Życie dwutygodnik Rok III (1899) wybór/całość
<<< Dane tekstu | ||
Tytuł | Życie dwutygodnik Rok III (wybór) | |
Redaktor | Stanisław Przybyszewski | |
Wydawca | Stanisław Przybyszewski | |
Data wyd. | 1899 | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
NUMER 1. | ΞΞΞΞΞΞΞΞΞΞΞΞ | DNIA 10-EGO STYCZNIA 1899-EGO ROKU. | ΞΞΞΞΞΞΞΞΞΞΞΞ | Rok III. | |
|
»ŻYCIE« WYCHODZI W KRAKOWIE PIERWSZEGO I PIĘTNASTEGO KAŻDEGO MIESIĄCA.
ABONAMENT KWARTALNY Z PRZESYŁKĄ ZŁR. 2.00, ROCZNY ZŁR. 10.40
PRZEDPŁATĘ PRZYJMUJE ADMINISTRACYA »ŻYCIA« UL. KARMELICKA 22 (OTWARTA CODZIENNIE OD 10–1 Z RANA, W NIEDZIELĘ OD 11-12)
KSIĘGARNIE I BIURA DZIENNIKÓW W GALICYI
W NIEMCZECH URZĘDY POCZTOWE,
W WIEDNIU SKŁAD GŁ. W KSIĘGARNI FR. BONDEGO
CENA POJEDYNCZEGO NUMERU 50 CENTÓW
INSERATY JEDNORAZOWE WIERSZ 20 CENTÓW
|
Z WIRCHÓW.
I.
Z WIRCHÓW SPOGLĄDAM W DAL... PODEMNĄ SIOŁA, II.
ZE SZCZYTU PATRZĘ W DAL... I DZIWNIE DUMNY Z »NOKTURNÓW« JERZEGO RODENBACHA.
IM CZĘŚCIEJ MYŚLĄ DUSZA W PRÓŻNIĘ ŻYCIA WCHODZI, POŻEGNANIE.
— BĄDŹ ZDROWA! (JAK DZIWNIE BRZMI DZWON...) WRÓG BOGÓW.
W SPOKOJNYM DOMKU SIEDZI — SWÓJ CHLEB SUCHY ZJADA, Wł. Orkan.
KAROL ALGERNON SWINBURNE:
DOLORES. (Urywek z poematu).
Zimne powieki, gdzie lśnią jak dyamenty O wargo, pełna śmiechu i swywoli, My się chronimy — okrywamy w szaty, Są jeszcze grzechy, które można stworzyć! Jakąż znów rozkosz stworzysz niezwyczajną, VINCENT DE KORAB: KTÓRA PRZYJDZIE.
JAM PANI ODDALONYCH, ODWIECZNYCH OGRODÓW, przełożył Stanisław Brzozowski.
|
»Nie mów — leniwych duchów nie budź rzeszy,
»Bobyś obudził ogień nienawiści;
»Kto grzeszny teraz — niechaj jeszcze grzeszy,
»A kto jest czysty — niech się jeszcze czyści.
»Czas bliski, który święte z nas pocieszy,
»A złymi pogna, jak wiatr, chmurą liści;
»I będą się jak zwiędły liść sypali,
»W czarne jeziora, które duch zapali«.
Jeśli było trudno za upadku rzymskiego Cesarstwa wstrzymać się od pisania satyry — tem trudniej nam obecnie stłumić okrzyki grozy lub elegii.
My — na przerąbie wieku dwudziestego! dawne bohatyry! potem rycerze śniący! potem budzący się! potem — wieszcze! a teraz — co? Antreprenerzy — epikurejczycy i nędzarze!
Kiedy się patrzy na ruiny Koloseum — czoło się marszczy — rozrasta się pierś.
Kiedy się patrzy na ruiny nasze — ręce opadają i na języku coś zbiera. Protestujecie? o bezwątpienia! lubicie się poetyzować, lubicie pochlebstwa, lubicie literackich eunuchów, od których roi się wasza stolica.
Wy — patryoci — tak pysznie podczas śniadań rozprawiający o tem, co się powinno u nas dokonywać!
Wy — obrażani, a tak dobre interesy robiący na obrazicielach!
Dręczą was obce świątynie na waszych placach, ale który uchyli serca we własnej?
Mickiewiczowi stawiacie posągi, a piętnaście lat jego życia — jego wysileń prometejskich, aby rozbudzić wasze bawełniane mózgi — uważacie za stracone!
I w tem jednem macie słuszność — bo wy nic — prócz strzępów nie uchwyciliście ze spuścizny Króla Ducha, który się objawił przez wieszczów.
»Gdybym swe ognie mógł w słuchaczy przelać«, marzył każdy z nich — i oto jak muchy brzęczące latają dźwięki ich harf koło waszych uszu, ale żadna pieśń »waszych wnętrzności nie zatarga«.
Odżegnaliście się od »romantyzmu«, i przez to zerwaliście związek z rdzeniem swego narodu.
Tu nie chodzi o podniety chwilowe, o egzaltacye w noc miesięczną — ani o przewagę studentów w polityce —
ale o to, żeby »wasze prawa i wasze granice rozszerzały się wraz z duchem waszym«.
Ilu z was powstając rano, myśli co się w kraju dzieje? — nie jakie plotki kursują, ale jak rośnie zboże naszej narodowości?
Ilu z was przyczynia się do dzieła miłości i prawdy?
Ilu z was czynem zaświadczy, iż nie są nędznymi »zjadaczami chleba?«
Ilu z was należy do hufca żołnierzy Chrystusowych?
Wy — bracia, gryzący się jak psy — o kość! — wy — nienawistni — małoduszni — kabotyni!
Wiem, że grzeszę, mówiąc do was w ten sposób — do swoich braci i ziomków, lecz i to wiem, że te słowa nie dojdą waszego serca, jeno waszej wątroby.
Bo wy macie swoje kuryerki, swoich Omletowiczów — swoje bibki i miłostki — swoje arcydzieła teatralne i swoje geszefty.
Żyjecie w narodzie i z narodu, ale nie tworzycie jego ducha — tylko jego strupy!
Ale do wszystkich tęskniących, do wszystkich płomiennych, do wszystkich mocnych, do wszystkich cichych — zanoszę bratnie życzenie: odrodźmy się w duchu naszych wieszczów!
Wielki słowiański dzwon zakopany w piasku podnieśmy — i rozkołyszmy go naszemi sercami.
W podziemiach się rozlegnie jego dźwięk i przebudzi tych, co jeszcze śpią.
A sowy — nietoperze — i opasłe w spiżarniach szczury — pozabija swym hukiem — lub odpędzi precz.
Słyszałem raz, jak młoda dziewczyna wiejska, wychodząc z kościoła świętej Anny — rzekła do siebie:
— Bardzo pięknie te śpiewaki nucą, ale czemu to nie wszyscy? —
Kiedy lud się modli — każdy śpiewa od starego do dzieciaka.
Ale »inteligencya« zwykła tylko się przysłuchiwać.
Kto chce chórów potężnych i strzelistych i głębokich — niech śpiewa wraz z ludem: »Veni Creator«. Bo »lud — to człowiek cierpiący — człowiek tęskny — człowiek wolny w duchu, człowiek, który nie przychodzi, z zapasem gotowych systemików«.
I jemu dano będzie odgrzebać z prochu posągi naszych wieszczów — i stworzyć nowe.
Kobieta biegła, biegła, zziajana, nieprzytomna.
— Uciekać!... Uciekać!... wichrem jej wyło w głowie, dziko szumiało w uszach, zatykało dech w piersi. — Uciekać!... krzyczała w niej krew rozszalała, zawodziło zdyszane, skaczące, biedne serce. — Uciekać! — Uciekać!... chychotała wokoło przestrzeń otwarta, biała, bezmierna, lodowata.
I chwytał kobietę obłęd i rozkosz strachu.
Z włosem zjeżonym na głowie, łykając mroźne powietrze, dusząc się w kłębach wydychanej pary, ślizgała się trzęsącemi nogami po zmarzłych grudach śniegu, upadała, podnosiła się — byle dalej, byle dalej.
O tak, to był on — napewno, napewno! Stał za ogromnym krzakiem, zaczajony, bez ruchu. Widziała najwyraźniej kołpak i długą lancę. Przeszła tuż koło niego, a on nic — czyż umyślnie? Czyżby jej nie zobaczył, czyżby się ulitował? Więc nie chciał jej śledzić? A może usnął pijany?
O tak, o tak, napewno — ale on widzi wszystko! On zawsze pił i spał — nawet gdy wstawał bić! Oh tak! Ta zielonkawa, śmiertelnie blada twarz, te powieki ogromne, zaciśnięte męcząco... takie białe, wypukłe, przeświecające, cieniutkie! — Przerwą się lada chwila i gały oczne wyskoczą — rzucą się na nią ze śmiechem — a On weźmie bat w rękę...
Nie — ale ona nie może już biegnąć dłużej! — Oddech świszczał jej w gardle, mgła otaczała głowę, a w piersiach podnosiło się jej ku gardłu wielkie i napęczniałe, trzepoczące się serce. Porywały ją suche, duszące nudności. Trzeci dzień nic nie jadła, więc ksztusiła się, dławiła, wpadała w osłupienie z otwartemi ustami i orgią bólu, który jej skręcał jelita.
Zwolniła w końcu kroku, bojąc się upaść bez życia. O Jezus Marja! — szeptała ustawicznie, łapiąc w zbolałe piersi suche, mroźne powietrze. O jakżeż jej się chciało położyć gdzie na tym śniegu, wyciągnąć się i odpocząć — odpocząć nareszcie!
— Może gdzie był ratunek... może oni też błądzą... i może jej szukają... oni tacy poczciwi! Może nie chcą uciekać bez niej.
Ale nie!
Za blisko! za blisko! — Tu tak biało, tak biało! Tu tak pusto i wszystko tak widać dokoła... On ją dojrzy — napewno. On się tak czai podstępnie... Oh, ta głowa olbrzymia z rzadkim, rudym zarostem... niby krew ją otacza — uśmiecha się ohydnie... i nagle krzyki, jęki — bić będą! — Oh! on wstaje... ten uśmiech idyotyczny na białej, opuchłej twarzy! Oczy przymknięte — wielkie — a pod powieką... Ha, ha, ha — ręka się wznosi, a w ręku pręt ostry, giętki... Raz — dwa! Raz — dwa! — świst — uderzenie... świst — uderzenie... Pręgi czerwone, pręgi krwawiące — tłumione jęki. Krew ścieka kroplami... Raz — dwa! Raz — dwa! Pręgi i krew, pręgi i krew! — i krew bluzga pod batem i pryska jej na twarz — i te głuche, okropne, okropne uderzenia! Ha, ha!... ona nie może, ona nie może patrzeć. A On wstaje... ha — idzie — idzie — niee! Uciekać!...
Ale nogi tylko jej drżały bezsilnie i ledwie się suwały po gładkiej, śliskiej powierzchni.
Świadomość chłodną falą napływała do głowy.
— Czego ona się boi? — przecież tu jego niema. Oh, ona taka chora... przecież tu nie więzienie... oh, jak pusto, jak pusto... trzeba iść, trzeba iść...
— Trzeba iść... powtórzyła i powlokła się dalej. Ledwie ciągnęła chore, pokaleczone nogi, ledwie dźwigała grube i ciężkie, twarde buty.
Jakaś myśl beznadziejna drżała w głębi jej mózgu.
— Tędy pójdę... mruczała naprzekór owej myśli.
Z zaciśniętymi zębami szła naprzód bez wahania. Zachciało się jej nagle, nieprzeparcie żartować.
On myśli, że w tej tundrze ona w końcu zabłądzi! — Ha, ha, ha! — On jest mądry, ale ona mądrzejsza! Ona wie, że to tędy — a on zmarznie na śmierć! Ha, ha, ha — tak, na śmierć! Ona wie, że tam rzeka... Ona wie... tam nareszcie połączy się z nimi! I razem już uciekną, czółnami, do morza — ha, ha!
I znów ta straszna myśl, ale tylko na chwilę.
— Ha, ha, ha! — on jest mądry — ha, ha, ha! — on tam czeka... ha, ha, ha! on tam zasnął, zasnął! — No i sam zginie!...
Zaśmiała się sucho, cicho i tak jakoś boleśnie, jakby to jego ręka szarpnęła jej wnętrzności.
Krwawa i dziwnie nudna mgła ją otoczyła. Jakoś nagle zupełnie zabrakło jej oddechu. Gardło jej uchwyciły twarde, dławiące kleszcze. Olbrzymia i piekąca w niej przestrzeń wznosiła się do góry, opadała raptownie, wydymała się w jakiemś nieludzkiem pożądaniu, sucha i dygocąca straszliwym bólem próżni, a potem opadając, ściskała puste kiszki i kobieta wyraźnie czuła kościstą dłoń, której stalowe palce rozgniatały jelita.
— To on — to on! — przemknęło jej przez głowę, ale ból niepojęty zasłonił widmo strachu.
— Puść mnie — oh, puść mnie — puść mnie! — jęczała głucho i widziała nad sobą dziką, szyderczą twarz. — Weź te ręce okropne — lepiej zabij odrazu — oh, jak szarpie! Człowieku... odejdź, odejdź... Nie patrz na mnie — miej litość, jam taka nieszczęśliwa! — Daj mi wody choć kroplę — oh, jak pali się we mnie!
Ale on śmiał się cicho, głębiej sięgał palcami i szczypał, szczypał równiutko — powoli...
Lecz stopniowo rozpływał się, ginął i wreszcie zniknął. Przeczyste, kryształowe strumienie płyną przed nią. Szumią i uciekają w rudą, duszącą mgłę. Uciekają daleko, daleko, za chmury. Uciekają i biorą ze sobą wszystkie bóle. Jakaś miękkość kojąca rozlewa się po członkach...
Hej, jakie to łagodne, złotawe światło pada. To lampa... przy niej szumi błyszczący samowar. Herbata już nalana. Stoi przed nią gorąca, aromatyczna, mocna, o rubinowej barwie. Ze szklanki unosi się leciutki opar. — Służę pani. Pani bez cukru! Fe, któż widział panno Marjo. — I przechyla się ukochana twarz, patrzy w oczy...
I nagle wstrząsa się kobieta, przytomnieje. Przed nią bezmierna, lodowa pustynia, na którą już zapada ciężki, z ołowiu zmrok.
Ogarnia ją dławiąca, bez granic tęsknota.
— Sama — sama, sama — i na zawsze!... Wszyscy, wszyscy daleko — i w grobie — i te groby daleko! I nigdy już ich nie ujrzy! Oh, jaka ona okropnie, okropnie nieszczęśliwa! Na setki mil tu nie znajdzie żywego człowieka. A oni rozprószyli się, uciekli po tym strzale i wszyscy, wszyscy zginą. Wszyscy zginą!..
— A ona?
I śmiertelny niepokój zaciska drżące serce.
— Dlaczego, dlaczego? — zaszumiało jej w głowie.
Jakaś larwa okropna, podarta, pokrwawiona, z oczyma wyszłemi na wierzch wyjrzała na nią z ciemności — a potem roztoczyła się przed nią mgła bezbarwna i mętna.
I nagle łąki — łąki!...
Hej, łąki na moczarach! Z brzegu bujne, o ciepłej, soczystej zieleni, dalej mienią się w słońcu srebrzyście, falująco... Daleko, daleko, w nieskończoność idą. Unoszą się ponad niemi zapachy rozkoszne — wilgoć aromatyczna, miękka, powietrze ciepłe. Oh tak, to ciepłe, sianem pachnące powietrze!... tak daleko, daleko... ginie w sinawej mgle, w sinawej mgle porannej wiosennego dnia. I z tej mgły niewyraźnie wynurzają się drzewa prawie nagie — szkielety o czarnych gałęziach i stoją w dwóch olbrzymich, ginących w dali szeregach... Chłodno jej w tej alei, ale jasno — ah, jasno! Drży cała i czeka — czeka na niego. Oh, te świeże, żółtawe listeczki na gałązkach!... One także czekają — drżą — błyszczą w słońcu... Wreszcie idzie... ah jak dziwnie on idzie! W każdem jego stąpnięciu była dobroć — taka dobroć! — Zbliżył się — ją chwyciło odrętwienie rozkoszne, wyrazy uwięzły w gardle. — Oh, ten wzrok pełen męki! I ten ból w bladej twarzy! — Te jego drżące wargi, te ich dłonie splecione w uścisku namiętnym — i ten głos urywany, gardlany, nie do poznania...
— O Boże, Boże! Dlaczego tu tak ciemno? Więc już nigdy — już nigdy, nigdy?
Co tu tak huczy?
Jakie czerwone światła błąkają się w tej ciemności! Jak tu zimno! — Drży cała, pieką ją nogi w tych butach — ma rany rozropione na nogach —
I tak pusto wokoło. Ach, ona idzie w pole. Ona idzie, bo musi — tak, tak... oh, jak ciężko...
Ołowiana, dusząca fala gniecie piersi. Wciąż gniecie i odpływa, ściska, przytłumia oddech, wznosi się aż do gardła, ustępuje, znów idzie — oh, dusi już ją, dusi... i rozpływa się w płaczu, wylewa się ze łzami w szlochaniach cichych i słodkich, coraz bardziej kojących, coraz bardziej bezwładnych...
I rozpłakała się kobieta jak dziecko. Po chorych policzkach łzy jej płyną strumieniem, łzy ciche, niewstrzymane, łzy skargi i tęsknoty, łzy straszliwej, bezdennej, bo aż cichej rozpaczy.
I nie myślała już wtedy o niczem, ale szła, szła jak kula, rzucona silną dłonią; wlokła się, bo ją pchała jakaś trwoga tajemna, trwoga przed czemś okropnem, co wisiało nad głową, siedziało tuż nad karkiem i gnało wciąż naprzód, naprzód.
I tylko głuchy, dziwny huk wciąż się rozlegał, dudnił jej w mózgu, drażnił, wnikał w duszę głęboko, wstrząsał jej wszystkie nerwy, że aż przestała płakać.
Co to jest, — co to jest?
Każde skrobnięcie buta chrobotało donośnie, jak nad pustą przestrzenią, jakby na jakiej cienkiej, odstającej skorupie.
— Co to jest? — Najwidoczniej dostała się na lód.
— To pierwszy lód w tym roku. Pierwszy — po pierwszym mrozie.
Tak...
Wtem ją ogarnia szalone rozdrażnienie. Wszystko się na nią sprzysięgło. Gdzież ona zabłądziła? Weszła w jakąś okropną, dziką okolicę. Pusto, gładko — widocznie rzeka, lub jezioro.
I gdyby się tylko skorupa przerwała...
Mrożący strach mrówkami jej przeszedł po plecach i głowa stała się nagle jasną, jasną jak nigdy.
Tak, tak, lód się załamie. Pierwszy, więc słaby, kruchy. I szczelin pełno. A jak pod spodem prąd rzeki? — Co, jeżeli prąd? Co? Nie, nie, nie może być! Byłoby słychać prąd. A więc jezioro — co — to jezioro, które dzicy omijali z przerażeniem, to jezioro olbrzymie, bezdenne, pochłaniające?
Zaraz, zaraz — aha, więc ten lód, ten cieniutki, wydęty ku górze, kruchy lód — więc on wisi w powietrzu ponad wodną przepaścią?..
Ah, jak to gruchotanie butów jest donośne! Każdy krok — a tuż, tuż pod nogami — ha, ha... To!
I nagle uchwyciła ją straszna, wyjąca trwoga.
Uciekać!
Szybkie, niezgrabne kroki zadudniły.
Dokąd, dokąd? — majaczyło jej w głowie, a ciężkie buty huczały, skrobały po cienkim lodzie. Dokąd? — pytała głośno, oglądała się nieprzytomna, szukając instynktownie jakiegoś drzewa, pagórka.
Ale nie widać było nic, prócz ciemności. Niebo wisiało czarne ciężkie, jednolite, pod niem płaska i blada, szarawa przestrzeń lodu świeciła jakiemś nikłem, własnem, matowem światłem i rozpływała się w gęstym, nieprzebitym mroku. Tylko krwawe, mdlejące tumany w tej przestrzeni zakrywały chwilami jej wszystko przed oczyma. O kilkanaście kroków niebyło już nic widać; i kobiecie wyrastały z pod nóg ustawicznie czarne, bezlistne szkielety wodnych roślin.
Kobieta zebrała resztki przytomności i próbowała ogarnąć ohydę niebezpieczeństwa. Zwolniła kroku, skupiła się w sobie, i zacisnąwszy zęby zaczęła słuchać — słuchać.
Wkrótce otoczyła ją śmiertelna cisza. Nieruchome powietrze stało niby zamarzłe; żaden szmer nie przerywał martwego milczenia — i tylko tem głośniej rozlegały się głucho jej kroki, jak uderzenia o pustą, drewnianą beczkę.
Nie każdy jednak krok odpowiadał jednakowo. Niektóre dudniły słabym, matowym odgłosem, lub nie dudniły wcale, inne huczały potężnie i budziły pod lodem przygłuszone echa. Kobieta kurczyła się i pot ją oblewał ze strachu, uciekała, wracała, lecz nie trafiała już tam, gdzie kroki jej mniej huczały, gdzie było może bezpieczniej. Bezradna kręciła się jak w pułapce, czując, że stanie się w końcu coś strasznego, co jej mroziło myśli i przyspieszało kroki.
— Co począć, co począć — przecież nie stanąć w miejscu, by od razu ciężarem swym przebić wątłą powłokę? Iść trzeba było, iść bez ustanku, ujmować ciężaru nogom, by nie tykały ziemi, by nie parzyły się o tę cienką powłokę, która ją oddzielała od przepaści bezdennej i która jej się stała nagle drogą nad wszystko. O tak, ona kochała ten biedny, cienki lód, ona cierpiała strasznie, gdy trzeszczał cichutko — ot, jakby kto na niego rzucał kamykami — ona chciałaby teraz fruwać gdzieś het, wysoko — i dlatego jedynie, aby mu krzywdy nie zrobić.
I wykręcała dziwacznie nogi w swych grubych butach i nie szła już, ale biegła, a serce jej biło, biło...
Strach wzbierał w niej, wił się w piersi, szedł w górę, zaciskał gardło, sięgał szponami mózgu, mącił myśli, drżał w głowie, gdzieś w głębi, w najtajniejszych komórkach świadomości budził szalone, głuche, lodowate powiewy — jeszcze chwila i obłęd opanuje jej głowę.
Ale szczęściem nie mogła już myśleć z wyczerpania, nie była w stanie odczuć grozy położenia. Nogi jej już zaczynały ustawać na dobre. Nieprzytomna stawała w miejscu i tylko nagłe pchnięcia śmiertelnego strachu zmuszały ją do nowych, rozpaczliwych wysiłków. Rzucała się wtedy naprzód resztkami sił, pewna, że już, już woda ją chwyci w swe ramiona, że zaleje jej gardło, zdławi, zamrozi oddech i nakryje ruchliwą, chłodną falą — na zawsze.
Wreszcie nie mogła już iść dalej. Nogi pod nią słaniały się, nie mogąc ciała utrzymać. — Trzeba odpocząć, szeptała bezmyślnie i szukała jakiegoś punktu oparcia. Nareszcie dojrzała czarniawą kępkę szuwarów, majaczącą w ciemności na trochę jaśniejszym lodzie. W jej obolałym mózgu przemknęła nagle myśl, że korzenie tych roślin powinny się czegoś trzymać. Uradowana osunęła się na tę wyspę i natychmiast uczuła, że bolą ją wszystkie kości. Drżała na całem ciele z wyczerpania. Powieki miała ciężkie, głowę mętną i chłodną.
Ogarnęła ją tępa, zwierzęca obojętność.
— A niech tam — niech tam! — odpowiadała sobie, gdy w głowie majaczyły ostrzegające wspomnienia. Mózg jej był pusty zupełnie, nie było w nim ni źdźbła myśli.
Senność i szum łagodny opanował jej głowę. Przesuwały się zwolna przed obojętnym jej wzrokiem jakieś twarze znajome z zamkniętemi oczyma; jakieś ręce przyjazne wyciągały się ku niej. Nie dziwiła się im wcale, tylko bała się trochę. Ot tak — co która ręka chwyci jej końce palców, to jakoś ściska i szczypie, a potem zjawia się twarz drwiąca. — Czego się śmiejesz? chce ich się spytać kobieta, a one w tej samej chwili zanoszą się od śmiechu, zadzierają głowy, pokazują białe zęby — a ją ogarnia jakiś dziwny niepokój...
I nagle zrywa się na równe nogi.
Czuje, że cała kępka trzęsie się pod jej ciałem, że usuwa się, urywa, że jakieś głuche bulgotania i wstrętne mlaskania rozlegają się pod lodem.
— Uciekać — uciekać!
Ale nie mogła się ruszyć. Oddech jej zamarł w piersi, bezwładne nogi drżały — ciężkie, jak z ołowiu, przygwożdżone do ziemi. Krwawa, dusząca mgła pływała przed oczami.
— Co to się stało? — przemknęło jej przez głowę.
Ale naraz poczuła, że grunt pod nią się kołysze i usłyszała głuche, tajemnicze trzeszczenie.
Zrozumiała ostatnim wysiłkiem mózgu.
Zimny dreszcz przeszedł nagle po jej splątanych myślach. Rzuciła się raptem naprzód, lecz nie widziała nic. Ta sama krwawa mgła zagradzała jej drogę. Szła omackiem i myślała, że lada chwila wpadnie w jaką większą szczelinę. Więc zaczęła iść wolno, ostrożnie stawiając nogi, i kołysała się przytem jak pijana na boki — i naraz zakołysał się z nią cały świat — ziemia, niebo.
Wszystko zapada, wszystko zapada!
Potężny, stupiorunowy łoskot zagrzmiał wokoło. Jakieś gmachy olbrzymie walą się w drzasgi, w gruzy. Gruzy, spadając, huczą po cienkim lodzie, toczą się, dudnią głucho, przebiją wątłą powłokę... Olśniewający, krwawy blask pada na chmury, na bezmierną i lśniącą jak miedź skorupę lodu, a ona nagle wstaje, jak długa i szeroka, wydyma się ku górze, opada, znów powstaje, w chybotaniach olbrzymich wylatuje pod niebo, chwieje się, pływa, skacze, skrzypi jak stare żelastwa, kiedy silnie ściśnięte trą się, jęcząc, o siebie. Woda pod lodem chlupie, rozkołysana, szumiąca.
Wreszcie pękają lody — rzecz dziwna, że tak cicho! I cicho, z łagodnym sykiem wychodzą obłoki z szczelin. Wyszły puszyste, krwawe, kręcą się wolnym ruchem i jedne za drugimi znikają w czarnej pustce.
Kobieta patrzy na to wytrzeszczonemi oczyma. Zgroza bezmierna, dzika walczy w niej ze zdumieniem.
— Czy ona widzi naprawdę nadprzyrodzone rzeczy — co to jest? Przecież ona ma oczy otwarte! To nie może być sen... Haa — więc już koniec świata?
I nagle myśl ta wydaje się jej prawdziwą. Włosy się jeżą na głowie, ale rzecz dziwna, śmieszna, że sama nie wie, jak zachować się wobec tego.
— Maryniu, Maryniu! — szepce jej ktoś do ucha.
— To on — to on! Haa, więc są i umarli? I chciałaby obejrzeć się, ale nie może — tylko wśród jakiejś dziwnej, łagodnej jasności jego czoło kochane, poorane bruzdami, jego włosy złotawe pochylają się przed nią.
Lecz ona chciałaby mu koniecznie zajrzeć w oczy — i nie może, nie może, bo ktoś trzyma jej głowę... w tem on znika. Ha, ha — to może nie był on?
— Więc kto to? Kto to?
Ale noc drżąca milczy. W tej otchłani czarnej bez początku i kresu, kobieta czuje bladość, trupią swą bladość.
— Haa, więc to tak! więc ona widzi, widzi...
— Haa, już idzie, już idzie! Słyszycie jak drga wokoło? Idzie — już idzie! Nie. Nie — ona nie chce!
Zamyka oczy, kurczy się w okropnym, wewnętrznym krzyku, lecz musi widzieć, musi, bo nie ma już ratunku.
— Oh, te kule błyszczące — krwawe, błyszczące kule! Dokąd one tak płyną? Oh, jak pękają cicho! Tysiące rubinowych iskier sypią wkoło, a te iskry spływają łagodnie w drżące głębie. Cała noc drga potężnie. Oh, te tłumione śmiechy! I ta mowa olbrzymia — zdaleka — z za tej nocy... taka olbrzymia, straszna i taka niezrozumiała! I ten opar duszący, ten zapach surowizny, ostry, nie wyczuwany nigdy, okropny...
W tem uderzenie do głowy — niby pięścią.
Kobieta widzi pod sobą szary lód; wkoło noc, a ona wlecze się w czarną pustkę.
Serce bije gwałtownie.
Co to było, co to było? Gdzie ona — gdzie widziała? Więc ona już teraz wie... A więc to nie był sen! A może teraz śni? A może nigdy w życiu nie spała?
Ogarnia ją niesłychany, dławiący niepokój. — A może to obłęd, obłęd ją chwyta? Może jej się wydaje, że chodziła po lodzie, może tu nie było tych wodorostów, tych kwiatów, tych poszarpanych, krwawych obłoków?
— A może nic niema?
— Oh, jakaż ona biedna! — Więc już w trumnie, — już w trumnie?
Wytrzeszcza oczy — nic, nic — wszystko w niej obumiera, sztywnieje, serce chłodnie...
I w tem jakby kto lampę wynosił z za świata, jakby słońce wejść miało zdaleka, zdaleka. — — Przestrzeń ciemna i pusta wyjaśnia się gwałtownie i nic niema w przestworach prócz tego dziwnego światła. A ono rośnie, rośnie, nabiera barwy miedzi i żarzy się gdzieniegdzie jak węgle rozpalone, jakby tam zapłonęły całe potoki lawy i kapały w tę gęstą szarawo-srebrną mgłę.
I naraz cała przestrzeń zwarzyła się jak mleko, tworzy tysiące iskier, wystrzela rakietami, bije gdzieś w nieskończoność fontanną słońc miedzianych, a one biegną w górę, w czarne otchłanie nocy i zostawiają smugi błyszczące, płomieniste, niby drogi dusz ludzkich, na tamten, lepszy świat. Smugi te jak żywe, skręcają się w kolumny, jak sosny niebotyczne, do biała rozpalone — pędzą, olbrzymiejąc, w głębie nieskończoności i giną wierzchołkami w tumanie złotych gwiazd. I tam ten las świetlany, poza światami światów, gdzie ludzki wzrok nie sięga, okrągli się w sklepienia, w arkady niepojętej świątyni Jedynego.
A nagle zakołysały się kolumny, zaszumiały, niby pod olbrzymiego wichru uderzeniem i głos potężny, dźwięczny rozlega się donośnie:
— Wzywajcie mnie w godzinach bólu i rozpaczy!
Kobieta słucha, słucha i nie wierzy swoim uszom. A potem ją ogarnia jakaś trwoga rozkoszna.
— Kto to mówi — kto to mówi? pyta, a serce drży.
I znowu tensam potężny, lecz bliższy, dźwięczniejszy głos:
— Wzywajcie mnie w godzinach bólu i rozpaczy!
Zawichrzyło się pomiędzy kolumnami i drżący las z rubinu zakręcił się, zalśnił krwawo. Kolumny chowają się jedne za drugie, mięszają się ze sobą, a gwiazdki okrągłe, złote, lśniące jak małe słońca, dźwięcząc, z cicha, powolnie spadają, jak puch śniegowy w biały, zimowy dzień; spada ich coraz więcej — już płyną złotą rzeką.
— To słowa boże, to słowa boże!
Kobiecie łzy tryskają z oczu w uniesieniu, dusza się z niej wyrywa, czuje się tak malutką!
O, Boże — o, Boże — o, dobry, wielki Boże!
Bezmiar szczęścia, rozkoszy świętej ją ogarnia: Czy ona tego warta? A ona nie wierzyła!
Więc On jest — więc On jest?
Strach ją chwyta olbrzymi.
— Wzywajcie mnie w godzinach bólu i rozpaczy!
Oh, jaki zamęt okropny powstaje! Jak dziwnie brzmi ten głos, jak blisko — jak surowy! Dlaczego tak niezwykle się zmienił? Więc się gniewa? — Oh, Boże, Boże, ja nigdy nie wierzyłam — ty wiesz! Ja byłam grzeszna, ale jam tak cierpiała — o, przebacz mi, jam twoja biedna niewolnica! O, przemów, przemów, nie karz, wysłuchaj — przebacz!
Ale masy błyszczące roztopionego złota zawirowały szybko w dzikim podmuchu wiatru, zahuczały potężnym, głuchym, stłumionym jękiem — wirują coraz szybciej...
— A teraz będzie sąd.
Wszystko znika, zapada. Ciemność jakaś paląca, krwawa ją otoczyła. Serce bić przestało.
— Koniec już teraz. Koniec. On jej już nie przebaczy. On jest wielki, potężny. On wie jej wszystkie myśli. On zjawia się tu, przed nią w całym majestacie. A ona nie wierzyła! On się teraz mścić będzie — Ha, ha, ha — on pamięta, — on olbrzymi, jak świat! On przyjdzie — on jest straszny, bo nadszedł wreszcie czas zemsty! On przyjdzie, On przyjdzie!
I nagle staje.
— Kto przyjdzie? Czy to on — on — ten krwawy pijany? Oh, te oczy! nie, nie, on tam został — on tam zamarzł na śmierć. Ha, ha, ha — to nie on, on sam zginął — ha, ha!
Zaśmiała się dzikim, urywanym śmiechem...
— A on przyjdzie — on przyjdzie! On — on — wielki!
— Kto, Kto? Ha — to ty, mój jedyny? Widzisz — widzisz, umieram! Chodź, ratuj! Chodź, chodź — niema nikogo — niema — ratujcie! Już idzie — ratujcie!
— To BÓG, to BÓG!
— A ha, ha, ha — on ją zgniecie! Ratujcie on ją zadławi! ON — ON, wszechpotężny, słyszycie, słyszycie ludzie! Ratujcie — o, Boże, o Boże! Czyż niema nikogo, nikogo na świecie? — O Boże, o Boże — o, zlituj się nademną, o, zlituj się nademną!
W strachu zwierzęcym, dzikim, w rozpaczy obłąkanej wyciąga ręce w przestrzeń, pręży się cała naprzód, błaga, płacze w nieludzkiem, spazmatycznem łkaniu i radaby się czołgać jak robak u stóp Jego.
Cisza wkoło niej, cisza... Czarne chmury nawisły — a ona idzie, idzie — ah, jak lekko, swobodnie!...
— To był okropny sen, — szepcze do siebie zcicha. Już teraz będzie dobrze. Jest zdrowa, wypoczęta. Dobrze się czasem przespać. Jakiś tam głuchy ból, prędzej nikły cień bólu mieszka gdzieś w głębi serca....
Cisza — cisza śmiertelna. — Słychać, jak chodzą mgły, jak z cichutkim szelestem drą się w strzępy o krzaki.
Nagle tuż za sobą usłyszała szmer, szelest, skrobanie, chrobotanie po lodzie — stukoty dziwne; a potem już wyraźnie odróżniła stąpnięcia: jedno, drugie i trzecie.
Nie było wątpliwości. Ktoś szedł za nią, powoli, ciężko stawiając nogi. I głucho po cienkim lodzie dudniły jego kroki i suwały się niezgrabnie po chropawej skorupie. Widocznie już był stary, zmęczony, wlókł się ledwie, dyszał szybko, nierówno, sapiąc przytem jak niedźwiedź, krusząc pod sobą zeschłe, małe gałązki i potrącając grudki dźwięcznego, suchego lodu.
Był bardzo blisko — ot, najwyżej kilka kroków...
Kobietę ogarnęło niepojęte uczucie — coś jak strach, jak tęsknota, jak ciekawość bezmierna.
Przystanęła i obejrzała się szybko.
Ale w tej samej chwili dziwne kroki ucichły, a wokoło nie było widać nikogo.
Ciemności wszędzie były co prawda nieprzebite, ale na szarym lodzie możnaby kogo dojrzeć. A tu nic — pustka głucha, cisza, dzwoniąca w uszach.
Chwyta ją ślepa, zabobonna trwoga.
— Jezus! — Jezus Marya! — szepcze osłabła, drżąca i zaczyna uciekać, uciekać resztką sił.
Ale w tej samej chwili rozległy się tuż za nią kroki ciężkie, pospieszne, chroboczące, nierówne.
Kobiecie włosy powstają na głowie; przyspiesza kroku, biegnie, a blade kwiatuszki myśli, parte w górę wężową, olbrzymią łodygą strachu, przypiły się w popłochu do oślizgłych sklepień czaszki i drżą tam w przeczuciu śmierci skłębione, przyduszone, pewne, że je rozmiażdży lodowata łodyga.
I biegnie kobieta, biegnie, a nogi pod nią się plączą; potyka się i upada, a za nią te same kroki drepczą bezładnie, szybko, potykają się także. Jakby na szyderstwo ciało ciężkie, zdyszane upada na lód głucho, podnosi się i znów biegnie...
Kobieta czuje wreszcie, że jej braknie oddechu; wie, że padnie za chwilę, już niedługo wytrzyma.
Gwałtownymi haustami chwyta w piersi powietrze, a za nią tuż, tuż blisko, już prawie za plecami dyszy tak samo dziwna, śledząca ją istota.
Zaczyna ją ogarniać jakaś straszna ciekawość. Czuje że za nią dzieje się coś niesłychanego, widzi, że blada łuna z po za niej pada na lód.
Obejrzeć się choć na chwilę, na jedną część sekundy.
I stanęła, lecz kiedy w tem samem okamgnieniu kroki ciężkie, niezgrabne przestały dudnieć za nią, rzuciła się naprzód w dzikiem szaleństwie trwogi, czując, że w niej wnętrzności skręcają się w kłąb olbrzymi, idą gdzieś aż pod gardło, duszą, wpadną na głowę...
Na samo przypuszczenie co mogło być tam za nią, krew rozszalała, wrząca zamienia się jej w lód.
I biegnie, biegnie, biegnie — i chwyta się za głowę przypłaszcza się do ziemi, wyje nieludzkim głosem, chciałaby łaby ukryć się pod lód, wleźć pod ziemię, całe góry przywalić na siebie, byle uciec!
Lecz za nią biegnie wciąż tajemnicza istota, biegnie szydercza, pewna siebie i zdobyczy — a łuna krwawa, straszna rozświeca cały świat, jakby niebo paliło się za uciekającą żywym ogniem. Jest jasno, jaśniej niż w upał w południe, jaśniej niźli we wnętrzu gorejącego pieca. Jest biało, biało — ukryć się niema gdzie — wszędzie biało. — W białej, pustej przestrzeni ona pędzi jak wiatr a gna ją moc niepojęta — i śmieje się, bawi się z nią jak kot z myszą — w ucho szepcze jej słowa niezrozumiałe, okropne — chychocze jak hyena: ha, ha, — już nie uciekniesz!
— Nie ucieknie — o, tak — już siły ją opuszczają, a krew jej huczy w głowie, rozsadza ją na kawałki. Nie pomoże już nic! Ha, ha, ha, już To idzie!
Jeszcze jeden wysiłek! Łzy spływają strumieniem — jeszcze skarżyć się, skarżyć się chwilę jak dziecko...
Ale pada na ziemię, jak kłoda — martwa, bez ruchu — a na jej plecy wali się jakieś cielsko olbrzymie. Kobieta słyszy szybki, ohydny jego oddech, czuje lodowate tchnienie tuż na karku, czuje jak zimne, śliskie żelazo wchodzi jej w gardło, wżera się w piersi, w serce!
I widzi wkońcu jego — ha, jego, potwora! Widzi jego olbrzymią, obrzękłą, bladą twarz, rozpływającą się w świetlanej, białej mgle; widzi nad nią olbrzymią czapkę futrzaną i jego napęczniałe powieki. Ha, ha — jak rosną! — A jego usta wąskie, zaciśnięte, bezbarwne, rozsuwają się w dzikim, szerokim uśmiechu — i cała wielka postać trzęsie się w cichym śmiechu. Te wielkie powieki pęcznieją — chcą się otworzyć. Ha, ha, już rozsuwają się, już widać czarną linję — ta linja powiększa się, grubieje — i cóż za nią — ha — cóż za tą olbrzymią powieką? Niech nie otwiera! — Gdzież jest dolna powieka? — Niema jej wcale, niema wcale! — Co to jest? Haa... okropne!
Po co się ona wznosi, po co się tak fałduje górna, straszna powieka? — Już zaraz się odkryje, już, już. — A za nią, za nią? — Nie, nie! — Oh, już zaraz, już zaraz.
Już — już — zaraz...
Drobne myśli wielkich ludzi zawierają w sobie nieraz ziarna wielkich idej, błyskawice fantazyi, które olśniewają przy bliższem wejrzeniu. Takie drogie kamienie rozsypał Słowacki po swoim Dzienniku. Śród innych rzutów znajdujemy tu mistyczny pomysł Świąt przyszłych narodowych — niby kalendarz, osnuty głównie na pragnieniu rozkwitu ducha, na wywołaniu geniuszu i siły twórczej w narodzie. Bardzo być może, że w tem dążeniu do twórczości nieustającej mieści się istotna idea Króla Ducha, której mały komentarz znajdujemy w kalendarzu.
Święta owe mają zawsze oznaczony dzień i miesiąc: 1 Stycznia przypada Święto ofiary. — 11 Lutego, Święto umarłych. — 22 Marca, Święto braterstwa, Święto komunii stołów. — (Kwiecień). — 22 Maja, Święto Niepokalanej — Dziewicze przez kapłankę o uproszenie Ducha piękności. — 22 Czerwca, Święto hymnów, aby się przybliżyło Królestwo Boże. — 22 Września, Święto podniesienia duchów niższych, Święto trzód. — Październik. Uroczystość Ducha Świętego Święto wynalazków, prośba o natchnienie. — Grudzień. Święto światła; święto sztuki malarskiej.
Najpiękniejszy pomysł zdaje mi się w tym szeregu oznaczony na miesiąc kwiecień. Jest to mianowicie Poświęcenie wody i razem
Widzimy, że poeta miał tu na oku wszystkie niemal objawy, jakie warunkują geniusz: a więc piękność, natchnienie, wynalazczość, światło, podniesienie duchów niższych, braterstwo, przybliżenie Królestwa Bożego — oto różne stanowiska, z których ogląda Słowacki geniusz narodu: streszczają się one istotnie w tem najwyższem święcie — modlitwie matek o wielkie duchy. Oczywiście nie pomieścił tu Słowacki wszystkich możliwych w tym względzie idei; ale był to szkic, który możnaby przedziwnie rozsnuć i rozwinąć w każdym niemal oddzielnym szczególe, dodając inne przez poetę niedotknięte.
Jeżeli Słowacki złączył Święto matek z poświęceniem wody, to zapewne nie uczynił tego bez powodu. — Starożytna bogini Chrobatów, Wanda, jakkolwiek nie była matką była jednak wielkim duchem, wcieleniem ofiary i przez dobrowolne rzucenie się w otchłań wody poślubiła nieśmiertelność. Jej więc przystoi być patronką matek, które dla swego narodu pragną wielkich duchów — a z nią uczczony ma być żywioł, który ją uświęcił. Święto wody jest zatem logicznem dopełnieniem modlitwy o geniusz: woda jest to żywioł, w którym dusza wykąpana oczyszcza się od pragnień niskich i znikomych — i jakby przez chrzest uzyskuje kryształową przejrzystość. Tak wykrysztalona dusza może wielkości pożądać. Rozumiał bowiem Słowacki jedną prawdę głęboką: nie o byt, ale o wielkość walczą narody. Rozumiał on, że Polsce nie grozi zagłada bytu, ale zagłada wielkości. Potępiał Mochnackiego za to, że poruszył kwestyę: być czy nie być! Takie pytanie dla Polaka istnieć nie może: naród jest i będzie; ale jest inne wielkie pytanie: jaki to będzie naród. Tragizm położenia Polski na tem polega, że naród wielki staje się narodem małym. Przeciw tej małości, która może od zagłady jest straszniejszą, walczył poeta i dał narodowi naukę O potrzebie idei — wykazał, że, aby naród rozwijał się w całej pełni, konieczną jest dlań ideja przewodnia, jakby oś, koło którejby wszystkie myśli tego narodu się obracały, a nie tylko myśli, ale też i cała jego dusza. Dwa dziś narody, mówi Słowacki, mają ideję: Rosya i Anglia; Rosya mówi: Chcę panować na ziemi! Anglia mówi: Chcę panować na morzu. Polska ani na morzu, ani na ziemi panować nie chce, ale inne wybrała sobie królestwo: Panowanie w duchu.
Oto, co stać się powinno ideją Polski. Panowanie w duchu może się narodzić jedynie przez wielkie duchy — i dla wywołania tych duchów oznaczył poeta na dzień 4. kwietnia:
Oto jest motyw do rozsnucia, a który snuć można do rozmiarów bez końca!!
JOSÉ MARIA DE HEREDIA: ANTONIUSZ I KLEOPATRA.
OBOJE SPOGLĄDALI Z TARASU WYŻYNY STANISŁAW BRZOZOWSKI:
CZAS ŻARÓW POŁUDNIOWYCH PŁOMIENNEGO STEPU: PAWEŁ VERLAINE: DOBRA PIEŚŃ.
PONIEWAŻ BRZASK SIĘ ZWIĘKSZA, PONIEWAŻ ZORZA JUŻ PŁONIE, PRZEŁOŻYŁ ST. BRZOZOWSKI.
KAROL BAUDELAIRE:
DE PROFUNDIS CLAMAVI.
JEDYNIE UKOCHANA, BŁAGAM TWEJ LITOŚCI CZŁOWIEK I MORZE.
MIŁOŚĆ DLA MORZA WIECZNA W TWOJEM WOLNEM ŁONIE! PĘKNIĘTY DZWON.
GORZKO I SŁODKO W ZIMIE PODCZAS NOCY CIENIA przełożył Stanisław Brzozowski.
|