Łowy królewskie/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łowy królewskie |
Wydawca | Adolf Krethlow |
Data wyd. | 1851-1954 |
Druk | Adolf Krethlow |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński, Aleksander Chodecki |
Tytuł orygin. | Les Chevaliers du firmament |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rozstaliśmy się z hrabiną de Castelmelhor w chwili, kiedy postanowiła błagać królowę o unieważnienie wyroku, który Simona de Vasconcellos na wygnanie skazywał — jak również o odwołanie rozkazu, zmuszającego Inezę de Cadawal do oddania ręki Ludwikowi de Castelmelhor.
Pomimo, że hrabina co wieczór jeździła do klasztoru, w którym mieszkała Ludwika de Guzman, w dniu tym przecież, zamiaru swego dokonać nie mogła. Czule ona kochała obudwóch synów, a myśl, że don Ludwik okrył się hańbą, zadała tak silny cios sercu, że nieszczęśliwa matka zachorowała.
Przez całą noc, dręczyły hrabinę czarne myśli. Widzenie się z królową, które początkowo za jedyny uważała ratunek, teraz ją przestraszało. Donna Ludwika tak namiętnie kochała swego starszego syna, króla! Nic nie wiedziała o jego postępowaniu! Miałażby tedy ona, Ximena, przyjaciółka i powiernica swéj królowéj, zakłócić nagle jéj spokojność i zatruć jej dni ostatnie?
Ta myśl pomnażała boleść hrabinéj. Z drugiéj strony, któż prócz królowéj, może stawić czoło królowi? Niewiedząc czego się chwycić hrabina trzęsła głową. Jéj obawa o Simona, pomimo że Baltazar zapewnił ją o bezpieczném jego schronieniu co chwila wzrastała.
Już świtać zaczynało, a hrabina jeszcze niezmrużyła oka; w reszcie goryczka ustąpiła i hrabina pomodliwszy się ze skruchę, postanowiła rzucić się do nóg królowéj, obiecując sobie nie dręczyć serca nieszczęśliwéj matki i o ile się da, uniewinniać przed nią Alfonsa.
Skoro nadszedł czas, w którym zwykle jeździła do klasztoru Matki Boskiéj — wstała i niezważając na swą słabość, wsiadła do karety z Donną Inezą.
Zazwyczaj Donnę Ximenę, wprowadzono do królowéj natychmiast za jéj przybyciem, dzisiaj przecież damy służbowe wejścia jéj wzbroniły. Królowa już blizko od dwóch godzin rozmawiała z dwoma swemi zaufanemi doradzcami i posłem Alfonsa. Hrabina usiadła w przedpokoju królowéj i czekała końca narady.
Posłem ze strony króla był Antoni Conti de Vintimille! wpisał on na blankiet w ręczony mu przez Alfonsa co sam chciał, i przybył oznajmić wdowie po Janie IV, że król, przyszedłszy już do pełnoletności, sam chce panować i domaga się, ażeby matka zrzekła się uroczyście władzy, oddając mu koronę i pieczęć państwa, według przyjętych form, a to w obecności Grandów Portugalskich.
Królowa przeczytawszy żądanie syna, zdumiała z początku; lecz wkrótce radość wstąpiła w jéj serce. Już to dawno chciała ona zrzucić z siebie ciężar panowania i zupełnie poświęcić się Bogu. Jednakże w wypadku tak ważnym, sama nie chciała przyjąć na siebie całéj odpowiedzialności, i dla tego zawezwała do siebie Don Miguela de Mello de Torres swego spowiednika, i markiza Saldanha, którzy w podobnych razach zawsze byli jéj doradzcami.
Markiz de Saldanha, krewny i przyjaciel nieboszczyka hrabiego Castelmelhor, był-to starzec surowy i sprawiedliwy; lecz na jego umysł osłabiony latami, królowa nie wiele liczyć była powinna.
Don Miguel de Mello de Torres, przeciwnie, był to kapłan uczony i rozsądny; on razem z nieboszczykiem hrabią de Castelmelhor sprzeciwiał się zawarciu związku z Anglią i bardzo często w trudnych okolicznościach korzystnie pomagał Janowi IV.
Conti, po przybyciu doradzców, powtórzył na nowo żądania króla. Saldanha, oświadczył natychmiast, że wypada zadosyć uczynić żądaniom Alfonsa, który już ma prawo objąć ster rządu, według praw i ustaw portugalskich. Miguel de Meilo nie zgadzał się na to. Nie zaprzeczając Alfonsowi praw do objęcia władzy, prosił królowę ażeby zwołała Kortezy, któreby w tym ważnym wypadku rozstrzygnęły.
— Gdyby mi wolno było objawić swe zdanie w obecności Jej królewskiéj mości rzekł Conti — zwróciłbym tu uwagę, że przychylić się do zdania don Miguela, znaczy, wyzwać do boju wszystkie stronnictwa, rozdziérające Portugalją, i że sam Filip hiszpański innéj nie dałby rady.
— Sgénor Conti — gniewnie odpowiedział don Miguel — bywają wypadki; że rady nawet nienawistnego wroga, więcéj są warte od rad podłego przyjaciela. Gdyby na dworze Alfonsa VI było jedną osobą mniéj a mówię tu o tobie, Sénor, pewnie nie wąchałbym się radzie królowéj by jeszcze dziś złożyła swą władzę w ręce syna.
Conti wzgardliwie się uśmiechnął i chciał odpowiedziéć.
— Milcz, Ségnor! — zawołała królowa.
Donna Ludwika tyle miała w sobie królewskiéj godności, że faworyt zwiesiwszy głowę zamilkł natychmiast.
— Dziękuję ci markizie de Saldanha i tobie don Miguelu — mówiła daléj królowa — asze zdania są podzielone; lecz że w was równe pokładam zaufanie, muszę w tym razie trzymać się tego co mi własne poda natchnienie.
Królowa pewnym krokiem przeszła pokój i uklękła przed krucyfixem. Klęczała kilka minut; a powstawszy tak się ozwała:
— Don Miguelu de Mello de Torres, poruczam ci wezwać na jutro, na godzinę dwunastą, naszego syna infanta, ministrów państwa, radzców, gubernatorów zamków, fortec i miast, szlachtę, duchowieństwo, starszych zgromadzenia kupców i naczelników mieszczaństwa — w ogóle wszystkich znaczniejszych dygnitarzy, którzy się znajdują w Lizbonie. Przed zgromadzeniem tém, które jak to jest przepisaném przez nasze prawo na przypadek konieczności, uważaném być ma za kortezy objawiemy naszą wolę.
Królowa podała rękę, którą markiz ucałował z uszanowaniem. Don Miguel ukłonił się, skrzyżowawszy ręce na piersiach; potem wyszli razem z Contiem. Przechodząc przedpokój faworyt spostrzegł hrabinę i Inezę de Cadawal.
— Co za szczęśliwy dzień! — pomyślał Conti — Jutro Alfons będzie władzcą Portugalii, a ja będę władzcą Alfonsa; dzisiaj wieczorem zawładnę kobietę, która mnie wzniesie na najwyższy szczebel wielkości, i zarazem zemszczę się na tym łotrze hrabi Castelmelhor, który mi chce wydrzéć przyjaźń mego króla.... Co za szczęśliwy dzień!
Conti wsiadł w karetę i pojechał drogę Alkantarskę.
Hrabina jeszcze długo siedziała w przedpokoju, mając nadzieję, iż królowa przywołać ją rozkaże. Lecz Donna Ludwika modliła się i myślała tylko o tem co jéj czynić wypada. Wkrótce jedna z jéj kobiét przyszła oznajmić hrabinéj, że królowa tego wieczora już jéj nie przyjmie.
Gdy hrabina z Inezą wsiadły do karety, już wszędzie ognie były pogaszone. Zdala tylko dochodził jakiś hałas dziwny, niedoobjaśnienia: wrzawa ta oznaczała coś podobnego na polowanie bo czasami odzywały się rogi, lecz dźwięk ten znowu po chwili ucichał.
Dla tych co znali sposób życia Alfonsa, hałas ten byłby przepowiednia straszna i wiele znaczącą. Lecz ludzie exkortujacy hrabinę, tylko co przyjechali z zamku de Vasconcellos na wrzawę o ich uszy obijającą niezważali i wcale nie spieszyli do domu. Było ich dwunastu, konno zupełnie uzbrojonych, niespodziewali się, ażeby w stołecznym mieście, o tak wczesnéj godzinie mogło grozić akie niebezpieczeństwo.
Jednakże hałas szybko się przybliżał; już nawet było można słyszéć tentent koni. Na skręcie jednéj ulicy, jeźdźcy exkortujący hrabinę, spostrzegli nagle w odległości stu kroków, ze dwunastu rycerzy z pochodniami. W téj-że saméj chwili kilku przelęknionych mieszczan przebiegło obok karety, wołając:
— Ratujcie się!... to królewskie polowanie!...
Wyrazy te dla wszystkich były zrozumiałe. Orszak hrabinéj poznał niebezpieczeństwo i chciał się cofnąć; lecz już było zapóźno. Rycerze, spostrzegłszy karetę, zgasili pochodnie. W tym również czasie oddział piechotny królewskiéj straży ukazał się na przeciwnym końcu ulicy; tym sposobem kareta hrabinéj ze wszech stron zostaje otoczoną.
Piérwsze natarcie konnych fanfaronów zmieszało cokolwiek ludzi hrabinéj; lecz że orszak jéj składali starzy i waleczni żołnierze, dawni podkomendni nieboszczyka hrabiego de Castelmelhor: szybko się więc na nowo uszykowali. Obydwaj lokaje i woźnica zsiadłszy z kozła dobyli szpad broniąc przystępu do drzwiczek karety. Bój był zacięty, krwawy i mógł się pociągnąć długo, ponieważ ciemność sprzyjała mniejszej liczbie. Lecz wkrótce, na obu końcach ulicy, odgłosy trąb i rogów oznajmiły o przybyciu posiłków rycerzom królewskim.
Hrabina, zawsze odważna i nieustraszona wychyliła się przez drzwiczki.
— Co to znaczy? — zapytała.
— Polujemy! — odpowiedział niedaleko piskliwy głos Alfonsa VI.
— Nie wiecie na kogo napadacie! — zawołała Donna Ximena — jestem hrabina de Castelmelhor.
— Aha! — krzyknął król — hrabiątko nie powiedziało nam, że jest żonaty. To zdrada!... Huzia!.... Huzia!....
I walka wszczęła się na nowo; a pobudzały ją krzyki króla i dowódzców straży.
Kilku ludzi padło z orszaku hrabinéj; inni już się pomęczyli; kiedy nagle, człowiek olbrzymiego wzrostu, w kostjumie królewskiego fanfarona przedarł się przez tłum walczących wytrącił szpadę z ręki służącego, który bronił przystępu do karety i otworzył drzwiczki. Olbrzym zajrzał we wtnęrze karéty.
Donna Ineza z przestrachem rzuciła się w tył, nawet hrabina pomimowoli zadrżała.
— Która z was jest narzeczoną Simona de Vasconcellos? — zapytał olbrzym.
— Chciałżebyś porzucić córkę księcia Cadawal? — zawołała Donna Ximena.
— Dla czegóżby nie? — z zimną krwią odpowiedział królewski fanfaron.
Donnie Ximenie zdało się, że już gdzieś słyszała i głos ten i słowa; lecz w téj chwili przestrachu, nic nie przypominała dokładnie, i posunęła się naprzód, ażeby sobą zasłonić Inezę.
— Dla czegóżby nie, kiedy jéj już nie można innym uratować sposobem? — mówił daléj olbrzym.... Spieszmy się, niema ani chwili do stracenia, a ja tylko narzeczone Don Simona mogę uratować.
— Kto jesteś?
— Nie znasz Sénora mego nazwiska.... Posłałem ci list z dobrą radą; lekce ważyłaś ją, skoro tutaj jesteś... Zaklinam cię na twego syna... śpiesz się!
Nakoniec nocni łowcy zwyciężyli; drzwiczki z przeciwnéj strony karety otworzyły się.
— Gdzie jest nasz kochany Vintimiil? zawołał Alfons. — Trąbcie, trąbcie!.... Jak-że to jest zabawne!
— Moja córka! Moje biédne dziecię! — wołała hrabina w rozpaczy.
Silna ręka na bok ją odepchnęła. Ochłonąwszy z przestrachu już hrabina Inezy w w karecie nie znalazła.
Znowu zapalono pochodnie. Na około karéty słychać tylko było przekleństwa, krzyki, nawoływania i jęki. Hrabina rzuciła się ku drzwiczkom, szukając oczyma Inezy de Cadawal.
Otóż co zobaczyła:
W odległości najmniéj dwudziestu kroków, jakiś człowiek ogromnéj postaci, którego twarzy dojrzéć nie mogła, w jednym ręku trzymał Donnę Inezę, a w drugiej długą szpadę. Człowiek ten był otoczony tłumem ludzi, śmiejących się, krzyczących i starających się wydrzéć mu jego zdobycz.
— Panowie, zlitujcie się nademną! — wołała hrabina, załamując ręce — to Ineza, córka moja!... Zabijcie tego człowieka, który mi ją porwał! Lecz pośród zgiełku głosu jéj nikt słyszéć niemógł.
Tymczasem Baltazar, bo to był on jak mógł bronił swą zdobycz od natarczywość i towarzyszy. Czekał on chwili, aż się tłum zmniejszył. Hrabina z przestrachem spoglądała na tych ludzi, z których każdy oświetlony jaskrawym blaskiem pochodni, zdawał się bydź szatanem, czychającym na piękną Inezę. Jednakowoż hrabina jeszcze nie traciła nadziei.
— Król — myślała ona — król wkrótce przybędzie.
— Śliczna damo — ozwał się w tejże chwili Alfons z niecierpliwością stojący u drugich drzwiczek karéty — czyż nie zechcesz nam pokazać swego czarującego oblicza?
I przy tych słowach chciał ją wziąść za rękę.
— Precz! — zawołała Donna Ximena. Kto jesteś, że śmiesz dotykać się ręki wdowy po Janie de Souza?
— Tylko syn Jana IV. odpowiedział Alfons z ironiczną pokorą.
— Król! — wyszeptała hrabina z rozpaczą.
— Przepuśćcie królewską zwierzynę ryknął Baltazar i rzucił się naprzód.
Donna Ximena straciła z oczu Inezę.
— Porwali mi ją!... — jęczała Ato wszystko przez ciebie, przez ciebie Alfonsie.
Siły opuściły hrabinę razem ze zgaśnięciem ostatniego promyka nadziei. Donna Ximena zemdlała w karecie.
Straszne zamieszanie panowało na miejscu, gdzieśmy zostawili Baltazara. W saméj rzeczy, trębacz, widząc, że tłumy zamiast się zmniejszać, coraz się ścieśniają, zaczął działać stanowczo i krzyknął tak do nośnie, że go nawet sama hrabina usłyszała.
W téjże saméj chwili, wstrząsnąwszy ciężką szpadę, Baltazar rzucił się między tłum i przeciął go w kierunku prostéj linii tak, jak kula armatnia przecina młody a gęsty krzaczek.
Kiedy go kto zatrzymywał, natychmiast wołał.
— Przepuśćcie królewską zwierzynę!
I przy każdém podobném wykrzyknięciu, jego szpada opadała; przeszkoda niknęła.
Wkrótce znalazł się on w ciemnéj i wązkiéj uliczce. Przed nim nie było nikogo; lecz za nim szedł jakiś człowiek.
— Stój, zaczekaj na mnie, przyjaciela — wołał tenże — Rycerze Arjosta, mego boskiego ziomka, są dziećmy w porównaniu z tobą. O! przepłoszyłeś téż ich niezgorzéj mój towarzyszu.... Lecz zatrzymaj się przecie; niechaj wypocznę i naśmieję się dowoli.
Baltazar biegi daléj udając iż nie słyszy.
— Zatrzymajżeś się! — mówił znowu tamten — czyż nie poznajesz twego dobrego towarzysza Ascania Macarone, który ci obiecał dwadzieścia nowiuteńkich pistoli, i z niecierpliwością oczekuje chwili, kiedy ci będzie mógł je wyliczyć?.... Wstrzymaj się więc!
Baltazar nie zatrzymywał się, Askanio zaczął miéć go w podejrzeniu, gdyż jego dobry towarzysz biegł nie ku Alcantara, lecz ku dolnemu miastu. Podwoił więc usiłowań. Chociaż Baltazar był bardzo silnym, jednakowoż Ineza opóźniała jego ucieczkę, i Włoch wkrótce go dogonił.
— Zapewneś oszalał, mój dobry towarzyszu rzekł Ascanio stając przed Baltazarem tak, iż ten nie mógł ani na jeden krok posunąć się naprzód. — Zdaje się, że ta straszna walka pozbawiła cię rozsądku. No, zwróćże się, przecież jeszcze przed nami daleka droga do pałacu!
— A! pan idziesz do pałacu? z zimną krwią zapytał Baltazar, składając swój ciężar na kamieniu, by nieco odpocząć.
— Naturalnie, że do pałacu, i to z tobą, przyjacielu — odpowiedział Ascanio.
Ineza była zemdloną; lecz chłód kamienia, na którym ją złożył Baltazar, powrócił jéj przytomność.
— Matko.... Simonie!.... ratujcie mnie! — wyszeptała seńora.
— Uspokój się, senora rzekł Baltazar — jesteś teraz pod opieką najwierniejszego sługi Vasconcellos’a.
— Dziękuję ci.... dziękuję... wyszepnęła dziewica i znowu zamknęły się jéj oczy.
— Ten olbrzym jest prawdziwym skarbem! — pomyślał Ascanio — ma siłę herkulesa, i łże wcale niezgorzej odemnie.... No, chodźmy już — dodał głośno.
— Seńor Ascanio — odpowiedział Baltazar — nie idę z panem jedną drogą.
— Mniejsza oto, pójdę tą którą zechesz.... No, chodźmy!
— Ja razem z tobą nie pójdę, z tob!ą seńor.
— Zapewne żartujesz? — fuknął Ascanio.
— Żartuję rzadko, a nigdy uchowaj Boże, z ludzi pańskiego urodzenia. Słyszałeś pan com téj młodéj damie powiedział; a powiedziałem prawdę.
Ascanio zerknął zpodełba na Baltazara; zdawało mu się że ten nie podejrzewając o żaden podstęp, wcale się niema na baczności, więc zręcznie ująwszy sztylet, rzucił go prosto w serce trębacza. Na nieszczęście Padewczyka, Baltazar, pomimo swego powierzchownego roztargnienia, nie stracił an jednego jego ruchu; odskoczył na bok, a sztylet utkwił głęboko w dębowych podwojach sąsiedniego domu. Wprzód zaś nim Włoch uciec zdążył, Baltazar uczęstował jego głowę tęgim uderzeniem szpady; ogłuszony Ascanio padł na bruk.
Dokonawszy tego, Baltazar ciężar swój poniósł daléj.
Król jeszcze stał tam, gdzieśmy się z nim rozstali, obok karety hrabinéj. Zajrzawszy w głąb powozu, przekonał się, że hrabina była samą. Po upływie chwil kilku, Conti ze smutkiem doniósł królowi, że młodsza z dwóch dam zniknęła. Lecz pod tą fałszywą smutku powłoką, faworyt ukrywał radość, którą zaledwie mógł powściągnąć; bo pewnym był, że dziedziczka domu Cadawal w jego już teraz jest mocy. W saméj rzeczy, dla dopięcia tego celu, przedsięwziął stosowne środki i pomysł pięknego Padewskiego kawalera, według wszelkiego prawdopodobieństwa udać się był powinien. Na nieszczęście nikt ani pomyślał o Baltazarze.
— Mój kochany Vintimille — rzekł król ziéwając — zdaje mi się, że już nie umiész mnie bawić.
Wszystkie placówki rozstawione w zaułkach, zeszły się na wspólne stanowisko i Conti wtedy mógł widziéć jak wszyscy prawie uśmiechnęli się, usłyszawszy publicznie wygłoszone niezadowolnienie króla. Pocieszał się on jednak myślą o księstwie de Cadawal, o Inezie któréj już zapewne nie grozi żadne niebezpieczeństwo; bo wierny Ascanio śpiewa jéj pochwały Ina cześć możnego seńora de Vintimille, który przemocy z narażeniem własnego życia, wyrwał ją z rąk królewskich. Takie powiastki — mówił do siebie faworyt — zazwyczaj statecznie działają na serca młodziutkich dziewic.
— Już nie umiesz ułożyć nic zabawnego zaczął znów król — od wieków już niesłyszałem cię zaklinającego się na swych szlachetnych przodków; co było bardzo śmieszném.
— Wasza królewska mość masz prawo śmiać się ze swego najuniżeńszego sługi — odpowiedział Conti, ukrywając gniew — lecz moglibyśmy dalej polować?
Król ziewnął, co było strasznym symptomatem.
— Chcę spać! — zawołał Alfons — Jesteś dobrym sługą, Conti; lecz stajesz się nudnym....
To młode hrabiątko więcéj ma rozumu w małym palcu, niż ty w całém ciele.
— Najjaśniejszy Panie.... — zaczął Conti.
— Twoi szlachetni przodkowie nie byli bardzo szczodrymi w obdarowaniu cię mózgiem; twój brat Jan zdawał się być mądrzejszym od ciebie, a i on był strasznie głupi.... Idzi nie wracaj więcéj mój przyjacielu.
— Conti nizko się skłonił. Dworzanie, wąchający się między nienawiścią ku faworytowi i strachem, iżby król nie zapomniał jutro swego dzisiejszego rozkazu — utorowali ex faworytowi drogę, z zimną grzecznością.
— Jutro Alfons panować zacznie! — myślał Conti prawie w szaleństwie, powracając do siebie — a mnie wypędza.... Conti więc zbudował, to nie dla siebie.... lecz dla kogo innego!
— No! — zawołał król — przyprowadźcie mi zaraz tego małego hrabicza, choćby był na marach! Chcę go widziéć; on mnie bawi.... Ale, ale, ta dama co siedzi w karecie nie może być jego żoną, ponieważ wczoraj podpisałem pewne pozwolenie.... To zapewnie jego matka, panowie; odprowadźcież tedy hrabinę do domu z winnymi dla niej honorami, a następnie w naszém królewskiém imieniu poprosić jéj o przebaczenie.... Uczyńcie to przez wzgląd na tego małego hrabicza, który mógłby się gniéwać.... No! podajcie tu naszę lektykę, i daléj w drogę!