pociła!
Urażona tą uwagą Franusia odgryzła się:
— Pociłam się tak nie z próżniactwa jeno z pracy.
— Pot wysycha, nie smoli — dorzuciła Starsza.
Pan Baillehache musiał się znów wtrącić. Wytłomaczył im, że trzeba obliczyć z jednej strony pensję, a z drugiej wikt i sprawunek. Wziął pióro, usiłując ustalić poszczególne pozycje podług wskazówek obu sióstr. Wybuchła straszliwa kłótnia. Franusia, którą podtrzymywała w tem Starsza, stawiała duże wymagania, oceniając pracę swoją bardzo wysoko, wyliczając co wszystko obrządzała w domu: gospodarstwo, krowy, statki i pole także, bo szwagier zatrudniał ją w polu jak parobka. Kozłowie ze swojej znów strony, rozjątrzeni, podnosili rachunek za utrzymanie dziewczyny, bo obliczali każdy zjedzony przez nią kęs, kłamliwie podawali wydatki na jej przyodziewek, żądali nawet zwrotu pieniędzy za podarunki świąteczne i imieninowe. Mimo całą jednak ich chciwość okazało się, że winni są Franusi sto osiemdziesiąt sześć franków. Ręce trzęsły im się, rozognione oczy zdawały się szukać, co jeszcze mogliby z tego uszczknąć.
Już, już miano ustalić ostatecznie rachunek, kiedy Kozioł zawołał nagle:
— Poczekajcie! A doktór, jak zatrzymała jej się krew miesięczna! Przychodził dwa razy. To znów sześć franków.
Starsza, nie chcąc dopuścić do zwycięstwa strony przeciwnej, zaczęła dręczyć Fouana żądaniem, aby sobie przypomniał, ile dni pracowała dziewczyna na folwarku wówczas, kiedy mieszkał u syna. Czy było tego pięć czy sześć dni roboczych po trzydzieści susów? Franusia wołała, że sześć, Liza, że pięć, wykrzykując jedna i druga cyfry te tak gwałtownie, jak gdyby ciskały w siebie wzajem kamieniami. Ogłuszony ich wrzaskiem Fouan nie wiedział której przyznać rację i raz zgadzał się z jedną, to znów z drugą, stukając się przytem obiema pięściami w czoło. Franusia i tym razem była górą, tak że cyfra ostateczna wyniosła sto osiemdziesiąt dziewięć franków.
— No, teraz, to już chyba wszystko? — zapytał notarjusz.
Kozioł siedział na swojem krześle, zupełnie wybity z sił, zgnębiony do ostatka tym wzrastającym wciąż rachunkiem, niezdolny do dalszej walki, uważając, że dotarł już do kresu klęski, jaka spadła na jego głowę. Zaledwie zdolny był wyszeptać zbolałym głosem:
— Jak chcą ściągnąć ze mnie koszulę, niech ściągają.
Ale Starsza miała jeszcze w zanadrzu ostatni cios, straszliwy, potężny. Zarazem coś zupełnie prostego i naturalnego, o czem wszyscy zdawali się zapominać.
— No, a te pięćset franków odszkodowania za grunt, zabrany pod budowę szosy?
Kozioł zerwał się na równe nogi, oczy omal nie wyskoczyły mu na wierzch, usta rozwarły się szeroko. Nie mógł nic na to odpowiedzieć: wziął pieniądze, musi oddać połowę. Na to niema rady. Przez chwilę zdawał się jeszcze szukać w myśli, czy jednak nie znajdzie jakiego wybiegu, nie mogąc wszelako wpaść na żaden, rzucił się nagle we wściekłem zapamiętaniu z pięściami na Jana.
— Ty, przeklęty łajdaku, to ty zepsułeś całą naszą zgodę!.. Gdyby nie ty, żylibyśmy wszyscy społem w dobrej przyjaźni, jak się patrzy!
Jan, milczący dotychczas bardzo rozsądnie, zmuszony był bronić się.
— Nie zaczepiaj, bo lunę!
Franusia i Lizka zerwały się z miejsc, stając każda przed swoim mężem.
Twarze ich rozpłomieniała wzrastająca w ciągu tak długiego czasu nienawiść, zakrzywione w szpony palce gotowe były do zdarcia paznogciami skóry z przeciwniczki. I napewno zawrzałaby bójka ogólna, której ani Starsza ani Fouan nie zdawali się starać zapobiec i w trakcie której fruwałyby w powietrzu włosy i czepki, gdyby notarjusz nie stracił nareszcie zawodowej swojej flegmy.
— Cóż, do stu tysięcy djabłów! Nie możecie poczekać, aż znajdziecie się na ulicy? Żółć człowieka zalewa, że nie umiecie dojść do zgody bez brania się za łby!
A kiedy wszyscy, dygocąc wciąż jeszcze, uspokoili się nieco, dodał:
— Zgodziliście się?.. Co?.. Dobrze, w takim razie zakończę rachunki z opieki, podpiszecie je, a potem przystąpimy do sprzedaży domu, żeby skończyć już z tem raz wreszcie... Idźcie teraz, a radzę wam, zachowywać się spokojnie, bo robienie głupstw drogo czasem kosztuje!
Słowa te otrzeźwiły ich i uspokoiły odrazu. W chwili jednak, kiedy wychodzili, Hjacynt, czekający na ojca, zelżył całą rodzinę, wydzierając się na cały głos, że to istna hańba pakować biedaka starego w te wszystkie brudne historje tylko po to napewno, żeby go okraść. Rozczulony pijackim stanem, zabrał ojca, tak samo jak go sprowadził, na słomie wózka, pożyczonego od jednego sąsiadów. Kozłowie skręcili pospiesznie w jedną stronę, Starsza pchnęła Jana i Franusię do oberży pod Dobrym Rolnikiem, gdzie kazała postawić sobie czarną kawę. Była promieniejąca.
— A tom się uśmiała! — rzekła, kładąc resztę cukru do kieszeni.
Tego samego dnia jeszcze wpadła na szczególny pomysł. Zaledwie zdążyła powrócić do Rognes, pobiegła do Ojca Kiełbasy, jednego z dawnych jej wielbicieli, jak mówiono, i taką uczyniła mu propozycję: Kozioł przysięga, że podbije cenę na dom przeciw France, chociażby mieli zostać w jednej koszuli, jeżeli więc Kiełbasa będzie podbijał także, niby to dla siebie, Kozłowie, nie podejrzewając, dla kogo to robi, odstąpią od kupna na jego rzecz. Stary był ich sąsiadem i mógł rzeczywiście chcieć rozszerzyć swoją posiadłość. Chciwiec odrazu zgodził się na tę kombinacje, za wynagrodzeniem naturalnie. Dzięki temu w drugą niedzielę tygodnia, na przetargu publicznym rzeczy poszły tak, jak przewidziała Starsza. I znów w kancelarji notarjusza Baillehache’a Kozłowie umieścili się z jednej strony, Franusia i Jan z drugiej wraz z ciotką. Oprócz nich było jeszcze trochę ludzi, jako że kilku chłopów przybyło, licząc, że bodaj czy nie kupią, jeżeli uda się dostać za półdarmo. Po czterech czy pięciu przelicytowywaniach się, rzucanych krótko przez Lizę i Franusię, cena domu dosięgła trzech tysięcy pięciuset franków, zatem istotnej swojej wartości. Franusia zatrzymała się przy trzech tysiącach ośmiustach. Wówczas dopiero wystąpił na scenę ojciec Kiełbasa i zadeklarował do czterech tysięcy jeszcze pięćset. Stropieni tem Kozłowie spojrzeli po sobie. Dalsze podbijanie stawało się niemożliwe, ogromna ta masa pieniędzy mroziła im krew w żyłach. Liza dała się jednak zapędzić do pięciu tysięcy. Stary zmiażdżył ją, skacząc jednym skokiem do pięciu tysięcy dwustu. Na tem stanęło. Dom został przysądzony Kiełbasie za pięć tysięcy dwieście franków. Kozłowie drwili głośno. Dobrze będzie podjąć taką wielką sumę, skoro Franusia wraz ze swoim łajdakiem chłopem zostali także pobici.
Jednakże, kiedy Liza, po powrocie do Rognes, weszła do starego domu ojcowego, w którym się urodziła, i w którym spędziła całe życie, taki żal ścisnął ją za serce, że zaczęła gorzko szlochać. Kozioł nawet dusił się, tak dławiło mu gardło wzruszenie. Znalazł wreszcie ulgę w ostrem natarciu na żonę. Przysięgał, że on sam byłby oddał wszystko do ostatniego włoska na własnem ciele. Ale te baby bez czucia i bez serca rozwierają sakiewki i uda wtenczas tylko, jak idzie o używanie!.. Kłamał, bo on sam powstrzymał ją. Od słowa do słowa wzięli się oboje rychło za łby. Biedny, stary, dziedziczny dom Fouanów, zbudowany przed trzema jeszcze wiekami przez jednego z przodków, dzisiaj chwiejący się, pozalepiany ze wszystkich stron, porysowany, zapadnięty, pochylony naprzód pod wstrząsającym podmuchem hulających wichrów Beaucji! Pomyśleć, że rod Fouanów zamieszkiwał go od trzystu lat już, że cała rodzina wielbiła go i czciła jak prawdziwą relikwję, dzięki czemu ceniony był wysoko przy działach spadkowych! Potężnym policzkiem, wymierzonym Lizie na odlew, obalił ją Kozioł, na co ona, podniósłszy się, tak go kopnęła, że omal nie przetrąciła mu nogi.
Następnego wieczora padł właściwy grom. Ojciec Kiełbasa zawiadomił notarjusza z samego rana, że zawarł kupno domu na przetargu z polecenia i na rzecz osoby trzeciej.
Stąd całe Rognes od południa już wiedziało, że dom został nabyty na rachunek Franusi, upełnomocnionej do tego przez Jana. Nietylko dom zresztą, ale wszystkie sprzęty, a także Gedeon i Jałosia. U Kozłów zapanował ryk bólu i rozpaczy, jak gdyby piorun w nich uderzył. Kozioł i żona tarzali się po ziemi, płacząc i wyjąc z dzikiej wściekłości, że tak mało okazali sprytu i dali się wywieść w pole tej dziewce rozpustnej. A już do ostatecznej pasji doprowadziła ich wieść, że są pośmiewiskiem całego Rognes, drwiącego z ich głupoty. Niech djabli porwą! Dać się wystrychnąć w ten sposób na dudków! Pozwolić wytrynić się z własnego domu takiem szelmowskiem podejściem! O, nie, nic z tego!.. Zobaczymy jeszcze, kto się okaże górą!
Kiedy tego samego dnia wieczorem zjawiła się Starsza, aby w imieniu Franusi porozumieć się grzecznie z Kozłem co do dnia, w którem zamierza opróżnić dom, wyrzucił ją za drzwi, zapominając o wszelkiej roztropności i odpowiadając jednem tylko słowem:
— G...o!
Poszła bardzo zadowolona, rzuciwszy mu tylko na odchodne, że przyśle się komornika poprostu. W istocie, zaraz nazajutrz, Vimeux, blady i niespokojny, z miną żałośniejszą jeszcze niż zazwyczaj, udał się do Kozłów i, zastukał ostrożnie, ciekawie obserwowany przez mieszkańców sąsiednich domów. Nie odpowiedziano mu, musiał więc zapukać mocniej i wreszcie odważył się zawołać, tłumacząc, że przyniósł wezwanie sądowe o opróżnienie domu. W tej samej chwili otworzyło się okno poddasza, głos jakiś wrzasnął ten sam, jeden, jedyny wyraz:
— G...o!
I kubeł pełen tego wylany został na głowę nieszczęśliwego komornika. Vimeux, opaskudzony od góry do dołu, musiał odnieść z powrotem pozew. Rognes do dziś dnia jeszcze trzyma się za boki, wspominając o tej przygodzie.
Starsza zabrała Jana niezwłocznie do Chateaudun, do adwokata, który wyjaśnił im, że trzeba czekać conajmniej pięć dni, zanim można będzie przystąpić do eksmisji. Dopiero, po wniesieniu podania, po wydaniu nakazu przez przewodniczącego i po przesłaniu tego nakazu do kancelarji, dokonana być może eksmisja, przy której, o ile zajdzie tego potrzeba, zawezwie komornik do pomocy żandarmów. Starsza wytargowała jednak od adwokata, jeden dzień i, po powrocie do Rognes, że to był wtorek, oznajmiła wszystkim, że w sobotę wieczorem żandarmi wyrzucą Kozłów na ulicę szablami, jak złodziejów, o ile do tego czasu dobrowolnie nie opuszczą domu.
Kiedy powtórzono Kozłowi tę nowinę, zrobił gest straszliwej groźby. Powtarzał każdemu, kto tylko chciał go słuchać, że nie wyjdzie żywy, że żołnierze będą musieli rozwalić mury, jeżeli zechcą wywlec go siłą. Nie wiedziano też w całej wsi, czy udaje warjata, czy może naprawdę zbzikował, do takiego stopnia dzika złość jego przybierała pozór szału. Biegł po gościńcu wyprzedzając wóz, puszczając konia galopem i pędząc wraz z nim, nie odpowiadając, nie ostrzegając przechodniów; w nocy nawet spotykano go, to tu, to tam, wracającego licho wie skąd, od samego djabła napewno. Człowieka pewnego, który zbliżył się do niego, zdzielił batem. Budził we wszystkich grozę, cała wieś żyła w nieustannym strachu przed nim. Zauważono jednego dnia, że zabarykadował się w swoim domu, z którego rozległy się niebawem rozdzierające krzyki i dziki skowyt. Sąsiadom zdało się, że rozpoznają głosy Lizy i dwojga jej dzieci. Wszyscy byli przerażeni, urządzono naradę, w końcu stary jakiś wieśniak poświęcił się i, przystawiwszy drabinę do jednego z okien, wgramolił się po niej, aby zajrzeć do środka. Ale okno otworzyło się, Kozioł obalił drabinę i zrzucił starego, który omal nie połamał obu nóg. — Cóż to? Nie wolno robić u siebie w domu, co się komu podoba? — Wygrażał zaciśniętemi pięściami, wrzeszcząc, że ściągnie skórę z każdego, kto ośmieli się włazić mu w drogę. Co najgorsze, Liza pokazała się także z dwojgiem maleństw, ciskając zebranym przed domem obelżywe słowa, wymawiając im, że pakują swój nos w nieswoje sprawy. Nikt nie odważył się wtrącać więcej. Przerażenie wzmagało się przy każdym nowym wybuchu wrzasków, zbiegano się, aby słuchać z dreszczem zgrozy okropności, rozlegających się aż na ulicy. Złośliwi utrzymywali, że Kozioł ma w tem wszystkiem swój cel. Inni przysięgali, że pomieszało mu się we łbie i że źle się to skończy. Nikt nigdy nie dowiedział się rzetelnej prawdy.
W piątek, w wigilję dnia, w którym spodziewana była eksmisja, rozegrała się scena, która szczególnie poruszyła mieszkańców Rognes. Kozioł, spotkawszy ojca w pobliżu kościoła, zalał się rzewnemi łzami i padł na kolana przed starym, błagając go o przebaczenie za stawianie mu się dawniej sztorcem. Może to właśnie sprowadza na jego głowę nieszczęście. Błagał go, aby powrócił do nich i zamieszkał razem z niemi, zdawał się wierzyć, że od powrotu ojca do niego zawisł cały ich ratunek. Fouan, zirytowany zawodzeniem młodszego syna, zdumiony jego pozorną skruchą, przyobiecał, że przyjmie jego zaproszenie, jak tylko skończą się te wszystkie waśnie rodzinne.
Nastąpiła wreszcie sobota. Podniecenie Kozła potęgowało się; zaprzęgał wóz i wyprzęgał od rana do wieczora, bez żadnego powodu; ludzie uciekali przed szaloną tą jazdą, osłupiającą ich swoją bezcelowością. W sobotę, już o ósmej z rana zaprzągł raz jeszcze; nie wyszedł jednak, stanął na progu, przywołując przechodzących, śmiejąc się i łkając, wykrzykując o całem swojem przejściu najplugawszemi wyrazami. — Co? Czy to nie paradne, żeby tak mogła napaskudzić człowiekowi smerda, co się ją miało za wycierucha przez pięć lat! Tak! dziewka! a jego żona taka sama! dwie skończone dziewki, obie siostrzyczki, co darły się z sobą, która poleci do niego pierwsza! Powtarzał to kłamstwo, dodając obmierzłe szczegóły, chcąc jaknajbardziej się zemścić. Lizę która wyszła w tej samej chwili, zbił przy wszystkich i wypędził uspokojoną, bo ulżyły jej otrzymane cięgi, gdy on sam zadowolony był, że ją tak dobrze wygrzmocił.
Stał przed domem w oczekiwaniu wykonawców prawa, drwiąc i lżąc, ile wlazło: zaawanturowała się szelma sprawiedliwość w drodze, czy co? — Nie oczekiwał jej już; tryumfował.
Dopiero około czwartej ukazał się Vimeux w towarzystwie żandarmów. Kozioł zbladł i zawarł pośpiesznie wrota, wiodące na podwórze. Może nie wierzył wcale, aby miano odwagę rzeczywiście doprowadzić sprawę do końca. Dom spowił się znów w grobowe milczenie. Zuchwały tym razem pod osłoną siły zbrojnej Vimeux zaczął walić obiema pięściami. Nikt nie odpowiadał. Musieli wdać się w to żandarmi, którzy puścili w ruch kolby. Stare wrota zatrzęsły się pod ich uderzeniami. Za żandarmami pociągnął długi sznur mężczyzn, kobiet i dzieci. Zgromadziło się przed domem Kozłów prawie całe Rognes w oczekiwaniu zapowiedzianego oblężenia. Nagle, wrota się otworzyły i ukazał się w nich na przedzie swojego wozu, Kozioł, wypadający galopem i zacinający konia, pędzący go wprost na zgromadzony tłum. Wpośród okrzyków przerażenia słychać go było, drącego się na całe gardło:
— Utopię się! Utopię się!
Przepadło. Oznajmił, że zamierza położyć kres wszystkiemu, rzucić się do Aigry wraz z wozem, koniem i całym dobytkiem.
Strach rozpędził ciekawych, pierzchających przed świstem bata, przed wyciągniętym galopem konia i wozu. W chwili jednak, kiedy wóz, staczając się pędem po pochyłości, groził rozleceniem się trzeszczących już kół, kilku mężczyzn puściło się, naprzód aby go zatrzymać. Szalona ta pałka, ten dziki narwaniec gotów naprawdę dać nura do wody byle dokuczyć innym. Schwytano go w porę jeszcze, ale trzeba było stoczyć z nim walkę, zagrodzić drogę koniowi, wskoczyć na wóz. Kiedy sprowadzono szaleńca z powrotem, nie wymówił więcej ani słowa, zacisnął zęby, całe ciało mu zesztywniało, poddawał się wyrokowi losu w niemym proteście bezsilnej swojej wściekłości.
W tym właśnie momencie Starsza sprowadziła Franusię i Jana, aby objęli dom w posiadanie. Kozioł poprzestał tylko na rzuceniu im w twarz ponurego spojrzenia, którem patrzył teraz na spełnienie się swojego nieszczęścia do końca. Teraz znów Liza z kolei zaczęła wrzeszczeć i miotać się jak oszalała. Żandarmi weszli, rozkazując jej pozbierać rzeczy i wynosić się. Nie było rady, musiała usłuchać, skoro jej chłop tak zbaraniał, że stoi jak gawron, nie broniąc jej kułakami. Przyskoczyła do niego, podparłszy się pięściami pod bok.
— Ach, ty, ścierko jedna, pozwalasz, żeby wyrzucono nas na bruk? Serca nie masz w piersiach, czy co? że boisz się wziąć za łby tych łajdaków? Tchórzu przebrzydły! Ładny z ciebie mężczyzna!
Kiedy, zrozpaczona jego biernością, rzuciła mu prosto w twarz te obelgi, odepchnął ją tak brutalnie, że aż zawyła z bólu. I to jednak nie wydarło mu ani słowa z gardła; milczał, jak zaklęty, w dalszym ciągu i spojrzał na nią ponurym swoim wzrokiem.
— No, matko, ruszajmy się, prędzej! — zawołał tryumfujący Vimeux. — Odejdziemy dopiero w tenczas, jak oddacie klucze nowemu właścicielowi.
Widząc, że niema rady, zaczęła Liza z furją pakować się do wyprowadzki. Od trzech dni oboje z Kozłem przenieśli dużo rzeczy, narzędzi i większych statków do sąsiadki, matki Frimat; musieli jednak być przygotowani na eksmisję, ułożyli się bowiem ze starą kobietą, która, żeby dać im czas do rozejrzenia się, odnajęła im swój dom, zbyt obszerny dla niej, zachowując sobie jedynie izbę paralityka — męża. Meble i inwentarz sprzedane były razem z domem, nie pozostało wobec tego Lizie nic więcej do zabrania prócz bielizny, pościeli i rozmaitych drobiazgów. W rozjuszeniu swojem ciskała wszystko drzwiami i oknami na sam środek podwórza, przy akompanjamencie zanoszenia się od płaczu obojga maleństw, którym wydawało się, że nastał już ich koniec. Mała Laura uchwyciła się kurczowo spódnicy matki, a Juluś rozciągnął się jak długi na podłodze wśród całego przeprowadzkowego zamętu. Widząc, że Kozioł nie rusza się z miejsca, żeby jej dopomóc, żandarmi, poczciwe dusze, sami zajęli się wkładaniem pak na wóz.
Ale sprawy popsuły się znów z chwilą, kiedy Liza zauważyła Franusię i Jana, czekających z tyłu za Starszą. Rzuciła się na nich, wylewając na siostrę potoki nagromadzonej goryczy.
— A, świnio, przyszłaś przyjrzeć się ze swoim świniarzem!.. Patrz, przyglądaj się, naciesz się naszem nieszczęściem!.. Opij się naszej krwi!.. Złodziejko! złodziejko!
Dusiła się tym wyrazem i ciskała go w twarz siostrze, ilekroć wynosiła nowy tłomok na podwórze. Franusia nie odpowiadała ani słowa, blada jak chusta, z zaciśniętemi, zwężonemi do szerokości linijki ustami i płonącemi oczami. Udawała pochłoniętą obelżywem pilnowaniem i bacznem śledzeniem, czy Kozłowie nie zabierają czegoś, co należy do niej. W pewnej chwili poznała stołek kuchenny, objęty aktem kupna.
— To moje — rzekła szorstko.
— Twoje? — To idź bierz go sobie — odparła tamta, ciskając z furją stołek prosto do kałuży.
Dom był wreszcie opróżniony. Kozioł wziął konia za uzdę, Liza zabrała dzieci wraz z ostatniemi dwoma tłomokami i z Laurą na jednej ręce i Julusiem na drugiej, wychodząc po raz ostatni ze starego domu, zbliżyła się do Franusi i plunęła jej w twarz.
— Masz! To dla ciebie!
Siostra natychmiast plunęła tak samo.
— A to dla ciebie!
Po takiem, zatrutem jadem nienawiści pożegnaniu otarły się obie powoli, nie spuszczając wzajem ze siebie wzroku, rozdzielone nazawsze, związane wzajem z sobą jedynie węzłem wrogiego burzenia się jednakiej, płynącej w żyłach ich krwi.
Odzyskując nareszcie mowę, huknął Kozioł na pożegnanie z gestem groźby w kierunku domu:
— Do rychłego zobaczenia! Powrócimy tu!
Starsza poszła za niemi, ażeby nacieszyć się widokiem do końca, zdecydowana zresztą teraz, kiedy Kozłowie byli pokonani, zwrócić się przeciwko tamtym, którzy porzucili ją tak rychło i wydawali jej się nazbyt już szczęśliwi. Długo jeszcze zatrzymywały się przed domem grupy rozmawiających półgłosem wieśniaków. Franusia i Jan weszli do pustego domu.
Jakież jednak było zdumienie Kozłów, kiedy, w momencie składania z woza tłomoków swoich do mieszkania matki Frimat, ujrzeli starego Fouana, zdyszanego, oszołomionego, oglądającego się niespokojnie poza siebie, jak gdyby w obawie przed pogonią i zwracającego się do nich z pytaniem:
— Znajdzie się tu kąt dla mnie?.. Przychodzę zamieszkać z wami.
Strach okrutny zagnał go galopem do wsi, byle uciec z Zamku. Ilekroć teraz budził się ze snu, widział Flądrę, krążącą w koszuli po izbie i wsuwającą chłopięco chudą swoją nagość do wszystkich zakamarków w poszukiwaniu pakietu, który stary schował przezornie nazewnątrz, w zasklepionem ziemią wydrążeniu skały. Hjacynt posyłał dziewczynę na przeszpiegi z powodu jej lekkości i zwinności bosych nóg, pozwalających jej wślizgnąć się wszędzie: pomiędzy stołki, pod łóżko, niczem jaszczurka. Polowanie to roznamiętniało ją; przekonana była, że dziadek zabierał papiery do siebie, wstając, wściekała się też, że nie może odnaleźć kryjówki, którą sobie obrał i do której składał je z powrotem przed kładzeniem się spać. Nie było napewno nic w łóżku, w którego głębię zapuszczała szczupłe swoje ramię, macając pościel wprawną ręką, zaledwie wyczuwaną przez starego. Tego dnia jednak, przy śniadaniu, zrobiło mu się słabo, tak zakręciło mu się w głowie, że, siedząc przy stole, upadł ze stołka. Przyszedłszy nieco do siebie, tak osłabły jeszcze, że nie mógł otworzyć oczu, znalazł się na ziemi, na tem samem miejscu i ku najwyższemu swojemu przerażeniu poczuł, że Hjacynt i Fladra rozbierają go. Zamiast niesienia mu pomocy, myśleli łotrzy o jednem tylko: aby skorzystać jaknajszybciej z okazji dokładnego zrewidowania go. Dziewczyna zwłaszcza przeszukiwała z brutalnem zacietrzewieniem, zrywając z niego bluzę, kamizelkę i spodnie, zaglądając mu pod skórę nieledwie, pod podszewkę, we wszystkie fałdy, aby znaleźć nareszcie, gdzie zaszywa swój skarb. Obiema zaciśniętemu pięściami przewracała go, rozwierała mu członki, wygarniała z niego wszystko niby z pustej kieszeni. Nic! Gdzie do djabła ma swoją kryjówkę? Gotowa była rozpłatać starego, żeby móc zajrzeć do środka! Zdjął go taki strach, że gotowi zamordować go, jeżeli się poruszy, że udawał w dalszym ciągu zemdlonego, trzymał oczy mocno zamknięte, nie drgnął żadnym muskułem, jak gdyby miał ręce i nogi z waty. Kiedy wreszcie zostawili go samego, uciekł czemprędzej, zdecydowany nie nocować już więcej w Zamku.
— Będziecie mieli dla mnie kącik? — zapytał raz jeszcze.
Kozioł zdawał się nagle ożywiony nieprzewidzianym tym powrotem ojca. Wraz z nim wracały mu znów pieniądze.
— Naturalnie, staruszku! Ściśniemy się trochę! Przyniesie nam to szczęście!
— Boże mój! byłbym bogaty, gdyby tylko szło o to, żeby mieć serce!
Franusia i Jan weszli wolnym krokiem do opustoszałego domu. Zapadała noc, ostatnie smutne błyski światła konały w cichych izbach. Wszystko tu było bardzo stare pod tym dachem ojczystym, który dawał przytułek pracy i smutkom trzech stuleci. Przywarło z nich coś posępnie poważnego do murów, jak do cienistych naw starych kościółków wiejskich. Drzwi zostały szeroko otwarte, zdawało się, że poryw burzy przewionął ponad belkami pułapu, krzesła leżały przewrócone na ziemi w nieładzie wpośród porozrzucanych szczątków przeprowadzki. Dom był jak wymarły.
Franusia zaglądała z kolei wszędzie, we wszystkie kąty. Mętne jakieś wspomnienia, dziwne, nieokreślone uczucia budziły się w niej zwolna. Tutaj, na tem miejscu, bawiła się jako dziecko. W kuchni, obok stołu, skończył życie jej ojciec. W pokoju przed łóżkiem, z którego zdjęto siennik, przypomniała sobie Lizę i Kozła, jak wieczorami sycili swoją żądzę z taką namiętnością, że słyszała ich ciężkie oddechy po przez tynk sufitu. Czy i teraz jeszcze będą prześladowali ją? Czuła tu wciąż jeszcze obecność Kozła. Tutaj schwycił ją pewnego wieczora w objęcia, a ona ugryzła go. Tam także. I tam również. We wszystkich kątach odnajdywała wspomnienia, dziwne mącące jej spokój.
W tej samej chwili, odwróciwszy się, doznała zdziwienia na widok Jana, Co robi u nich ten obcy człowiek? On sam zdawał się być jakiś nieswój, jak gdyby przyszedł w odwiedziny i nie śmiał nic tknąć. Poczucie osamotnienia przejęło ją smutkiem; gniewało ją, że nie raduje się swojem zwycięstwem. Myślała, że wejdzie do domu, krzycząc z radości, tryumfując za plecami siostry. A tymczasem dom nie sprawiał jej przyjemności, na serce legło tłoczącym cieniem szczególne zaniepokojenie. Może to wina zapadającego tak smutnie zmierzchu? Ona i mąż snuli się wciąż wśród mroków nocnych, przechodząc z jednej izby do drugiej, nie mając nawet odwagi zapalenia świecy.
Wówczas Jan, biorąc Franusię w objęcia, pocałował ją delikatnie, jak gdyby chciał jej tem powiedzieć, że jednak będą szczęśliwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.