Łowy królewskie/Tom II/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łowy królewskie |
Wydawca | Adolf Krethlow |
Data wyd. | 1851-1954 |
Druk | Adolf Krethlow |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński, Aleksander Chodecki |
Tytuł orygin. | Les Chevaliers du firmament |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Baltazar uwolnił się od Ascania Macarone, za pomocą swéj szpady — począł rozmyślać nad tem coby uczynić z lnezą.
Nie wiedząc jeszcze, że władza Conti’ego zaczęła się chylić do upadku, trębacz nie śmiał przyprowadzić Inezy do pałacu Souzów, gdzieby ona więcéj niż gdziekolwiek na zabiegi faworyta wystawioną była. Z drugiéj strony, jego nędzne mieszkanie nie mogło służyć za przytułek dla księżnéj. Zapytał Inezy; lecz ta z osłabienia niebyła mu w stanie odpowiedziéć, zaledwie tylko wymówiła kilka razy nazwisko hrabinej Castelmelhor.
Tak bijąc się z myślami Baltazar przypominał sobie, że Simon, opowiadając mu wczoraj zdarzenie, zaszłe przy bramie d’Alcantara — nadmienił, że margrabia de Saldanha miał go przedstawić u dworu. Natychmiast więc udał się do pałacu margrabiego i poruczył Inezę jego żonie, Donnie Eleonorze de Mendoza.
Dopełni wszy tego, pobiegł do swego mieszkania, gdzie zostawił Simona*, lecz nie zastawszy go, udał się do pałacu de Souza. Tam zamiast odpowiadać na jego zapytania, zarzucono go tysiącem pytań o Inezę. Baltazar nic nie chciał o niéj powiedziéć w obecności hrabiego de Castelmelhor. Dowiedziawszy się zaś, że rozgniewany Simon wybiegł na ulicę, domyślił się gdzie go szukać wypadało i przybył do zamku d’Alcantara w chwili, kiedy rozjuszony tłum wyłamywał drzwi. Co daléj zaszło, już wiemy.
Pozostawszy sam na sam z Baltazarem, Simon dowiedział się, gdzie Ineza jest ukrytą i jak szczęśliwie zakończyły się wypadki téj nocy. Uniesiony radością i pełen wdzięczności dla swego nowego przyjaciela, który ustawicznie dawał mu dowody swego poświęcenia, Simon rzucił mu się na szyję i zapytał go, czemby go mógł wynagrodzić za tyle Wyświadczonych mu usług.
Baltazar dosyć obojętnie — przynajmniéj na pozór, przyjął uściski swego młodego pana; lecz kiedy Simon wspomniał o wynagrodzeniu olbrzym zmarszczył brwi.
— Podobne właśnie słowa — rzekł — przekonały mnie niedawno w ogrodzie d’Alcantara, iż miałem do czynienia z Castelmelhor’em a nie z Vasconceltos’em.... Don Simonie, za całą nagrodę proszę cię! byś mi nigdy nie wspominał o pieniądzach; a o tę nagrodę nie tylko proszę, lecz się jéj nawet domagam.
W tych jego wyrazach brzmiało niewymuszone uczucie własnéj godności, co wielce zdziwiło Simona.
— Baltazarze — rzekł Vasconcellos — w saméj rzeczy nie jesteś z rodzaju ludzi, których się płaci; ciebie kochać i poważać trzeba. I przy tych słowach wyciągnął doń rękę.
— Podaj mi swoją rękę — mówił daléj Simon — Czy w szczęściu czy w niedoli, Vasconcellos dla ciebie zawsze bratem i przyjacielem będzie.
Trębacz wyprostował się i wszelkiemi siłami starał się zachować swą zwykłą zimną krew; lecz żadną miarą nie mógł tego teraz dokazać; dwie łzy zabłysły w jego oczach i upadły na policzki. Baltazar u całował rękę Simona.
— Być twoim bratem!... twoim przyjacielem! — seńor wyszeptał — nie, to za wiele.... Lecz być twoim sługą — dodał z uniesieniem — twoim obrońcą, twoim pancerzem, który odbije, każdy raz w twoje piersi godzący.... o! pozwól pozwól Vasconcellos’ie... Oto czém chcę być dla ciebie....
Wkrótce potem skoro dzwon w pałacu Xabregas dwunasta uderzył godzinę, odźwierni rozwarli na oścież ogromne podwoje i do radnéj sali weszli wszyscy, mający prawo uczestniczenia podczas obrad.
W głębi sali, pod baldachimem z herbami Braganckiego domu, stał tron nad którym rozwieszone były wielkie srebrne i złote draperje. Obok tronu, również pod baldachimem, stało krzesło Alfonsa, z prawéj strony było siedzenie dla Don Pedra i ławka dla grandów królewskiej krwi[1]; po lewéj zaś, stało krzesło; dla pierwszego ministra Państwa, Don Cezara de-Menezés; a niżej ławka dla jego kolegów.
Po prawéj stronie sali urządzono siedzenia dla duchowieństwa, to jest dla prałatów, inkwizytorów i przełożonych zakonów; po lewéj zaś dla szlachty, to jest, dla właścicieli dóbr, gubernatorów zamków i urzędników; cywilnych, nakoniec na środku sali, stały ławki dla starszych zgromadzenia kupców: i znaczniejszych mieszczan.
Wkrótce wszystkie krzesła i ławki zajęto; czekano tylko na przybycie królewskiéj rodziny.
Straż sztuknąwszy silnie hallabardami w marmurową posadzkę obwieściła przybycie króla. Donna Ludwika de Guzman, z koronę na głowie weszła, opiérając się na ramieniu starszego syna. Za nią postępował sekretarz państwa Melhior de Rego de’Andrave, niosąc w futerale na aksamitnéj poduszce, małą i wielką pieczęć państwa. Na ostatku szedł infant Don Pedro.
Alfons był jeszcze bardzo blady, z utrudzenia po nocném polowaniu; a następnie przestrachu, mimo to na jego twarzy malował się wyraz zupełnéj obojętności. Nie pamiętał on zupełnie o blankiecie, który poprzedniego dnia dał Contiemu; nie wiedział też jaki cel miało to uroczyste zgromadzenie.
— Panowie! — ozwała się Donna Ludwika, zasiadłszy na tronie — wezwaliśmy was na ogólną radę, spełniając życzenie wielce potężnego księcia Alfonsa, Portugalskiego króla, a naszego najukochańszego syna.
Alfons zabierający się do drzymania, nadstawił uszy i spojrzał z podziwieniem na królowę.
— Uznawszy jego żądanie za słuszne — mówiła daléj Donna Ludwika — zważając wreszcie na to, że syn nasz już jest według naszych praw pełnoletnim postanowiliśmy i postanawiamy zlać na niego Naszą władzę.
— A to bardzo zabawne! — pomruknął Alfons.
Miguel! de Mello de Terres, spowiednik królowéj, zasiadający między duchowieństwem, wstał i oddał nizki ukłon królewskiéj rodzinie.
— Mów — seńor — powiedziała królowa.
— Wasza królewska mości! — rzekł don Miguel — sądzę, że obecna chwila nie bardzo sprzyja tak stanowczemu krokowi. Miasto nie jest zupełnie spokojném; nawet dzisiejszéj nocy napadnięto z bronią w ręku na zamek d’Alcantara, rezydencyę Jego królew. mości.
— Wiem o tém; i właśnie też ten napad zmusił mnie do silnego postanowienia. Potrzeba ręki mężczyzny do dzierżenia berła w tak trudnych okolicznościach.
— Ręki mężczyzny! — wyszeptał Mello z westchnieniem.
Lecz nie śmiał daléj mówić i usiadł.
— Panowie, czy niema kto z was co do zarzucenia? — spytała królowa.
Milczenie panowało między zasiadającymi na ławkach duchowieństwa i szlachty.
— A panowie? spytała — znów królowa, zwracając się do mieszczan.
— Niech Bóg wszechmocny i najświętsza Panna Marja błogosławią Waszą królewską mość, i króla naszego monarchę i infanta Don Pedro — odpowiedział jakiś pokorny głos. — Alboż Lizbońscy mieszczanie żądają kiedykolwiek coś więcéj nad wolę swych monarchów!
Mówiącym to był Gaspar Orta Vaz, starszy zgromadzenia cechu Lizbońskich garbarzy.
— Ja znam gdzieś ten głos! — zawołała Alfons.
Gaspar już się miał za, zgubionego; przypomniała mu się nocna potyczka; zdawało mu się téż że już widzi nad swą siwą głową ciążące obwinienie o zdradę stanu; lecz król wyprowadził go z obawy temi słowy.
— Przebacz, matko; lecz kiedy ten kupiec przemówił, myślałem, że słyszę głos starego Marcina Cruz, który ma rozkaz morzenia głodem moich psów, by tym sposobem raźniéj szły na niedźwiedzia.
I Alfons rozparł się w krześle, zupełnie z siebie zadowolony.
Lekki rumieniec wystąpił na twarz króloéj.
Don Ludwika spojrzała ukradkiem na zgromadzenie, chcąc się przekonać jakie wrażenie sprawiło to niedorzeczne odezwanie się Alfonsa. Lecz ani jedna twarz nie zmieniła się. Królowa powstała i wziąwszy z rąk sekretarza futerał, zawierający pieczęcie państwa — tak się do syna swego ozwała:
— Oto pieczęcie, które strzegłam na żądanie wszystkich stanów państwa, w skutek testamentu króla mego pana, przed oblicze Boga powołanego. Składam je w ręce Waszéj Królewskiéj mości zdając mu wraz cały zarząd państwa. Daj Boże, ażeby pod Waszém panowaniem wszystko kwitnęło tak jak ja tego sobie życzę.[2]
Donna Ludwika powiedziała powyższe słowa głosem pewnym i tonem uroczystem. Całe zgromadzenie było wzruszone; wszyscy żałowali, że władza przechodzi z rąk najszlachetniejszéj z kobiét w ręce bezrozumnego dziecka, otoczonego podłymi doradcami.
Stary Gaspar Orta Vaz, chcąc objawić swój smutek i tém od ogółu się odróżnić silnie westchnęli pokilkakroć suche obtarł oczy.
Z pomieszaniem słuchał Alfons mowy swéj matki. Bo zazwyczaj kiedy miał mówić publicznie, radził się pierwej Conti’ego; dziś zaś niespodzianie zaskoczony został.
— Nie rozumiem — rzekł król wreszcie — dlaczego mnie tu wezwano z zamku d’Alcantara, i trudzono tych szanownych panów?... Czyliżby tylko dla tego, by mi oddać ten karmazynowy woreczek, w którym jakieś cacka być mają?.... Jednakowoż bardzo pani dziękuję i głoszę się jej najprzywiązańszym synem.
— Boże wspieraj Portugalię! — wyszeptał don Miguel de Torres.
Królowa zdjęła z siebie koronę by ją położyć na głowę syna. Miała to być już ostatnia ceremonija po dopełnieniu któréj Alfons zostałby królem, a Donna Ludwika utraciłaby wszystkie prawa opiekunki i rejentki.
Lecz w chwili gdy jéj ręka z koroną opuszczała się nad głowę Alfonsa, nagle u drzwi powstał jakiś zgiełk i głos kobiéty, głos dobrze znany, doleciał do uszy królowéj.
— Chcę widziéć Jéj królewską mość natychmiast! — wołał ten głos Lecz straż przepuścić ją wzbraniała.
— W imieniu Boga i szczęścia twoich poddanych, zaklinam cię królowa.... Rozkaż mnie wpuścić! — zawołał tenże sam głos.
Donna Ludwika, zdumiona i przestraszona zarazem, dała znak ręką i drzwi się rozwarły.
Kobiéta w żałobie z twarzą, czarnym welonem osłoniętą, przeszła przez salę wolnym i pewnym krokiem i uklękła na piérwszym stopniu tronu. Uniosła welon i zarzuciła go na ramiona. Wszyscy natychmiast poznali hrabinę de Castelmelhor i zamilkli, oczekując jakiegoś niezwyczajnego wypadku.
— Wstań, Ximeno — powiedziała królowa — i mów prędko, jeżeli potrzebujesz naszéj pomocy; nadeszła już bowiem ostatnia chwila naszego panowania; a oto, korona, która za chwilę głowę mego syna uwieńczy.
— Ja niepotrzebuję pomocy — powiedziała hrabina, klęcząc ciągle, tak cichym głosem, że zaledwie królowa słyszéć ją mogła. Przyszłam tu nie proźbę, ale oskarżenie złożyć!... Włóż napówrót koronę na swą głowę, Donna Ludwiko; gdyż syn twój uchybił, obowiązkom króla i szlachcica, zboczył z drogi honoru; nie zdejmuj jéj, szlachetna matko; bo korona ta nie może wieńczyć czoła porywcy dziewic i mordercy!
Straszny zgiełk powstał po tych wyrazach. Jedni drżeli, widząc, że tron jest tak wstrząśniony; drudzy napomykali coś o zdradzie. Wszyscy rozmawiali po cichu, zapalczywie wywijając rękoma.
Sam tylko Alfons, jak gdyby nie słyszał poglądał na sufit niezmordowanie ziewając.
Z początku, królowa tak była wzburzoną, że niemiała siły słowa wyrzec; lecz gniew powrócił jéj wkrótce zwykłą energiję.
— Hrabino — nakazawszy milczenie rzekła królowa, każdy wyraz z trudnością wymawiając; — kto obwinia króla, naraża swe życie; dowiedz twego oskarżenia tutaj, natychmiast; lub inaczjé, przysięgam na krzyż Braganckiego domu, umrzesz niechybnie!
— Dowiodę natychmiast Nie jestże nikczemnikiem ten, co znieważa bezbronną niewiastę? Czyż nie jest porywcą ten, kto z orężem w ręku wydziera córkę z objęć matki? Czyż nie jest mordercą ten, kto po mieście rozstawia w nocy swych żołnierzy i morduje służących, za to iż się odważają bronić swych panów?.... Alfons, król Portugalski uczynił to wszystko!
— Gdyby mi to powiedziano, nie uwierzyłabym. Lecz owi zabici słudzy byli moi, porwana córka także moja; ową zaś znieważoną kobiétą — jestem ja sama!
Śmiertelna bladość okryła oblicze królowéj; usta jéj poruszały się, nie wydając żadnego głosu; konwulsyjny dreszcz wszystkie jéj członki przebiegał.
— Matko — ozwał się Alfons ziéwając — pozwól mi pożegnać się z sobą; bo ja chcę odjechać do zamku d’Alcantara.
— Nieszczęsny synu — odpowiedziała królowa stłumionym głosem — czyż nie słyszałeś obwinienia?... Nie zechcesz że się bronić?
— A! to matka hrabicza — zaczął znowu z najzimniejszą krwią Alfons — jéj ludzie bronili się doskonale; to też mieliśmy niezłą bójkę.
— Więc to wszystko jest prawdą!.... — zawołała królowa, prawie odchodząc od zmysłów — a więc syn mój...
Nie skończyła. Przezwyciężając jednak wewnętrzną boleść jeszcze raz zdobyła się na energiją; i włożywszy na powrót koronę na głowę tak się ozwała:
— Panowie! jeszcze jestem królową; sprawiedliwość więc wymierzoną będzie!
— Błagamy Waszą królewską mość — zawołało kilka głosów — racz miéć wzgląd....
— Niechaj milczy ten, kto swe życie ceni — przerwała królowa. — Wstań Ximeno! wstań — dodała z goryczą — jeżeli już nie masz więcéj skarg przeciw krwi Braganckiéj.
Hrabina milcząc powstała.
— Powiedz, don Alfonsie, gdzie jest ta dziewica? — zapytała królowa...
— Jaka dziewica? — zagadł król. Donna Ludwika rzuciła pytające spojrzenie hrabinéj.
— Ineza de Cadawal! — odpowiedziała Ximena.
— A! to ta narzeczona tego smarkacza hrabiego! — dodał Alfons.
Głośny śmiéch rozległ się po tych wyrazach, w drugim końcu sali.
Duchowni, szlachta i mieszczanie zadrżeli: wiedzieli bowiem, że kiedy — co się rzadko zdarzało — donna Ludwika pałała gniewem, jéj charakter zmieniał się zupełnie; stawała się wtedy okrutną. Wszyscy obejrzeli się w stronę, zkąd dał się słyszeć śmiéch. Przy drzwiach stało dwóch ludzi w mundurach królewskiéj przybocznéj straży. Jeden z nich byt winnym; lecz nie tylko że się nie przeląkł, ale jeszcze nie przestawał się śmiać; wszystkich oczy były na niego zwrócone.
Ogólne przecie oczekiwanie zawiedzione zostało; królowa nie uniosła się, jéj serce tak było zranioném, że nie zwróciła nawet uwagi na tak mało znaczącą okoliczność.
Rozkazała tylko wyprowadzić zuchwalca.
Lecz człowiek ten wyrwał się z rąk straży, przeszedł zwolna przez salę, i zatrzymawszy się przed samym tronem skłonił się i z przesadą powiedział:
— Gdyby mi wolno było wznieść głos wśród tego dostojnego zgromadzenia, które można tylko porównać ze zgromadzeniem pogańskich bogów na szczycie Olimpu zasiadającém i przewodniczoném pod nieobecność potężnego Jowisza przez jego szlachetną małżonkę Junonę; gdyby mi mówię wolno było nieznanemu szlachcicowi wnieść....
— Posłuchajcie tego zucha! — zawołał radośnie Alfons — Poznaję go; umié on opowiadać bardzo zabawną historyę o swoich znakomitych przodkach... Mów, towarzyszu; możesz się pochwalić, iż nie jesteś tak nudnym, jak my wszyscy tutaj, nie wyłączając i mamy hrabicza, która zresztą, jest pewnie bardzo zacną damą.
Napodobieństwo tonącego, który instynktownie chwyta się za trawę, nie mogącą utrzymać i setnéj części ciężaru jego ciała królowéj zdawało się; że ujrzy w tym tajemniczym nieznajomym zbawcę honoru swego domu; zamiast więc ponowić pierwszy swój rozkaz, rzekła łaskawie:
— Czas jest dla nas drogim; mów seńor, jeżeli masz nam co powiedziéć, lecz mów krótko.
— Postaram się zadosyć uczynić godnym poszanowania rozkazom Waszéj królewskiéj Mości — odpowiedział piękny Padewski kawaler, znowu się kłaniając. — Jedną rzecz tylko mam objawić; lecz ta jest bardzo ważną. Szanowna hrabina de Castelmelhor myli się; nie król don Alfons porwał młodą dziedziczkę Cadaval.
— Prawdaż to? — zawołała królowa.
— Bóg mi świadkiem iż nie kłamię.
— Lecz ja widziałam; słyszałam — wtrąciła Ximena.
— Właśnie téż to do śmiechu mię pobudziło!... Widziałaś hrabino, że człowiek w królewskijé barwie uniósł twoję wychowankę; słyszałaś jak wymawiał imię króla; lecz to był szatański pomysł tego łotra, tego potwora, wyrzuconego na ziemię przez straszliwą paszczękę z bezdennych otchłani Tartaru.... słowem, był to pomysł Antoniego Conti....
— Nie wspominaj mi Conti’ego! — przerwał Alfons, drzemać zaczynający.
— Antoni Conti — mówił daléj Padewczyk — porwał Inezę Cadaval dla siebie; ja zaś mogę o tém najlepiéj wiedziéć, gdyż mnie chciał zmusić, bym mu pomagał w wykonaniu tych podłych jego zamiarów.... Moi znakomici przodkowie niechaj mu przebaczą taką obrazę!
— Przywołać Antoniego Conti! — rzekła królowa.
— Pozwól sobie, Wasza królewska Mość, przedstawić, iż nie tak łatwém jak się zdaje, jest wypełnienie tego Jéj rozkazu. Oto ten szanowny kupiec (Padewrczyk wskazał palcem na Gaspara Orta Vaz) wziął na siebie obowiązek wyprawienia do Brazylii Conti’ego, któremu na drogę zamiast pożegnawczego pocałunku, przyłożył swą starą hallabardą porządny raz na plecy.
Gaspar radby był w owéj chwili zapaść się pod ziemię; nie śmiał podnieść oczu, myśląc, że wszyscy patrzą na niego: w istocie zaś nikt o nim ani pomyślał.
Hrabina znowu uklękła.
— Błagam Waszą królewską mość o przebaczenie — rzekła — przyszłam tu domagać się wydania mi Inezy. — Swoją osobistą obrazę darowywam, a życie mych sług należało do króla portugalskiego. Jeżeli więc potrzeba, jestem gotowa odwołać....
— Ani słowa więcéj, hrabino! — przerwała królowa.
— A więc — zawołał Padewczyk w uniesieniu — sprawa ułagadza się, a ja dziękuję losowi, iż dał mi sposobność wyświadczenia tak ważnéj usługi moim monarchom!...
Królowa zmarszczyła brwi i zamyśliła się.
Alfons spał bardzo smacznie.
W całém zgromadzeniu, jednę tylko może Donnę Ludwikę zadziwiło obwinienie hrabinéj. Jak już wyżéj mówiliśmy, przed królową starannie ukrywano prowadzenie się jéj syna; ona sama nawet długo się zwodziła, nie chcqc dawać wiary wieściom dochodzącym do jéj uszu.
Dla tego téż skarga hrabinéj, tak silnie zraniła jéj serce. Słowa padewskiego kawalera były dla niéj tylko chwilową ulgą, boć przecie nie wszystkoż jedno, czy Alfons lub kto inny porwał Inezę? Całe pytanie mieściło się w tém: czy prawdziwemi były tajemne doniesienia, które dotychczas królowa poczytywała za płody obmowy i złości ludzkiéj? Ale świadectwo donny Ximeny, w któréj królowa zupełne pokładała zaufanie, dostatecznie ją przekonywało, że doniesienia te zmyślonemi nie były.
Królowa namiętnie kochała swego syna; być może, iż skutkiem tajemnego i wielkiego macierzyńskiego instynktu, pokochała go jeszcze bardziéj od chwili kiedy się dowiedziała iż nie jest jéj miłości godnym. Pomimo to nie miała jednak odwagi powierzać steru państwa niedołężnemu dziecku. Spojrzawszy więc ze smutkiem na śpiącego Alfonsa, tak mówić zaczęła:
— Panowie! wezwaliśmy was na to, byście obecnemi byli koronacyi naszego syna. Nie podobało się jednak Bogu, by berło naszego męża przeszło w ręce dostojnego następcy...
Pozwalamy wam oddalić się! narady zaś odraczamy do czasu, kiedy zwołane zostaną wszystkie stany państwa.
Nikt nic na to nie śmiał odpowiedzićé i zgromadzenie rozeszło się wśród grobowego milczenia.
— Margrabio de Saldanha — rzekła królowa, wychodząc z sali — odpowiadasz nam za osobę Alfonsa Braganckiego. Nie wypuszczać go z pałacu Xabregas.
Donna Ludwika, wspierając się na ramieniu infanta, wróciła do klasztoru Matki Boskiéj. Na jéj rozkaz udali się za nią; Miguel de Mello de Torres i hrabina de Castelmelhor.
Bezwątpienia, zamiarem królowéj było, poddać pod rozbiór ogólnego zebrania wszystkich stanów państwa, pytanie o następstwie tronu; być może, iż ten środek byłby wybawił Portugalję od rzędów Alfonsa VI. Opatrzność chciała mieć inaczéj.
Zaledwie Donna Ludwika powróciła do klasztoru, natychmiast sztuczna energija, będąca płodem jéj silnéj woli, zupełnie ją opuściła. Dopóki była pośród licznego zgromadzenia, wspierała ja duma królowéj i matki; lecz pozostawszy sam na sam, ze spowiednikiem i z tę, którą oddawna nazywała córką, nie ukrywała już głębokości swéj rany.
Wszedłszy do celi, Donna Ludwika usiadła; zacisnęła zęby i nieruchoma jakby posąg wlepiła oczy w podłogę, Donna Ximena, obok niéj stojąca, ceną swego życia radaby była złagodzić tę rozpacz, któréj sama była przyczyną. Miguel de Mello co chwila dotykał pulsa królowéj, głową w milczeniu potrząsając.
W godzinę może donna Ludwika, odzyskawszy nieco przytomność, zwróciła się ku hrabinéj. Smutny uśmiech przebiegł po jéj ustach.
— Xymeno — rzekła tak zmienionym głosem, iż spowiednik krzyknął z przerażenia — czy pamiętasz moja córko?... mówiłam niedawno do ciebie te słowa. „Jeżeli syn mój uchybi kiedy obowiązkom króla i szlachcica....“
— Litości! litości! — błagała hrabina ze łzami.
— „Jeżeli zboczy z drogi honoru — mówiła daléj królowa, głosem coraz bardziéj słabnącym — nie mów mi tego, Xymeno.... bo tobie bym uwierzyła.... i umarła!...“
Zrozpaczona Hrabina załamywała ręce.
— Jednakowoż, tyś mi o wszystkiém powiedziała.... — szeptała królowa — tak! powiedziałaś mi..... cierpiałam strasznie.... Żegnam cię moja córko!
Spowiednik i hrabina, łzami zalani uklękli.
Donna Ludwika skonała.