Łowy królewskie/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Wielkie czyny Lizbońskich mieszczan.

W komnacie pałacu Souzów, gdzie już wprowadziliśmy czytelnika — zeszli się hrabia de Castelmelhor i Simon de Vasconcellos. Simon czekał dzień cały na Baltazara. Widząc że ten nieprzybywa, nie mógł poskromić swéj niespokojności, i za nadejściem nocy, owinąwszy się płaszczem, poszedł do pałacu swéj matki. Przybywszy już hrabinéj nie zastał. Na stole leżała rozwinięta karteczka od Baltazara. Simon przeczytał ją.
Całą godzinę czekał, trawiony silnmé w zruszeniem. Nareszcie drzwi otworzyły się, Castelmelhor wszedł.
Był on blady, a jego błędne oczy zdradzały nieład w myślach. Zobaczywszy Simona, Ludwik cofnął się w tył, jak rażony piorunem.
— Tyś tutaj — wyszeptał hrabia.
— Uspokój się, don Ludwiku — odpowiedział Simon spokojnie — żadnych wyrzutów robić ci nie będę... Gdzie jest nasza matka? Gdzie Ineza?
— Mnie się o nich pytasz? zawołał Castelmelhor — W téj chwili dowiedziałem się, że Inezę porwano mi, a ciebie znajduję tutaj......
— Porwano! — powtórzył Vasconcellos.
— Więc to nie ty?......
— Bracie — rzekł Simon drżącym głosem — chciałeś mi wyrządzić wiele złego: Boże daj, żeby to złe nie spadło na głowę Donny Inezy!
— Dla czegóż tak myślisz?
— Oto list.... w nim radzą mojéj matce, ażeby przedsięwzięła środki ostrożności, strzegła Inezy, a przedewszystkimé nie wyjeżdżała z domu... Matka pojechała.... A ty sam dopiéro coś powiedział, że ją porwano!
— Ta wiadomość jest zapewne fałszywą.
— Jakiś nieznajomy, w upadlającym kostjumie królewskich fanfaronów....
— Jesteś zbyt surowym, Don Ludwiku — przerwał mu Vasconcellos.
I w téj chwili dotknął palcem gwiazdy, błyszczącej na piersi brata.
Castelmelhor zdarł ją i podeptał nogami. Simon potrząsł głową.
— Na drugi raz — rzekł — zdejmij ją piérw nim wejdziesz pod dach ojców naszych.... Lecz cóż ci powiedział ten nieznajomy?
— Powiedział mi.... lecz to nieprawda!... Ten człowiek jest moim nieprzyjacielem; chciał mnie wczoraj zamordować.... — A! — wyrzekł Simon, bacznie spoglądając na brata — ten człowiek chciał cię zamordować dla tego, żeś mu wydarł tajemnicę, przybrawszy nazwisko swego brata.
Don Ludwik milcząc spuścił oczy. — W saméj rzeczy, hrabio, ten człowiek jest twoim wrogiem — mówił duléj Vasconcellos — bo on uznał za podłość to, by brat mógł niweczyć szczęście swego bra ta chcąc tym sposobem sam się wynieść wyżéj. Lecz to co ci powiedział, jest prawdą; bo on kłamać nie umie.
— Więc Ineza jest zgubioną! — zawołał Castelmelhor.
Vasconcellos nieruchomy stał przed oknem; Don Ludwik szybko chodził po pokoju. Tak upłynął czas jakiś; już było bardzo późno, kiedy karéta zatrzymała się przed bramą pałacu. Braciom silniéj serca bić zaczęły.
Lecz pomimowolnie, wiedzeni jakimś dziwnym instynktem, podali sobie ręce i czekali ze strachem.
Wkrótce kroki dały się słyszéć w przedpokoju. Hrabina sama ukazała się na progu.
— A była do niepoznania, — na jéj nieruchomych i czerwonych oczach błyszczały jeszcze łzy: jéj twarz wyrażała okropną rozpacz. Hrabina nie równemi kroki przeszła przez pokój i uchwyciła za ręce obu synów, którzy się jéj o nic pytać nie śmieli.
— Dzięki Bogu! — wyrzekła hrabina drżącym głosem — że was widzę.... widzę obu! przecież jeszcze jesteś moim synem. Castelmelhorze; przebaczam ci! choć unurzałeś w błocie imie twego ojca, przebaczam ci!... Dwóch synów będzie dosyć dla pomszczenia zniewagi jaką mi wyrządzano.... O! wy mnie pomścicie, nie prawdaż?
— Pomścimy! — zawołali jednogłośnie bracia.
— Lecz mów matko, cóż ci się stało?
— Co mi się stało?... Ah! tak, trzeba w am opowiedziéć.... Dzieci! waszą matkę zelżono w obec gromady nędzników; zatrzymano jej karetę, zabito lub rozpędzono jej dworzan.... porwano jéj wychowankę...
— Inezę! — zawołał Vasconcellos — a więc to prawda!... Któż to uczynił? Kto śmiał to uczynić, matko?
— Wymieniłem swoje nazwisko.... sławą okryte nazwisko waszego ojca, dzieci! lecz nazwisko to zostało przyjęte ze śmiechem i urąganiem...:.
— Lecz któż to wszystko uczynił? — ryknął Simon, którego bladość stała się zatrważającą.
— Pytasz się, kto to uczynił?.... Alfons portugalski — zawołała hrabina silnym głosem i upadła osłabiona na ręce hrabiego Castelmelhor.
Na imię króla, Simon zakrył sobie twarz rękoma.
— Ojcze! wyjąkał głosem duszę rozdzierającym.
Lecz wściekłość wzięła górę nad wspomnieniem przysięgi i Simon jak szalony wybiegł z pokoju.
Tejże chwili, hrabina obejrzała się do koła z zadziwieniem, jakby z głębokiego snu ockniona.
— Gdzie pobiegł Simon? — zapytała Co ja wam powiedziałam? Co on zrobić zamierza.
Potem nagle powstawszy, dodała:
— Tak, przypominam sobie, ja wam wszystko opowiedziałam... Idź, idź.... Zatrzymaj go Ludwiku... On zamorduje Alfonsa!
Don Ludwik starał się ją zaspokoić.
Hrabina żałowała bardzo, gorączkowego pośpiechu, który zmusił ją do domagania się zemsty przeciw królowi; lecz uspokoiła się nieco gdy wspomniała na szlachetny charakter młodszego swego syna.
— Za podobne obrazy nienależy mścić się gwałtem — rzekła hrabina — moja zemsta już gotowa; nie splami jednak ona herbu Souza’ów, Gdy Vasconcellos wybiegł z pałacu, był cały w ogniu; jak szalony, pędził przez miasto sam nie wiedząc gdzie się udać. Słowa bez związku wyrywały się z jego ust, to groził królowi, to użalał się, nad losem Inezy. A miasto było puste i uspokojone. Piérwsza po północy już wybiła.
Simon biegł ciągle bez celu, nie myśląc o niczem.
Wkrótce zbliżył się cło krańców, przedmieścia Alcantara. W chwili gdy przechodził obok oberży Miguela Osorio, drzwi nagle roztworzyły się i liczne tłumy wylały się na ulicę.
Simon zatrzymał się i powiódł ręką po czole, jakby sobie coś chciał przypomniéć.
— Dzieci — ozwał się ktoś z tłumu — rozejdźmy się do domów jak można najciszéj. Do domów! do domów! — zawołało na raz kilka głosów.
— Ah! — krzyknęli inni młodsi i śmielsi — Czyż ci nie wstyd Kasprze Orta Vaz, czcigodny dziekanie cechu Lizbońskich garbarzy?... proponować ucieczkę wtenczas, kiedy już jesteśmy na pół drogi od nieprzyjaciela
Simon słuchał z chciwością, jego wzrok rozjaśniał się zwolna; przypomniał sobie wszystko!
Przypomniał sobie, że poprzedniego dnia wieczorem, wydał Baltazarowi rozkazy, na mocy których naczelnicy cyrkułów mieli zebrać niezadowolonych z bronią w ręku w Alcantarskiéj oberży. Zemsta więc zdawała się być dla niego możebną szybkę i straszną.
— Moje dzieci — zaczął znowu stary Caspar — przy dobrej sposobności nie jestem ja tchurzem; ale na cóż sobie tłuc na próżno głowę o mury oberży?... Gdzież nasz dowódzca?
— Oto jest! — zawołał Simon, rzucając się w tłumy.
— Możemy rzec z pewnością, że zjawienie się Simona na większéj części poczciwych mieszczan nie najlepsze uczyniło wrażenie; lecz za to podmajstrzowie i robotnicy krzyknęli z radości, kupcy i starsi cechów, byli zmuszeni iść za poruszeniem ogólném. Nawet stary Gaspar Orta Vaz, który codziennie mógł przejadać po pięć dukatów — wyprostował się i z dość wojowniczą miną wzniósł swą zardzewiałą halabardę na ramię.
— Co będzie to będzie! — mruczał — największe nieszczęście jakie nas spotkać może — to katar!
— Naprzód! — zawołał Simon.
Tłumy ruszyły.
— Czy pamiętasz, Diego — rzekł jakiś podmajstrzy do swego towarzysza tego ogromnego rzeźnika, który kiedyś w oberży radził zabić Alfonsa.
— Pamiętam, Marcinie — odrzekł Diego.
— Wiesz że to myśl wcale nie zła.
— Zupełnie dobra.
— Wszak to i dzisiaj było to djabelskie polowanie —.... bo słychać było trąby.
— I krzyki ofiar!
— I obelgi katów! Diego, Alfons musi być szalony.
— Szalony i zły.
Zdaje się, że go trzeba zabić.
— Tak.... trzeba!
— Trzeba! trzeba! — wołali wszyscy, którzy słyszeli tę rozmowę.
Postanowienie to lotem błyskawicy obiegło wszystkie tłumy.
Simon nie stracił ani jednego słowa z téj rozmowy; jego serce mocniej uderzać zaczęło na wspomnienie zemsty; a zemstą swą zajęty nie zaleca! nawet milczenia dwóm podmajstrzym, którzy cały tłum wzruszyli.
Tłum ten rozstawiony zatrzymał się przed zamkiem d’Alcantara. U bram nie było wart i można było słyszéć wesołe okrzyki biesiadujących rycerzy. W dzień polowania w zamku, według zwyczaju wyprawiano ucztę.
— Mieszczanie weszli pocichu.
Zbliżywszy się ku drzwiom, prowadzącym do mieszkania królewskiego, Simon odwrócił się do tłumu i rzekł:
— Wam pozostawiam faworyta i jego fanfaronów! Do mnie Alfons! należy.
— Simonie! — ozwał się groźnie jakiś robotnik — nie myśl czasem uratować króla!
— Uratować! — zawołał, Simoji i jego oczy zabłysły jakimś dziwnym ogniem.
— Twoją lub jego głowę! — wykrzyknęły tłumy.
Vasconcellos zniknął; drzwi zamknęły się za nim. Przeszedł on przez pusty pokój straży, następnie przedpokój, w którym także nikogo nie było: wszyscy bowiem udział w rozpuście przyjęli. Simon dobył szpady i wszedł do pokoju króla.
Zmęczony Alfons, znudziwszy się, opuścił współbiesiadników i do swéj udał się sypialni. Simon, wszedłszy, zastał go śpiącego. Przy łóżku paliła się lampa. Vasconcellos z gołą szpadą zbliżył się do króla, który na szelest kroków ocknął się.
— Ah! to ty, hrabczyku — rzekł kroi z uśmiechem. — Śniło mi się że byłem dobrym królem.... Jabym chciał być dobrym królem.
Na widok tego nieszczęśliwego, który me posiadał ani sił ani rozumu człowieka, gniew Vasconcellos’a rozprysnął się. Uczuł on na raz i litość i uszanowanie.
— Tyś ze szpadę? — zapytał przelękniony Alfons. — Po co trzymasz szpadę, hrabio?
— Nie jestem hrabię Castelmelhor — spokojnie odpowiedział Simon.
— Alfonsa! głowy Alfonsa! — wołały tłumy.
Szybki jak myśl, Vaseoncellos rzucił się ku drzwiom i zamknął je silnie.
— Czego oni tam tak wrzeszczę? — zawołał Alfons ze strachem. — Co to za głosy?... I ty nie jesteś hrabię Castelmelhor!
— Jestem, Simon de Vaseoncellos, ten sam, najjaśniejszy Panie, któregoś bez powodu skazał na wygnanie; któremuś znieważył matkę i porwał narzeczonę....
— Mój Boże — wyszeptał nieszczęśliwy młodzieniec — czyż istotnie ja to wszystko zrobiłem?... W ięc ty mnie zabijesz Vasconcellos’ie?
— Alfonsa! głowy Alfonsa! — wołał tłum zniecierpliwiony dobijaąęc się gwałtem do drzwi.
— Zlituj się nademną! Ah! zlituj się! — wyjąkał Alfons chowając się pod pościel.
— Vasconcellos wzniósł oczy do nieba, złożył ręce i wyrzekł imię swego ojca.
Wstań najjaśniejszy Panie! — rzekł do Alfonsa — umrę za ciebie, królu.
Alfons był posłusznym; wstał, drżąc cały; Vasconcellos przyciągnął go do drzwi i stanął przednim, zdobytą szpadą, gotów odeprzeć piérwsze natarcie.
Drzwi trzęsły się pod uderzeniami i już tylko co się rozleciéć miały. Tłum ryczał z niecierpliwości i gniewu, hałas wzmagał się co chwila. Nagle rozniósł się straszny krzyk.
— Oto on! oto nasz Samson! on wysadzi drzwi i zabije Alfonsa!
Nastąpiło chwilowe milczenie; potem straszny cios i zaraz drzwi z łoskotem wypadły.
— Niech żyje Baltazar! — ryknął tłum, rzucając się ku drzwiom.
— Do mnie! do mnie, Baltazarze! — wołał Vasconcellos, któremu na to imię zabłysła myśl nadziei.
I tejże saméj chwili stanął przed tłumem, zasłaniając sobą Alfonsa. Moment ten wielkiego niebezpieczeństwa przyprowadził Simona do szaleństwa, do zapomnienia o samym sobie; on czuł siłę do oparcia się tłumowi i zwyciężenia go. To téż piérwsi, którzy nań natarli padli pod razami jego szpady, a z ich trupów uformował się wał, za którym Simon silnie się trzymał.
Tłum cofnął się zdziwiony.
— Naprzód! naprzód! — wołano z tylnych szeregów.
Lecz przodkujący nie bardzo pośpieszali z wykonaniem tego rozkazu. Jednakowoż pomiarkowawszy, iż wstyd cofać się — przed jednym człowiekiem, znowu natarli, dziesięć szpad razem zagrażało Simonowi, który w jednéj chwili został okryty ranami.
— Do mnie, Baltazarze, do mnie! wołał młody bohatér.
Straszny zgiełk był powodem, iż trębacz nie mógł słyszeć pierwszego wezwania Vasconcellos’a, usiadłszy bowiem w pokoju straży z zimną krwią poglądał na swych towarzyszy. Lecz tym razem Baltazar usłyszawszy głos Simona rzucił się ku niemu i przybył w sam czas: gdyby nie on, Vasconcellos niewytrzymałby napadu.
— Precz! ryknął Baltazar.
I łącząc czyn ze słowami, odepchnął mieszczan odedrzwi.
Tłum rozwścieczony nie bardzo miał chęć wypuszczenia z rąk ofiary, lecz nadzwyczajna i wszystkim znajoma siła Baltazara wstrzymywała go.
— On nam obiecał głowę Alfonsa wołali tonem uczniów, wypowiadających posłuszeństwo swemu nauczycielowi.
— A na cóż wam się zda jego głowa? — zapytał Baltazar, głupowato się uśmiechając — przecież wiécie, że w niéj nic niéma.
Ten żarcik, doskonale zastosowany do słuchających, nawet najzaciętszych rozśmieszył; a że nikt nie chciał mierzyć się z Baltazarem — wszyscy więc, uznając tę chwilę za korzystną, radzi byli wejść w układy.
— Czyż przynajmniéj — rzekł Gaspar Orta Vaz, dotychczas stojący z daleka, jak to przystawało tak poważnemu garbarzowi — dostaniemy faworyta?
— Także nie — odpowiedział Baltazar — dzisiaj podobało mi się rozrzucać łaski i chcę obronić tego nieboraka Conti, którego nie mamy co się obawiać; gdyż już kto inny jest w łaskach Alfonsa.
— Więc nikt nam się nie dostanie?
— W wielkiéj sali biesiaduje kilkaset rycerzy Firmamentu; tych wam oddaję.... Napadnijcie na nich, jeżeli się czujecie dosyć silnemi....
Mieszczanie zaczęli się wachać.
— Jakoś nie bardzo przypadło wam to do smaku mówił daléj Baltazar królewscy fanfaroni mają przy długie szpady....
— A gdybyśmy też poszli? — zaczął czcigodny Gaspar Orta Vaz.
Baltazar rozdarł chustkę Simona i rozmawiając, przewiązywał jego rany, z których żadna nie była nie bezpieczną.
Mieszczanie naradzali się przez chwilę; nareszcie jeden z nich tak się ozwał:
— Jeżeli odejdziemy, jakąż korzyść przyniesie nasza wyprawa?
— Prawda — odpowiedział Baltazar trzebaby coś dla was wymyśléć korzystnego.... No! dobrze! uprowadźcie z sobą seńora Conti de Vasconcelle i jego adjutanta, kawalera Ascanio Macarone dell’Acquamonvec; pokażę wam zaraz gdzie oni się znajdują. Wsadzimy ich na okręt, który odpływa do Brazylii... A co? jesteście teraz zadowoleni?....
— Niech żyje Baltazar! — zawołał tłum, chcąc tém niby okazać swą radość — otóż zwyciężyliśmy naszych gnębicieli!
Król i Vasconcellos pozostali sami Alfons schował się za swego obrońcę. Podczas całego zamieszania, nie śmiał ani się ruszyć, ani odetchnąć. Skoro tylko tłum oddalił się, i krzyki w oddaleniu ucichły, król nagle wyprostował się i junacką przybrał postawę.
— A to dopiéro było gorąco! — zawołał — ale téż dzielnie im się wykręciliśmy! Opowiem tżé to Menezes’owi.... To bardzo śmieszne!.... Ah! ah! tego hultaja Tavares’a, który zamiast trzymać straż téj nocy, uciekł ze stanowiska — każę powiesić, i jeżeli chcesz, młody człowieku, dam ci jego miejsce.
— Oto nasz król! — pomyślał Vasconcellos.
— No i cóż? i ty nic nie odpowiadasz — mówił dalej Alfons — zdaje mi się, że nie, niémasz w sobie ani odrobiny tego co twój brat.... Idź, mój przyjacielu i zawołaj mi dworzan.... Ale, ale! dzielnie się broniłeś, to prawda,.... lecz gdyby nie moja pomoc, te łotry daliby ci dopiéro ducha.... Cóż ty na to mówisz?... Znowu nic nie odpowiadasz?.... No! idź już sobie nie otrzymasz miejsca po Tavares’ie.
— Najjaśniejszy Panie! — rzekł Vasconcellos — mam prośbę do Waszéj królewskiéj mości.
— Cóż takiego?
— Kocham pewną dziewicę.... która mi dała słowo....
— Doskonale — przerwał Alfons.
Vasconcellos poczerwieniał z gniéwu.
— Tę dziewicę, królu, dzisiaj porwano.
— Któż ją porwał?
— Myślałem, że Wasza królawska mość zechcesz mi wymienić porywcę.
Król przez chwilę patrzał w oczy Simonowi. Nic on nie rozumiał. W tém znagła odwrócił się tyłem do Simona i głośnym parschnął śmiechem.
— Nieborak ten widać oszalał z miłości! zawołał król. Ah! jakież to śmieszne! Ha! ha! ha!
— Zaklinam cię, Najjaśniejszy Panie, na wszystko, co tylko jest dla ciebie świętem na ziemi — zaczął znowu Simon — odpowiedz mi; czyś Wasza królewska mość nie rozkazał porwać dzisiejszéj nocy Inezę de Cadawal?
— Anim myślał! — szybko odpowiedział Alfons — ah! ta to narzeczona hrabicza, a ja za nic w świecie nie chciałbym go czemkolwiek zmartwić.
Simon nie wiedział, czemu wierzyć. Któż więc porwał Inezę? Gdzież ją wynaleść?
Alfons zbliżył się do niego.
— Mój przyjacielu — rzekł — jużeś mnie znudził; idź, zawołaj mi dworzan.
Vasconcellos ukłoniwszy się, wyszedł. Będącjuż na progu, usłyszał, jak Alfons zacierając ręce powiedział:
— Te łotry wybawią mnie od Cont’iego; daruję im wszystko, skoro mi tak wielką wyświadczają usługę!
Baltazar dotrzymał słowa. Poprowadził niezadowolonych do pokoju, które Alfons przeznaczył dla Conti’ego. Faworyta schwytano, lecz nie można było nigdzie znaleść pięknego padewskiego kawalera. Tłum powrócił do miasta z tryumfem niosąc nieszczęśliwego więźnia, który przez całą drogę, rozmyślał bez wątpienia nad niestałością ludzkiego szczęścia. Szczególniéj żałował księstwa Cadawal i przeklinał lud, który zniszczył jego tak pięknie usnute zamiary wyniesienia się.
Okręt, na który go wsadzono, jeszcze tego samego wieczora rozpuścił żagle i popłynął do Brazylii.
Lisbońscy zaś mieszczanie, powróciwszy do domu, rozpowiadali swoim żonom i dzieciom o strasznym napadzie na zamek d’Alcantara, w którym sześciuset rycerzy Firmamentu stało na załodze. Wszakże wszystko to nie mogło się oprzéć ich męztwu; i że jeśli przebaczyli Alfonsowi, to tylko dla tego, iż pod przysięgą obiecał im zmienić swój dotychczasowie prowadzony sposób życia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Aleksander Chodecki.