Życie Buddy/Część druga/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor André-Ferdinand Hérold
Tytuł Życie Buddy
Podtytuł według starych źródeł hinduskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia Sp. akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



*   XII.   *

Mistrz szedł dość powoli, a droga z Radżagrihy do Kapilavastu była daleka, to też Udayin postanowił uprzedzić króla Sudhadanę o przybyciu syna, tak by przestał wylewać daremnie łzy.
Udayin wzniósł się tedy w powietrze i stanął w krótkim czasie przed Sudhadaną, wielce strapionym.
— Panie! — zawołał. — Syn zjawi się niedługo w Kapilavastu. Otrzyj tedy łzy!
— Ach! — rzekł król. — To ty, drogi Udayinie! Pewny byłem, żeś podobnie jak tamci zapomniał poselstwa mego i straciłem już nadzieję zobaczenia ukochanego syna. Nowina ta jest najradośniejszą z wszystkich. Przestanę płakać i czekał będę cierpliwie świętej godziny powitania syna. Kazał zastawić Udayinowi najwykwintniejsze potrawy, ale tenże powiedział:
— Niczego tutaj nie tknę. nie wiedząc, czy Mistrz mój ma godne siebie jadło. Zabiorę je tedy i wrócę doń powietrzną drogą, jaką przybyłem.
Ale król zawołał:
— Chcę byście, ty i syn mój, mieli ode mnie codzienne jadło swoje, przez cały ciąg podróży. Jedz tedy, a osobno dam ci, co trzeba, dla Błogosławionego.
Udayin nasycił się, a król kazał przysposobić misę najlepszego jadła dla syna. Mędrzec rzucił ją w powietrze, potem uleciał sam, a waza spadła u stóp Mistrza, który podziękował przyjacielowi. Przez cały ciąg podróży latał Udayin do pałacu Sudhadany po żywność dla Mistrza, którego cieszyła wielce ta troskliwość.
Dotarli nakoniec do Kapilavastu. Wszyscy Sakjowie zebrali się na powitanie w miłym, kwitnącym gaju. Ale niektórzy z nich zaczęli szemrać, mówiąc pysznie:
— Sidharta nie jest najstarszym z pośród nas, czemuż mu tedy mamy składać hołd? Niech mu się kłaniają młodzieńcy i dzieci, my nie ugniemy karku!
Błogosławiony wkroczył do gaju, otoczony światłością, która ćmiła wszystkim oczy. Podszedł ku niemu wzruszony ojciec i zawołał:
— Synu ukochany!
Głos mu drżał, oczy pełniły łzy, po chwili zaś skłonił przed Mistrzem głowę.
Musieli teraz paść na kolana wszyscy Sakjowie, widząc, że głowa rodu, król sam składa hołd Błogosławionemu.
Mistrz zasiadł na wspaniałym fotelu, a w tej chwili rozwarły się niebiosy i spadło nań mnóstwo róż. Wprawiło to w podziw króla i Sakjów, a Mistrz jął mówić:
— W dawnem już istnieniu swojem widziałem zebraną wkoło mnie rodzinę, która mi oddawała cześć jednogłośnie. W czasach onych panował w mieście Dżajatura, król Sandżaja, żona jego miała na imię Fusati, a syn ich jedyny zwał się Visvantara. We właściwym wieku zaślubił Visvantara najpiękniejszą z księżniczek, imieniem Madri, i miał z nią dwoje dzieci, syna Dżalina, oraz córkę Krysznadżinę. Posiadał on białego słonia, który umiał wedle upodobania sprowadzać deszcz. Jednego lata susza nawiedziła kraj Kalingę, na drzewach nie było kwiatów, ni owoców, a zwierzęta i ludzie cierpieli głód i pragnienie. Król Kalingi dowiedział się o cudownych zaletach słonia Visvantary i wysłał do Dżajatury ośmiu braminów, by uzyskać słonia dla pokrzepienia zamierającego kraju. Bramini przyszli podczas uroczystego obchodu, kiedy Visvantara, siedząc na słoniu, udawał się do świątyni dla rozdzielania jałmużny. Zobaczywszy wysłańców obcego króla, spytał:
— Z jakiego powodu przybyliście?
— O panie! — powiedzieli. — Kraj nasz ojczysty, Kalinga, został nawiedzony suszą i głodem. Słoń twój może nas uratować, przeto daj nam go!
— Czegóż żądacie jeszcze? — spytał Visvantara. — Może wam potrzeba ciała mego i oczu? Bierzcie słonia i niech sprowadzi deszcz na pola wasze i ogrody.
Rzekłszy to, dał słonia braminom, a oni odeszli wielce uradowani. Ale zmartwiło to mieszkańców Dżajatury, którzy się bali suszy w kraju, przeto poszli do króla Sandżayi, wołając:
— O panie! Syn twój uczynił źle! Słoń jego chronił nas od głodu, cóż poczniemy, jeśli deszcze padać przestaną? Bądź nieubłagany i ukarz śmiercią nieroztropność jego!
Król zaczął płakać, obiecywał poddanym swym różne rzeczy, oni zaś nie chcieli zrazu słyszeć o niczem, potem jednak uradzili, że książę nie straci życia, ale zostanie wygnany daleko, na skalistą pustynię. Król musiał przystać na ten wyrok, pomyślał jednak, że syn nie podda mu się wcale. Tymczasem wypadło inaczej.
— Ojcze drogi! — rzekł Visvantara. — Wyruszę zaraz jutro, nie zabierając nic z mienia mego!
Potem poszedł do Madri i powiedział jej :
— Jutro, o Madri, opuszczam kraj. Ojciec wygnał mnie na skalistą pustynię, gdzie z trudem jeno zdobędę środki żywności. Nie jedź tedy ze mną, ukochana, nie narażaj się na cierpienia zwłaszcza, że musiałabyś zostawić dzieci, a one zmarłyby pewnie bez ciebie.
— O panie! — odparła Madri. — Jeśli mnie nie weźmiesz, zabiję się i zbrodnia ta spadnie na ciebie!
Visvantara popatrzył na Madri, ucałował ją i rzekł:
— Jedź ze mną. Podziękowała mu, dodając:
— Zabiorę dzieci. Nie mogłabym się bez nich obejść, a one pomarłyby tu beze mnie.
Nazajutrz kazał Visvantara zaprząc pojazd swój, wsiadł wraz z Madri, Dżalinem i Krysznadżiną i wyjechał, zostawiając zrozpaczonych rodziców. Książę i żona jego byli już daleko, kiedy spotkali bramina.
— O panie, — spytał on — czy droga, którą idę, wiedzie do Dżajatury?
— Tak! — odparł Visvantara. — A co cię skierowało do Dżajatury?
— Dowiedziałem się, że tam panuje książę hojny wielce, Visvantara. Dał swego cudownego słonia królowi Kalingi i rozdziela jałmużnę, chcę przeto zobaczyć tego księcia i prosić o wsparcie, wiedząc, że nie odmawia nikomu.
— Jam jest człowiekiem, którego szukasz — rzekł Visvantara braminowi. — Wiedz jednak, że z powodu dania tego słonia, ojciec posłał mnie na wygnanie. Cóż ci dać mogę tedy, o braminie?
Słysząc to, jął jęczeć bramin i powiedział żałośliwie:
— Źle mnie tedy powiadomiono! Szedłem pełen nadziei, teraz zaś wracać muszę rozczarowany do domu!
— Nabierz otuchy, braminie — przerwał mu książę. — Nie daremnie zwróciłeś się do Visvantary!
Rzekłszy to, odprzągnął konie od pojazdu i dał je braminowi, który odszedł, dziękując mu gorąco, a Visvantara ruszył w dalszą drogę, sam ciągnąc pojazd. Niebawem ujrzał drugiego bramina. Był to starzec mały, wątły, białowłosy, o pożółkłych zębach.
— O panie, — spytał — czy droga, którą idę, wiedzie do Dżajatury?
— Tak! — odparł Visvantara. — Ale co cię skierowało do Dżajatury?
— Król tego państwa ma syna, księcia Visvantarę, o którym powiadają, że jest niezwykle dobry, ocalił od głodu Kalingę i niczego nikomu nie odmawia. Przeto i mnie nie odmówi wsparcia.
-— Jeśli pójdziesz dalej — rzekł książę — nie zobaczysz Visvantary, gdyż ojciec skazał go na wygnanie.
— Biada mi — wykrzyknął starzec. — Któż mi teraz dopomoże ? Wrócę zrozpaczony i biedny do domu! — rzekłszy to, zaczął płakać.
— Uspokój się! — powiedział mu Visvantara. — Jestem człowiekiem, którego szukasz i nie nadaremnie prosiłeś o wsparcie. Wysiadajcie, Madri, Dżalinie i Krysznadżino! Pojazd jest już własnością tego starca.
Bramin przyjął dar z radością, a wygnańcy poszli dalej pieszo. Gdy się dzieci zmęczyły, wziął Visvantara na ręce syna, a Madri córkę.
Po trzech dniach podróży ujrzeli jednego jeszcze bramina, który szedł do Dżajatury po wsparcie księcia, a Visvantara oddał mu swe drogocenne szaty, nie chcąc odprawić z niczera. Czwarty bramin miał dziki wyraz twarzy, czarną płeć, głos porywczy i spojrzenie zuchwałe.
— Hej! — zawołał. — Czy tędy droga do Dżajatury?
— Tak! — odparł książę. — A cóż cię tam wiedzie?
Bramin powiedział, że idzie do księcia Visvantary i spodziewa się wspaniałego podarku. Dowiedziawszy się o losie księcia, wpadł w gniew i krzyknął:
— Pocóż, u licha, odbyłem daremnie taki kawał drogi? Pewnie zabrałeś swe klejnoty! Daj mi je!
Madri miała złoty naszyjnik, Visvantara zażądał go, a Madri podała z uśmiechem ozdobę braminowi, który odszedł zaraz.
Długo wędrowali Visvantara, Madri, Dżalin i Krysznadżina, brodząc przez wezbrane potoki, wspinając się na strome skały, brnąc przez ciernie i przebywając palone słońcem piaski.
Nogi Madri poraniły kamienie, Visvantara starł pięty do kości, tak że nieszczęśni zostawiali krwawe ślady.
Visvantara szedł przodem i usłyszał jęki. Siedząc na skale, zawodziła Madri. Zdjęty strachem, rzekł jej :
— Prosiłem cię, droga żono moja, byś mi nie towarzyszyła na wygnanie, nie usłuchałaś jednak. Teraz wstań! Bez względu na cierpienia i rany własne, dbać musimy o dzieci!
Madri spostrzegła teraz dopiero, że pięty jego starte są do kości.
— Ach! — zawołała. — Czemże są skaleczenia moje, przy twoich! Przezwyciężę ból!
Chciała wstać, ale opadła z jękiem, mówiąc:
— Sił mi już brak! Nawet miłość nie jest w stanie przywrócić ich. Zemrę z głodu i pragnienia wśród tej strasznej pustyni, dzieci pomrą też i ukochany mój!
Tymczasem patrzył Indra z nieba na czyny Visvantary i rodziny jego. Wzruszyła go rozpacz Madri, zstąpił tedy na ziemię w postaci staruszka na rączym koniu i zbliżył się do Visvantary, mówiąc uprzejmie:
— Przecierpiałeś, widzę, dużo, o panie! W pobliżu jest miasto. Zaprowadzę cię tam i wszyscy odpoczniecie w domu moim, jak długo się wam spodoba.
Uśmiechnięty, zaprosił ich na konia, gdy zaś Visvantara nie wiedział co czynić, dodał:
— Koń jest silny, a wy nie ciężycie tak dalece. Ja pójdę pieszo, bo droga niedaleka i nie odczuję zmęczenia.
Zdziwił się Visyantara, że w tak strasznej pustyni pobudowano miasto, o którem zresztą nic nie słyszał. Ale starzec zapraszał tak życzliwie, że wsiadł wraz z Madri i dziećmi, W istocie, ledwo ujechali trzysta niespełna kroków, ujrzeli wspaniałe, wielkie miasto, z ogrodami i gajami pełnemi dojrzałych owoców i rzeką płynącą środkiem. Starzec zaprowadził gości do okazałego pałacu i powiedział:
— Oto mój dom. Możecie tu, jeśli się wam spodoba, mieszkać przez całe życie. Wejdźcież, proszę.
Visvantara i Madri zasiedli w wielkiej sali, na wspaniałym tronie, dzieci igrały na grubym dywanie, a starzec kazał dać wszystkim wspaniałe szaty. Przyniesiono potem wykwintne potrawy, gdy zaś nasycili głód, wstał po namyśle Visvantara i rzekł starcowi:
— O panie! Źle spełniam rozkaz ojca mego. Wygnał mnie z Dżajatury, bym żył w pustyni! Nie mogę się przeto rozkoszować dobrobytem zakazanym. Pozwól, że opuszczę ten pałac.
Starzec próbował go zatrzymać, ale daremne były słowa jego. Visvantara wyszedł wraz z Madri i dziećmi, a gdy, minąwszy ledwo bramy, obejrzał się wstecz, miasta nie było już; tylko spalony słońcem piasek i skały. Zadowolony, że nie uległ pokusie, dotarł Visvantara do podnóża lesistej góry i znalazł tam chatkę, opuszczoną przez pustelnika. Urządził posłanie z liści dla siebie i swoich i zażyli wszyscy spoczynku, już bez wyrzutów sumienia. Codziennie zrywała Madri w lesie dzikie owoce i zbierała jagody. To jeno jedli i pili wodę z płynącego obok strumienia. Przez siedem miesięcy nie widzieli nikogo, pewnego dnia jednak zjawił się bramin. Madri zbierała właśnie owoce, a dzieci bawiły się pod opieką Yisvantary. Bramin przystanął, spojrzał, potem zaś rzekł:
— Przyjacielu! Daj mi swe dzieci!
Visvantara oniemiał ze zdziwienia i patrzył trwożnie na bramina, ten zaś powtórzył:
— Daj mi dzieci! Mam żonę dużo młodszą ode mnie, bardzo dumnego usposobienia. Znudzona pracą domową, kazała mi wyszukać dwoje dzieci, by je uczynić niewolnikami swymi. Daj mi swoje. Żyjesz w nędzy i nie masz ich czem żywić, u mnie zaś głodu nie zaznają, a postaram się też, by ich zbytnio nie dręczyła żona moja. Visvantara pomyślał:
— Oto nadszedł czas strasznej ofiary! Cóż uczynić? Mimo zapewnień bramina wiem, że dzieciom moim źle będzie u jego żony, a za pożywienie dostaną jeno odpadki. Czyż jednak mam prawo odmawiać proszącemu?
Rozmyślał długo, potem jednak powiedział:
— Zabierz dzieci, braminie, i uczyń je niewolnikami żony swojej.
Zapłakane dzieci odeszły z braminem. Tymczasem Madri zrywała granaty, ale każdy owoc wypadał jej z ręki. Przerażona pobiegła spiesznie do chaty i nie zastała dzieci.
— Gdzie dzieci? — spytała męża, który łkał gorzko. — Gdzie dzieci? — powtórzyła, gdy milczał dalej. — Gdzież są dzieci? — zawołała raz jeszcze. — Odpowiadaj prędko. Zabija mnie milczenie twoje!
Na to odparł złamanym głosem:
— Przyszedł tu jakiś bramin i zażądał, bym mu oddał dzieci na niewolników.
— A ty dałeś! — zakończyła.
— Czyż miałem prawo odmawiać?
Madri padła zemdlona i długo nie mogła odzyskać przytomności. Nakoniec jęła wyrzekać rozpacznie:
— Zły człowiek zabrał mi was, o dzieci moje, nad któremi czuwałam po nocach, dla których zrywałam najźralszy owoc! Czuję, że was pędzi, chociaż ledwo iść możecie, wiem, że was będą głodzić i bić, a każą pracować w obcym domu. Oglądacie się, ale na drodze niema ojca, ni matki! Wargi macie spieczone, poranione stopy, a słońce wam pali głowy. Mimo utrapień wszelakich nieśliśmy was przez pustynię, a ileż teraz męki zaznacie!
Jęczała jeszcze, gdy nowy bramin stanął w lesie. Był stary i ledwo suwał nogami. Spojrzał na Madri zagasłemi oczyma i rzekł do Visvantary:
— Jestem stary., o panie, i bezsilny, a nie mam nikogo do pomocy, gdy wstaję, lub kładę się. Syn, ni córka nie pielęgnuje mnie. Ta kobieta jest młoda i silna. Daj mi ją za służebne, by mi pomagała wstawać, kłaść się i by mnie pielęgnowała. Daj mi ją, a spełnisz dobry, święty uczynek, który się rozsławi po całym świecie.
Visvantara słuchał zadumany, potem zaś rzekł do Madri:
— Słyszałaś, ukochana, słowa tego starca. Mów, co mam uczynić?
— Skoro dałeś dzieci nasze, drogiego Dżalina mego i Krysznadżinę, możesz dać i mnie także. Nie będę się żaliła.
Visvantara ujął dłoń Madri i włożył ją w dłoń bramina. Nie uronił jednej łzy i nie czuł wyrzutów sumienia.
Bramin przyjął Madri, podziękował i rzekł:
— Bądź uwielbiony, Visvantaro! Oby ci się powiodło zostać Buddą!
Odszedł kilka kroków, ale zawrócił i powiedział:
— Poszukam sobie innej służebny. Zostawię ci tę kobietę, by nie opuszczała bóstw góry, lasu, ni źródła. Już jej nie dasz nikomu.
Gdy wymówił te słowa, przeistoczył się w pięknego młodzieńca o jaśniejącem obliczu, a Visvantara i Madri poznali Indrę. Oddali mu cześć, bóg zaś powiedział im:
— Niech każde z was zażąda łaski, a spełnię wszystko.
Visvantara poprosił:
— Chciałbym kiedyś zostać Buddą i wyzwolić istoty rodzące się i ginące w górach.
— Chwała tobie, który kiedyś zostaniesz Buddą! — rzekł bóg.
— Błagam cię, panie, o łaskę, — powiedziała zkolei Madri — by dzieci nasze nie zostały u żony bramina, ale by zostały sprzedane i to w Dżajaturze, samemu Sandżai.
— Niech się tak stanie! — rzekł bóg. Potem uniósł się w niebo, a Madri westchnęła jeszcze:
— Oby król Sandżaja przebaczył synowi swemu.
Usłyszał to westchnienie bóg i rzekł znowu:
— Niech się tak stanie!
Żona bramina uradowała się wielce małymi niewolnikami i zaraz zaczęła wydawać różne polecenia i naznaczać robotę. Dżalin i Krysznadżina musieli zaspakajać każdą jej zachciankę. Zrazu były dzieci posłuszne, ale okazała się tak srogą, że jęły się oporu, mimo poszturkiwań i kar. Im bardziej je biła, tem się zacinały więcej, tak że wkońcu powiedziała mężowi:
— Nic mi po tych dzieciach! Idź, sprzedaj je, a kup inne, posłuszne i pracowite.
Bramin chodził z niewolnikami od miasta do miasta, ale nikt nie chciał ich kupić, z powodu wygórowanej ceny. Przybył nakoniec do Dżajatury. Poznał je zaraz po wejrzeniu malców pewien doradca królewski, mimo że poczerniały od słońca, i spytał bramina:
— Skąd masz te dzieci?
— Dostałem je, panie w pustyni, pod górą. Ale nie są posłuszne i dlatego chcę je sprzedać.
Zaniepokojony doradca spytał chłopca:
— Czy rodzice wasi zmarli, żeście popadli oboje w niewolę?
— Nie! — odrzekł Dżalin. — Rodzice żyją, ale ojciec dał nas temu braminowi.
Doradca pobiegł do króla i jął wołać:
— Panie! Syn twój, Visvantara darował dzieci swe, a wnuki twoje na niewolników pewnemu braminowi, ten zaś, niezadowolony z ich pracy, chodzi z miasta do miasta, chcąc je sprzedać.
Król rozkazał przyprowadzić sobie bramina wraz z dziećmi i zapłakał gorzko, widząc taką niedolę członków rodu swego.
Dżalin jął prosić:
— Kup nas, o panie, gdyż żona bramina dokucza nam bardzo. Ale nie zabieraj nas siłą, gdyż ojciec uczynił wielką ofiarę i spodziewa się nagrody dla siebie i dla wszystkich stworzeń świata.
— Ile chcesz za te dzieci? — spytał król bramina.
— Tysiąc wołów! — odparł.
— Dobrze! — rzekł król, potem zaś zwrócony do doradcy, dodał: — Ty, który będziesz odtąd pierwszym w królestwie, daj mu tysiąc wołów i tysiąc miar złota!
Poszedł wraz z Dżalinem i Krysznadżiną do królowej Fusati, która, poznawszy wnuki swoje, wybuchnęła gorzkiemi łzami. Następnie zaczęła się śmiać z radości, przystroiła oboje bogato i zasypała klejnotami. Dokonawszy tego, zaczęła rozpytywać o syna i synową.
— Mieszkają oni w pustyni, u stóp góry, w pustelniczej chacie! — powiedział Dżalin. — Rozdali wszystko, co mieli. Jedzą dzikie owoce, zwierzęta mają za towarzyszy.
— Ach! — rzekła Fusati królowi. — Wspomnij, o mężu, syna swego!
Król posłał do Visvantary gońca z przebaczeniem i rozkazem powrotu do Dżajatury. Gdy Visvantara zbliżył się do miasta, wyszli naprzeciw wszyscy, ojciec, matka i dzieci, oraz tłumy ludności. Dowiedziawszy się o jego cierpieniach i cnocie, przebaczyli mu i jęli podziwiać, a król rzekł:
— Drogi synu! Wyrządziłem ci wielką krzywdę, ale przebacz mi i bądź dla mnie dobry. Zapomnij mą winę, przebacz także ludności miasta! Już nikt nie będzie od tej pory sprzeciwiał się jałmużnom twoim.
Visvantara całował ojca, Madri upieściła dzieci, Dżalina i Krysznadżinę, a królowa Fusati spłakała się z rozczulenia. Mieszkańcy wydali okrzyk ku czci Visvantary, gdy przekroczył bramę miasta.
— Otóż wiedzcie, że Visvantara, to ja. Wy mnie dziś czcicie, jak jego niegdyś czczono, ja zaś powiadam wam, wstąpcie na drogę wyzwolenia.
Umilkł Błogosławiony. Słuchający z uwagą Sakjowie skłonili mu się i odeszli, atoli żadnemu nie przyszło na myśl zaofiarować mu jedzenie na dzień następny.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: André-Ferdinand Hérold i tłumacza: Franciszek Mirandola.