Łowy królewskie/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Rycerze Niebokręgu.

W pałacu Alkantara znajdowała się obszerna sala, w któréj za panowania Jana IV-go odbywały się narady i posiedzenia ministrów, oraz rady dwudziestu czterech. Od czasu rejencyi, zgromadzenia te odbywały się pod prezydencyą królowéj pałacu Xabregas; sala zaś, o któréj mowa, na inny cel obróconą została. Służyła ona do uroczystych a zarazem błazeńskich posiedzeń rycerzy, Niebokręgu.
— Nie wiadomy jest powód ustanowienia téj osobliwszéj milicyi; do któréj najeżał król, jego dwór i wszyscy żołnierze królewskiéj gwardyi. Pobór do niéj musiał się odbywać w tajemnicy i dla tego to Conti, czy téż inny który pochlebca nieszczęśliwego Alfonsa obmyślił, aby dla rozrywki króla, każdego nowego członka przyjmować z uroczystą teatralną pompą.
Niewzruszeni, to jest żołnierze piesi przyjmowani byli w obec swych towarzyszy; Fanfaroni, czyli jezdni nieinaczéj byli przyjmowani jak przy kompletném zgromadzeniu wszystkich członków. Nakoniec szlachta, z których każdy miał się całować z królem i powinien był miéć swojego chrzestnego ojca, była przyjmowaną w obec wyższego komitetu, składającego się z najznakomitszych członków stowarzyszenia i z deputacyi prostych rycerzy. Alfons z prawa był wielikiém mistrzem, lecz Conti istotnym był naczelnikiem téj licznéj bandy, która postrachem była mieszkańców Lizbony. Komandorami i znaczniejszemi dygnitarzami byli już to magnaci Portugalscy, którzy powodowani, miłością własną, albo też nie śmiejąc opierać się woli królewskiéj, przyjęli owe sromotne dostojeństwa, już też mieszczanie, wykierowani jak Vintimille, na szlachtę.
— Nie bez wstrętu postanowiliśmy dać naszym czytelnikom opis owéj bezwstydnéj parodyi, z rzeczy tak szlachetnéj i pięknéj saméj w sobie, jak jest rycerstwo; lecz opis ten jest niejako dopełnieniem obrazu Dworu Alfonsa Vigo posłuży także do objaśnienia niektórych ustępów naszego opowiadania.
Komedja rozpoczęła się w gabinecie Alfonsa. Za nadejściem nocy, w chwili gdy wnoszono świece, wszyscy dworacy razem, i jakby wspólném poruszeniem, pozrywali z piersi wszelkie oznaki dostojeństw jakie posiadali.. Sam Alfons zdjął z szyi wstęgę Chrystusa i order Złotego Runa, który mu przysłał jego grzeczny nieprzyjaciel stary Filip Hiszpański. Jeden z dworzan zarzucił mu na szyję łańcuch błyszczący drogiemi kamieniami, składający się z gwiazd o pięciu promieniach, połączonych z sobą półxiężycami.
Na ten sygnał, na wszystkich piersiach zajaśniała ozdoba w kształcie gwiazdy, nad którą znajdował się półxiężyc z podniesionemi do góry rogami. Herold, w nocnym uniformie królewskiéj straży, który opisaliśmy już na początku naszego opowiadania, wzniósł sztandar mający na błękitném polu godła rycerzy Niebokręgu i zawołał:
Panowie, kawalerowie Gwiazdy Półxięzyca, słońce jest zwyciężone. Świat cały teraz do nas należy!
— Jakże ci się to zdaje hrabio? zapytał pocichu król Castelmelhora który stał obok jego krzesła.
— Piękne widowisko i dowcipna bardzo allegorya najjaśniejszy Panie.
— Mój to wynalazek... Lecz to nic jeszcze, zobaczysz coś więcéj.
Mówiąc te słowa, król wstał. Ten politowania godzien monarcha, nie umiejący na tronie zachować przyzwoitej powagi, okazywał przy tych uroczystościach godność pełną przesady i śmieszności.
— Chociaż nie piérwszy to, ani setny już raz odnosiemy zwycieństwo nad naszym zuchwałym współzawodnikiem Słońcem, — wyrzekł z powagą; — jednakże cieszymy się niem szczerze. Skoro zaś teraz; świat cały do nas należy, starać się powinniśmy rządzić nim mądrze; dla tego to udamy się do sali nowych obrad.
Dworacy uszykowali się szeregiem. Alfons przeszedł pomiędzy nimi poważnie, wsparty na ramieniu Castelmelhora. Herold niósł przed nim sztandar. Na piérwszym stopniu schodów król zatrzymał się.
— Panowie, zawołał, czy kto z nie widział dzisiaj naszego kochanego Conti? Nikt nie odpowiedział. Bo mały hrabia, mówił daléj Alfons, doskonale zastępuje jego miejsce. Niech umrę jeżeli wiem, dla czego Vintimille nie kazał go dotąd zamordować....
— To zapomnienie może się jeszcze wynagrodzić, odezwał się w półgłośno młodszy Castor.
— Czy słyszałeś hrabio? To bardzo zabawnie. Na twojém miejscu, podziękowałbym panu de Castro za przestrogę.
Król zeszedł ze schodów i zatrzymał się przed salą narad, wtedy puścił rękę Castelmelhor‘a.
— Hrabio, rzekł, nasze ustawy nakazują ci pozostać za drzwiami. Skoro nadejdzie czas zostaniesz, wprowadzony. Alfons wraz z orszakiem oddalił się, Castelmelhor zaś pozostał nagle w zupełnéj ciemności, ponieważ drzwi sali narad zamknięto:
Młody hrabia, pomimowolnie uczuł obawę i serce jego silnie zabiło, gdy jakieś silne dłonie ścisnęły mu ręce, jakby kleszczami.
— Kłamco, zdrajco, nikczemniku! — rzekł jakiś głos, tak blizko od niego, że poczuł oddech na swéj twarzy.
Castelmelhor usiłował wydobyć się lecz nieznajomy był od niego silniejszym; powściągnął się, myśląc, iż może to jest jakaś próba, należąca do błazeńskiéj ceremonii, w któréj odgrywał rolę.
— Twój brat cierpi, — mówił daléj głos; — twoja matka płacze; ojciec twój widzi cię i przeklina... A bogactwa Inezy utracasz!
— Kto jesteś? — zawołał Castelmelhor strwożony.
— Ten sam, którego sztylet dotykał twojej piersi w gaiku Apolina. Dziś, jak i wówczas, twoje życie jest w mojem ręku, a nową zmazałeś się podłością, którą powinienbym ukarać...
Lecz nie drżyj, hrabio Castelmelhor. Dziś jak i wówczas daruję ci życie. Biedny szaleńcze! Zostałeś zdrajcą za wynagrodzenie, które ci wydarto, nim jeszcze je otrzymałeś.
— Niepododna!
— Dzisiaj, wieczorem, skoro dopełnisz już dzieła podłości; gdy gwiazda hańby zabłyśnie na twojej piersi, udaj się hrabio do domu ojców twoich, a dowiész się, czy kobieta, któréj bogactwa obudziły twoją chciwość jest jeszcze w twojéj mocy.
— Inès porwana? — zawołał don Ludwik ocierając zimny pot z czoła.
— Jeszcze nie, i mógłbyś ją jeszcze ocalić.
— Wprowadzić kandydata! — odezwał się w sali donośny głos herolda.
— Prędzéj! — zawołał Castelmelhor odpowiadaj. — Jakim sposobem ją uratować? Cóż mam czynić?
— Uciekaj ztąd... udaj się natychmiast do pałacu Souza....
— Otwórzcie drzwi! — zawołał herold.
— Jeszcze czas!.... Uchodź!
Castelmelhor wahał się.
Uchodź, nieszczęśliwy! — powtórzył Baltazar.
— Nie wiem.... — wyjąkał hrabia; — nie, mogę....
Klucz obrócił się w zamku i ogromne podwoje otwarły się na ościerz. Przedpokój zalany został światłem, Castelmelhor ujrzał obok siebie Baltazara, który wyprostowawszy się, wskazywał mu drzwi gestem pełnym pogardy.
— Idź, człowieku bez czci i wiary! — rzekł... kto inny czuwać będzie nad narzeczoną Vasconcellosa.
Trąby królewskiéj straży odezwały się, i dwóch rycerzy Niebokręgu weszło po hrabiego Castelmelhor, który udał się za niemi blady i przerażony tem co usłyszał. Baltazar wszedł także w kostiumie królewskiego Fanfarona. Ascanio, stojący w pierwszym rzędzie deputacyi rycerzy, powitał go protekcjonalnym kiwnięciem głowy.
Trudno sobie wystawić cóś wspanialszego jak sala, do której wprowadzono Castelmelhora. Alfons pomimo wielkiéj różnicy w obyczajach, miał niejakie podobieństwo do dobrego króla René d’Anjou. Gdyby nie źli doradzcy, którzy przez cały ciąg panowania otaczali go, byłby jeżeli nie wielkim ani nawet godnym szacunku monarchę, to jednym z tych dobrych słabych władzców, którym pomimo to, że ich gani, nieodmawia jednak historya sympatyi.
Alfons, tak jak i René, posiadał w wysokim stopniu wrodzone uczucie piękności artystycznéj. Protegował z zapałem miernych malarzy, którzy kwitnęli wówczas w Lizbonie, i okazał dosyć smaku przy odnowieniu starożytnych pomników Portugalskich. Muzyka jego, której nie nazywał jak inni krolowie swoją kaplicą, lecz balem, składała się z doskonałych artystów sprowadzonych wielkim kosztem z rozmaitych stron Europy. Nakoniec, ostatnia cecha podobieństwa, Alfons pisał także wiersze. Zdaje się zbytecznem dodać, że, lepiej by uczynił, gdyby się, wstrzymał od tego.
Cóżkolwiekbądź Alfons stawał się zupełnie innym człowiekiem, skoro szło o pokazanie artystycznego smaku. Zbyt lekkomyślny, aby miał rachować wydatki, rozrzucał złoto pełną ręką i dokonywał planów najkosztowniejszych.
Sala, w której zbierali się rycerzę Niebokręgu, zdawała się istotnie pałacem boga.. Nocy, Sklepienie wyobrażało niebo zasiane rozlicznemi gwiazdami; nad samym zaś tronem królewskim jaśniał w lekko oświeconém przezroczu, olbrzymi półxiężyc.
Godła towarzystwa błyszczały na obiciach z błękitnego axamitu; meble i kobierce nosiły też same ozdoby. Światło pięciu ogromnych pająków i mnóstwa świeczników odbijając się w tych wszystkich gwiazdach, raziło wzrok a nieprzywykłemu do podobnego widoku widzowi zdawało się, że jest przeniesiony w dziedzinę jakiego genjusza, którego potęga przechodzi ludzkie pojęcie.
W głębi, axamitna firanka ukrywała niszę, w której umieszczono jak by świętych jakich, posągi Wenery i Bachusa. Firanka ta tylko podczas szczególnych uroczystości mogła bydź otwieraną.
Alfons cieszył się przez czas niejaki zdumieniem Castelmelhora na widok takiego przepychu, następnie rozciągnąwszy się; w fotelu umieszczonym na wzniesieniu również obciągniętym axamitem zasianym gwiazdami, rzekł:
— Zbliż się, hrabio; uprzedziliśmy naszego kochanego Conti że sam ma być twoim chrzestnym ojcem.... lecz jakże jesteś blady!... Niezawodnie ten smarkacz zląkł się czego w przedpokoju, gdzieśmy go pozostawili bez światła...
Ogólny śmiech przyjął ten żarcik Alfonsa; Castelmelhor poczerwieniał ze złości, lecz nic nie odpowiedział.
Ale jak widzę, — mówił dalej król, — nasz kochany Vintimille zaczyna postępować po królewsku: każe nam czekać na siebie....Kto z was, panowie! chce go zastąpić?
Nikt nie ruszył się z miejsca; wszyscy obawiali się gniewu faworyta. Lecz skoro król powtórzył zapytanie, prosty rycerz wystąpił z szeregu Fanfaronów, i stanąwszy przed wzniesieniem, przynajmniéj ze dwanaście razy ukłonił się z nieporównaną powagą.
— Jeżeli Wasza Królewska Mość, raczysz pozwolić, rzekł kładąc kapelusz pod pachę to ja, jako przyjaciel od serca segnora Antoniego Conti de Vintimille z przyjemnością zastąpię jego miejsce.
— Jak się nazywasz, mój przyjacielu zapyta! król?
— Ascanio Macarone dell Acquamonda, Najjaśniejszy Panie, gotów służyć Waszej Królewskiej Mości, na lądzie na morzu i innych miejscach; tak przeciwko Maurom jako i przeciw Chrześcijanów, jak również gotów przebić się swą własną szpadą a to aby dowieść jednéj dziesięciotysiącznej części swego nie zachwianego i gorącego poświęcenia.
— Padewczyk wymówił cały okres jednym tchem.
— A to jakiś zabawny oryginał! rzekł Alfons; — wynagrodzi nam płaczliwą miną hrabiego.... No, Hrabio! czy przyjmujesz, tego człowieka za chrzestnego ojca?
— Jest-że on szlachcicem? — szepnął Castelmelhor.
— Niechaj moi szlachetni przodkowie przebaczą ci to zapytanie, don Ludwika de Souza! — zawołał Padewczyk, wznosząc oczy do nieba. — Mój to prapradziad wziął do niewoli króla Franciszka Igo w bitwie pod Pawią, brat zaś tego nieustraszonego rycerza był kawalerem Rodyjskim i ocalił życie wielkiemu ministrowi Filipowi de Villers o którym słyszał nie jeden z obecnych tu szlachetnych panów.
— Na honor! wybornie! zawołał król. — Powiedz mi, segnor Ascanio, czy nie jesteś czasem potomkiem pobożnego Eneasza i jego syna, który to samo co ty nosił imię?
— Myślałem nie raz nad tem Najjaśniejszy Panie, — odrzekł z powagą Macarone; — że pod tym względem istnieje wielka zmiana w tytułach naszéj rodziny. Istotnie zaś one nie sięgają daléj jak czasów Tarkwinijusza starego, piątego króla Rzymu. Jest to nieszczęście.... któremu trudno już zaradzić.
— No, hrabio, — rzekł Alfons; — w całem chrześciaństwie nie znajdziesz człowieka szlachetniéj urodzonego. Pocałuj go więc i zaczynajmy obrzęd.
Macarone odszedł natychmiast od stopni tronu, i postąpił ku hrabiemu starając się ile możności naśladować chód i ruchy elegantów wersalskich, których podziwiał na dworze francuzkim, gdzie istotnie, był lokajem jakiegoś magnata.
Nasz Padewczyk przepysznie był ubrany. Rąk nie widać mu prawie było wśród koronkowych mankietów, a niezmiernie długie pióro u kapelusza za każdym krokiem zamiatało posadzkę. Jego twarz jaśniała radością. Nadzieje uczynione mu przez Contiego zawróciły mu zupełnie głowę. Castelmelhor dumnie spojrzał na niego, a zobaczywszy junacką minę Włocha, pomimowoli odwrócił się z pogardą, lecz czując, że nie wypadało mu się już cofać, nadstawił policzka, z widoczném obrzydzeniem, które bardzo rozweseliło króla. Macarone pochylił się jak najgrzeczniéj i udzielił hrabiemu pocałowanie.
Castelmelhor podniósłszy oczy, mógł widziéć zdaleka spojrzenie Baltazara utkwione weń z wyrazem wzgardy i politowania.
Nieopowiadamy tu mnóstwa dziwacznych prób, przez które musiał przechodzić kandydat; nieprzytoczymy również długiéj i ojcowskiej mowy Alfonsa którą naturalnie zgromadzenie przyjęło z oklaskami.
Castelmelhor był jak na mękach, zimny pot wystąpił mu na czoło, to cierpiał nietylko z powodu poniżenia, na jakie był wystawiony w obec ludzi, z których żaden wyjąwszy króla nie był mu równym; ale nadto jeszcze z trwogą przypominał sobie słowa Baltazara wróżące, że na próżno wystawi się na poniżenie.
Przeciwnie Macarone, rad był z swojego obowiązku; nie przepuścił on hrabiemu ani jednéj formuły; a było ich bardzo wiele, gdyż ceremonia ta wymyśloną, jak to już wyżéj powiedzieliśmy, dla zabawienia Alfonsa parodijowała obrzędy i zwyczaje wszystkich tajnych zgromadzeń Niemiec, Anglii i Włoch, niemniéj jak starożytne podania rycerskie. Dodano do tego wszystkiego cokolwiek ćwiczeń, przypominających początek instytucji, to jest robienie bronią skakanie, zapasy ręczne i t. d. Czytelnik nie zapomniał, iż za zręczność w tych ćwiczeniach, Conti posiadł łaskę Alfonsa.
Castelmelhor zaczynał tracić już cierpliwość z trudnością ukrywając swój wstręt, gdy wypadek przyszedł mu w pomoc uwalniając go od ostatnich prób, śpiesznie przecisnął się Conti, wszedł do sali przez tłum, i zbliżył się ku tronowi.
— Wszystko idzie dobrze, — szepnął przechodząc do ucha Askania.
Potem, wszedłszy na stopnie wzniesienia, przyklęknął i wyrzekł po cichu kilka słów do króla.
Z początku Alfons przyjął go z surowem wejrzeniem lecz zdaje się że faworyt umiał w zadowalniający sposób wytłumaczyć swoją nieobecność, gdyż twarz Alfonsa wyjaśniła się.
— A więc wszystko przygotowałeś? — zapytał król, zacierając ręce.
— Pozwól sobie, Wasza królewska mość, powiedzieć kilka słów o mojém widzeniu się z królową — rzekł faworyt.
— Jutro, Vintimille, jutro powiesz mi o tém.... Dzisiaj myślmy o polowaniu... Czy będzie zwierzyna?
— Zwierzyna wytropiona, Najjaśniejszy Panie, i wiem już gdzie ją znaleść.
— Czy co dobrego?
— Najpiękniejsza dziewica z całéj Lizbony, perła Portugalii lecz trzeba się pośpieszyć.
— A więc bierz djabli ceremoniją. Hrabio! uwalniamy cię od puharu żarłoków królewskich, w którym się mieści sześć kwart francuzkich i od skoku przez szpadę, który tylko my na całym świecie dobrze wykonać umiemy. Zbliż się tu!
Castelmelhor wszedł na stopnie w towarzystwie Padewczyka, swego chrzestnego ojca. Alfons powstał i dał znak Contiemu ten rozsunął firankę o której mówiliśmy. Statuy Wenery i Bachusa mocno oświetlone, przedstawiły się oczom zgromadzonych.
— Hrabio! — rzekł król; — przysięgnij iż będziesz wiernym Wenerze i Bachusowi naszym ulubionym bóstwom.
— Przysięgam! — odpowiedział don Ludwik, siląc się na uśmiech.
— Przysięgnij, iż na zawsze zachowasz w tajemnicy to coś tu widział i słyszał.
— Przysięgam, — rzekł znowu don Ludwik.
— Przysięgnij, a to rzecz główna, iż nigdy nie dobędziesz szpady na obronę niewiasty ściganéj przez twych braci rycerzy Niebokręgu, chociażby ta niewiasta była twoją matką, żoną, lub narzeczoną!...
Conti spojrzał na nieszczęśliwego młodzieńca z szyderczym uśmiechem.
Castelmelhor cofnął się i milczał.
— Przysięgnij za niego, segnor Turnus, Volscens, czy jak się tam nazywasz zapomniałem twego heroicznego imienia.
Askanio pośpieszył ze złożeniem żądanéj przysięgi.
— Pisz, że przysiągł, — rzekł król do sekretarza, który spisywał protokół całéj téj błazeńskijé sceny.
Następnie, wziąwszy szpadę Askania, Alfons uderzył nią silnie po ramieniu hrabiego Castelmelhor i śmiejąc się na całe gardło zawołał:
— W imie djabła, Wenery i Bachusa pasuje cię hrabio na rycerza!... A teraz na łowy panowie!!
Trębacze zatrąbili odjezdnego i wszyscy, mając na czele króla wyruszyli.
Ascanio zbliżył się do Baltazara.
— Czas teraz działać, — rzekł — idź za mną i bądź gotów.
Baltazar milcząc udał się za nim: Castelmelhor pozostał na klęczkach przed wzniesieniem ogłuszony wszystkiem co widział i słyszał. Lecz kiedy ostatnie dźwięki trąb zamilkły, ocknął się jakby ze snu..
— Jakież dostojeństwa w świecie wynagrodzą mi tę hańbę!... — wyszeptał — Alfonsie! Alfonsie! Będę naprzód twoim faworytem, ale potem!...
Nie dokończył, lecz błyskawica która mignęła w jego oku, byłaby dla każdego dostatecznym tłomaczem jego myśli Castelmelhor niepojechał z królem na polowanie: kazał sobie osiodłać konia i popędził do pałacu Souza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Aleksander Chodecki.