Benvenuto Cellini (1893)/Tom I/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas,
Paul Meurice
Tytuł Benvenuto Cellini
Podtytuł Romans
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Ascanio ou l'Orfèvre du roi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
NARZECZONY I PRZYJACIEL



Jednym z tych dwóch ludzi, którzy wchodzili do pałacu Nesle w chwili gdy Askanio ztamtąd wychodził, był w istocie Robert d’Estourvile, prewot Paryża.
Co do drugiego, za chwilę dowiemy się kto on był.
Przeto w pięć minut po odejściu Askania, gdy Blanka, stojąc z nadstawionem uchem w swoim pokoju, do którego się schroniła, nie wyszła jeszcze z zamyślenia, pani Perrine weszła nagle, oświadczając młodej dziewczynie, że jej ojciec czeka na nią w przyległym pokoju.
— Mój ojciec! — zawołała Blanka przestraszona.
Potem dodała cicho;
— Mój Boże! czy go nie spotkał!
— Tak, twój ojciec, kochane dziecię — odrzekła pani Perrine — i z nim drugi jakiś stary jegomość, którego nie znam.
— Drugi stary jegomość? — powtórzyła Blanka, drżąc instyktowo. — Mój Boże, pani Perrine, co to znaczy? Pierwszy raz od dwóch lub od trzech lat może mój ojciec nie przyszedł sam jeden.
Ponieważ młoda dziewczyna musiała okazać się posłuszną, znając niecierpliwy charakter ojca, przywołała więc całą swą odwagę i powróciła do pokoju, z którego przed chwilą wyszła, z uśmiechem na ustach; pomimo bowiem obawy, jakiej po raz pierwszy doznawała i z której nie mogła sobie zdać sprawy, kochała szczerze pana d’Estourville i pomimo małego udzielania się prewota swojej córce, dnie, w których odwiedzał pałac Nesle, uważano na równi z dniami świątecznemi.
Blanka zbliżała się z wyciągniętemi rękami i otwartemi usty; lecz prewot nie dał jej czasu ani uściskać się ani odezwać. Biorąc ją tylko za rękę i prowadząc przed nieznajomego, który stał wsparty o wielki komin kwiatami zastawiony:
— Kochany przyjacielu — rzekł do niego — przedstawiam ci moję córkę.
Potem, zwracając się do niej:
— Blanko — rzekł — oto jest hrabia d’Orbec, podskarbi królewski a twój przyszły małżonek.
Blanka wydała słaby krzyk, który przytłumiło natychmiast uczucie przyzwoitości; lecz czując, że kolana nachylają się pod nią, wsparła się na poręczy krzesła.
W istocie, aby pojąć, szczególniej też w stanie umysłu w jakim znajdowała się Blanka, całą okropność tego niespodziewanego oświadczenia, trzeba wiedzieć kto był ów hrabia d’Orbec.
Bez wątpienia Robert d’Estourville, ojciec Blanki, nie był ładny; w jego gęstych brwiach, które marszczył za najmniejszą napotkaną przeszkodą fizyczną lub moralną, był pewien wyraz cierpkości a w całej postaci coś ciężkiego i nie zgrabnego, co wcale nie uprzedzało na jego stronę.
Jednak przy hrabi d’Orbec zdawał się on świętym Michałem Archaniołem obok szatana. Przynajmniej rysy wyraziste prewota znamionowały moc duszy; gdy tymczasem małe oczki, bure i żywe, oznaczały dowcip.
Lecz hrabia d’Orbec, wątły, suchy i chudy, z długiemi pajęczemi rękoma, głosem podobnym do brzęczenia komara, powolnością ślimaka, był nie tylko brzydki, ale odrażający.
Głowę miał pochyloną na ramię, na ustach igrał uśmiech nikczemnika, a w oczach zdradzieckich podłość przebijała.
To też na widok tego odrażającego stworzenia, przedstawionego jej na małżonka wtedy właśnie, gdy jej serce i myśl pełne były jeszcze pięknego młodzieńca, który wyszedł przed chwilą z tego pokoju, Blanka nie była w stanie powściągnąć wzruszenia i z przestrachem spoglądała na ojca.
— Wybacz, kochany przyjacielu, Blance jej zakłopotanie — mówił dalej prewot — najprzód nie wychodziła ona ztąd nigdzie prawie od dwóch lat, gdyż jak wiesz, teraźniejsze powietrze nie dobre jest dla ładnych dziewcząt; potem, prawdę mówiąc, źle zrobiłem, żem jej nie uprzedził o naszych układach, co zresztą było niepotrzebnem; to bowiem, co postanowiłem, nie potrzebuje niczyjego potwierdzenia, wreszcie nie wie ona kto jesteś i że ty, ze swojem nazwiskiem, bogactwami i względami pani d’Etampes, możesz dojść do wszystkiego, lecz gdy się namyśli, oceni zaszczyt jaki nam czynisz, zamierzając połączyć swoje dawno nazwisko z naszem świeżem szlachectwem, dowie się, że będąc przyjaciółmi od czterdziestu lat...
— Dosyć, mój drogi, dosyć, proszę cię — przerwał hrabia.
Potem zwracając się do Blanki z tem zaufaniem i zuchwalstwem, które tyle się odróżniały od lękliwości biednego Askania:
— No, no, uspokój się, moje dziecię — rzekł do niej — i przywołaj na swoje piękne jagody te rumieńce, które ci są tak do twarzy. O mój Boże! znam ja dziewczęta a nawet mężatki, bo byłem już dwa razy żonatym, moja mała. Nie powinnaś się tak mieszać; spodziewam się, że się mnie nie boisz, hę? — dodał z fanfaronadą, prostując się i przesuwając palce po rzadkich wąsach i takiejże bródce — dla tego twój ojciec źle zrobił, że tak niespodziewanie dał mi ten tytuł męża, wzruszający zawsze młode serce, które go po raz pierwszy słyszy; lecz oswoisz się z nim, moja mała, i sama go wymówisz temi pięknemi usteczkami. Cóż to! znowu bledniejesz... Boże mi przebacz! zdaje mi się, że zemdleje...
I d’Orbec wyciągnął ręce dla uchwycenia Blanki, lecz ona wyprostowała się i cofnęła na krok, jak gdyby ją wąż miał ukąsić, a odzyskując władzę wymówienia kilku słów:
— Wybacz mi pan, wybacz mi mój ojcze — rzekła zaledwie zrozumiałym głosem — to nic, lecz sądziłam, spodziewałam się...
— Co sądziłaś? czego się spodziewałaś? mów prędzej — rzekł prewot, wlepiając w córkę swoje małe oczy, żywe i rozgniewane.
— Że pozwolisz mi pozostać zawsze przy sobie, mój ojcze — odpowiedziała Blanka. — Od czasu śmierci mojej biednej matki, ty tylko posiadasz całe moje przywiązanie; sądziłam więc...
— Milcz, Blanko! — zawołał rozkazująco prewot — Nie jestem jeszcze tak stary, abym potrzebował doglądaćzki a ty jesteś w wieku stosownym do zamężcia.
— E, mój Boże! — rzekł d’Orbec, wtrącając się znowu do rozmowy — przyjmij mię bez tylu ceremonij, moje życie. Ze mną będziesz tak szczęśliwą jak tylko nią być można i nie jedna będzie ci zazdrościć, przysięgam. Jestem bogaty, będziesz bywać u dworu i to w klejnotaoh, które wzbudzą zazdrość, nie powiem królowej, ale samej pani d’Etampes.
Nie wiem jakie myśli obudziły się na to ostatnie słowa w sercu Blanki, lecz rumieniec powrócił na jej twarz i zdołała odpowiedzieć hrabiemu, pomimo surowego spojrzenia, jakiem jej groził prewot.
— Będę przynajmniej prosić mojego ojca, panie hrabio, o czas do namysłu.
— Co to znaczy? — zawołał pan d’Estourville z gwałtownością. Ani godziny, ani minuty. Jesteś od tej obwili narzeczoną hrabiego, czy rozumiesz? zostałabyś nawet jego żoną dziś jeszcze, gdyby nie był zmuszony za godzinę wyjechać do swojego hrabstwa w Normandyi a wiesz, że moja wola jest rozkazem. Namyślać się, do pioruna! D’Orbec, zostawmy ją. Od tej chwili mój przyjacielu, jest twoją i będziesz ją miał kiedy zechcesz. A teraz, pójdźmy obejrzeć wasze przyszłe mieszkanie.
D’Orbec chciał zostać, aby dodać jeszcze kilka słów do tego co już powiedział, lecz prewot wziął go pod rękę i odciągnął ztamtąd; ukłonił się więc tylko Blance ze złośliwym uśmiechem i wyszedł z prewotem.
Za nimi, przez drzwi w głębi, weszła pani Perrine; słyszała jak prewot podniósł głos i przybiegła domyślając się, że łajał swoję córkę, jak miał we zwyczaju. Przybyła w sam czas, aby uchwycić Blankę w swoje objęcia.
— O! mój Boże! mój Boże! zawołało biedne dziecię, niosąc ręce do oczu, jak gdyby lękało się ujrzeć znowu szkaradnego d’Orbec’a, chociaż już wyszedł O! mój Boże! więc to tak miało się zakończyć! O! moje złote marzenia, o! moje najsłodsze nadzieje! wszystko więc stracone, zniszczone! pozostaje mi tylko umrzeć.
Nie można wątpić, że podobne narzekania przy osłabieniu i bladości Blanki, przestraszyły panią Perrine, przytem wszakże, obudziła się jej ciekawość.
A ponieważ Blanka chciała ulżyć swemu sercu, opowiedziała przeto zacnej ochmistrzyni, płacząc gorzkiemi łzami, wszystko co zaszło pomiędzy nią, jej ojcem i hrabią d’Orbec.
Pani Perrine przyznała, że narzeczony nie był ani młody, ani ładny; lecz ponieważ podług jej zdania, największem nieszczęściem jakie mogło spotkać kobietę, było zostać panną, tłómaczyła tedy Blance, że w najgorszym razie, lepiej mieć męża starego i brzydkiego, a bogatego i możnego, jak nie mieć go wcale.
Ponieważ zaś teorya ta oburzała serce Blanki, młoda dziewczyna oddaliła się do swego pokoju, zostawiając panią Perrine, której wyobraźnia była bardzo żywą, budującą dla siebie tysiączne plany na przyszłość w dnia, gdy wzniesie się z ochmistrzyni panny Blanki, na godność damy do towarzystwa hrabinej d’Orbec.
Tymczasem prevot wraz z hrabią rozpoczęli tęż samą czynność, jaką niedawno ukończył Askanio z panią Perrine.
Byłoby zabawną rzeczą gdyby mury, które, jak utrzymują, mają uszy, miały także oczy i język i opowiadały wchodzącym to, co widziały i słyszały od wychodzących.
Lecz ponieważ mury milczały i patrzały na prewota i podskarbiego, śmiejąc się może na swój sposób, przeto tylko dwaj zwiedzający ze sobą rozmawiali:
— Na honor! — mówił podskarbi przechodząc przez dziedziniec, prowadzący z Małego do Wielkiego Nesle — na honor! jest bardzo ładna ta mała; takiej właśnie żony mi potrzeba; kochany d’Estourville: skromnej, niewinnej i dobrze wychowanej. Skoro pierwsza burza przeminie, nastanie pogoda, wierzaj mi. Znam ja się na tem, wszystkie młode dziewczęta marzą o mężu młodym, pięknym, dowcipnym i bogatym. Z tem wszystkiem mam najmniej połowę wymaganych przymiotów. Niewielu mogłoby tyle o sobie powiedzieć, a to już jest wiele.
Potem przechodząc od narzeczonej do swojej przyszłej własności, i mówiąc tym samym głosem piskliwym i łakomym o jednej i o drugiej.
— Tak jak ten Stary Nesle — mówił dalej — na honor! jest to przepyszne mieszkanie. Będzie nam w niem wybornie z żoną. Tu będziemy mieszkać sami, tu będą biura, tutaj służba. Lecz przy niejakim nakładzie, który postaramy się, aby Jego królewska mość zapłacił, będzie je można bardzo dobrze urządzić. Ale! powiedzno d’Estourville, czy jesteś pewien, że ci tego nie odbiorą? Powinienbyś uregulować tytuł własności, a zdaje mi się nawet, że król ci tego pałacu nie dał.
— Nie dał mi, to prawda — odrzekł śmiejąc się prewot — lecz pozwolił mi wziąć, a to prawie wszystko jedno.
— Tak; lecz gdyby kto zrobił ci figla i formalnie prosił o niego?
— O! żleby go przyjęto, ręczę ci; pewnym będąc protekcyi pani d’Etampes i twojej, żartowałbym sobie z niego. Nie! jestem spokojny i pałac Nesle tak do mnie należy, kochany przyjacielu, jak moja córka Blanka do ciebie; jedź więc spokojny i wracaj prędzej.
Gdy prewot mówił te słowa, o prawdzie których ani on ani jego towarzysz powodu wątpić nie mieli, trzecia osoba, wprowadzona przez ogrodnika Raimbault, ukazała się na progu drzwi, prowadzących z dziedzińca do ogrodu Wielkiego Nesle.
Byłto wicehrabia de Marmagne.
Ten był także pretendentem do ręki Blanki, lecz pretendentem nieszczęśliwym.
Byłto człowiek wysoki, włosów czerwono-bląd, rumiany, z miną zarozumiałą i zuchwałą, gadatliwy, pełen pretensyi przy kobietach, którym często służył za płaszczyk do pokrycia ich prawdziwych miłostek; pyszny z posiadania stopnia sekretarza królewskiego, któryto stopień pozwalał mu zbliżać się do Jego królewskiej mości, tak jak zbliżały się doń jego charty, papugi i małpy.
Dla tego prewot nie dał się oszukać pozornemi względami, ani mniemaną swobodą, z jakiej wicehrabia korzystał przy osobie monarchy.
Zresztą, wicehrabia de Marmagne oddawna przejadł całe swoje dziedzictwo i żył tylko z hojności Franciszka I-go.
Lecz ta hojność mogła lada dzień ustać a pan d’Estourville nie był tyle głupi, ażeby polegał w rzeczach takiej wagi na kaprysach króla, jednego z najkapryśniejszych.
Odrzucił więc delikatne żądanie wicehrabiego de Marmagne, wyznając mu w sekrecie, że ręka jego córki była już oddawna przyrzeczoną innemu.
Mimo jednak tego wyznania, które tłómaczyło odmowną odpowiedź prewota, wicehrabia de Marmagne i Robert d’Estourville zostali na pozór najlepszymi w świecie przyjaciółmi, chociaż od tego czasu wicehrabia nienawidził prewota a z swojej strony prewot nieufał wicehrabiemu, który pomimo uśmiechającej minki, niepotrafił ukryć urazy przed człowiekiem, tak przywykłym jak pan d’Estourvillo do czytania w najgłębszych tajnikach serc.
Każdym razem przeto, gdy spostrzegał wicehrabiego, prewot spodziewał się, pomimo jego miny grzecznej i uprzedzającej, usłyszeć jakie niepomyślne wiadomości, które wicehrabia miał zwyczaj opowiadać ze łzami w oczach i z tą udaną i wyrachowaną boleścią, która wlewa kropla po kropli truciznę na ranę.
Co do hrabiego d’Orbec, wicehrabia de Marmagne prawie zerwał z nim wszelkie stosunki; byłato nawet jedna z tych rzadkich nieprzyjaźni u dworu, widocznych dla każdego.
D’Orbec gardził wicehrabim, ponieważ ten niemiał majątku i nie mógł utrzymywać się odpowiednio do swego tytułu.
Marmagne pogardzał hrabią dla tego, że był stary, a tem samem utracił przywilej podobania się kobietom; obaj wreszcie nienawidzili się dla tego, że każdym razem gdy się spotykali na jednej drodze, jeden drugiemu złe wyrządzić musiał.
Skoro się więc spostrzegli, dwaj dworacy ukłonili się z tym sardonicznym i zimnym uśmiechem, który tylko widzieć się daje w przedpokojach pałaców i który ma znaczyć:
— A! gdybyśmy tchórzami obaj nie byli, jakże dawno jednego z nas nie byłoby na świecie.
Lecz obadwaj poprzestali na tym ukłonie i uśmiechu, a hrabia d’Orbec nie przemówiwszy ani słowa do wicehrabiego de Marmagne, wyszedł natychmiast temi samemi drzwiami, któremi wszedł jego nieprzyjaciel.
Niezapomnijmy jednak dodać, że pomimo nienawiści jaka ich rozdzielała, ci dwaj ludzie w naglącym razie, gotowi byli połączyć się na chwilę, dla zaszkodzenia komu trzeciemu.
Po wyjściu hrabiego d’Orbec, prewot pozostał sam ze swoim przyjacielem wicehrabią de Marmagne.
Zbliżył się do niego z wesołą twarzą, lecz wicehrabia czekał nań smutny.
— Kochany prewocie — rzekł Marmagne, przerywając pierwszy milczenie — zdajesz się być bardzo wesołym.
— A ty, kochany Marmagne — odpowiedział prewot — wyglądasz bardzo smutny.
— Wiesz mój biedny d’Estourville, że nieszczęścia moich przyjaciół obchodzą mię tyle, ile moje własne.
Tak, tak, znam twoje serce — rzekł prewot.
— I gdy widziałem cię tak wesołym z twoim przyszłym zięciem, hrabią d’Orbec; małżeństwo bowiem twojej córki z nim nie jest już tajemnicą, czego winszuję ci kochany d’Estourville...
— Wszak już dawno ci mówiłem, że ręka Blanki była przyrzeczoną, kochany Marmagne.
— Niewiem prawdziwie jak możesz rozłączać się z tak ślicznem dziecięciem.
— O! nie rozłączam się z nią — odrzekł prewot. — Mój zięć, hrabia d’Orbec, z całym swoim dworem będzie mieszkać w Wielkim Nesle, ja zaś, w wolnych chwilach przebywać będę w Małym.
— Biedny przjacielu! — rzekł Marmagne, wstrząsnąwszy głową i opierając jednę rękę na ramieniu prewota, a drugą niosąc do oczu, dla otarcia łzy, której nie było.
— Jakto, biedny przyjacielu? — powtórzył prewot. — Cóż u dyabła masz mi znów oznajmić?
— Czy ja pierwszy przynoszę ci tę niemiłą wiadomość?
— Jaką? mów nakoniec.
— Wiesz kochany prewocie, że na tym świecie musimy być filozofami; istnieje dawne przysłowie, które rodzaj ludzki powinien mieć bez ustanku na ustach, gdyż zamyka ono w sobie cały rozum narodów.
— I cóż to za przysłowie?
— Człowiek strzela, drogi przyjacielu a Pan Bóg kule nosi.
— Do czegóż to zmierza?
— Przeznaczyłeś pałac Nesle swemu zięciowi i córce?
— Tak jest, i spodziewam się, że za trzy miesiące będą już w nim mieszkali.
— Nie licz na to kochany prewocie, nie licz na to; pałac Nesle w tej chwili, nie jest już twoją własnością. Wybacz mi, że ci sprawiam zmartwienie; lecz pomyślałem, znając twój charakter nieco żywy, że lepiej abyś usłyszał tę wiadomość z ust przyjaciela, który dla udzielenia ci jej użyje wszelkich ostrożności, niż abyś miał otrzymać ją przez usta jakiego bałwana, który ciesząc się z twojego nieszczęścia, przyniósł by ci ją bez ogródki. Niestety! tak, mój przyjacielu, Wielki Nesle nie należy już do ciebie.
— Któż mi go odebrał?
— Jego królewska mość?
— Jego królewska mość!
— On sam; widzisz więc, że zło jest nienagrodzone.
— Kiedy?
— Dziś rano. Gdyby mnie nie zatrzymywała służba w Luwrze, byłbyś wcześniej uwiadomiony.
— Musiano cię oszukać, Marmagne; zapewne moi nieprzyjaciele rozgłosili tę wiadomość, której zawcześnie uwierzyłeś.
— Chciałbym dla wielu względów, aby tak było, lecz na nieszczęście, nikt mi tego nie powiadał, sam bowiem na własne uszy słyszałem.
— Co słyszałeś?
— Słyszałem, jak król osobiście darował Wielki Nesle innemu.
— Któż jest ten inny?
— Awanturnik włoski, złotnik, którego znasz może z nazwiska, intrygant zwany Banvenuto Cellini, który przybył z Florencji przed dwóma miesiącami, którego król proteguje nie wiem dla czego i którego dziś odwiedził z całym swoim dworem w pałacu kardynała Ferrare, gdzie ten mniemany artysta umieścił swój sklep.
— Mówisz, że byłeś przy tem, wicehrabio, jak król dał Wielki Nesle temu nędznikowi?
— Byłem — odrzekł Marmagne, wymawiając to słowo wolno i z pewną rozkoszą.
— A! a! — rzekł prewot — czekam więc tego awanturnika; niech przyjdzie objąć dar, otrzymany od króla.
— Zamierzasz się opierać?
— Bezwątpienia.
— Wbrew rozkazowi królewskiemu?
— Wbrew wszystkim rozkazom na świecie.
— Bądź ostrożny, prewocie — powiedział wicehrabia de Marmagne, prócz gniewu króla, na który się wystawiasz, sam ten Benvennto Cellini jest niebezpieczniejszy niż sądzisz.
— Czy nie wiesz kto jestem, wicehrabio?
— Najprzód, ma on wielkie łaski u Jego królewskiej mości; może być, że chwilowo — ale zawsze ma je...
— Czy nie wiesz, że jestem prewotem Paryża i reprezentuję Jego królewską mość w Chatelet?
— Przytem powiem ci, że ton przeklęty Włoch przyjmuje chętnie walkę, bez względu kto jest jego przeciwnikiem, choćby nawet nim był sam papież, i że rani lub zabija bez skrupułu wszystkich, którzy mu stoją na przeszkodzie.
— Czy nie wiesz, że mam dwudziestu czterech zbrojnych, zawsze gotowych na moje rozkazy?
— Powiadają, że zabił złotnika, do którego miał urazę, wśród batalionu sześćdziesięciu ludzi.
— Zapominasz, że pałac Nesle jest obwarowany i ma strzelnice w murach, nie licząc szańca miasta, który z jednej strony czyni go niezdobytym.
— Zapewniają, że umie oblegać miasta jak Bayard lub Antonio de Leyra.
— Zobaczymy...
— Obawiam się o ciebie.
— A ja czekam na niego.
— Czy chcesz abym ci dał radę, mój kochany.
— Daj, byleby była krótka.
— Unikaj walki z mocniejszym od siebie.
— Z mocniejszym odemnie! jakimś nędznym rzemieślnikiem włoskim! Wicehrabio! gniewasz mnie.
— Bo na honor, mógłbyś tego później żałować. Mówię ci bez żartów.
— Wicehrabio! przywodzisz mię do wściekłości!
— Pamiętaj, że ten człowiek ma króla za sobą.
— A ja mam panią d’Etampes..
— Jego królewska mość może źle uważać, że się opierać będziesz jego woli.
— Raz już to zrobiłem, mój panie, i to z powodzeniem.
— Tak, wiem, w sprawie opłaty z mostu w Mantes. Lecz...
— Lecz co?
— Lecz nie ryzykuje się nic, a przynajmniej bardzo mało, opierając się królowi słabemu i dobremu; bardzo jednak niebezpiecznie jest rozpocząć walkę z człowiekiem tak silnym i strasznym jak Benvenuto Cellini.
— Do stu piorunów! wicehrabio, chcesz więc mię przywieść do szaleństwa?
— Przeciwnie; chcę cię przywieść do rozsądku.
— Dosyć, wicehrabio, dosyć! przysięgam, że ten hultaj drogo przypłaci chwilę, jaką przepędziłem dzięki twej przyjaźni.
— Dałby to Bóg, prewocie! dałby Bóg!
— Dobrze, dobrze! czy nie masz mi nic więcej do powiedzenia?
— Nie, nie — odrzekł wicehrabia, jakby szukał jeszcze w myśli, czy nie ma co dodać do pierwszej wiadomości.
— A więc bywaj zdrów — zawołał prewot.
— Bądź zdrów, mój biedny przyjacielu!
— Żegnam!
— Uprzedziłem cię przynajmniej.
— Bądź zdrów!
— Nie, będę miał sobie nic do wyrzucenia, to mnie pociesza...
— Bądź zdrów!
— Życzę ci pomyślnego skutku! Chociaż muszę ci przyznać, że wątpię aby się to życzenie spełniło.
— Bądź zdrów! bądź zdrów! żegnam!
— Bądź zdrów!
Wicehrabia de Marmagne, z wyrazem głębokiego żalu na twarzy, uścisnąwszy rękę prewota, jak gdyby żegnał się z nim na zawsze, oddalił się wznosząc ręce ku niebu.
Prewot poszedł za nim i sam zamknął drzwi od ulicy.
Można się domyśleć, jak ta przyjacielska rozmowa rozjątrzyła krew i poruszyła żółć panu d’Estourville.
Dla tego też myślał na kimby mógł wywrzeć swój zły humor, gdy nagle przypomniał sobie młodzieńca, którego widział wychodzącego z Wielkiego Nesle w chwili, gdy wchodził z hrabią, d’Orbec.
Ponieważ Raimbault był niedaleko, przywołał go do siebie i rozkazał wyznać wszystko co wiedział o tym młodym nieznajomym.
Ogrodnik odpowiedział, że nieznajomy przedstawił się w imieniu króla, dla obejrzenia Wielkiego Nesle i że zaprowadził go do pani Perrine, która go uprzejmie oprowadziła po całym gmachu.
Prewot udał się czem prędzej do Małego Nesle, dla wybadania zacnej ochmistrzyni; lecz na nieszczęście, wyszła dopiero co za sprawunkami tygodniowemi.
Pozostawała więc Blanka, lecz ponieważ prewot przypuszczać nawet nie mógł, ażeby ona widziała młodego nieznajomego, po najsurowszych zakazach jakie uczynił pani Perrine względem pięknych chłopców, wcale więc z nią o tem nie mówił.
Poczem, ponieważ jego obowiązki wzywały go do Chatelet, oddalił się rozkazując Raimbaultowi pod karą bezwłocznego wypędzenia, aby nie wpuszczał nikogo w świecie, w czyjembykolwiek przybywał imieniu, ani do Wielkiego ani do Małego Nesle; a szczególniej też nędznego awanturnika, który był dzisiaj.
Dlatego, gdy Askanio przybył nazajutrz ze swemi klejnotami, stosownie do zaproszenia pani Perrine, Raimbault poprzestał na otworzeniu tylko małego okienka i powiedział mu przez kratę, że pałac Nesle zamknięty jest dla każdego a w szczególności dla niego.
Askanio, jak się można spodziewać, powrócił w rozpaczy, lecz wyznać jednak trzeba, ani na chwilę nie oskarżał Blanki o to szczególne przyjęcie; młoda dziewczyna jedno tylko spojrzenie rzuciła na niego, kilka tylko słów wymówiła, a w tem spojrzeniu było tyle skromności, w tych kilku słowach tyle miłości, że od wczoraj Askanio słyszał jakby głos anioła, który mu ciągle śpiewał w sercu.
Pomyślał więc bardzo słusznie, że ponieważ został spostrzeżony przez Roberta d’Estourville, on przeto wydał rozkaz, którego był ofiarą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Paul Meurice, Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.