Ładowa pieczara/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ładowa pieczara |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niedaleko Oleska, sławnego urodzeniem Jana trzeciego i Podkamienia, niemniéj głośnego cudownym obrazem, bliżéj jednak granicy, która nas od Galicyi przedziela, leży niewielka wioska zowiąca się Stare. W istocie jest to może jedna z najdawniejszych osad w téj okolicy częstémi najazdami Tatarów zniszczonéj, bo i dzieje wojenne XVI i XVII wieku wspominają o niéj kilka razy, i miejscowe ślady dowodzą, że nie od dziś skupili się tu ludzie do życia, pracy i cierpienia wspólnego. Ma ona wszystkie znamiona odwiecznego sioła: otoczona mogiłami w różnych kierunkach rozsypanémi pojedyńczo i gromadnie, na których już potężne drzewa porosły; wśród zarośli i błot, ma zapadłe, ale jeszcze dobrze widoczne horodyszcze, gdzie i dziś dobywają czasem kamienne siekiery i spisy; a nazwania uroczysk tutejszych wieją wspomnieniami odległéj przeszłości. Tak w lasach wyniosłość jedna zowie się Ładowym gajem, inna Lelową kontyną; dolina nie opodal od wioski nosi miano Wiecowego dębu; w gajach też, które grunta wsi okalają sznurem gęsto zarosłych dębów, klonów, lip i brzeziny, rozrzuconych w części po wzgórzach, w części na równinach, są ślady pieczar ręką ludzką wyżłobionych i niezmiernie daleko rozciągających się, są reszty odarnionych usypów jakichś i omszonémi kamieniami wysłane smętarze. Sami mieszkańcy osady różnią się wielce, nawet od najbliższych swoich sąsiadów, tém zwłaszcza, że się u nich zachowały zapomniane gdzieindziéj zwyczaje, podania i obrzędy dla nas już niepojęte, ze czcią i troskliwością szczególną z pokolenia w pokolenie przekazywane. W twarzach wieśniaków ze Starego maluje się jakaś powaga smętna, którą przyjęta puścizna przeszłości, na lice żywych pokoleń przelewa: jakieś uczucie godności własnéj, gdzieindziéj przytłumione, tu wybitne; rzekłbyś, tajemnicza jakaś wiedza o przebytych losach świetniejszych, o zagasłych w zamierzchłych już dla wszystkich dziejach, dniach blasku, o których złota nić podania przelała cóś wnukom na pociechę w niedoli i upadku. Nikt się tu przecie nie pochwali z niczém, owszem skarb swój cenny, ukrywa w głębi duszy, ale radość posiadania go, tryska z oczów, oblewa czoła poczciwą jakąś dumą spokojną.
Strój tutaj ten sam co na sąsiednim Wołyniu i Rusi poblizkiéj, niczém się wybitném nie różni, krom może użyciem czerwonych obszéwek, pasów, i ozdób staléj tu i wyłączniéj noszonych, a surowszym krojem, do którego się nic świéższego, nic nowego wymysłu nie domięsza. Mężczyźni nie kupują po miasteczkach nic gotowego i na tandet sporządzonego, nie przywołują wędrownych krawców, by im szyli misterniejsze świty nakształt kapot mieszczańskich; w kilku rodzinach od pradziadów utrzymuje się krawiectwo dziedzicznie, a szycie i wdziewanie nowéj siermięgi dopełnia się z pewnémi tajemniczémi obrzędami. Kobiéty nawet na dnie powszednie nie pozwalają sobie chustek i kryją głowę pod starodawną namiotką ściśle twarz opasującą, któréj zarzucenie, długość końców, wzorzyste szycia i najmniejsze ozdoby mają jakieś znaczenie i formę odrębną, niezmienną. Słowem, zachowała się tu więcéj niż wszędzie, cześć dla przeszłości, znać ją w obyczajach nawet, znać w spełnianiu najcięższych obowiązków, od których nikt się wyłamać nie może; a komu one za straszne, ten się wynosi i wygania na zawsze; bo inaczéj wolen od nich być nie może. Rzadkie są jednak przykłady dobrowolnego wygnania.
Gdzieindziéj duch dawnéj gminy słowiańskiéj zupełnie już zwietrzał i uleciał; gromada choć się jeszcze mianuje wielkim człowiekiem wedle znanego przysłowia Rusi, nie poczuwa się do spójni braterskiéj i nierozerwanego związku; tu z zadziwieniem trwa jak za starych wieków, i wszędzie się czuć daje, przy każdéj pojedyńczego człowieka czynności. Znaczenie starców większe jest niż gdzieindzéj, uchwała ich nie znajduje oporu u gromady, a wola spełnia się w cichości ze ślepém posłuszeństwem. Ten, od którego mam następującą powieść, postrzegał także, iż w Starém od niepamiętnych zapewne czasów istniejąca, trwała pogańska jeszcze może jakaś instytucya, w skutek któréj był zawsze we wsi jeden głową i naczelnikiem gromady. Szanowano go jak urzędnika, niemal jak kapłana; a z kilku o których się domyślano, że takimi starszymi byli, choć często z najuboższych pochodzili rodzin, żadnemu nie zbywało na osobistych przymiotach, które ten wybór (jeśli jaki był) zupełnie usprawiedliwić mogły. Urząd to nie był jawny, głowa gminy bowiem niczém się nie odznaczał od braci, spełniał owszem wszystkie obowiązki względem dworu i kraju na równi z innémi, nie okazywano mu widocznie żadnéj czci szczególnéj, jednakże w każdéj ważniejszéj sprawie ogół obchodzącéj, biegli tajemniczo do niego i nic się bezeń nie stało. Zapytany, nikt się nie przyznał, żeby miał obowiązek jakiś do starszego się odwoływać, widoczném jednak było dla pilniejszego oka, iż gmina czekała jego rozkazów. Kiedy go przypadkiem w chacie nie było, zwlekano różnémi sposobami, dopóki nie powrócił, choć nikt nie mówił o téj władzy, którą nad sobą uznawał. Usilniéj badani mieszkańcy Starego, wypierali się przed obcémi i narad i zwierzchnika swego. — Ot, zwyczajnie, mówili, poradziémy się czasem siwych, bo to u nich taki przecie z wielu lat przebytych, coś pozostać musiało, wiedząć oni jak się co poczyna i jak się kończy, przeżyli wiele.
Potém cichaczem o zmroku schodzili się starcy do naczelnika, gdy powrócił, i nazajutrz gromada jednozgodnie już wiedziała co począć, a nikt ani na żart nie sprzeciwiał się postanowieniu ogólnemu.
Szczególnym trafem wieś, o któréj mowa, od lat niepamiętnych zostawała w imieniu Stareńskich, którzy widocznie od niéj nazwisko swoje wziąść musieli. Gdybyśmy z dawnemi heraldykami naszemi przypuścić mogli, że są charaktery odróżniające całe rody ślacheckie, (bo to była wiara kilku wieków u nas, że rodem kurki czubate), Stareńscy doskonaleby to założenie poparli. Z ojca w syna, byli to ludzie bardzo do siebie podobni naturą: spokojni, poczciwi, łagodni, nie pragnący wiele, a wszyscy myśliwi namiętni. Dziwnym losów wypadkiem, w przeciągu lat trzechset żaden Stareński więcéj nie miał nad jednego syna, i z kolei tak syn po ojcu spokojnie wioskę dziedziczył. To także dziwne, że żaden z nich, pomimo że się poświęcali z innemi razem służąc krajowi życiem i mieniem ochotnie, nie stracił ojcowizny, ani jéj nawet nadwerężył, choć się prawda nic też i dorobić nie mogli. Stare trwało w ich rękach nieodłużone, niepodzielone, w dawnych swoich granicach, zdając się urągać sąsiednim majętnościom, które co lat kilka szły na sprzedaj, kawałkowały się, mieniały panów i przechodziły z rąk do rąk. Stareńscy trochę tém byli dumni, a może ten rodzaj dumy zbawiennie na nich działał, wzbudzając przywiązanie do starego gniazda i wlewając zawcześnie przekonanie o potrzebie, o konieczności zachowania spadku całym i nienaruszonym. Nigdy też żadnemu z nich na myśl nawet nie przyszło, żeby mógł wioskę sprzedać, tak się im zdawało niepodobném, by je kto inny posiadł: i gotowi byli do największych ofiar, byle nie ruszać się z siedziby uświęconéj poczciwym żywotem pradziadów, usłanéj ich kośćmi, polanéj krwawym ich potem. Wieki posiadania zadzierzgnęły silnie węzeł serdeczny między rodziną panów a włościanami. Stareńscy byli łagodni i poczciwi, lud też ich otaczał poszanowaniem, miłością i uważał za starszą bracią tylko. Od niepamiętnych czasów żaden z wieśniaków woli się ich nie sprzeciwił, prawda, że i oni nic nigdy nie żądali nad słuszną należność ograniczoną jeszcze wyrozumiałémi względy na stan, położenie i okoliczności. Często bardzo lata głodu i nieurodzaju na Wołyniu, tu się czuć nie dawały; Pan miał sobie za obowiązek ratować wioskę, wioska byle się obejrzała, że panu nie dostawało, wysyłała zaraz do dworu z ofiarą chętną, serdeczną i tak usilną, że się od niéj nie sposób było wymówić.
Ten stosunek na wzajemném przywiązaniu ugruntowany, dawał się czuć we wszystkiém; robót gospodarskich nikt prawie nie doglądał ze dworu, bo sami starsi gospodarze mieli oko na młodszych i nie dozwalali im się opuszczać; nie wiele nawet rozporządzać było potrzeba, bo w gorącéj porze co żyło roiło się do roboty ochoczo, żywo, gromadnie, nie pilnując dni i godzin, byle co rychléj panu zrobić co potrzeba i uspokoić go.
Ciche, jednostajne, spokojne, szczęśliwe powiem prawie, wiodło się tu życie; nigdy go nie zasmuciła zbrodnia, występek, niechęć, gniew i walki, których tak wszędzie po świecie pełno. Oko wszystkich pilnowało każdego, a każdy też czując na sobie obowiązek przedstawienia ogółu w jak największym blasku, strzegł w sobie cząstki poważanéj całości. Bóg dał temu ludowi panów, co go i cenić umieli i sercem przylgnęli do niego.
W ostatnich czasach, gdy się powieść nasza zaczyna, Stare wyglądało na to, czém w istocie było, na dawną a szczęśliwą osadę; piérwszy rzut oka przekonywał o jéj zamożności, o dobrym bycie wszystkich, a widok téj wioski okrytéj zielenią, gajami i sadami, schludnéj, zabudowanéj porządnie, wzbudzał mimowolnie ciekawość i zajęcie; wyrywał westchnienia nie jednego wędrowca zabłąkanego w ten ustronny kątek.
Wieś leżała po dwu stronach dość głębokiego parowu, którym toczyła się droga; rozsypana była po wzgórzach, a tak osłoniona gęstémi drzewy, że ledwie gdzieniegdzie ujrzałeś róg stodółki, białą ścianę chaty, wysoki żóraw studni, lub żółtą czapkę małéj stértki w toku wieśniaka.
Ścieżki malownicze, kręte, na tle zieleńszém migające gliniastémi barwami, wiły się ku górze w różnych kierunkach, gdzieniegdzie obwarowane poręczem, lub wysłane schodkowanémi złomami wapieńca. W jednéj stronie wsi na pagórku, ciemnych lip koło na wyżynie, domyślać się kazało dworu, w drugiéj błyszczał niewielki kościołek podparty szkarpami napół z cegły, wpół z kamienia wzniesiony, a widocznie bardzo stary. Oślepłe dziś strzelnice, wązkie okna, śpiczasty dach i wieżyca nie bielona, uderzały fizjognomją czasów odległych. Stał on na wzgórzu oberwaném i przeglądał się w źwierciedle dużego stawu, którego nieregularne kształty i kapryśne wygięcia, podobnym czyniły do wielkiéj rzeki. Nieopodal zaraz szumiał młyn czarny, osiadły na wyjedzonych od wody palach, o jedném kółku, ale niedźwiadek mruczący ciągle, od wylewów wiosennych, do późnéj jesieni, mruczący przez zimę całą, którego woda ani podtopić nie mogła, ani mu też jéj kiedy zabrakło.
Dwór stał otoczony wałami i choć nie miał już najmniejszego do zamku podobieństwa, lud go nazywał zamczyskiem po staremu, lub horodkiem jak przed wieki. Stare lipy rozrosłe po zielonych usypach, wiankiem okalały domostwo nizkie, szérokie, z piętrowym dachem i dwóma gankami; obok niego była kuchnia po staroświecku jeszcze sklepiona z olbrzymim przysadzistym kominem, oficyny i skarbczyk, zapewne pozostałość z owego mystycznego zamku, bo i kształt jego i położenie wydawało, że był dawniéj narożnym bastjonem. Pół okrągły z maleńkiémi strzelnicami w wyższéj swéj części, ciemnéj od dołu i jednémi tylko opatrzony drzwiami, dzielił się na trzy izby sklepione, z których górna służyła na skład sprzętów, dolna za wnijście do lochu i na piętro, a ostatnia była po prostu piwnicą. Śpiczasty dach gontowy mocno już podziurawiony, okrywał jeszcze jak mógł silne sklepienie, które nie wiele dbało, że mu czasem dészcz dokuczał. Na samym wierzchołku chorągiewka herbowna Stareńskich, choć zerdzawiała, powiewała jeszcze czasami, gdy silniejszy wiatr ją obudził.
Naprzeciwko samego dworu, w próżni między dwóma końcami wału, był także ślad grubego muru, zapewne staréj bramy zamkowéj, lecz zamiast mostu zwodzonego, na fossie już usypana grobla wiodła ku górze. Woda, widać dawniéj z niedalekiego przyprowadzona stawu, teraz zupełnie była wyschła i prócz kilku głębszych kałuż deszczem podsycanych, wszędzie zielona murawa uściełała przekop, tu i ówdzie gęstémi krzakami łozy porosły. Stary dworzec był jak wiele innych naszych domów starych, wpół murowany, na pół drewniany, krzepki jeszcze i trzymający się prosto, mimo lat które pamiętał — były w nim i owe sieni ogromne dla czeladzi przyjezdnéj i komnatki nie wielkie dla gospodarzy i alkowy i bokówki i zakomórki różne i kapliczka nawet do jednego końca od ogrodu przylepiona za któregoś Stareńskiego, co paraliżem tknięty, do kościołka na mszę świętą dojść ni dojechać nie mógł.
Na wałach z téj strony ku stawowi rozciągał się obszerny ogród na kondygnacye założony, i sad wzrosły bujnie, ale cały z drzew zbyt już postarzałych. Widoków było mało, ale też w owe czasy myśmy widoków z domu nie potrzebowali; napatrzył się dość świata człowiek wycierając go z szablą w ręku, a gdy do siebie powrócił, to mu miléj było w zielonéj zaciszy ukrytemu odpocząć. Dziś wcale inaczéj: — patrzémy daleko w boży świat, patrzémy próżnując z założonémi rękoma w siną dal, jak gdybyśmy chcieli żeby z niéj do nas co przyleciało, i lubiémy widoki z okna, bo się po nie daléj nie pokwapim sami — musim je sobie do izby sprowadzić. W jedną tylko stronę między drzewa, oko wybiegnąć mogło — a tu widać było gumna, stodoły, spichlerze i zabudowania gospodarskie. Dziedziczna izba gospodarska, którą zajmowali jeden po drugim Stareńscy, wychodziła właśnie jedyném oknem swém w ulicę wiodącą na toki.
Takim był dwór, taką wieś była, ale jéj jeszcze nie znacie, boście ją widzieli jakby we mgle i zdala rozwieszoną na pagórkach, i okrytą drzewami. Cudneż to było sioło! jakie Bóg tylko posiał po Wołyniu i to nie wszędzie. Innym braknie lub wody, lub lasu, lub ziemi dostatku, że się u drugich zapożyczać i kłaniać muszą sąsiadom; tu wszystkiego w bród było, bo i paliwa i budulca, i wody czystéj a zdrowéj dla ludzi i chudoby, i urodzajnéj, czarnéj, poczciwéj ziemi szmat taki, że jéj obrobić nie było podobna; a jakby na świadectwo żyzności, rodziły się po miedzach i pod płotami bodiaki w chłopa, rzekłbyś owe kaktusy kolczaste, które oglądałeś może na malowanych krajobrazach Algeru i Sycylji. W sadach grusz i śliw jak w lesie, a i las miał też owoce swoje i gdy przyszła Boża wiosna, to od czereśni zakwitłych jakby go mąką posypał; a w Czerwcu potém jagód było dla ludzi, dla ptaków i dla robaków nieprzejedzonych. A bór też to kochany! czego w nim brakło? Jakby go malarz sadził, jakby Bóg nim stracony raj chciał przypomnieć; dęby odwieczne pogarbione i połamane, jak dziadowie, brzozy powyginane gdyby dziewczęta w tańcu, i przysadziste, poważne, wonne lipy i graby z gładką korą a gęstym przepysznéj zieleni wieńcem, i osiki wysokie a wyprostowane w popielatych sukienkach, miejscami nawet przybłąkana z daleka jakby z musu rosła daleko od swych towarzyszek sosna, zimą i latem strojna jak na wesele. Miedzy tą starszyzną leśną, co pokaleczonych czereśni, co krzywych jabłoni i grusz, a dołem ile prześlicznéj niepoliczonéj drobnoty! króluje tu głóg, tarnina, orzech, trzmielina, kaliny i jarzęby, a niżéj jeszcze kwiecia jak na ołtarzu na Zielną. I jakie tam kwiaty! nie mają takich pańskie ogrody pyszniące się zagranicznémi przybyszami — lecz któż bogactwo ich i rozmaitość wyliczy! wszedłszy w gaje już się nie chce wychodzić, taki tu jakiś szmer do serca przemawiający, taki chłód ożywny, taka woń rajska, tak oko lubuje się w obrazie Bożéj ręki nieskończonym rozmaitością, choć na wejrzenie jedną szatą okrytym.
Gdzieniegdzie zielone pod dębami rozściełające się łąki, wśród których u pni spruchniałych bujają młode odrośle dopominając się o swoją dawniéj ziemię; to znów gęszcz nieprzejrzana, w któréj ciemniach tajemniczych gubi się ciekawe oko; daléj parów, a na jego ścianach wieńcami zwieszone chmiele i wonne białe powojki — to góry różnych kształtów piętrzą się nad głową, i rozstępują nagle pod nogami poszarpane przez potoki odsłaniające rozpadliny. Idziesz zamyślony, zapatrzony, tęskny a szczęśliwy, a gdy rozsuną się przed tobą drzewa i światło słoneczne buchnie ci w twarz, a żar dzienny obleje twe ciało, to się obejrzysz za lasem jak za domem i potęsknisz za nim, a pola wydadzą ci się smutne i nagie.
Lasy są jak marzenie i poezja ziemi, role czarne jak rzeczywistość naga i smutna.
Stare, było tak piękne, jak rzadko wieś która, i właśnie taki je gaj prawie ze wszech stron otaczał, po nad granicami rozłożywszy się na straży.
Jak to u nas najczęściéj, nie w pośrodku ale ku jednemu bokowi bliżéj granicy swéj, rozłożona była osada, a wioska łączyła się ogródkami z lasem co ją opasywał i od sąsiada oddzielał.
W tém spokojném ustroniu, które na szczęście jego może, nie przerzynał żaden gościniec większy, żadna droga handlowa, wrzawę i żywot miejski niosąca, a z tym żywotem zepsucie — kilka pokoleń wieśniaczych i kilka pokoleń dziedziców, przemarzyli i przepracowali długie lata w niezamąconém szczęściu i pokoju, na jednym smętarzu kładnąc się na wiekuisty spoczynek, przykryci jednémi kamieniami, na których siadali za życia obok siebie. I darń równie zielona i bujna wieńczyła mogiły panów i wieśniaków rzędem sypane przy sobie.
Dom państwa Stareńskich miał naówczas głową swą pana Joachima, już nie piérwszéj młodości człowieka, który przeciwko zwyczajowi swych przodków, jakoś leniwo brał się do ożenienia. Prapradziad, pradziad, dziad i ojciec, wszyscy w dwódziestym szóstym roku życia poczuli wolę Bożą i postarali się o poczciwe połowice; panu Joachimowi jakoś od dnia do dnia trudniéj było o postanowienie.
Wziął on w spadku po ojcu zamiłowanie myślistwa nadzwyczajne, do którego że od dziecka się wdrażał, tak wreszcie opętał go ten nałóg, że o niczém inném nie myślał, do niczego innego już czasu nie miał tylko do polowania. Odumarli go młodym bardzo rodzice, kiedy ze szkół zaledwie wychodził; zostawiony sam sobie, bo opiekun poczciwy człowiek ale pospolity, o nic się nie troszczył, tylko ażeby jego pupill majątku nie stracił — oddał się pan Joachim namiętnie łowom, do których wszelki przybór, zapasy i ułatwienia znalazł w domu. Gniazdo gończych, chartów i wyżłów najsławniejsze było w Starém i najtroskliwiéj utrzymywane od niepamiętnych czasów; konie miał w stadzie prześliczne i wyborne, strzelb nie brakło na ścianie, a ludzie dworscy zachęcali do łowów, bo sami lubili je nałogowo, nawykłszy do nich za starego pana.
Tak pan Joachim przepolował dobrych lat kilka, ledwie się rzadko za dom ruszając i to chyba z musu, a gdy mu przyszło tydzień jaki przebyć niesłysząc gonu swych piesków i nieodetchnąwszy wolném lasów i łąk powietrzem, to żółkł, nudził się, chorował i ziewał, a tak potém śpieszył do Starego, że nieraz konie poochwacał. Nazajutrz rano odzywała się trąbka w ostępie i cały już Boży dzień zszedł ze strzelbą na ramieniu. Tém życiem strzeleckiém wyrobił on w sobie siły i zdrowie, ale ogorzał i zdziczał; już go codzień więcéj towarzystwo sąsiadów mięszało, a choć gości u siebie rad przyjmował, nieraz ziewnął w rękaw nim się ich pozbył, jeśli z niémi polować nie mógł. Sama postawa pana Joachima okazywała wieśniaka do zbytku zadomowionego, nie dbał bowiem o strój wcale i nie brzydką twarz opalił na cygańską, a że mu włosy nieraz zawadziły w lesie, strzygł je króciuteńko, żadnego wykwintu około siebie potrzeby nie czuł, w sposobie życia i ubiorze najprostszym się obchodząc i wyglądał całkiem na leśnika. Ale pod niepozorną szorstką powierzchownością, biło serce poczciwe, litośne, gorące, w którém głębokie uczucie dojrzewało nie wylewając się na zewnątrz, i małomówny a skromny, nie był tak ograniczonym jak się wydawał. Obcowanie z prostym ludem upoetyzowało wyobraźnię jego, napełniło głowę mnóstwem tradycyjnych wiadomości, zdrowémi zasady świata kmiecego, zasiało rolę żyzną jego umysłu, pracującego w ciszy i skupieniu wewnętrzném. Tak doszedł sobie lat trzydziestu i ani mu się zamarzyło o ożenieniu; gdy jednego poranka jesieni, ujrzał w zamku zebraną gromadę swojéj wioski, któréj kilku siwowłosych gospodarzy przewodniczyło. Zdziwiony ich przybyciem, pośpieszył ku nim z niejakim niepokojem nawet, bo szukał po głowie coby im braknąć mogło, czegoby żądali, wyrzucając już sobie że się tego sam wprzódy niedomyślił. Gromada stała w ganku (niebardzo licznie jakoś zebrana), niemniéj zakłopotana od pana Joachima, wszyscy spoglądali po sobie jakby radząc się, jeden popychał drugiego łokciem naprzód, skrobali się po głowach; widać było że to z czém przyszli nie łatwo im szło wypowiedzieć.
— A! coż mi to powiecie? co chcecie moi kochani? — spytał żywo dziedzic przybliżając się do kupki wieśniaków.
Milczeniem i ukłonem odpowiedzieli mu tylko.
— No, mówcie proszę, bo mi tęskno i tak na sercu, że ot czegoś sam się wprzódy dla was niedomyśliłem, aż mnie prosić musicie.
Znowu pokłonili się starsi, zdawali zachęcać wzajemnie by przemówił który, ale zamilkli; pan Joachim wielkiemi na nich patrząc oczyma:
— Ale coż u Boga tak strasznego, że mi i mówić nie śmiecie, — rzekł coraz bardziéj niespokojny — może krzywda jaka? zmiłujcie się, śmiało, otwarcie mi mówcie.
— A! chowaj Boże! — ozwał się jeden z ludzi — i urwał. Znowu milczenie, szepty tylko i nikt nie śmiał wystąpić.
Stał na przedzie sędziwy Iwan Hołowaty, do niego więc przystąpił pan Joachim.
— Mój Iwanie, — rzekł — bądźże śmielszy od innych; wiecie że ze mną wszystko mówić i co chcecie zrobić możecie, do czegoż ta nieśmiałość. Mówcie, proszę was.
— Mówciebo wy Iwanie, — dodał sąsiad.
— A czemużto wy nie chcecie? — odparł stary.
Poskrobali się w głowę, czapki dusili w rękach, ani się słowa z nich dopytać. Nareście Fedko Gruzda wymówniejszy i śmielszy od innych, widząc że te ceregiele niecierpliwią pana, wysunął się przed drugich, i tak rzecz zagaił kłaniając mu się do kolan.
— Kochany panie, nie uważajcie... my tu nie przyszli z żadną skargą ani z żalem, chwalić Boga mamy zadość wszystkiego, a za ciebie jak za rodziców twoich żadnéj krzywdy. Ot przyśliśmy tak, jakby to powiedzieć (tu się zaciął mówca) do serca pańskiego — dodał po chwili.
— A czegoż to żądacie moi mili, od tego serca? — zapytał zdziwiony pan Joachim.
— Kiedy nie nad nami, to nad naszemi dziećmi niechajby się ulitowało.
— Fedku, ja ciebie nie rozumiem.
— Możem źle powiedział, ale pozwólcie to ja się jakoś roztłumaczę. Dobrze nam było z twojemi dziadami i rodzicami paneńku, niech Bóg duszom ich świeci, dobrze nam z tobą, a mamyż my albo dzieci nasze, pójść na poniewierkę w obce ręce jak drudzy...
— A jakżeby to być mogło! — ofuknął się pan Joachim.
— Jednakże to być musi, kiedy się nad nami nieulitujecie, — rzekł Fedko powoli coraz śmieléj. — Czasby wam, powiedziawszy prawdę ożenić się; ot z czém my przyszliśmy paneńku.
Pan Joachim się uśmiechnął, słodko spójrzał po gromadzie, która mu potakiwała jeśli nie słowy to twarzami i oczyma, i tak dalej ciągnął:
— Tak, tak, z témto my przyszliśmy, niemało razy myślelim o tém i szeptali miedzy sobą, ale do pana przystąpić, a jeszcze z taką prośbą nie raźno; a tu i czas upływa i roczki idą jedne po drugich, a panisko nasze o tém nie duma, potrzeba było nam tę piosnkę zaśpiewać nareście. Jak się tak postarzejecie, to się wam późniéj już żenić nie zechce, a któż nam będzie panował? My chcemy wyhować sobie nowego pana, jakeśmy ciebie wyhodowali; o! to nic nie pomoże.
Pan Joachim dziwnie jakoś, choć dobrze to przyjął od swoich ludzi, uczuł że mu przypomniano obowiązek; pomyślał że mu to serce pierwsze powinno było oznajmić, a to dotąd nie zadrżało dla nikogo; zafrasował się nieco i łagodnie tylko na pokrycie swego kłopotu się uśmiechnął.
— Zapewne, zapewne, — rzekł po chwilce, macie słuszność, jużby to i czas mnie było.
— A jakże nie, świętéj pamięci dziad wasz i ojciec pożenili się zarania, a nieżałowali tego, dorzucił Fedko, i wamby się już nie opóźniać, dohodujecie się pociechy z dziatek, ot i we dworze będzie nam weseléj, i taki nas zostawicie w poczciwe ręce.
— Dziękuję wam, dziękuję, — odrzekł pan Joachim — dobra rada, niéma co mówić, alem ja jeszcze nic nienapatrzył.
— Boście i nie patrzyli paneńku, — odparł z ukłonem i uśmiechem poufałym Fedko — jeno tylko zechciejcie poszukać, a znajdziecie.
— Ale, uśmiechając się rzekł pan Joachim, — o ile ja wiém to tu nawet w okolicy nikogo nie widać.
— O! jakto kochany panie, znajdzie się! znajdzie! daleko po żonę jezdzić nie warto, — sentencjonalnie odezwał się Gruzda — ale i po bliżu nie bez tego żeby nie było.
— Ja niko nieznam.
Gospodarze mrugnęli po sobie, widać się już byli i o tém naradzili, a Fedko ośmielony znowu przystąpił z ukłonem.
— A panienka z Sasowa! — rzekł wpatrując się w oczy swojemu paniczowi, bo tak go wszyscy dotąd nazywali.
— Ja jéj nie znam, nie wiém czym ją widział nawet.
— Śliczna panienka — podchwycił szybko Fedko, — nie ma co mówić, hoża, zdrowa, wesoła, i gospodyni jak matka, a takito domowéj, wiejskiéj hodowli, proszę pana, nie z miasta, a ród poczciwy, pracowity.
— Gwałtembo mnie swatacie widzę! — zaśmiał się pan Joachim zafrasowany.
— Chowaj Boże, chowaj Boże gwałtu! z dobrą radą, z dobrém sercem przyszliśmy, ot i po wszystkiém.
— Ja też radę przyjmuję do serca także i dziękuję wam za nią od niego — odezwał się pan — ale to trzeba pomyśleć, oporządzić się, a chcąc co zrobić, to i grosza nagotować wcześnie, lata były nieosobliwsze.
— Albo to my tego nie wiemy? — odparło żywo kilku gospodarzy razem, — myśmy to sami myśleli sobie, ale na to jest rada. Żebyś tylko panisko chciał posłuchać nas, a niewzgardził dobrém sercem.
— Wierzcie mi, że wam jestem najwdzięczniejszy za przywiązanie wasze.
— No, to i ofiarę przyjmcie, — odezwał się ochoczo i wesoło Fedko, po za siebie sięgając, i w obu rękach podniósł wielką czapkę barankową pełną różnéj monety, którą z pokłonem przed panem położył.
Pan Joachim cofnął się krok i łzy mu w oczach stanęły z rozczulenia, z uczucia, ale w twarzy jego widać było że mu ten dar był ciężki; poznał to Fedko i niedając słowa przemówić, sam począł.
— Ot tak, paneczku, gromada postanowiła, przyniosła i musicie to od niéj przyjąć... my chwała Bogu a dzięki wam mamy się dobrze, złożyliśmy co tam gdzie pleśnieć miało, a wcześnie wiemy, że u ciebie jakby komu zabrakło, to znajdzie jak w kieszeni. Więc nie sromajcie się przyjąć maleńkiego datku z dobrego serca od swojéj gromady i żeńcie się, a my za to na waszém weselisku wypijemy.
Długoby o tém pisać było, jak się pan Joachim wzdragał, jak na niego gromada nalegała, jak go całowali po rękach, póki rozpłakawszy się rzewnie, nie przyjął nareście tego daru, z wyraźném zastrzeżeniem że w jego ręku zostanie tylko jak depozyt i własność wioski. Wymogli też na nim słowo włościanie, że im przyrzekł o ożenieniu pomyśleć.
Ale zaprawdę wielki to frasunek przybył podżyłemu już myśliwcowi; w domu tak mu jakoś było dobrze, że choć wieczory zimowe u komina długie się nieraz wydały, swoboda dnia płaciła za nie. A potém, nie miałże poczciwego Jana nieodstępnego towarzysza, w kniei i w izbie, na ochoczą gawędę i usługę? Jan był godnym synem poczciwego tego ludu, sierotą ze wsi Starego do dworu wziętym z dzieciństwa, niegdyś dojeżdżaczem u ojca jeszcze pana Joachima, dziś piérwszym sługą, szafarzem, klucznicą, rządzcą, ekonomem, przyjacielem i doradzcą. Ale bo też na Jana spuścić się było możno — miał on swoje wady to prawda, a najpiérwszą z nich podobno że od kieliszka nie stronił i cokolwiek podchmielony potrzebował już ciągle mówić — za to poczciwe serce, gotowość do poświęceń niewyczerpanych w nim były skarbem. Oszczędnością ani ze swego ani z pańskiego nie zgrzeszył, tłukł wiele, psuł ogromnie, bo mimo siwego włosu był roztrzepany i gorączka jak młokos, ale ze szkody zrobiwszy ją w prostocie ducha piérwszy się uśmiechał, niedozwalając się połajać nawet, takto jakoś brał lekko. Wszystkie jego grzechy powszednie pochodziły z dobrego serca i nadzwyczajnéj żywości, a pan Joachim tak był do niego przywykł, że go zdaje się za wady jego więcéj jeszcze kochał niż za cnoty.
Po odejściu gromady, gdy gospodarz zamyślony wszedł do swojéj izdebki na któréj kominie palił się suty ogień trzaskający, Jan naturalnie zaraz się za nim wsunął i stanął u drzwi, bo częstując panów braci, trochę się już podchmielił i potrzebował gawędzić. Twarz jego połyskiwała rumieńcem, a oczy błyszczące jak węgle latały nieustannie szukając i przedmiotu do rozmowy i powodu do usługi. Nigdy tak usłużnym i tak tłukącym, rozlewającym, wywracającym nie był, jak w chwilach podobnych ożywienia. Ale pan Joachim siedział na krześle ze spuszczoną głową, zamyślony i nie zdawał się wcale skłonny do gawędki. Jan sprobował naprzód odchrząknąć, potém starł stół i wywrócił tylko jedno krzesło mimochodem, ale przywykły do podobnych burz pan, ani się ku niemu odwrócił nawet. To już było nie dowytrzymania, sługa ruszył ramionami i uczuł że potrzeba będzie samemu piérwsze przebić lody, począł więc z cicha bardzo, niby sam do siebie, nieznacznie jednak coraz głos podnosząc:
— Hm! hm! tak! tak! oho! patrzcie jacy mi rozumni, nie w ciemię ich bito! ho! ho! w swaty! słyszał! napatrzyli już nawet sami żonkę dla pana! tak mospanie, tak! Pilno im, pilno! Albożto już panu koniecznie tak się prędko żenić; coż to, czy pora minęła czy co? Zapewne, wprowadzić sobie biédę do domu, coby wszystko musiało być raz w raz w porządku i na swojém miejscu, zapewne, jeszcze tego braknie!
Pan Joachim się uśmiechnął.
— A prawda poczęści mój stary, czy to my nie znamy.
— Tak, tak, czy to my nie znamy — podchwycił żywiéj coraz sługa, głośno już, bo okrutnie język swierzbiał, — czy to my nieznamy, nie wiemy jak to bywa. — Ho! ho! pani w dom to choć wszystkim z domu. Alboż to już tak bardzo czas, toć ja panicza na ręku nosiłem, a ja se jeszcze myślę, że podstarzawszy to się będę mógł ożenić; a gdzież panicz odemnie młodszy.
— Jużbo tobie Janie, — odparł rozweselony myśliwiec — poczekawszy, może być zapoźno.
— A! z przeproszeniem panicza — urażony zawołał Jan, — tegom to się ja niespodziewał, panicz mnie przecie widzi codzień w kniei i w domu, jak tłukę zwierzynę...
— I talerze.
— No, to i talerze, ale zawsze taki i siła i ochota i krew jest; jak już nie zdużam a trzeba mnie będzie pielęgnować, no to się i ożenię. Gdzież jeszcze paniczowi do mnie!
— Ba! ba! a czwarty krzyżyk poczęty!
— No to coż, choćby i czwarty? wielka mi rzecz! a ja siódmy po cichu zacząłem i nikomu nic nie mówię; czy to się zaraz chwalić. Ja jak się ogolę mam czterdzieści kilka, a panicz w niedzielę na dwadzieścia pięć wygląda.
Joachim rozśmiał się serdecznie.
— Wybornyś mój Janie, ale prawdą a Bogiem, ja czuję że oni mają słuszność, — z cicha dorzucił — tylko mi się diable nie chce.
— A na coż to robić czego się nie chce? podchwycił sługa zrzucając nóż leżący na kominie i chwytając go w powietrzu całą dłonią, tak że się skaleczył do krwi — gromada o sobie myśli, a my o sobie: mogą poczekać.
— Oni mają słuszność, — z westchnieniem powtórzył Joachim — trzeba taki sprobować i do Sasowa pojechać.
Jan tylko głową pokiwał, załamał ręce i stanął jak wryty, nie takiego spodziewał się on wniosku.
— Ha! zresztą, — rzekł desperacko — wola pańska, co to do mnie należy! ale zobaczy pan co z tego będzie; już taką rzeczą wypadnie z polowaniem się pożegnać.
— Albożto... — chciał spytać żywo pan Joachim, ale ten mu przerwał z gwałtownością gaduły.
— Tak! tak! z polowaniem się pożegnać, żona nie da jegomości po naszemu hulać z kniei do kniei, z lasu na łąkę, z łąki na pole, z chartami, z gończemi, z wyżełkiem, trzeba będzie i koło swojéj przepióreczki posiedzieć; a przyjdą zaraz dzieci, przyjdzie za niemi oszczędność djabła warta, ja to wiém, wkrótce dla psów osypki zabraknie, charty poczną się nadto do hładyszek umizgać i kurczęta ściskać, gończe będą wyły po nocach, wyżły w sieni robić nieporządki, i skończy się na tém, że nasza dziatwa zmarnieje, a my podurniejem, ot i po wszystkiém.
Pan Joachim znowu się tylko rozśmiał.
— Śmiéj się pan, śmiej, — coraz rozgrzewając się bardziéj, wołał Jan — ale to nie śmiechem pachnie jak Bóg żywy, wszystko tak będzie jak ja panu mówię; obejrzy się pan zapoźno, po harapie, klamka zapadła, i trąb w kułak nieboże.
— Ale dałbyś pokój Janie, czyż to i żonaci nie polują.
— Co to za polowanie, proszę pana! polowanie na które trzeba pozwolenia u jejmości prosić. Już pan o świcie nie wyjedzie, żeby pani nie budzić, trąbka nie zagra koło dworu boby przestraszyła; wykradać się będziemy musieli jak złodzieje, a powróciwszy gdy się zziębnie, zmoknie, jeszcze i burę złapiemy na odegrzanie...
Jan tak się już rozgadał, że chodząc wywracał wszystko, i potoku słów jego niczém utamować nie było można, sądził nawet że przekonał, bo pan Joachim zamilkł, ale w kilka dni potém, oporządziwszy się jako tako, niespodzianie ruszył do Sasowa, co Jana do desperacyi doprowadziło.
W Sasowie mieszkali państwo Drohobyscy, oboje dobrze starzy już ludzie, mający młodziuchną córkę i syna tylko. Byli oni niegdyś majętni, teraz podupadli, dorabiali się powszedniego chleba starości w pocie czoła. Sam pan Stanisław zawołany gospodarz staréj daty, wedle prognostyków, kalendarza i notat dziadowskich prowadzący rolnictwo, niczém się prócz niego niezajmował, sama równie zabiegła gospodyni pomagała mu usilnie; dzieci ich wdrożone do tego życiem rodziców, razem z niemi chodziły od młodu około uczciwego dorobku; dom był co się nazywa gospodarski. Nie było tam krzywdy ludzkiéj, ale niedziela jedna ledwie na spoczynek zostawała, tak się nieustannie krzątano. W niedzielę jechano na mszę świętą i w sąsiedztwo, przyjmowano kogo Bóg dał, i bawiono się zahorowanym spoczynkiem; w inne dni nikt ich nie zobaczył. Stary, już siwy, krzepki i zawiędły mężczyzna atletycznéj postawy, cały dzionek był na szkapie, syn w drugiéj stronie; matka w białym czepcu i cycowym przyodziewku pilnowała dziewcząt swoich, córka wyręczała ją w pracy. Wśród takiego życia nie było czasu na złe myśli nawet, a przytém bogobojne staroświeckie wychowanie zaród ich nawet zniszczyło. Jegomość był prosty człowiek ale serca wielkiego, nie uczony, przecież obowiązki swe znał dobrze, prawa liznął w praktyce, łaciny zaczerpnął w szkole w Przemyślu, polityki wyuczyły go rodzinne podania, a gospodarki praca własna. Nie był to statysta ani gębacz, ale też między ludźmi miał się z czém odezwać, i choć nie wiele mówił, było czego posłuchać. Jejmość długiém nierozerwaném życiem ze swoim poczciwym Stasiem, zupełnie się na jego sposób wykształciła; były to rzec można nie dwa odrębne indywidua, ale jeden na dwoje rozdzielony człowiek. Rozumieli się skinieniem, jedną mieli wolę, jedne myśli, jedne upodobania i charaktery; ta zgodność ich w inném rodzaju życia próżniaczego mogłaby była sprowadzić za sobą znużenie i obrzydzić ich wzajemnie; ale w pracowitym zawodzie Drohobyskich, ściśléj tylko łączyła.
Wesołość niczém nie zamącona, spokój nie zrównany i słodycz odróżniały nieco panią Kunegundę od surowszego, często smutnego i łatwo niepokojącego się męża, który zbyt czując i biorąc do serca każdy kłopot gospodarski, chmurzył się i gniewał. Naówczas Kunusia wziąwszy się w boki, przychodziła do niego raźnie z perswazją tak zręczną a nienatarczywą, że zawsze potrafiła go powoli potakując mu z początku, mitygując potem, rozweselić i udobruchać.
Takich rodziców dzieci musiały wyrosnąć na ich podobieństwo; syn Paweł trochę się w szkołach poduczywszy rychło z nich ojcu pomagać powrócił i kula w kulę wyrabiał się na jegomości; córka która nigdzie nie postała tylko w domu, była odmłodzonym obrazem wesołéj, poczciwiéj i pracowitéj Kunusi. Ojciec, który ją też szczególniéj kochał, spoglądał na nią czasami i mówił: — Waćpanny wyglądacie przy sobie jak rodzone siostry!
Ale stary pochlebiał, bo jego Kunusia choć rzeźwa i rumiana, dobrze już była podtuptana, i kiedy go posłyszała mówiącego tak w wesołéj chwili, zawsze mu śmiejąc się odpowiadała.
— Ale! ale! podobneśmy, podobne jak świeża gruszka do suszonéj!
I mówiąc to całowała Marję w czoło.
Marja była ulubienicą i pieszczotą wszystkich; rzadkobo kogo Bóg tak jak ją obdarza. Miała tę piękność Polki, któréj na świecie nie wyrówna żadna, piękność pełną wyrazu, poważną i wesołą razem, w któréj się rozum z uczuciem do równowagi układa, miała wdzięk niezrównany, wejrzenia, ruchu, uśmiechu, głosu i słowa, podnoszący do ideału, miała serce złote i jasne pojęcie o świecie wyczerpane z poznania obowiązków chrześcijańskich. Ani nadto surowa, ani nazbyt płocha; łączyła dostojność niewiasty z urokiem dziecięcia, a znać było że z swobodnego swego kątka młodości już poglądała na życie któremu była przeznaczoną. Modlitwa, praca, trochę niewinnych marzeń, trochę dziecinnej prostotą zabawy, składały się na dni jéj teraźniejsze, i nie tęskniła za zmianą losu, bo wszędzie widziała obowiązki przedewszystkiém, które mogą się stać roskoszą dla poczciwych, ale nigdy gorącéj nie obudzają żądzy, zwłaszcza w młodém sercu potrzebującém swobody, by się rozrosnąć i ukrzepić dla przyszłości.
Dom w Sasowie był sobie szlachecki, nie zatruł go pański zbytek i wymysły nowych potrzeb życia, gdy w istocie życie tak małem się obejść może! Nic tu nie było dla oka krom kilku starych pamiątek, nic dla pieszczoty ciała, co wypieszczone, nie nowych władz do szczęścia, ale nowych tylko środków dręczenia się, nabywa; nic dla pokazu przed ludźmi i pochwalenia się im fałszywym dostatkiem. A byłato wszakże zamożność w pocie czoła zdobyta, owoc życia całego, Sasów z długów się oczyszczał dla syna, i piękny posażek zbierał dla córki. Już i rodzice wieczorami posiadawszy na kuferkach, szeptali nie raz spoglądając na Marją, że czas by ją wydać za mąż, ale się nikt jeszcze do ich serca nie trafiał, nikt do serca Marji, swobodnéj, wesołéj i niepragnącéj więcéj nad to co miała. Mało też kto bywał u państwa Drohobyskich; sąsiedztwo nie było liczne, i wszyscy wiedzieli że się w Sasowie szumno zabawić nie można. Na marjasza wieczorem przyjeżdżał czasem proboszcz, czasem zakonnik z Podkamienia, na imieniny przywlekło się kilku starych przyjaciół, a we święta większe i któś z dalszych krewnych; ale odwiedziny były krótkie i nic ich nie odznaczało od dni powszednich, tylko większy trochę zakręt w domu, dla którego były niezwyczajnością.
Z panem Joachimem i rodzicami jego znał się jeszcze pan Drohobyski oddawna, ale nie widywali się też często, bo lata upływały, a ledwie się czasem spotkali w miasteczku lub uścisnęli we drzwiach kościołka.
Zadziwił się niepomału szlachcic, gdy jednéj niedzieli, w nowiuteńkiém ubraniu jak z igły, czwórką dzielnych domowych szpaków zajechał pan Joachim. Gospodarz w piérwszéj chwili trochę zdumiony, prędko się rozruszał i najgościnniéj przyjął sąsiada. Wyszła zaraz i wesoła jejmość z mnóstwem dykteryjek, któremi zwykła była ożywiać rozmowę, pan Paweł i Marja. Nadjechał jakoś wkrótce i proboszcz, a rozmowa bardzo się ożywiła przy kawie poobiedniéj.
Nie uszło to oka matki, że pan Joachim coraz to na Marją spójrzał z intencyą; ośmielił się nawet niezważając na jéj nadzwyczajny rumieniec, przemówić do niéj słów kilka.
Odwiedziny poszły składnie i dobrze; wszyscy się rozstali radzi z siebie i z myślą spokojną. O zmierzchu pożegnał gość chętnych swych gospodarzy, wymawiających mu długie zapomnienie i proszących go, by ich częściéj odwiedzał; a po odejściu syna i córki, pan Stanisław z żoną szepnęli do siebie.
— To niedarmo!
— Jakbyś mnie jejmość z ust wyjęła; i mnie się to zdaje że nie bez myśli. Jak uważasz, czy mu się też Marja podobała?
— Raz w raz na nią spoglądał.
— Tak! tak! i podobno nie bez projektu!
— A coż, jakby się to jegomości wydawało?
— Ba! czemuż nie! Nicbym doprawdy przeciwko temu nie miał; uczciwych rodziców, ludzie rządni. Stare, wieś co się zowie, ryby, grzyby i chleb jest; długów nie mają, sióstr, braci ani krewnych, substancya piękna, on człowiek stateczny; tylko do licha słyszę zagorzały myśliwy.
— O! o! alboż to co tak bardzo złego?
— Alebo widzisz asindźka i to pasja — odrzekł pan Stanisław gładząc wąsa — a pasja każda prowadzi daleko daléj niżeli przewidzieć można, jak koń unoszący, który czy w wodę, czy w przepaść, czy na ścianę zaniesie, nikt nieodgadnie. Widzi mi się żem kiedyś słyszał o takich u nas, co za sforę ogarów gotowi byli dać wioskę. Żonie z takim niewygodnie.
— Ale czyżby się to powoli przez przywiązanie żony niemogło odmienić? — spytała pani Stanisławowa. — Sam jeden, cóż ma robić, żonaby mu nie dała tak raz w raz po lasach się włóczyć.
— Oj! moja Kunusiu, ciężkieżbo to zadanie, żonie męża przerabiać, lepiéj dostać gotowego.
Rozśmiała się żona wedle swego zwyczaju, ale odparła zaraz, niedozwalając by w umyśle męża gnieździło się uprzedzenie przeciwko panu Joachimowi.
— Będzie to jakoś przy pomocy Boskiéj... jeśli sądzono im, i nie najgorzéj widzi mi się byłoby, gdyby się to skleiło. Ale dajmy pokój przed czasem głowę łamać.
— I to racya, — odezwał się pan Stanisław — poczekajmy z turbacyą żeby było czego.
Tymczasem pan Joachim jechał do domu niesiony czwórką szpaków swoich, które woźnica po stacyi przed gankiem w Sasowie teraz z całych sił trzymać musiał tak mu się rwały; jechał i niewidział nic co się w koło niego działo, bo się zaraz w ulicy od dworu wiodącéj tak zadumał, jak mu się przedtém nigdy nietrafiało. Marzył on całą drogę aż do ganku w Starem, a podróż mignęła mu tak szybko że się niepomału zadziwił ujrzawszy światło i usłyszawszy głos Jana nad uchem. Ocknął się niemal przerażony, spójrzał na konie i nic nie rzekłszy do ludzi, co było przeciwko zwyczajowi, nie pogłaskawszy nawet Pokaża, wyżła swego, wszedł zadumany jeszcze do swojéj sypialni.
Jan który zapobiedz nie potrafił tym odwiedzinom choć się ich lękał, rad był zbadać jakie wrażenie zrobiły na panu; postrzegł zadumanie niezwykłe, niepodobało mu się milczenie uparte, postanowił koniecznie panicza rozruszać i do wynurzenia się skłonić. Że wieczór był chłodny, pobiegł naprzód po wódkę; uderzył się kilka razy o drzwi na których klamki nie trafiał, zawadził o cztery piece stojące na drodze, kułakując je za to, skręcił dwa zamki z wielkiego pośpiechu i wyklął je jak był przywykł wyklinać psy i konie, to jest: żeby was wilcy pojadły! nareście dostał się do apteczki stłukł jeden butel, a z drugim powrócił.
Myślał że otwierając flaszę, otworzy rozmowę, ale pan Joachim odezwał się tylko: — Postaw — i wyciągnął się na łóżku.
Jan dorzucił na kominek polano, poustawiał nieszczęśliwe krzesła którym kości gruchotał, starł stoły wszystkie, wymiótł śmiecie po drewkach, raz w raz oglądając się na panicza, a widząc że ten milczy uparcie, spytał sam na ostatek.
— Czy tylko panicz nie chory?
— Nie mój Janie, nic mi nie jest!
— Ale cośbo pan nie swój?
— Owszem, tylkom się trochę zmęczył, bryczki nie lubię, wolę konia.
Ani się nic dopytać! Jana rozpacz i niecierpliwość, o którą mu było nie trudno, porywały; wypadało mu wyjść, szukał powodu do zostania i wściekle porządkował znowu co tylko mu się nadarzało wywracając, łamiąc i sztukując zaraz najnaiwniéj z poruszeniem ramion, które zdawało się winę przypisywać sprzętom, nie obejściu się z niemi. Jan w takich razach nigdy nie był winien; zawsze piec, drzwi, krzesło, stół, jedynie pokutowały, bo je łajał jeszcze.
Pan Joachim niezważając na ten łomot, poglądał w komin i milczał. Przetrwawszy tak długą chwilę, sługa nie myślał więcéj czekać i szturmem postanowił zdobyć potrzebną wiadomość.
— A cóż, rzekł, pan znalazł Drohobyskich w Sasowie?
— Znalazłem ich.
— Gdyby też wolno było spytać?
— O co?
— O juściż, — uśmiéchnął się Jan figlarnie, oczki żywe mrużąc i trąc z niecierpliwości czuprynę zawsze najeżoną — juściż, jak się tam spodobało?
— Bardzo! — rzekł lakonicznie Joachim i uciął.
Jan tupnął nogą i palce sobie zagryzł.
— A panna, proszę pana?
— Piękna panna.
— Ta! piękna! piękna! każda z nich piękna póki za mąż nie pójdzie, ale to gaśnie pręciuteńko...
Pan Joachim rozśmiał się, a Jan nabrał zaraz większéj śmiałości, widząc że jego opozycya uśmiech tylko wywołała, i począł głośniéj a żywiéj:
— Niechże mnie pan złaski swéj powie, swojemu staremu słudze... to uż taki będziemy mieli sobie panią, czy co?
— Alboż ja wiém! czyż mogę przewidzieć czy ja się jéj podobam, czy oni mnie zechcą?
Jan podniósł głowę, pokiwał się, uderzył się po bokach i zawołał:
— Ale! ale! nie chcieliby! Podoba im się i panicz, podoba im się i Stare! Zapewne, zapewne! O! co z téj strony można być spokojnym, oddadzą ten klejnot z pocałowaniem rączek, to jasne jak słońce, byleś pan mrugnął tylko. Ale posłuchajno pan starego swego Jana; ej! dobrze się rozpatrz i namyśl, bo to dalibóg na całe życie... to nie bagatel, nie zabawka, niech się panicz pomiarkuje. Do domu sobie kłopotu naprowadzić bardzo łatwo; pozbyć go się potém nie można. Co ja, to Drohobyskich nie lubię, skąpe to, gołe być musi, i żaden z nich nie poluje; podobno pan Paweł, ale to tylko z chartami, i charty gałgany, gnój wozić za naszemi! Z jednym Dolotem wszystkiebym w kamysz zapędził.
Prawił Jan długo, od chartów do panny i od panny do myślistwa przeskakując, macał swego panicza z różnych stron i wyszedł ze spuszczoną głową wódkę odnosząc, tak tęskny, że w przedpokoju dwa razy się jej na pokrzepienie musiał napić. Serce jego przeczuwało, że to czego się najbardziéj lękał, spełnić się musi.
Jakoż w kilka miesięcy potém, stały beczki smolne wzdłuż drogi i stawu od lasu do dworu poustawiane z obu stron; dwór w Starem był rzęsisto oświecony cały, a we wrotach wioski, gromada oczekiwała przybycia państwa młodych. Zdala już słychać było wesoły, raźny tentent koni, które wiozły nowożeńców i dzwonki uprzęży wołyńskiéj i klaskanie z batów i hukanie podchmielonych gości. Starzy wieśniacy poglądali z żywą niecierpliwością ku lasowi, zkąd się im miał ukazać powóz weselny, a Fedko Gruzda piérwszy swat w nowiuteńkiéj siwéj świcie, podpasany czerwonym pasem, z pięknym kapturem na plecach wzorzysto wyszywanym, z ogromną czapką baranią w ręku, trzymał świeżuteńki bochenek chleba uwinięty w białe płótno, gotując się powitać swych państwa z darami zwykłemi: chlebem, solą i miodem. Obok na przykrytym stole w misie czerwonéj widać było plaster przepyszny i na szklannéj mniejszéj miseczce białéj soli kupkę; przy nim siedziała stara kobieta z kądzielą w ręku nałożoną lnem najpiękniejszym, przy życzeniach, mając starodawnym obrzędem wyprząść nić jak najdłuższą, symbol długiego gładko płynącego żywota.
Zwykle do tego wybierają najwprawniejszą we wsi prządkę, która w oczach nowożeńców z wielką zręcznością wyciągając szybko cienką i równą przędzę, i wskazując ją wesoło, kłania się, całe życzenie zamykając w wymównéj nici.
Rzadko się trafia, by kogo przyjeżdżającego z żoną do domu po raz piérwszy, przyjmowała gromada; zwyczaj też to już dziś mało komu znany, lecz niemniéj istniejący w tych kątkach, gdzie się z wielą innemi podaniami i ten obrządek przechowuje, po Wołyniu i Polesiu.
Cymbalista, skrzypak, basetlista, stroili instrumenta tymczasem chcąc co najpiękniéj popisać się z muzyką. Chłopcy powłazili na drzewa po nad drogą stojące, aby prędzéj ujrzeć i oznajmić o weselnym orszaku, nieustannemi ścigani pytaniami, odpowiadając na nie zwodniczo, lub zbywając dziewczęta dwuznacznemi słówkami.
Piękny był obraz uweselonéj wioski.
Nad stawem, nad gościńcem wijącym się przez parów, paliły się beczki smolne, odbijające się w wodach, oświecając drzewa i białe chaty na wzgórzu i żółty gościniec pokręcony w malownicze pasy ginące w dalekim zmierzchu... Wśród ciemnych lip zamczyska sześć okien dworu jaśniały wszystkie równo, drzwi nawet buchały światłem, a na nich czerniała jakaś postać tajemnicza, stojąca nieruchomie.
Na wałach w koło domu migały mniejsze przebiegające tu i ówdzie światełka; we wsi gwar, śmiechy i pobrzękiwania muzyki, słychać było wśród szumu sadów gwarzących z wiatrem wieczora i warkotu młyńskiego koła, które na nic niezważając gdérało. Księżyc blizki pełni srebrzyste swe promienie mięszał z blaskami ogniów i resztę krajobrazu odkrywał oczom, zdzierając z niego zasłonę nocy.
Ale któżto tam wśród powszechnego wesela, duma na progu dworu stojąc jak wryty, ze zwisłą głową, z rękoma załamanemi, z ponurą twarzą i nastrzępionym wąsem, jakby niedzielił radości wszystkich, jakby się nią właśnie zatruwał? Stary to Jan stanął tak, zadumał się, i aż łza pociekła mu po zmarszczonéj twarzy; usłyszał już zdaleka turkot powozów, serce mu zabiło jak dziecku i tak mówił do siebie:
— Czegom się bał, tegom się nie ubał! Ha! musiał się on taki ożenić! ale Bóg-że to wie co nam wiozą do domu, biedę czy szczęście? Gdybyto odgadnąć, możebym się z drugiemi cieszył. To pewna że się nasze dobre, spokojne, kawalerskie czasy nie powrócą; kiedy tak, to i mnie będzie czas poszukać sobie jakiéj flondry... jednakże kości łamią. Ot! jaka śliczna jesień, jaka perlista rosa, a djabła tam on się jutro rano da zbudzić do kniei, choć pieskiby zagrały! oj! zagrały! A co jemu teraz psy; już nam teraz nie o tém myśleć, będziemy i my podobno na dwóch łapkach przed jejmością tańcowali! Mówią, że stara Drohobyska męża za nos wodzi, bodaj żeby i u nas tego nie było, bo to idzie rodem, a mój taki miękki, że go na włosku prowadzić można... I jeszcze się kocha, zrobi z niego co zechce. Byle mu choć raz w tydzień pozwoliła zajrzeć do kniei, bo to niebożątko uschnie z tęsknoty, nie daj Boże!
Kiedy stary Jan tak gaworzy sam z sobą, wesele nadjeżdża do kołowrotu wioski, i w nim zatrzymuje się chwilę; Fedko podał czerwono zapieczoną bułkę chleba uwinioną w nowy rańtuch biały, z nizkim pokłonem, z przemową od serca gromady; prządka wysnuła nić, ale nikt nie widział, że mimo zręczności Horszyny najsławniejszéj w swéj sztuce z całéj wioski, mimo jéj dobréj woli, prorocze pasmo zadrżało i rozerwało się w jéj rękach.
Są niepojęte oznajmienia przyszłości, wolno niedowiarkom co świata cudów widzieć nie chcą, zaprzeczyć im i złożyć je na przypadki; my je uznajem, bośmy przywykli szanować nawet stare przesądy... Może to błąd, ale i ten z innemi wypływa z przywiązania do wszystkiego co swoje.
Tymczasem państwo młodzi pędzili ku dworowi, a za niemi w tumanach kurzu szły bryczki i wózki panów sąsiadów i gości; Jan wciąż jeszcze stał w ganku, aż gdy się turkot przybliżył, ustąpił nieco w cień i z zaognioném od ciekawości okiem pozostał za słupem ukryty.
Kiedy drżąca od wzruszenia, oblana rumieńcem, ze łzą w oku, Marja modląc się po cichu stanęła nogą na próg nowego swego domostwa, sługa z przestrachem na nią spójrzał, i mimo uprzedzenia, mimo żalu nie wydała mu się tak straszną, tak przerażającą jak ją sobie wyobrażał; wzruszony także postąpił nieco mimowolnie, a pan Joachim go zobaczył.
— A chodźżeno tu Janie, niech cię z moją żoną zapoznam, — rzekł wesoło — Marysiu, to nasz poczciwy Jan, wierny sługa moich rodziców, i mój piastun i przyjaciel.
Marja odwróciła się z uśmiechem serdecznym, i kłaniającemu się do nóg, cicho powiedziała:
— Proszęż i mnie trochę kochać panie Janie, jakeś kochał mego męża, będę się starała na to zasłużyć.
Jan ni z tego ni z owego, zawsze do wszystkiego prędki, rozpłakał się rykiem i pocałował aż w nogę młodą panią swoją, tak mu do duszy przemówiła, a z wielkiéj nagle obudzonéj ochoty służenia jéj, wleciał potém zaraz do domu za państwem i nogą przewrócił cały kosz stojących w kącie butelek.
Gwar gości i muzyka, śmiechy i wiwaty zagłuszyły brzęk tłukących się flasz, na które pogardliwie tylko spójrzał Jan, ruszył ramionami i przez zęby stęknął:
— Oto głupie!
Nie zważając na sączące się wino, poszedł daléj potrzęsając głową, i wciąż mruczał do siebie: — Ona sama będzie z nami polowała, ja ją nauczę! będzie polowała! mówię że będzie, i wszystko tak się pociągnie jak było dawniéj... co daj Boże.