Żywe kamienie/Część III/2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


G
Gdy u furty klasztornej imał się brat krzyża kołatki, stężała mu ręka... „Szkatuła twoja kwestarska — gdzie?! I w czyich rękach?.. A za co oddana?“

Kłodą zwisło ramię, odpadłe od krzyża. A i próg furty, gdy doń czołem przyległ, odpycha precz:
„Po coś tu się zwlókł mnichu? Rozwłóczyć chuci po klasztorze? Zamącić te święte cisze wziętym w siebie zgiełkiem kobiecego ducha? On duch i najsurowsze mury samotności pokruszyć zdoła. Idź, idź, przeklęty, z myślą o kobiecie w świata zgiełk! Za żonglerami śpiewaj na kobiet cześć! za skoczkami po rynkach skacz! za goliardem kościołowi bluźń! — Oddaj habit, oddaj sznur!.. “
Rozpaczliwym zaciskiem ramion przygarnia mnich do piersi habit, sznur i różaniec. I, odstąpiwszy od furty, jął się błąkać koło muru, dłonią po nim wciąż wodząc. Tak zczeznął, powiadają, mnich niejeden wypędzony z klasztoru, choć go miłosierdzie braci podkarmiało u furty, z misy wystawianej dla psów zbłąkanych.
Wreszcie powalił się na klęczki, gdzieś u węgła na zakręcie muru.
Tu bywał kres jego wędrówek codziennych: tu przychodził co ranka, zdobić kwiatami podnóże Tej oto, którą pobożność braci wystawiła w kamieniu, by strzegła od złego granicy klasztornej. Oto kwiaty na poły już zwiędłe, które wczoraj o świcie, wychodząc na kwestę, złożył było u Jej stóp.
Wszystkie święte i rycerskie panie nabierały pod pędzlem brata cichości Jej kamiennego lica; karty przeorowej księgi zaludniały się jakby smukłemi siostrami Tej oto postaci; — w złoto, błękit i purpurę przystrajał je pracowicie pędzel mnicha. Jakże się cieszył przeor każdą taką panią na karcie! Każda mu była najpiękniejsza, że zawsze do Tej tu podobna. — Głaskał mu wtedy głowę, pochyloną nad pracą, i mawiał:
„Z najczystszego źródła piękności niebieskich pijesz, bracie Łukaszu, dary sztuki twej... Pomnij na cnego żaka, który się łaski tego cudu dopraszał: by ujrzeć na własne oczy Przenajświętszą Pannę. Że oślepnąć musi — powiedziano mu, — kto ją ujrzy za życia w gloryi niebieskiej. I na to się godził: takie miał oczy chciwe najwyższego piękna! A przecie, w chwili iszczenia się wymodlonego cudu, żak chytry, jedno oko przysłonił, by je zratować dla życia. Ujrzał. Oślepł na oko, które widzenia doznało. Lecz odtąd okiem uratowanem na żadne piękności świata spoglądać już nie chciał. Habit najsurowszej reguły na się wdział i strasznie tęsknił do śmierci, — by zjawioną na chwilę doskonałość módz oglądać zawsze.“
Jakże się spłakał mnich przy tych słowach przeora. I jakże nawiedzał odtąd co ranka tę tu Postać, kwiatami ją przystrajając. Jakże pił oczyma cichość Jej lica w kamieniu i z surowości dziewiczego kształtu to miękkie wychylenie szyi. Jakże śnił dla Niej na karty księgi obiele i błękity szat najpowłóczystszych w najpiękniejszej gloryi złota.
Lecz począł go przeor wysyłać za kwestarza na odpusty, by nieco farb świata w oczy wziął, Tej tu na płaszcze a korony do księgi zdobniejsze. Blednąć poczęły mnichowi własne kolory na kartach księgi, pełzły i klasztornego ogrodu kwiaty: kramów blaski barwiste przynosił w oczach, w sercu tęsknotę ku Ziemi Świętej, a w myślach nieodgonione wspomnienia tylu wejrzeń niewieścich. I jęły panie rycerskie pod pędzlem mnicha przystrajać się w barwiste stroje sukiennic, występować stopą z pod szat długich, przeginać umilnie kibicie, a rączkami wywodzić coś zalotnie przed twarzami swemi. Ożyły postaci przeorowej księgi.
Powiadał przeor dobry, że grzechu w tem niemasz jeszcze żadnego. A jednak tu się zamąciła krynica piękności niebieskich, tu się odwróciły oczy ku ziemskiej krasie!
Czołga się mnich na klęczkach i bije w piersi:
„I oto wziąłem dziś w oczy najpłomienniejszą purpurę świata. I w ogień żył swoich. I na usta. Tu, tu na wargach ją mam! — bo tej róży, rzuconej mi przez królowę, ustami tknąć nie śmiąc, jam wszystkie jej ciernie... Nie pomogły bicze!“
Porwie się mnich z kolan i przygarnia piersią całą do podnóża żywego kamienia, między te lilie wczoraj tu zniesione.
„Weź, bracie Łukaszu, te kwiaty...“
W ten szelest osypywać się jęły kwiaty już powiędłe.
„Weź... I nie przynoś Mi ich więcej, — słyszy dalej w tym poszumie smutnym. — Sprawię, że nie odtrąci cię od furty przeor dobry. Ale obrazu Zwiastowania nie maluj: ja nie chcę by mi ona zwiastowała!“
W załkaniu gwałtownem przypada mnich ustami do stóp świętych; śluby wierności w przysięgach odmawia.
Alić z tyłu za ramię coś go kleszczem chwyta i odciąga precz od żywego kamienia.
Frate, — usłyszy nad sobą, — zakończże wreszcie to bogomolstwo swoje. Moja sprawa do cię zwłoki nie ścierpi: — rozkaz! wola królowej!“
„Ktoś jest?!.. jeśli jesteś?“
„Karduelowego dworu marszałek, królowej Ginewry poufnik, książę z żonglera opowieści sam!“
Uskoczył mnich w tył, — zastąpi ono mu drogę.
„Na zamek mi z miejsca do Pani pójdziesz!.. Daremnie tak się zwijasz, skręcasz, w habit zatulasz, a ręce przed się prężysz... Jakżeś ty nędznie poniżył w sobie rycerski grzech pana Lancelota, który — przez żonglera opowieść a serce skazanego rycerza — wziąłeś na się w pocałunku warg jego... Terazże ci to, mnichu, dopiero za głowę się chwytać i ciemię rękoma jak od razów przysłaniać!.. Gdzie pokuta obiecana?!.. Więc po grzech pana Lancelota samego, w twojem sercu dziś żywy, zgłaszam się tu. Pojąłeś?.. Najskrzętniejsza to dziś robota nasza, — szatanów, — zbierać żonglerowych powieści żniwo po sercach ludzi osiadłych.“
„O czemuż raczej z wagantami na kres świata nie uciekłem?!“
„Do kobiety, czy od kobiety precz, — gdy z myślą o niej, — jedna to droga!.. Wiesz wszak, frate: opuścił i święty Aleksy umiłowaną żonę, dla duszy swej, żądnej zbawienia. Aliści, po siedemnastu latach tęskliwej męki, żebrakiem zwlókł się pod jej progi, aby się lica napatrzeć. I umrzeć pod jej drzwiami. By po nierychłej śmierci swej małżonki, w trumnie nawet ustąpić się lubej, jak w łożu, — i zatulić zbielałemi kośćmi ramion.“
Wyrzuci mnich ku niemu dłonie obie:
„Przekleństwo słowu twemu! Niebieską to już wonczas miłością święty Aleksy...“
I usłyszy on śmiech piekieł, o którym powiadają pokutnicy, że jest jak rozdarcie żagla, jak starganie łańcucha kotwicy i strzaskanie steru. Fala wspomnień świeckich porywa lichą łupinę łodzi naszej i niesie na falach marzeń w okrutny zamęt światowego zgiełku.
„Nie umkniesz się mnichu woli orlicy. Posłuchaj, jak skwirem tęsknoty odzywa się z zamkowej wyży. Więc zbądź mi wreszcie mniszego pełgania ciałem i duszą: odraza w niem dla kobiety! Tym oto płaszczem pana Lancelota, który ci na bary zarzucam, przystroisz się do Pani, Lancelotowy miecz i tarczę w rękach dzierż!.. W puchach purpurowego łoża czeka na cię przebiała Pani w złotych włosów chuście. Płacze noc całą i kaprysi w rozmarzeniu piękności swojej, że za twym uściskiem wstąpi w wieczność — urodą ciała swego.“
„Nie pójdę!“ — tuli się mnich do ziemi, radby jak kret ciałem się w nią wcisnąć.
„W jeństwo wziąć muszę i siłą do Pani przywieść. Kazano!“
Rozchyla się ciemne skrzydło płaszcza; błyska zbroi i miecza pogroza.
Porwie się mnich z ziemi i przypada piersią do żywego kamienia:
„Ty mnie chroń!“
„Czynnie złu się broń!“ — usłyszy Głos.
I starł się w tej chwili ze szczękiem miecz w dłoni brata: — nie mnisza wola, nie człecza siła targnęła mu ramię.
„Z prawa szczyt! — ostrzega Głos. — Zastaw się!“
O tarczę huknął cios wroga.
„Krzep się!“
Mnich poły habitu za sznur zatyka, by się nie plątały.
„Nastąp!“
Natrze mnich ze wszystkich sił, — nie swoich sił wszelako.
„W szłom!..“
Uderzy Lancelota samego mocą, gdy na cześć swojej Pani wielkoludów gromił. I usłyszy trzask okrutny hełmu i czaszki razem: — runął do stóp mnicha szatan pogromiony!
Jeszcze się targa ramię brata zwycięskie, jeszcze ściska krzepko w kułaku, — nie rękojeść miecza przecie...
Różaniec tak kurczowo trzyma, — postrzega mnich teraz dopiero.
Zaś ręka druga — za tarczę całą — dzierży mocno przed piersią...
Lilję, — widzi brat teraz dopiero.
Otworzyły się mnichowi oczy.
Padł na kolana, sunie na nich ku stopom kamiennym swej Pani. Lecz oto krzyk tryumfu w zwycięstwie nad szatanem zastygł, zamarł mu na ustach rozchylonych. — I w nagłą jakby niepamięć zapada wszystko, co było przed chwilą. — Bo stokroć większa radość, przemożniejsze nad wszystko zachwycenie rozpłomienia go wskroś. Oczy otwarte na świat nieziemski widzą, widzą jawnie! — czego dusza nie ogarnie chyba... I już tylko ten szept olśnienia wytrzepoce mu się z piersi:

Królowo wszechcudna!..“



W otwartej furcie klasztoru stał przeor z bratem furtjanem i coś mu prawi nad głową pochyloną. Milczenie snadź nakazuje, bo z palcem na ustach a drugą dłonią na piersi chyli się pod kapturem brat furtjan.
Z posochem w dłoni i torbą przez ramię wyrusza pasterz szukać owcy zbłąkanej. Zrzadka za furtę wygląda: i oczom i nogom starym świat nazbyt rozległy: daleka mu tedy droga pod klasztornym murem, — dalekie wędrowanie...
Trzęsie się głowa i broda siwa w smęcie pielgrzymiej zadumy.
Aż nakoniec, — gdzieś u węgła, — przy muru zakręcie, — ujrzy najmilszego dla się brata. Klęczy oto mnich z rozstawionemi ramiony, a tchu prawie w piersi nie czerpie: taki się oderwany zdał od świata. Spadł przeorowi ciężar z piersi: nie ciałem, a duchem zabłąkał się ten wagant mniszy śród odpustowego wczoraj zgiełku w grodzie. Znał pasterz doświadczony trzodę swoją: po samej skrusze klęczkowej odgadywał łacno popełnionego grzechu naturę. Zaś ten tutaj wspomaga jeszcze klasztor gorliwą modlitwą i pod jego murami.
Podchodzi tedy do mnicha, kładzie mu rękę na głowie i powiada za wymówkę całą:
„Strzeż się, bracie Łukaszu, by ci Bóg nie odjął darów sztuki twojej z duszy nazbyt wątłej, którą nawet odpusty zamącić potrafią; by nie uprzykrzył sobie i mojej powolności dla cię. Wszelako słusznie czynisz, włóczęgo, że się do Tej tu garniesz, która i za wagantów dusze najniestateczniejsze zastawia się zawsze przed Bogiem, — za co ma od nich pieśni i muzykę, jeszcze piękniejsze od mniszych.“
„Ojcze, ja nie oślepłem, chocia...!“
Wzniesieniem dwóch palców mówić mu przeor nie dozwala.
„Ojcze, ja doznałem...!“
„Nakazuję ci, bracie Łukaszu, milczenie w mowie innej nad pędzle i farby, aby tem wymowniejszą stała się przed Bogiem. Im głębsze doznanie, tem cichsze milczenie, — i w modlitwie. A kto pracuje, modli się, — powiada święty Bernard.“
Poczuł się mnich pod mocną ręką: wracała mu ufność do samego siebie.
A gdy stanęli u furty, śmiało ujął krzyż kołatki. Przepuszcza ich brat furtjan z palcami na ustach, a drugą dłonią na piersi. Zamknęły się za nimi wrota świata, okoliły mury milczenia.
Bacznie spogląda przeor na krok jego słaniający się i to drżenie co chwila, które nim wstrząsa bezwiednemi już może wspomnieniami doznań na świecie. Każe mu iść za sobą do piekarni, na ławie sadza, sam mu przynosi kubek mleka i bułkę. Długo trzyma to mnich w garściach obu, nie spożywając przecie; choć mu bułka, jeszcze ciepła, nie zakwasem niecki pachniała, lecz dobrocią samą.
I nie posilając się jadłem wcale, krzepił się oto chleba dotknięciem: — ustępowała z czoła bladość miesięczna.
Gdy wtem odstawi nietknięty posiłek na ławę. „Szkatuła moja kwestarska!“ — szepnie. I w pałąk pogięty w przygnębieniu, ku ziemi opuszcza ramiona. Aż się przeor nachmurzył przez chwilę; odpędza jednak z przed czoła domysły wszelakie.
„Nie godzi się nam biadać nad stratą doczesną. Nie ty nas będziesz żywił, bracie Łukaszu, lecz łaska Boża. A czyś ze szkatułą i cenniejszych skarbów klasztoru nie uronił, okaże się rychło miarą tego, co-ś przyniósł w wnętrznej skarbonce.“
Każe mnichowi odpasać sznur. I kiwa siwą brodą nad śladami krwi na nim, nie racząc nawet zapytać przeciw jakiej to pokusie było: — w tak wielkiej pogardliwości miał grzech myśli cielesnych śród braci. Zadziergnął natomiast pętlę na końcu sznura, zarzuca ją bratu na szyję. I wiedzie go jak na postronku.
Pojął mnich kary zamierzenie: ukrył się jaknajgłębiej w kapturze, a i dłońmi jeszcze się przysłania, — szepcze pacierze. Wiedzie go przeor podcieniem krużganka. Dygocą ściany pohukiem organów, z krypty dochodzą pomruki litanii i głuche przyjęki śpiewacze, niczem oddechy i westchnienia samych murów klasztornych.
Wprowadza przeor mnicha do celi, wiedzie w nyżę okna i przywiązuje do wysokiego stołu księgi.
„Tę ci, włóczęgo, penitencję zadaję, skuteczniejszą nad bicze. Do dzieła twego wiążę cię! Stoisz przed tą księgą jak przed wrotami czyśca, pod któremi przejdą postaci twego zaznania ziemskich pierzchliwości, aby się tu czyściły sumieniem świadomem. Zasię powłoki cielesnej, szat i farb, tyle im tylko użyczysz, by kiedyś nie do ciał, lecz do dusz przemawiały.“
Łzy ciche spływają po twarzy mnicha, gdy ręce same sięgały nad księgę, po pędzle i farby.
A przeor, dobywszy dla się inną księgę, zajął swe zwykłe miejsce na skrzyni. Dobra, powszednia praca głaskała przez czas długi obie te głowy. W wielkiej ciszy słyszał mnich tylko te westchnienia z nad skrzyni, — nie ciężkie wszelako, — takie ot: potoczne wzdychania starości, niewiele co różne od gołębich turkań na dworze.
A gdy się przeor naczytał w księdze, kładzie oto rękę na kartach i prawi: — jak to brat Łukasz, choć w pętli pracy, jest najwolniejszym w tej chwili człowiekiem na świecie. Bowiem, za łaską Bożą, odczuwa niechybnie, jak z chaosu materyi grubej, przez ciała człeczego skorupę uwięziony Duch się wyświetla.
I wyszła ta światłość z księgi i mnicha słońcu samemu naprzeciw. Za słońcem zajrzały przez okno i gołębie ciekawe; dziwią się i wypatrują ruchliwemi główki: czy nie Franciszek to może sam w błogosławieństwa gloryi?
Póki ich przeor chustą zdala nie spłoszy, powiadając, by nie przeszkadzały bratu Łukaszowi.
Furkną nad klasztoru wieżę, polecą w górne kręgi. I znów oto spadają na okno celi, przynosząc bratu za kolory do księgi — złote błękity podniebia na swych skrzydłach białych.
Ale przeor chustą znów je płoszy, powiadając, by nie przeszkadzały bratu Łukaszowi.


Acz z księgą na kolanach, już jej przeor dawno ponoć nie czyta, — spostrzega mnich po niejakim czasie. Kierował się ojca wzrok gdzieś przed się i, jakby mury celi przenikając, wpatruje się bacznie w to widzenie dalekie; a czoła uwagą nasłuchuje w ciszy — wnętrznego chyba głosu. Więc mnich pędzle odrzuca i ostrzy pióra. Rychło mówić pocznie z przeora, a wtedy pośpieszać trzeba z zapisywaniem. Nierad powtarza słowo niedosłyszane, a rozpytywaniem zmylony w toku, zasmuca się bardzo i mówić całkiem przestaje.
„Pora nam, bracie Łukaszu, przystąpić do ostatniego już, przy Bożej pomocy, rozdziału księgi. Niech nam wybaczą mistrze, niech się nie pogniewają poeci, żeśmy lichem słowem i pędzlem mnichów podjęli to dzieło — na klasztoru chwałę. Nie gotowem zawsze mistrzostwem doktorów zdziałane ono było, nie przy Muz codziennej pomocy, jak u poetów, — lecz w godzinach Łaski. Ileż to razy daremnie zawisało twe pióro nad kartami księgi; nieme były usta moje: ponurzony bywał duch nawałnością trosk, nie wylatywała gołębica z serca, które zawarł smutek... Aż nastawał ten dzień najradośniejszy, kiedy wszystko w nas weseli się i woła z Dawidem: „Gotowe serce moje! Boże, gotowe serce moje: będę śpiewał i grał... wstanę o świtaniu!“ — Owóż w szeregu ranków błogosławionych, ten poranek ostatni.“
„W imię Ojca, Syna i Ducha,“ — żegnał się brat Łukasz, ujmując pióro.
Już przeor palec do czoła przykłada, łowiąc te oporne słowa pierwsze, które przebiją się przez skałę materyi ku źródła gorącościom.
Gdy w tejże chwili przez uchylone drzwi wsuwa głowę brat furtjan i, choć z palcem milczenia na ustach, szepcze w alteracyi, jak ten zausznik dobrą nowinę:
„Wędrowny poeta u furty...“
Oburącz odmachnie się przeor w niełasce gwałtownej:
„Niech Pan Bóg opatrzy!“
Zasapał się, zadyszał cały, a i poczerwieniał na twarzy w gniewie — tak nieoczekiwanym dla brata furtjana.
„Daj mu co jeść i niech rusza z Bogiem,“ — złagodniała przecie niełaska chwili.
A i teraz oto jeszcze wypręża drżącą rękę po za się, ku drzwiom: zatrzymuje brata furtjana. Co ten zdał się przewidywać, bo z okiem nastawionem przenikliwie, nie ruszał się wcale od proga.
Opadło ramię, a wraz z niem i gniew; odmieniły się myśli przeora:
„Nie godzi się nam franciszkanom odpędzać od furty żonglerów i goliardów ze świata; — są jak oni ,mdli bracia’, o których mówi Paweł, że im wolność na pokażenie serc idzie. Nie godzi się nam zapominać, że żonglerów to opowieśćmi o rycerstwie błędnem wykarmiła błogosławiona Pia serce i tęsknoty Franciszka. Nie powstydził się święty Franciszek przywołać igrców imienia na nas franciszkany! „Czemże my, słudzy Boży, powiada, nisi quidam joculatores ejus, którzy serca człecze poruszać winniśmy ku radości duchowej.“
Z lubością słuchają brat furtjan i Łukasz pouczenia przeora. I błożą się tą myślą, że są igrcami przed Bogiem.
Zaś przeor, powiedziawszy swoje, zapomniał już całkiem o goliardzie u furty. Nie zdziwiło to wcale mnichów obu: z starości przytrafiało się to przeorowi, a i z lekceważenia spraw ziemskich, że przy duchownem pouczeniu o jego świeckiej przyczynie zapominał zgoła. Oto teraz rozsiada się znów wygodnie na skrzyni i powiada:
Ad laetitiam spiritualem daj nam Boże poruszać serca człecze i w dziele naszem. Na czemżeśmy to stanęli, bracie Łukaszu?“
„Jeszcześmy nie zaczęli, ojcze.“
„Powiadasz?..“
Wówczas to dopiero brat furtjan zdecydował się przypomnieć goliarda. Wysuwa się na środek celi z palcem na ustach, a drugą ręką wskazującą jakby na mury, ku furcie.
„Aa?!... twój poeta! — przypomina przeor teraz dopiero. — Przyprowadź że go, przyprowadź. Pozwalam.“
Gdy na progu stanął goliard w czarnym płaszczu i kapturze klerka, z ramionami skrzyżowanemi na piersiach, a z gęślą i smyczkiem w kułaku, — wydało się mnichowi, że zmora tej nocy dościgła go w celi.
I ze zgorszeniem nieomal postrzega, jak żwawo podjął się ze skrzyni przeor stary, witając goliarda z tą łaskawością dworną: — są li nowe pieśni i wiersze na świecie i że chętnie ich się tu posłucha, gdy piękne.


Ale on, spojrzawszy z pod oka na księgę i pióra przy niej, posępnie coś odpowiadał, że zamilknąć pono goliardowym gęślom, gdy pospolitą mową Muza i z ksiąg nawet klasztornych przemawiać poczyna.
„Nasza, mnichów, Muza — cicha, — uspokaja go przeor. I po staremu, łaciną tylko, jak goliardy, swoje powiadać potrafi. A i z tem nawet przed trony biskupie nie pójdzie, ani przed swarliwe stoły oświeconych. Tu zostanie, gdzie i kości nasze.“
I na to cierpko odpowie goliard, że gdy żywe słowo pieśni i wierszy martwe, bez tonu, w księgi się znów, jak u pogan, składa, — pora goliardom i żonglerom gęśli swe o kamień przydrożny roztrzaskać... A i próżne zresztą te zabiegi mnisze: wina igry nie przechowa beczka księgi. Muza w niej sama jak w trumnie leży. Mistrze po szkołach i żaki o pilnych zadkach lubią trupy takie. Goliardy zaś nic innego podczas nie czynią, jak owo, że się piersi swych żarem przykładają do tej Muzy omartwiałej; niczem pątnik do żywego kamienia przy drodze. A gdy się im wyda, że choć niejakie w niej ocknęli tony, biorą je czemprędzej na struny gęśli swoich, — nie mistrzom, przedsię, i żakom po szkołach, — lecz ludziom, łaknącym po świecie żywego Muzy tonu.
Zrazu wybłysnął ku niemu przeor mądrem okiem i czołem. Ale przyjrzawszy się baczniej osobie, opuścił powieki.
„Bardziej ty mi się, bracie, o Muzę troskasz w pysze swojej, niźli o duszę. Jabłonki, widzę, zaniedbałeś, nie pożywisz jej korzeni, a o jabłka stoisz.“
Przysiadł się goliard na skrzynię i — skarcony — już nic złego nie powiada. Po chwili, chcąc naprawić swe wejście opryskliwe, wyciąga obie ręce w kierunku księgi na stole.
„Gdy, naszym obyczajem, do oświeconych tylko przemawiać pragniecie, niech Bóg postokroć błogosławi tę księgę: niech jej użyczy ciepła serc waszych i tonu najprzedniejszych gęśli goliardowych... Z gościńcam tu przyniósł, ojcze, gorycz swoją: inny mnie tam cierń głuchą wieścią tak piersi rozranił, żem odbiegł kamratów do waszego klasztoru. Niech się tu, w ciszy serc waszych, wykrwawi ma rana swą czarną krwią pychy, aż do tej pokory ostatniej, w której krzyknę: — przeklęte niech będzie życie moje!“
Pochyli się przeor ku niemu gwałtownie i dłonią stłumi mu na ustach ostatnie słowa.
Pierwsze!.. pierwsze życie! powtarzaj za mną, bracie, czemprędzej, by djabeł, który się w tobie miota, nie zamknął ci tem bluźnierstwem drogi do wtórego życia: — za temi tu murami, — gdy do nich prawdziwie zatęsknisz, — serca skruchą, a nie pychy raną... Pierwsze! mów za mną, jak każę!“
„Pierwsze,“ — powtórzy goliard posłusznie.
I wtedy dopiero przeor, uspokojony, odjął mu dłoń swą z przed ust.
Goliard tymczasem o wtórem, o nowem życiu pytającym głosem do się coś powiada i po celi franciszkańskiej jakby za niem się ogląda. I ukrywa twarz w dłoniach. Zmaga się a boryka z żalem jakowymś, który mu piersi aż podrywa. Póki mu przeor siłą tych rąk z przed lica nie oderwie i nie zatrzyma w swoich.
Mnich zaniepokoił się wobec tego nad swą księgą; a że przywiązany do stołu, wyjść nie mógł, nasunął czemprędzej kaptur na oczy i oburącz przysłania uszy — przed świętą tajemnicą spowiedzi.
Omylił się jednak brat Łukasz w pobożności swojej: obu tamtym nie do spowiedzi było. Oto przeor, po krótkiej z goliardem rozmowie i wypytywaniach o coś, chodzi tam i sam po celi; a choć się bardziej niż zwykle trzęsie broda jego siwa, krok zdał się mocniejszy, żwawszą postać cała. (Tak bo zawsze odmładzał się przeor, ilekroć poeta jaki wędrowny zabłąkał się bywało do klasztoru).
„Ktoć, bracie goliardzie, te wieści o mistrzu przyniósł? — rozpytuje oto ciekawie.
Ultramontanus, który nam drogę na gościńcu zaszedł; człek z za gór.“
„I tenże ci mówił, że Pitagor to po piekle i czyscu mistrza za żywa wodził. Źle-ć powiadał!“
Zaprzeczy goliard niecierpliwym gestem.
„Mnie-ż to, — powtarza widocznie po raz drugi, — mnie Pitagor czeluście piekieł otwierał i za mnie z potępionemi duszami gadał, — w zrojeniach moich, z których zaledwie strzępy jakoweś, tu i owdzie spisane, błąkają się między oświeconymi po świecie.“
„Znam, znam!“ — usłyszał niespodzianie.
Daremnie goliard czegoś więcej wyczekiwał oczyma: przeor zadumał się raptownie. A po chwili powiada:
„Dopełnienie w duchu, tonie i kolorze na wielceć pono szlachetniejszej dojrzało jabłoni.“
I w starczej nagle krzętności pośpiechu spędza goliarda ze skrzyni. Nurzając się w niej na kolanach powiada, jak to najmilsi bracia franciszkanie, ni te kruki Eljaszowe, znoszą mu tę karm. Bosemi nogami przebiegają skalne w górach pustynie, gdzie i żebrem bogobojnym się nie pożywią, a takie oto skarby bezcenne przynoszą mu na plecach.
Z temi słowy dobył ze skrzyni księgę skórzaną.
„My zasię, żonglerzy i goliardy, zawsze o głodzie i nie na żebraczych karkach pokory, lecz w piersiach dumnych — i żywem słowem — przynosimy ludziom wszelaką karm, ducha; a przedsię nie mnichom tylko,“ — zamruczy goliard w nowem osępieniu.
A że przytem mnichom podwakroć w swych słowach urągnął, więc się przeor obraził. Poniechał księgi, którą ucieszyć chciał było goliarda; na bok ją odłożył, dłonią przyklepał: — niech leży, skoroś taki!
I kroczy znów po celi, z sobą gada, sobie przytakuje.
„Kto wedle ciała po świecie chadza, wedle ciała błądzi, temu nawet wieści o rzeczach z ducha ledwie musną ucho na gościńcu, gdy trafem koło niego przewieją — ku naszym samotniom! Kto wedle ciała chadza i błądzi, ten choćby cudem nawet natrafił na jaki skarb ducha, zagubi potem w pamięci nawet drogę ku niemu, — jak Parsifal sam za młodu, który otrokiem był pono raz na Monsalwacie... Tyżeś w piekle i czyścu duchem był i rozproszył to potem po gościńcach świata, — komu innemu na dopełnienie.“
Goliard zwieszał głowę.
Tem mocniej prężyła się głowa starca, już wcale teraz nie roztrzęsiona brodą. Odmładzała ją myśli ożyłość w słowie. (Martwą, bez tonu jest i mądrość nawet sama w księgach, i klerków samotna nad księgami zaduma!). Po wielomiesięcznej ciszy klasztoru, w obcowaniu z nieoświeconymi braćmi jedynie, nadarzyło się oto klerkowi echo — ku zadumie głośnej. — Dziwnie pełnym, organowo zasobnym w ton, wydał się w tej chwili bratu Łukaszowi głos przeora:
„Kto ducha oświeceniem w sobie nie wywyższy, oddaleniem od zgiełków świata nie skupi i duchem na szukanie rzeczy z ducha nie pójdzie, — ten, chociażby i ,czysty prostaczek’ wobec Boga i Muz, jak Parsifal za młodu; choćby i ziemskich wrogów pogromca i ofiarny prostotliwiec, jak Lancelot sam; choćby i niebieskich roztęsknień prostodusznik tkliwy, jak owca tu moja każda — prostakiem miłości zostanie mi nadewszystko!“
Goliardowi zaokrągliły się oczy w zdumieniu:
„I franciszkanin to powiada?! Tak miłość, by najczystszą, niży? i tę ofiarność rycerską, jaka z niej się rodzi? i ten cud, jaki ona dokonywa w waszych sercach, franciszkanie?.. Prostaki-ż to, gbury nieledwie?!“
Mało baczy przeor na to oburzenie:
„Wiódł żydów Zakon gniewu. Wiedzie nas on wtóry Zakon miłości ku wywyższeniu rodzaju człeczego — i ponad miłość samą.“
„I franciszkanin to wszystko powiada?!“
A przeor podejmie tylko na niego to ciche rozświetlenie oczu.
De spiritu sancto któż wam tedy powiadać będzie?..“
A gdy te oczy jego, nastawione jakgdyby na dale, na bliższe rzeczy po chwili wejrzały, zatrzymawszy się przelotem na twarzy goliarda, — zachmurzył się wzrok starca. Ujrzał przed sobą chciwą ciekawość artisty, może paryskiego dysputacyi ucznia, — a nie wejrzenie duszy łaknącej światła.
Więc przeciął jakby dłonią tamte wynurzenia myśli swoich, odsuwał je w surową dal przed ciekawością włóczęgi.
I dla przerwania ostatecznego spraw tamtych, sięgnął znów po księgę, odłożoną przed chwilą na bok.
„Wiedzże tedy, bracie, nieco więcej bodaj o tem, co-ć ostatnio musnęło ucho na gościńcu i z czem do mnie tu przybiegłeś: — gdy twe rojenia, napoły płone, Pitagor po piekle i czyscu wodził, — dopełnieniom tamtego przodował Wirgil, zatrzymując się również u wrót niebieskich. W niebo wiodła mistrza cnotliwa pani Beatrice.“
Bratu Łukaszowi wypadły w tej chwili pędzle z rąk; dłonie same złożyły mu się przy ustach:
„Oby między święte policzona była!..“
Gdy z poprzednich słów przeora wiało nań ziąbem i ponurością, zdało mu się teraz, jak gdyby ciepły promień słońca weń uderzył. Więc się zapamiętał, ubłożył w tem zamyśleniu: „Oby między święte policzona była, skoro duszy ludzkiej za żywa raju doznać...“
Nie pochwalił wcale tej pobożności przeor stary, bo wystawił palec i karci go surowo:
„Nakazałem ci, bracie Łukaszu, milczenie w mowie innej nad pędzle i farby! Słowo zostaw oświeconym.“
Sam zasię przysiadł się do goliarda, na skrzynię. Zwaśnionych klerków pogodziła księga. Pochylają kaptury nad jej kartami: na głos czytają, a pilnie. Czasami się prostują, odsuną od siebie na skrzyni, w oczy sobie popatrzą: zachwycają się społem, by tem gwałtowniej pochylić się, na tem gorliwsze czytanie. Cieszą się oświeceni nową karmią ducha.
Goliardowi żyły nabrzmiewają na skroniach, a pod oczyma zapalają się rumieńce gorączki. Zasię w palcach ma dziwny niepokój, jak ten mnich, gdy różańca pod ręką nie czuje. Aż sięgnął bezwiednie po swe gęśle. I tak je jakoś na kolanach ułożył, tak na nie osobliwie popatrzył, jakby to dziecko było jego, o całun proszące zamkniętą powieką.
Mowa księgi jest pospolita, — ludzi z za gór. Zna wagant bywały wszystkie gwary po ziemiach cesarstwa, obie mowy z za Renu i tę z za gór. Więc czyta chciwie, póki mu oczu nie przyćmią łzy. Ale przeor nie spostrzega tego; po drugą księgę już sięga, — i z tej radby coś na głos wyczytać. Tymczasem pieści się nią, głaszcze jej okute skóry i, niczem do skrzyni cedrowej onych skarbów z za gór, dobiera się wreszcie do niej: chroboce u klamr.
Wreszcie otwiera na traf. Goliard czai się uchem i powieką na słowa mistrza, rozkołysane jak katedralny dzwon.
I słucha:

Którzy chadzacie drogą miłowania,
Słyszcie i wejrzyjcie na mni
e!..“

Przerwał sobie stary na samym początku, wystawia palec i rozważa:
„Do chrześcijan to wezwanie. ,Którzy dążycie drogę miłości’! temi słowy ich nazywa! Za przechodnią drogę ku dalszym celom snadź i mistrz sam ją uważa. Z nami jest! Nie z dominikany.“

I w cichości wywodzi coś jeszcze dłonią sobie przed oczyma. Goliard zniecierpliwiony czytał dalej sam przez ramię przeora:

Słyszcie i wejrzyjcie na mnie:
Bywa-ż li kędy żalu mo
c, równa mej boleści?...“

I w tejże chwili kułak goliarda uderzy z całych sił w otwarte karty, aż się księga zwali z kolan przeora i runie z łoskotem o ziemię.
„Z żonglerowych to ust spisał, słowo w słowo, mistrz twój!“
Na tę profanację księgi, tylko wargi przeora rozchyliły się niemo, bo gniew powoli dopiero zapalał się na policzkach. Przemógł go jednak w sobie, w brodzie ukrył.
I klęka starzec nad swą księgą cenną, podejmuje z ziemi:
„Owóż i krewkość słabości twojej, mdły bracie!“
„Pytaj, ojcze, żaków naszych, którzy wszystko pamiętają, zali na ziemiach francuskiego króla nie słyszeli tego, — słowo w słowo — chociaż w innej mowie!.. Zasię tamto drugie bodaj, (że to jeszcze jemu wypomnę!): „niemasz większej boleści nad wspominanie szczęścia w niedoli...“ Boetius to pisał w więzieniu, Boetius! Każdy żak ci to powie i na pierwszych zaraz kartach jego księgi odnajdzie!“
Widzi przeor: miota się goliard w takiej złości, że aż kaptur osunął mu się na plecy. Z pod jego stroju, na pierwszy rzut oka, rzekniesz, mniszego, wyjrzała oto jawnie dusza inna — płowemi aż po ramiona kędziory.
„Nie stoim my skąpo o pieśni i wiersze nasze: żaden z nas imieniem się do nich nie dowiesza! — woła i trzęsie w alteracyi tą czupryną. — Wagant wagantowi i za kufel piwa odstąpi pieśń, wiersz lub gadkę przez się zdziałaną... Ale tamtemu nawet za najlepsze wino w karczmie nie oddałbym żadnej pieśni mojej! I w kości nie przegrałbym do niego wiersza mego. Nie przegrałbym!“ — zgrzyta w pasyi.
„Nie z wędrownych on,“ — powiada przeor na uspokojenie.
„I to jest nieprawda! — sprzecza się goliard już całkiem gburnie. — Ultramontanus inaczej powiadał. Z grodu do grodu wędruje on tam. Tylko przed studniami nie staje, ani do piekarni nie zachodzi, lecz wprost do pałaców pańskich, gdzie go słuchają z wielką atencją, a goszczą i nocują nawet u siebie. I u nas może taki stałby się i dojrzał, gdyby panowie innego byli ducha. U nas, przedsię, wolą panowie zasadzać się na kupców juki i wory, a ducha samego odtrącili od się precz, — na rynki grodzkie!“
I tak się w nim wszystko burzy, że te gniewy w wielki niespodzianie żal ściągnęły mu twarz bladą.
„... A ostatniego może poetę przy gęśli oddali owo skoczce na przekarmienie.“
Oburącz zasłonił się przeor od tych słów: „Skoroś tu do mnie nie przyszedł ze spowiedzią, wiedzieć nie raczę o tej plugawości grzechów twoich.“
W nazbyt bo wielkiej pogardliwości miał przeor wszystkie grzechy z ciała.
A jednak z srogiem po chwili nachmurzeniem popatrzał z pod oka na goliarda. „Tyś jeszcze z pod Zakonu gniewu, jak żydzi, duszą nie wyrósł... Obaczysz! doznasz! — pogroził. — Każda dusza pod taki Zakon się dawa, ku jakiemu wartością swą dojrzała.“
A on na to:
„Surowszy jest twój Zakon Ducha, widzę, i od Bożego bodaj gniewu... Nie lepszy ponoć jest i ten mistrz twój (podjął na chwilą księgę, by ją wnet odłożyć). Który ze strun naszych, wszystkie zdjął... niedopełnienia, on to właśnie i te gęśle nasze zapowiedne i nas samych za stracone łamie!.. Takie to, ojcze, twojego Zakonu mesjasze, że swe Jany...“
Tu goliard załamał się całkiem: osuwa się na kolana u skrzyni, a czołem uderza mimowoli o księgę. Bratu Łukaszowi wydało się w tej chwili, że słyszy głuche podzwonne strun, jak gdyby tam kto gęśle o ziemię rzucił i roztrzaskał.
A przeor chmurzy się wciąż nad temi znamiony największych targań się, niestatków i grzechów świeckich: nad zwichrzoną czupryną wędrownego poety, rozwianą oto w tej chwili na skórze i okuciach księgi wiecznej.
Kiwa głową nad tym widokiem i szepcze do się:
„Pierwszy człowiek z ziemie ziemski, wtóry człowiek z nieba niebieski, powiada apostoł.“


Nawet księgi przestały cieszyć przeora, gdy powrócił od furty, dokąd, jako gospodarz klasztoru, odprowadzał goliarda. To jedno już tylko powiadał mu na rozstaniu: aby nie minął bez pacierza postaci Tej, która i za wagantów dusze najniestateczniejsze zastawia się zawsze przed Bogiem, — za co ma od nich pieśni i muzykę, jeszcze piękniejsze od mniszych. Dobrzeby goliard uczynił, gdyby, dla oczyszczenia duszy i zaskarbienia sobie Jej łask, pieśń taką zdziałał. A jeśli, prawdziwie, zmilknąć goliardowym gęślom, niechże Ona weźmie na się ich strun tony ostatnie; odda je niechybnie wiekom.
Dziwnie odmienił się wygląd przeora, gdy powróciwszy do celi zasiadł znów na skrzyni. Już nie te potoczne westchnienia dobywały się z jego piersi, lecz ciężkie, chrapliwe przydechy zgrzybiałości. A i myśli odwróciły się w nim od ksiąg i ducha ku ludziom i ich dolom: — kamieniem leżała mu na piersiach własna surowość z przed chwili. (Nic tak samotnych nie udręcza, jak ten wyrzut głuchy, że się nie dość dobrym było dla tego, kto nas przypadkiem nawiedził.)
„Poszedł, — powtarza teraz wciąż, — poszedł, bracie Łukaszu: w światy, do Magdaleny tej swojej, na grzeszną goliardię żywota swego poszedł mdły brat nasz, vagus!.. A nowych wierszy ze świata, — widzisz, — nie powiadał nam wcale, — choćby o jakiej świeckiej miłości... zgrzeszeniu. I pokucie... A sukna na nową szatę — uważałeś? — nie dostał dziś w grodzie, ani płaszcza nowego, ani butów, ani czarki, z której gościem pił. Oziębły serca ludzi dla Muz.“
Sapliwie wtórzył mnich westchnieniom przeora. I duma:
„Przybiegł tu ze świata, jak do prawej rodziny swojej, mdły brat franciszkanów: joculator świecki: poeta. Był, — i poszedł, uczepić się może znów zalotnego płaszcza swej Magdaleny. Był, — może wyspowiadać się nawet pragnął, a pogrozę gniewu Bożego jeno usłyszał. I poszedł — z nieulżonym grzechem swej duszy.“
Zdało się mnichowi, że zerwie chyba w tej chwili więzy penitencyi przy księdze, wybiegnie za furtę, i dogoniwszy go na drodze, padnie mu na szyję, wołając: „Przerzuć, bracie poeto, grzech swój w moje serce mnisze! na moje barki pokutnika! w żarliwość moich pacierzy!..“
Lecz oto baczyć musi na biadanie starego przeora, który każdem słowem dopomina się o spojrzenia brata.
„Gęśle swoje, — spójrz, Łukaszu! — goliard nam zostawił: za votum do kościoła powiadał. Co miał, to klasztorowi w pobożnej myśli oddał. Sam zaś od nas pogrozę gniewu Bożego jeno dostał. Bo nawet kromki chleba na drogę nie otrzymał... Kto tu grzeszniejszy? Kto — franciszkanin — na wskazania miłości mniej baczący? Kto dolę, sumieniu łatwiejszą, od Pana Boga dostawszy, rad innych sądzi surowo i okrutnie: zły sędzia Kajfasz?!.“
„Ja! — ja! — ja!“ — żarliwie, po trzykroć, uderzy się w piersi brat Łukasz.
„W imię świętego posłuszeństwa nakazuję ci, bracie Łukaszu, abyś mnie słowem nie omijał, gdy sumieniem ominąć nie zdołasz!“
„My...“ — rzeknie mnich cicho i ulegle.
I tem ciężej uczyni mu się na sercu.
Nie lekko było snadź i przeorowi. Serce stare surowo sądzi ludzi z oddalenia ducha; w pobliżu zetknięcia się z cudzą dolą srogość dla ludzi w smęt nad życiem łacno odmienia i, sądzące, samo osądzone się czuje: — że owo stare, że z życia odchodzi, że nie ma już czucia z żywymi... „Odpuść nam winy nasze, nie czyń z nas Kajfasze!“ — czytać się dało w zadumie starca.
W takich chwilach rodzi się w sercu starem ogromna potrzeba zatulenia dobrą myślą czyjejś młodości całej — wraz z jej błędy i grzechy. „Oto, — myśli, — sznurem do księgi przywiązany, pracuje nad nią pędzlami mój prostak z duszą przez Boga obdarowaną! mój wagant mniszy! mój grzesznik największy, który mi z klasztoru na noc całą zabałamucił się na świecie!.. Jeśli nie dość surową ręką dotykam go, niech ta powolność na mnie grzechem spada. Baczę na kruchość Twego naczynia, Panie! Na to burzenie się w niem ziemskiego tworzywa dolewam niebieskiej oliwy owładania i harmonii za całe moje tu włodarstwo.“
Zatrzymał na nim tak ojcowskie wejrzenie, że z pod kaptura nad księgą wychyliła się, jak po błogosławieństwo, ta głowa mnisza z wiankiem włosów wokół wygolonego ciemienia, — o ileż bliższa przeorowi nad zwichrzoną czuprynę waganta!
I znalazła się wraz ta głowa przy piersiach starca, w obu dłoniach jego:
„Ułomiłem cię kwietna gałęzi z płonej oliwy wagantów, byś, wszczepion w klasztor franciszkański, jak w to dobre drzewo, stał się uczęstnikiem korzenia i tłustości oliwnej!..“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.