<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładowa pieczara
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Szumne było wesele, choć cicho szeptali między sobą goście i ludzie dworscy, że wiele złych znaków mu towarzyszyły: u ołtarza w czasie ślubu zgasła świeca ze strony pana młodego, we wrotach wioski zerwała się nić witającéj ich prządki, wchodząc na ganek spotknął się pan Joachim i w kilka chwil po przybyciu do starego dworu zerwała się burza z okropnym wichrem, grzmotami i piorunami, która trwała do dnia, tak że wszystkie drzwi i okna pozamykać i pozasłaniać musiano. Jan wiedział o tych przepowiedniach, bo go ciekawość wiodła do każdéj kupki szepczących, i kiwał znów głową smutnie; odzywało się w nim powoli uprzedzenie przeciwko młodéj pani, ilekroć na nią niepatrzał; gdy przy niéj był, ustawało.
Marja umiała ująć sobie i jego i wszystkich, jak ujęła sobie Joachima, uśmiech jéj, dobre słówko dźwięcznym wymówione głoskiem, które mu towarzyszyło, wejrzenie anielskie, jednały serca najtwardsze. Mruczał tylko stary myśliwy pod nosem, ale się odezwać nie śmiał i myślał w duchu: zobaczemy też co będzie z polowaniem, to najlepsza próbka.
Nie przypomniał on panu wcale kniei i piesków, ale bolało go serce, gdy zajrzał do psiarni, gdy wziął w rękę strzelbę.
Trzeciego czy czwartego dnia, gdy się już goście porozjeżdżali i matka tylko Marji przy niéj pozostała, Jan kręcił się wieczorem po pokoju i ze zwykłą sobie gorliwością, czego się dotknął tłukł i wywracał, nie omieszkując winy składać na biedne sprzęty, które mu pod bok się nawijały. Wewnątrz gryzły go niezmiernie łowy, do których czas był wyśmienity, a pan Joachim jeszcze mu nie wspomniał, żeby się w lasy wybierał; wtém z podziwieniem największém poczciwego Jana, sama pani się odezwała:
— Mój Joachimie, ja wiém żeś ty wielki myśliwy, czemu też niepomyślisz o swojéj ulubionéj rozrywce, ja się tu domem zajmę, a ty każ sobie proszę jutro przygotować polowanie... Mama bardzo zwierzynę lubi...
Jan zaledwie uszom swoim mógł uwierzyć, stanął wryty, słuchał, nasłuchać się nie mógł, i drżał z radości.
— Słyszy pan! słyszy pan! — wykrzyknął niezrozumiale, i poskoczył do Marji całując ją w rękę.
— A! złota moja pani, śliczna moja pani! — jąkając się mówił szybko — to prawda, prawda, to święta prawda, że naszemu panu bez polowania nie wytrzymać... jutro o świcie do kniei, idę, lecę i zaraz rozporządzę wszystko...
Pan Joachim uśmiechał się patrząc na niego, a Jan już hałaśnie trzaskając drzwiami biegł pędem i po drodze słychać było jak wywracał, tłukł, rozbijał co napotkał, powtarzając ciągle:
— Ona sama polować będzie! to złota pani, jak Boga kocham, złota pani!
Piérwsze polowanie wielce się udało, za piérwszém poszły żywo szeregiem nieustannym prawie coraz nowe, coraz inne, jesień i zima nadchodziły właśnie, nie zabrakło zwierza ani ochoty. Marja sama z uśmiechem przypomniała Janowi, że polować było można. Tém tak go sobie wreście zaskarbiła, że z niedowierzającego dotąd i trochę obawiającego się jéj zawsze, stał się piérwszym pani wielbicielem; milczący z razu, teraz się z afektem dla Marji nie taił i głosił wszędzie jéj chwałę, powtarzając po cichu. Ona sama polować będzie! zobaczycie!
— Już to prawda, — dodawał — żem się grubo mylił i niepotrzebnie obawiał, bo ona sama i psy lubi i nigdy gończe nie były tak dobrze utrzymane jak teraz. Co pani to pani! gromada miała rozum kiedy ją panu stręczyła, bo takiéj drugiéj kobiéty, na sto mil w około nie znaleźć.
Jan zupełną miał w tym względzie słuszność, bo istotnie Marji podobnéj nie łatwo; rozum i dobroć, serce i głowa rzadko tak równie rozwinione chodzą z sobą, rzadko obok nich znajdzie się wdzięk, słodycz, urok jakim czarowała wszystkich pani Joachimowa. To też mąż przywiązał się do niéj namiętnie, prawie bałwochwalczo, a ona z powagą matki pieściła go jak dziécię, słuchała jak ojca, i jasnych dni pasmo rozwijać się poczęło w Starem dworze. Powoli nieład który się był zakradł pod zarządem szparkiego Jana, ustawać począł i pracą młodéj pani stopniowo, nieznacznie, zaprowadzone zostały, porządek i oszczędność. Joachim swobodnie polował zdając na żonę nietylko kobiecą część gospodarstwa, ale cały zarząd domu i kierunek interesów. Jan już jéj za złe nie miał że się do wszystkiego mięszała, bo polowali ile i jak chcieli, a nigdy słówkiem ani wejrzeniem nie wstrzymała pani Joachimowa.
Stare dworzysko dość przedtém opuszczone, wyporządzało się, podniosło, odprostowało i połatało boki; ogród podkrzesany zazieleniał inaczéj, dostatek wszedł do spiżarni za panię i zamieszkał w niéj, a z nim swoboda i wesołość; Marja od brzasku do nocy z kluczami w ręku krzątała się koło swego gospodarstwa i ożywiała każdą robotę zachętą, dobrém słowem, a wreście udziałem jaki w niéj miała.
Rok, dwa lata, upłynęły bez zmiany żadnéj, synek tylko przybył panu Joachimowi, a gromada wedle odwiecznego w Starem zwyczaju, do chrztu go trzymała; Jan we łzach cały stanął nad kolebką i trzeciego dnia już mu chciał trąbić dla zabawki; szczęściem potrafiono to jakoś na potém odłożyć. Staś przypomniał mu młodsze lata, gdy jeszcze Joachima piastował i zabawiał, serce mu uderzyło i piérwszy raz w życiu rzekł do siebie: niech djabli wezmą polowanie, trzebaby nam domu, jejmości i dziecka pilnować.
Były to jednak tylko wyskoki czułości, które się wkrótce powszedniejszemi uczuciami zacierały: myślistwo odzyskiwało nad nim władzę, jesień przychodziła z rosą, psy zawyły zamknięte, musiano polować, jak było wytrzymać! Pan Joachim jednak powracał wcześniéj, wyjeżdżał późniéj i siadywał w domu dłużéj, a Jan mu tego bynajmniéj za złe niemiał, czasami nawet wybrał się sam do kniei po cichu, nie zachęcając panicza by mu towarzyszył.
Szło tak wszystko szczęśliwie lat kilka i Stasiek podrastał na pociechę matce i ojcu a starowina Jan wykręcał mu piszczałki z łoziny, strzelał ptaszki, zbierał lisie i zajęcze ogony, aby go wcześnie do myślistwa zaprawić, gdy jak uderzenie piorunu, padło na dom nieszczęście.
Jednego jesiennego poranka, przybiegli dać znać do dworu, że w lesie pokazał się odyniec, który z sąsiednich ostępów kilka już razy wpadał w bory Starego; widziano go w uroczysku na Hałem. Na tę wieść ruszyło się co żyło. Jan siadł na koń, porwano psy, pan Joachim ledwie mając czas żonę w czoło pocałować, pognał na koniu do lasu. Jan oklep go poprzedził. Rozstawiono strzelców, a że odyniec na polankach w lesie rozpierzchłych, w zbożach włościan niemałe czynił szkody, ludzie się wiejscy dobrowolnie zebrali obławą przeciwko niemu. Pan Joachim z pośpiechu zapomniał o zwykłych w takim razie ostróżnościach, nieopatrzył dobrze sztrzelby, i stanął na przesmyku, którym dzik wedle wszelkiego podobieństwa przechodzić musiał.
Założono psami — chwilę było cicho, las tylko szumiał posępnie, potém zagrały ogary, ucięły i zagrały znowu już widocznie z oka goniąc — zadrżały serca myśliwych, zatętniał i zahuczał las cały — w tém dał się słyszeć wystrzał jeden i krzyk okropny.
Jan, który stał niedaleko od Joachima przybiegł w miejsce, z którego głos bolesny się rozległ, nieprzytomny, przelękły, przeczuwając już jakieś nieszczęście. Straszliwy widok go uderzył, pan leżał na ziemi we krwi brocząc, i niespokojne, łzą boleści zaszłe oczy, wodził po głuchym lesie.
Piérwsze wejrzenie tych oczów padło na biednego Jana; ujrzał to i wrzaskiem przerażającym zwołał co żywo myśliwych i obławę. Widok był okropny, pan śmiertelnie ranny konał prawie. Zajadły odyniec po piérwszym wystrzale, który go ciężko tylko skaleczył, wedle instynktu swego rzucił się wprost na dym; przypuścił go pan Joachim, pewien będąc, że drugą rurę ma nabitą, tymczasem w pośpiechu zapomniał o niéj, odyniec wpadł nań rozjuszony, a żadnego ani pniaka, ani drzewa nie było w blizkości, by się od napadu ratować; cięty w nogę upadł myśliwiec, a dzik rozpłatawszy go, wściekły, rzucił się daléj.
Nie potrafiemy odmalować co się działo z Janem, jaki krzyk wyrwał się z piersi wszystkich poczciwych ludzi, którzy tak serdecznie Joachima kochali. Stracili przytomność i zapomnieli w piérwszéj chwili o ratunku, przejęci okropnością wypadku, nikt nic nie robił, łamali ręce, klękali przy nim, płakali.
Joachim słabnącym głosem szeptał powolnie: — „xiędza! xiędza! nieście mnie do dworu, krew upływa, życie uchodzi... do dworu... niech ich pożegnam... proszę was.
Opamiętali się ludzie wreszcie, zrobiono natychmiast nosze, a dwóch przodem pobiegli do plebana, który przeciwko ranionemu wybiegł z wyrazem najstraszliwszéj boleści. Łzą zlane oczy xiędza i szklanny wzrok dogorywającego myśliwca spotkały się z sobą w milczeniu wymównem, postawiono nosze na ziemi, odstąpili ludzie, kląkł proboszcz u głów konającego i przyjął ostatnie jego przerywane jękami wyznania, błogosławiąc umierającemu przyjacielowi.
— A teraz — odwrócił się do zgromadzonych ludzi swéj gromady — teraz bracia moi, rzekł powolnie — siérot dwoje wam polecam, wy im bądźcie opiekunami, wy obrońcą... Nad was nie miałem lepszych przyjaciół, wam ich zostawiam spokojny...
I spojrzał ku bliżéj stojącym. — Podejmujecież się opieki?
Wszyscy płakali, tylko starzec jeden Hryć Soroka z powagą przystąpił ku panu swému.
— W imieniu nas wszystkich, rzekł, przyjmujemy twoją wolę ostatnią i spełnim ją święcie; ale ty żyć będziesz, dla nas... dla nich...
Joachim uśmiechnął się boleśnie.
— Pamiętajcie, powtórzył, zostawiam was opiekunami wdowy i sieroty, teraz mogę umrzeć spokojny. Nieście mnie do domu, z męzką rezygnacyą zawołał, — po Bogu piérwsza ona i sierota. Ty xięże idź przodem i przygotuj ją do ciosu; mnie powoli poniosą przez wioskę, pożegnam się z moją gromadą... Życie zatrzymam w sobie, bo muszę ją pożegnać... i jego biednego robaczka, pobłogosławić na życie.
Łzy puściły się z oczu słabnącego, ścisnął za rękę xiędza i wskazał mu na dwór.
— Idź przodem, powtórzył cicho, powoli, ostróżnie powiedz co się stało — tak Bóg chciał.
Jan oszalały prawie, siadł na konia i popędził do Podkamienia na wprost przez lasy i góry bez drogi po lekarza, był tam bowiem zakonnik jakiś, któren słynął za doskonałego medyka.
Joachima niesiono powoli, a cała wieś wstrzęśniona wieścią straszną wybiegła kupiąc się koło niego i z płaczem żegnała go całując stygnące już ręce. Hryć Soroka szedł przy noszach i chwytał z ust pana ostatnie wyrazy, któremi mu polecał wioskę, żonę, dziecko, opiekę wszystkiego i staranie o wszystkiém. Tymczasem ze spuszczoną głową, i myślą skołataną szedł przodem pleban do dworu wyprzedzając z ciężką do wypowiedzenia nowiną, smutne łoże myśliwca... Jakby na przekór wypadkowi temu, który miał żałobą okryć wszystkich, nie było nawet przeczucia smutku w wesołym dworze. Na ganku siedziała pani Joachimowa z nieodstępnemi kluczykami u pasa, bawiąc się ze szczebioczącém dziecięciem swojém; Staśka głosek srebrzysty rozlegał się daleko i piérwszy powitał xiędza wchodzącego przez wały w dziedziniec. Ujrzała go zdaleka pani domu i zdziwiona niezwykłemi w porze rannéj odwiedzinami, ale rada przyjacielowi, uśmiechnęła się do niego. Cicho i błogo jakoś było w ocienioném podwórku, na którego zieloną murawę wybiegło dziecię klaskając raźnie z batożka.
Xiędzu ścisnęło się serce na ten widok, który za chwilę miał się tak straszliwie zmienić; stanął mimowolnie, załamał ręce, nowe łez strumienie puściły mu się z oczu. To zastanowienie się gościa wziął mały Staś za wyzwanie do swawoli i żywo przybiegł do proboszcza; spójrzał mu w oczy figlarnie i ujrzawszy w nich łzy, odwrócił się niespokojny do matki.
Pani Joachimowa uśmiechała się jeszcze, żadna myśl gończa nie przebiegła zwiastując jéj smutek, przez spokojne serce; nie widziała płaczu, nie domyślała się nowiny. Wrytym stał xiądz przez chwilę, ale potrzeba iść daléj, wymógł na sobie siłę i zbliżył się. Teraz wejrzenia dość było, by poznać, że niesie brzemię, którego złożyć nie śmie, znając ciężar jego. Jak piorun przeczucie straszne uderzyło w serce żony, krzyknęła, podbiegła i wzrok z pytaniem gwałtowném utopiła w jego oczach.
— Xięże proboszczu, mów, mów, co się stało? na Boga!
Biedny posłaniec wziął w milczeniu na ręce chłopaka i podał go pani Joachimowéj.
— Jesteś matką, rzekł głosem stłumionym, pamiętaj o tém żeś matką!
— Co to jest? cała drżąca i zbladła zawołała kobiéta coraz więcéj przerażona.
— Bóg cię dotknął, dokończył słabnącym głosem duchowny — wielkiém zagrożona jesteś nieszczęściem, pamiętaj żeś matką! Twój mąż....
Nim dokończył, krzyk rozpaczy się rozległ, ale kobiéta nie padła bezsilna pod ciosem; natchniona boleścią i uczuciem obowiązku zerwała się, poczęła biedz nieprzytomna, a słaby starzec ani mógł myślić ją dogonić. Biegła drogą ku wiosce, wiedziona instynktem przywiązania. Dziecię widząc matkę uciekającą z krzykiem rozpłakało się, proboszcz przy niém pozostać musiał.
Serce jéj już było wszystko odgadło, i leciała przeciwko rannemu, widząc obraz jego przed oczyma tak jasno, tak wyraźnie, jakby go już oglądała wprzódy: wiedziała o swém nieszczęściu choć go jéj nikt niewypowiedział jeszcze — strumienie krwi lały się przed obłąkanym jéj wzrokiem.
Ujrzała orszak ludzi idący drogą powolnie... zielone nosze gałęzi... tłum cisnący się ku nim... strugę czerwoną na ścieżce, którą przeszli... bez jęku, bezgłosu, wysiłkiem potężnym przypadła do męża.
On konał już, piersi podnosiły się szybko, żywo łapiąc ostatek powietrza i niemogąc go pochwycić, oczy jego gasły i zasuwały się mglistą powłoką śmierci; — zobaczył ją jednak jeszcze, wyciągnął rękę ku niéj i coś nakształt uśmiechu przesunęło się przez sine usta. Poruszył niemi, chciał mówić, szept niewyraźny stłumił się w piersi. Ludzie stanęli, ona uklękła przy nim. Joachim spójrzał na Stary dwór jakby wzywał dziecięcia; zrozumieli to ludzie i z gromady ich dwóch rączo wybiegło po sierotę. Umierający ciągle zdawał się wysilać na kilka słów ostatnich i zebrać się na nie już nie mógł — krew upływała potokiem, a z nią sączyło się życie.
Przyniesiono zapłakanego i przelękłego Stasia, przybiegł xiądz; otworzył oczy konający raz ostatni, dźwignął rękę i ta opadła skrzepła, zdrętwiała już, na jasnowłosą główkę dziecięcia.
Duch wrócił do Boga który go dał.
Trudno słów znaleźć by opisać straszną boleść żony, przywiązanych sług i poczciwego ludu wioski, który w początku z nieszczęściem swojém oswoić się nie mógł. W chwili wszystkie roboty przerwane zostały, co żyło leciało do pana otaczając nosze jego grobowe, z których jeszcze sączył się krwi krzepnącéj ostatek, a życie co ją wydało już było uciekło. Łkania rozpaczy, jęki boleści, rozległy się po całéj wiosce. Z chmurnemi czołami przyszli starzy gospodarze wioski, stanęli milczący nad umarłym i po siwych brodach spłynęły im łzy ciche, żal starców głęboki był, poważny i zaniemiały jak grób.
Wdowa z dzieckiem na ręku, klęczała na ziemi i przerywanym głosem niekiedy tylko powtarzała z rodzajem obłąkania — Wdowa! sierota! wdowa! sierota!
Siłą prawie oderwać ją musiano od męża; powstała wreszcie rozkazując zwłoki jego nieść za sobą, a cała wieś poszła za nią. Już wówczas nie żył stary Fetko Gruzda, któregośmy widzieli w początku téj powieści, a na czele gromady stał od lat kilku zjawiony w wiosce Hryć Soroka, który gdzieś z dalekiéj powrócił wędrówki po długich niebytności latach; ten teraz zdawał się tajemnym zwierzchnikiem gminy.
Hryć Soroka pochodził z zamożnéj rodziny wieśniaczéj, która od niepamiętnych czasów jedno uprawiała pole i zamieszkiwała domostwo, a zawsze w wielkiém była poszanowaniu u wszystkich. Było ich trzech braci; najstarszy długo przodkował w gromadzie i w chacie z młodszszemi razem się godząc na jedném gospodarstwie; lecz zmarł w lat dziesiątek po ojcu i następny z Hryciem razem objął po nim dziedzictwo. Ale niedługo pracowali wspólnie, bo Hryć najmłodszy, za pozwoleniem pana niewiadomo dokąd oddalił się z wioski. Nie było go bardzo długo, lecz znać wiedziano co się z nim działo, bo o nim nie wspominano domyślając się, ani wzdychano tęskno; ale gdy kto o niego pytał, tajemniczo odpowiadano: — Hryć poszedł na inny chléb. Brat młodszy ożenił się wkrótce, pracował na ojcowiznie z najętym tylko parobkiem we dwojgu i z żoną, i jedną zostawiwszy córkę, przed pięcią laty umarł. Śmierć jego jak z pod ziemi wywołała Hrycia, który zjawił się nagle we wsi i zajął się gospodarstwem przy bratowéj. Był to nie młody już człowiek, milczący, poważny, pracowity, i na niego po Fedku Gruzdzie musiał paść wybor gromady Starego, bo jéj widocznie od tego prawie czasu przewodził. Rodzina Soroków zawsze jakiegoś szczególnego szacunku doznawała od współbraci; nawet gdy inni przewodniczyli gromadzie dziad, ojciec i bracia Hrycia w wielkiém byli u ludzi zachowaniu, i na ich radę, ich słowo, miano wzgląd wielki w każdém ważniejszém postanowieniu.
Chata Soroków leżała na samém wierzchołku wzgórza po którém rozrzucona była wioska i przytykała do pola usianego szaremi mogiłami zielonemi, gdzie już od wieków nie było smętarza, ale ją zwano starém Zgliszczowiskiém; rozróżniając od drugiego w lesie teraz położonego, które Nowém Zgliszczem mianowano. Stare to i nieco od zwykłych chat wieśniaczych obszerniejsze domostwo, wznosiło się na szczycie pagórka otoczone gruszami i lipami, w których liczna stała pasieka. Ściany izby nieco w ziemię zapadłe, ale jeszcze zdrowe i proste, zbudowane były z zawiądłego dębowego drzewa, które przybrało tę barwę szarą, jaką się zwykle dąb wystawiony na powietrze po długich latach odziewa.
Budowa jéj była misterniejsza od dzisiejszych na prędce kleconych jako tako chałup, i widać w niéj było, że ją z jakimś przemysłem i staraniem wznoszono.
Przed ścianką od czoła, był okap obszerny wystający, sparty na czterech słupkach rzeźbionych, takiego kształtu na jakie się już dziś nie trafia. Podpory te niepodobne wcale do niezgrabnych naśladowań słupów architektury greko-rzymskiéj, były zupełnie odrębne i oryginalnego kształtu z przepaskami w pośrodku, z czółkiém dziwacznie wyrzynaném i wysoką podstawą. Oprócz nich końce belek wystające na zewnątrz, a nawet krokwie, odrzwi i uszaki okien okryte były także misterną rzeźbą zręcznie wykonaną, i nie bez pewnego wdzięku. Szczyt chaty kończył się floresami a okienka wycięte w nim dla gołębi, ozdabiały rożne wygięcia symetrycznie sobie odpowiadające i zgadzające się z rysunkiem szczytu. Widocznie w téj ornamentacyi staréj, był ślad jakiejś sztuki, jakiegoś stylu rodzimego, który bezpowrótnie zniknął, wytępiony napływem obcych wymysłów i naśladownictwem cudzego.
Pod okapem leżały trzy kamienie na siedzenia przeznaczone, z których średni, największy kawał piaskowca, dziwnemi kształty zdawał się zdradzać, że nad nim ludzka pracowała ręka; dwa mniejsze podobne mu, miały z nim niejakie form podobieństwo.
Na podwórko wiodła wysoka brama drewniana pokryta daszkiem słomianym, związana z belek kształcących ścięty po rogach prostokąt; przy niéj tuż, była mniejsza ze wschodkami furtka. Wszedłszy w dziedziniec na lewo rozciągała się chata i za nią obejście gospodarskie połączone starym zwyczajem niemal pod jednym dachem; na prawo zieleniał ogródek z ulami, gruszami, i loszkiem w ziemi wykopanym, na którego dachu czepiały się strojąc go prześlicznie, wielkie liście dyni. Wewnątrz chata Soroków nie różniła się niczém od innych zwyczajnych, chyba może większą czystością, wyrzynaniami na belkach i sprzętem widocznie bardzo starym, ale nie zużytym.
Tegoż wieczora, przed chatą swoją na wielkim kamieniu z posępną twarzą siedział stary Hryć Soroka i dumał zatopiony w myślach głębokich, a na górę po krętéj ścieżynce szli powolnie ku niemu, kilku gospodarzy wioski. Z miejsca na którém spoczywał widać było daleko okolicę całą, a naprzeciw prawie, stał dwór i drzwi jego główne z między drzew połyskiwały już pogrzebowem światłem, Hryć właśnie na ten smutny blask zwrócone miał oczy.
Dwóch czy trzech gospodarzy weszli na pagórek, zobaczyli starca zadumę, i jakby mu jéj przerywać niechcieli, przyzostali trochę opodal oparłszy się o płot dębowy, szepcząc coś pomiędzy sobą. Nadeszło późniéj kilku jeszcze, zebrała się gromadka, ale wszyscy trzymali się w oddaleniu, nie zbliżając natrętnie ku starcowi. On ciągle jeszcze miał oczy wlepione w drzwi jasne, które coraz widniéj błyszczały wśród cienia drzew, świecami wkoło katafalku pozapalanemi.
Twarz Soroki była na podziw piękna i i ślachetna, przypominała spokojnym, głębokim smutkiem bohaterów Ossjana i starych lasów islandskich; rzekłbyś wskrzeszone oblicze owéj postaci podań ludowych, którą wieki zolbrzymiły. Jasne i podniesione czoło obnażone z włosów u góry, strojne dokoła w długie białe spadające pukle, nie potrafiło jeszcze słońce, w dziennéj dogrzewające pracy, opalić; piękne niebieskie oczy, pełne uczucia i zadumy tęsknéj, zachowały ogień i żywość młodości i w ustach był także smutek ale smutek męzki, poważny, uśmierzony doświadczeniem długiego życia, co wiele przebolało i nauczyło się mierzyć z cierpieniem. Piękna ale niezbyt długa jeszcze broda siwa, okrywała piersi starca. Miał na sobie świtę białą sznurkami pąsowemi wyszywaną, z kapturem na plecach, ujętą pasem pięknym, także czerwonym; w ręku trzymał swoją wysoką baranią czapkę i zakrzywiony kij biały, z którym zawsze chodził. Laska ta dosyć wysoka, zagięta u wierzchu, była jakby godłem jakiegoś dostojeństwa, czy spadkową pamiątką, uważano bowiem, że jéj wyłącznie rodzina tylko Soroków używała. Fedko i z rodzin innych pochodzący naczelnicy gminy, nie nosili takiego kija. Po bracie wziął go Hryć Soroka, a gdy Jan ciekawy pytał co znaczy ta laska w jego rękach, odpowiedział niewtajemniczonemu dworakowi — zachcieliście! a cóż ma znaczyć? podstarzałem, to się podpieram.
Rodzina starego, bezżennego dotąd Hrycia, składała się z bratowéj, niemłodéj już kobiéty, niemal jak on poważnéj i szanowanéj, do któréj wszystkie niewiastki wiejskie biegły w każdym przypadku po radę; z synowicy Kekelji, ślicznego młodziuchnego dziewczęcia, i dalekiego krewniaka, który z parobkiem najętym całe gospodarstwo obrabiał. Szło ono dobrze, chociaż Sorokom oddawna się niepowodziło, częste klęski nawiedzały chatę i dobytek, a dzieci nawet ciężko się hodowały. Teraz na jedynaczkę Kekelję spadało dziedzictwo po ojcu i stryju i zamożny porządek i rola dobrze uprawna; nie dziw też, że śliczne dziewczę choć młodziuchne jeszcze, już miało do ręki swéj ochoczych i swatów co chata.
Kiedy tak duma Hryć stary, a gromadka poważniejszych gospodarzy już się ściągnęła; jakby się ich przyjścia domyślił czy spodziewał, wstał z kamienia nagle, i obejrzał się witając ich smutnie. Ruszyli się zaraz i przystąpili wszyscy ku niemu.
— Witajcie ojcowie, — odezwał się głosem dźwięcznym powolnie — witajcie, — choć nie wesoło nam dzieci powitać się... Spadło wielkie nieszczęście na sioło nasze, jakiego niezaznaliśmy dawno, ani przeczuwać mogli. Poczciwy pan nasz leży na marach, a my z wdową i sierotą zostaliśmy, wiecie że nam ich oddał, myślmyż żebyśmy spokojni byli w sumieniu, i nie zawiedli umarłego.
— Uchowaj Boże! — odezwało się kilku — uchowaj Boże! — Potrzeba pomyśleć, dodał jeden występując i śpierając się na długim kiju; — oj! bo prawda, nie było w Starém nigdy ani tak dobrego pana, ani tak wielkiego nieszczęścia! żyliśmy długo jak u Pana Boga za piecem; było się komu nami zaopiekować, teraz my sami sieroty.
— I opiekunowie, — rzekł Hryć.
— Potrzeba pomyślić, — odezwał się inny — tak, tak! święty obowiązek nasz, związały nas ostatnie słowa zmarłego, ja sam je słyszałem, ale i bez tego gromada Starego czułaby się do litości i opieki nad poczciwą krwią swoich panów. Nie damy jéj przepadać! Któż bliższy od nas?
— Tak, — zawołał Hryć po chwili, trzeba to powiedzieć wszystkim do najmniejszego dziecka, że teraz dobro ich, dobro nasze i sława nasza, ich mienie i spokój, to nasza poczciwość. Na nikogo teraz się nie spuszczać, wszyscy głowy potracą, my im gospodarze i ekonomowie. Ja sam na dwór i na potrzeby będę naglądał, żeby niczego nie brakło; wy ojcowie, uważajcie na rolę, jak skoro po pogrzebie, trzeba doorać i podosiewać. Nasienie z gromady wybierzemy.
— Rozumie się, — bądźcie Hryciu spokojni, wstydu nie zrobim ani ojcom naszym ani sobie, będzie jak być powinno w Starém, — z niejaką dumą rzekł jeden ze starszych gospodarzy. — Teraz nam o przystojnym pogrzebié pomyślić, bo i to na nas.
— Tak! tak, — powtórzyli wszyscy, — pójdziemy, czas jest odprowadzić go, i nikt nie poniesie tylko my na mogiłki...
Hryciowi łza spadła z powieki, otarł ją i mówił daléj.
— Trzeba się nam robotą podzielić, bo jéj niezabraknie, a młodym taką tylko powierzyć, gdzie więcéj nóg niż głowy potrzeba, bo mogą nam sromu narobić, nie ze złéj woli, ale z niedoświadczenia. Ja pójdę naradzić się z xiędzem, może tam co brakuje, trzeba wcześnie pomyślić, wdowie teraz łzy tylko w oczach, Foma niech zaraz zaprzęga i jedzie do Podkamienia i zamówi dla nas xięży Dominikanów z nabożeństwem i przyborem. Nie pożałujemy zachodu i grosza, niech ludzie widzą żeśmy go kochali, że go i po śmierci szanujemy; wezmiecie groszy z sobą — są jeszcze składkowe gromadzkie. Dwóch niech pilnuje dworu, dwóch stanie na posyłki, dwóch do toku dla pilności...
Tak rozporządzał stary z dziwną przytomnością, chociaż łzy miał w oczach, gromada słuchała z uszanowaniem, potakując głowami słowom jego. Radzono długo i chmurno rozeszli się gospodarze po chatach, przed których przyzbami stały jeszcze kobiéty spoglądając na dwór i szepcząc cóś pomiędzy sobą. Cała wieś była w poruszeniu i nikt prócz drobnych dzieci oka nie zmrużył, bo głęboko wszyscy czuli stratę i szczerze pragnęli wspomódz pozostałe sieroty.
Hryć pożegnawszy braci przyzostał u chaty, usiadł znowu na kamieniu, i do czarnego zmierzchu z wlepioném okiem w blask świec gorejących u katafalku pozostał; potém wolnym krokiem śpierając się na kiju pociągnął się ku dworowi.
Jakże tu teraz było smutno, jak jedna chwila kirem oblokła wszystko! nawet to co nie cierpi z człowiekiem i boleści jego nie dzieli, zdawało się mieć wyraz smutku: drzewa szeleściały jakby pacierzem mogilnym, wiatr świstał z jękiem płaczliwym, mglisto płonęły żółte świece i lampy przy nizkim katafalku, a na każdéj ludzkiéj twarzy przebiegająca śmierć wyryła piętno swoje, piętno zdumienia i strachu.
Wielka sień starego domostwa stała otworem drzwiami i oknami; w pośrodku niéj na tapczanie pokrytym kobiercem zżółkły już trup z założonemi na piersiach rękoma, czekał na ostatnie swe łoże i szczupły domek drewniany, co szczątki jego miał zamknąć na wieki. Jesienny powiew szumiał w bliskich drzewach i liście z nich pożółkłe chwilami wpędzał do izby, smutnym wieńcem zeschłéj zieleni, strojąc łoże śmiertelne, rozdymając światło które kopcąc gorzało długiemi knoty i świszcząc w przebiegu...
U nóg zmarłego na ziemi, siedziała spłakana pani Joachimowa i dziecię-sierota usnęło po płaczu... dla niéj łzy tylko wypoczynkiem były — zatopiona w myśli chwilami zdawała się jak nieprzytomna, to znów budziła się łkaniem i jękami.
Głos poczciwego xiędza przypominający jéj Boga i dziecię, sam jeden rozpacz hamował, którą widok zmarłego podbudzał.
Jana nie było jeszcze z powrotem, choć pojechał rano.
Hryć przyszedł powolnie, stanął we drzwiach, przeżegnał się, pomodlił, westchnął i oczekiwał na cóś. Obłąkany wzrok wdowy padł na niego po chwili, i starzec skłonił się przed nią, szanując w niéj podwójnie, swoją panią i nieszczęście jakiego doznała. Wzrok który spotkał jéj wejrzenie tak był współczucia i litości pełen, tak łzami przesiąkły, że choć cierpienie wszelką myśl odganiało od niéj, pani Joachimowa powstała i zbliżyła się ku starcowi.
— Patrz! patrz! — zawołała z jękiem przeszywającym — o! mizerne ludzkie życie! w co się to ranna moja obróciła radość; dziś jeszcze o brzasku liczyłam się do szczęśliwych... i dziś ostatnie słońce zaszło doli mojéj i doli biednéj dzieciny... On umarł! on umarł! I umarł tak okropnie, tak przedwcześnie, nagle, straszliwie, zostawując nas samych na Bożym świecie, samych, sieroty zupełne!
— Nie, nie, — żywo odparł z uszanowaniem ale z uczuciem Soroka — on konający nam was powierzył, wiernéj swojéj gromadzie. Nieślimy go konającego na barkach i przemówił do nas głosem ostatnim, żebyśmy byli opiekunami waszemi i ojcem dla jego dziecka... i będziemy! — dodał Hryć głośniéj — przysięgam to wam, oto przy tych martwych zwłokach jego.
— On to mówił? on tego chciał po was? spytała wdowa.
— To były słowa jego, słyszałem je, ale gdybym ich nie słyszał, gromada Starego poczułaby się do obowiązku swego. My z panami naszemi złączeni jesteśmy od wieków jedną dolą i jedną ziemią, jednym kościołem i smętarzem, jednym chlebem i łzami; nasi ojcowie cierpieli z ojcami waszemi i radowali się z niemi; myśmy pracowali dla nich potém, oni dla nas krwią swoją. Nie było na wsi radości, w któréjby dwór nie miał udziału, nie było w dworze wesela na któreby nas nie wezwano; wszystko nam było wspólne, aż do pracy którą wyście kierowali głową, my spełniali rękami ochoczo. Ten wiekowy węzeł pani nasza, nie zrywa nic, boby się potrzeba zaprzeć przeszłości i ojców, których chyba zwierzę nie zna; myśmy twoi opiekunowie, obrońcy, słudzy, a Bóg nad nami wszystkiemi z opieką Opatrzności.
Łzy rzęsiste puściły się z oczów biednéj matki i wybiegła cała wzruszona do kolebki syna, wiodąc za sobą starego.
— Oddaję go więc wam, poczciwi bracia nasi, — zawołała — oddaję sierotę w ręce wasze, niechcę innych opiekunów dla niego nad moje serce i wasze.
Hryć pokłonił się u kołyski matce i dziecku śpiącemu, przyłożył rękę do piersi i wzrokiem szczeréj litości pobłogosławił dziecinę; gdy matka wrażeniami straszliwego dnia złamana, padła i straciła przytomność.
Zawoławszy sługi, wysunął się starzec, a pomodliwszy chwilę przed zwłokami i obejrzawszy w koło domóstwo, zaspokoiwszy księdza o potrzeby pogrzebowe, rozporządziwszy ludźmi, zwrócił się nazad ku chacie.
Na drodze słychać było zdaleka tentent zziajanego konia, któś prosto leciał do dworu, a co dziwniéj z szaloną wesołością urągającą smutkowi trąbił w róg myśliwski. Głos téj trąbki wrzaskliwy, ochoczy, strasznie się jakoś dziko odbijał po wzgórzach i lasach, sprzeczając dziwnie z żałobą która okrywała wioskę całą. Hryć zadrżał wstrząśniony z gniewu, i pośpieszył co miał siły przeciwko jezdzca, którego schwytał za cugle i wstrzymał krzepką dłonią.
— Kto tu śmie huczeć, — zawołał potężnym głosem — a to ty Janie! — rzekł zdziwiony poznając sługę nieboszczyka — to ty? co ci się stało?
Jan z rozczochranym włosem siwym, z błyszczącém dziko okiem, krwią i łzami nabiegłém, z twarzą pałającą, w odzieniu rozwianém i oszarpaném, bez czapki, zdawał się zupełnie nieprzytomny; trzymał w drugiéj ręce róg tylko co od ust odjęty, uśmiechał się i był jakby pijany. Śladu boleści na twarzy jego nie widać, tylko obłąkaniem zmieniona do niepoznania.
— Co ci się stało? oszalałeś, — powtórzył Hryć chwytając za cugle konia, który robił bokami zasapany i choć zlany od potu, rwał się bo go jeździec naglił jeszcze — Pan na marach...
— Jadę do dworu! do dworu, puszczaj mnie! jutro wielkie polowanie! wracam od księży z pod Kamienia, prosiłem wszystkich z przeorem na obławę.... Ogromny odyniec w lesie! trzeba go koniecznie zabić, inaczéj nas wszystkich poźre... krew będzie się lała... wszyscy poginą... śniło mi się dziś rano...
— Ale co ci jest Janie! w głowie ci się przewraca, pan na marach!
— Kto to mówi że pan na marach! A to ty zbójco, złoczyńco, coś go zabił! — zakrzyknął stary schwytując się z konia i przypadając do Hrycia... — bezczelne kłamstwo, odszczekasz mi je. Sam wyprowadziłem go dziś na polowanie, był zdrów, uśmiechał się, to fałsz, to zdrada! to zabójstwo!...
Nim Jan miał czas scisnąć za gardło wieśniaka, bo się do niego zamierzył, już go ten pochwycił silnie za obie ręce, i tak skrępowanego zawrócił z sobą ku chacie, obawiając się żeby krzyk i trąbienie biednego obłąkanego, nowego niepokoju nie było przyczyną we dworze.
— Chodźmy, — rzekł mu Hryć — we dworze pusto, państwo wyjechali, ludzie śpią, przenocujesz u mnie.
Jan słuchał i niesłyszał, z wielkiego gniewu, pokonany, przeszedł nagle do wesołości straszniejszéj jeszcze.
— Wyobraźcie sobie Hryciu, — rzekł zanosząc się — wszyscy dominikanie z Podkamienia, nawet nieboszczyki co to ich Tatarowie pozabijali dawniéj, zjadą na jutro do ostępu. Ja nieboszczyków najwięcéj prosiłem, bo ich tam ćma jest... Dziki boją się białego odzienia i czarnych płaszczów i krzyża świętego, bo to pewna że wszystkie bestje leśne przez djabłów są opętane... Pokropim knieję wodą święconą, a potém daléj na nich z dominikanami, pana postawię na wysokim pniu, a z sałaszy będzie patrzeć jejmość i mój Stasiek. Ale puszczajcież mnie, bo psy nie będą gotowe i ludzie się pośpią...
Hryć jakby nic téj plątaniny niesłyszał, prowadził z sobą Jana do chaty, a koń tymczasem chrapiąc wyrwawszy się poleciał ku stajni. Jan wyrywał się jak mógł, ale stary wieśniak miał siłę olbrzymią i władał dworakiem jak dzieckiem. Zaprowadził go z pomocą spotkanych dwóch parobków do swojéj chaty i tu do czasu zamknął w alkierzu.
— Biedny Jan, — rzekł do staréj bratowéj, — oszalał z wielkiego żalu, a na taką chorobę podobno niéma innego lekarstwa, jeno śmierć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.