<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

W Grand Hôtel w Paryżu, w małej salce restauracyi na dole, kończył śniadanie baron St. Foix. Podano mu czarną kawę i fine-champagne. Na stole widać jeszcze było reszki obfitego deseru, niedojedzony brie, nietknięte owoce, francuz siedział, mimo odżywienia, które go powinno było orzeźwić — smutny, zadumany, melancholiczny, ze wzrokiem bezmyślnie zwróconym w dziedziniec pełen zawsze ruchu i żywo kręcących się, służby, przyjezdnych i odjeżdżających.
Paryżanin czuł się tu niemal obcym teraz, nie miał już pied-à-terre — w mieście, wielu znajomych postradał, inni go jak obcego witali, oddawna straciwszy z oczu.
Na ostatek i wspomnienia z Wiesbaden wywiezione napełniały go smutkiem po doznanym zawodzie. Znajdował się właśnie w tej epoce życia, gdy namiętności są najniebezpieczniejsze, bo człowiek do nich przyrasta, bo się w niego wcielają; a po za niemi ani przyszłości, ani nadziei już dla niego nie ma.
Snuła mu się przed oczymi piękna Rolina — królowa, a wywołał jej wspomnienie widok nieprzyjemny — zdawało mu się, że amerykanin prześliznął się przed oczyma jego.
Nienawidził tego człowieka.
W czasie śniadania St. Foix postrzegł wchodzącego don Estebana, zdawało się, że chciał także usiąść do stołu, ale gdy baron zwrócił się ku niemu, amerykanin go postrzegł, poznał i natychmiast drugiemi wymknął się drzwiami.
St. Foix pobiegł do biura dowiedzieć się o niego i przekonał się, że don Esteban, którego znaczącą fizyognomię opisać było łatwo, stał w istocie w hotelu pod nazwiskiem pana de Mauriene. Nie zdziwiło go to wcale, że tu się nazwał inaczej.
Powiedziano mu, że wieczorem wyjechać miał rapidem do Marsylii. Widok tego człowieka krew zburzył w baronie, bo wiedział najdokładniej z odebranego listu, iż za oszustem zwącym się don Esteban Corcero-Prolados, z Wiednia wysłano listy gończe, z powodu kryminalnego procesu o oszustwo, w który był zawikłany.
Baron St. Foix łatwo się mógł domyśleć, że jechał po Rolinę, aby z nią uciec gdzieś dalej. Los któremu uledz miała pułkownikówna, obawa utracenia jej, barona wprawiły w rodzaj gorączki. Bił się z myślami jakby można przeszkodzić, zatrzymać łotra i uwięzić.
Pośpiech, z jakim don Esteban, na widok dawnego znajomego wiedeńczyka, zniknął z restauracyi, dowodził że się nie czuł bezpiecznym.
St. Foix namyślał się jeszcze, wahał, rozważał czy ma pojechać do prefektury i wziąć na siebie odpowiedzialność, żądając zatrzymania oszusta — gdy stary, poważny, siwowłosy mężczyzna, słusznego wzrostu, powolnym krokiem wsunął się do restauracyi.
Baron poznał w nim, dobrego przyjaciela starego hrabiego de Bongi, i żywo podszedł ku niemu.
— Wy, tutaj! hrabio kochany... co za miła niespodzianka!
— Ah! mój drogi St. Foix — odparł, ściskając go Bongi — jakże mi przyjemnie, w tym pustym dla mnie Paryżu, choć jedną znajomą twarz znaleźć! Wyście tu jak w domu — a mnie tak obco.
— Ah! — rozśmiał się gorzko St. Foix — ja też ledwie mój stary Paryż w tym nowym odnaleźć mogę. Nie zmienił się on może tyle co ja, ale jesteśmy jak dwaj starzy przyjaciele, co się lat wiele nie widzieli i poznać się im trudno. Cóż wy tu robicie, hrabio?
Bongi zrobił minę dziwną.
— Wiecie, na starość człek sobie wymyśla różne rzeczy, aby życie zapełnić. Ja — rzekł — dziecinne może zadanie sobie uczyniłem. Zajmowałem się całe życie sztuką i jej dziejami; może się to na nic nie zda, ale mnie bawi. Zwiedziłem wszystkie muzea Europy, dotarłem aż do Madrytu, Lizbony i Sztokholmu, widziałem Rembrandtów w Ermitażu, i Murillów nad Manzanaresem. Zabrakło mi w końcu przedmiotu do studjów i powziąłem myśl, dla mnie bardzo szczęśliwą, przepatrzenia wszystkich małych muzeów rozsianych po miasteczkach włoskich, co dopełniłem w roku przeszłym, zebrawszy plon obfity trecentistów. W tym roku przyszła kolej na Francyę, Marsylię, Montpellier, Arles Nines, Lyon itp.
Jestem w przejeździć do Rouen, aby sprawdzić czem jest owa tamtejsza Syxtyna Rafaela, która tu powinna się zwać Amatiną.
Baron słuchał dosyć roztargniony.
— A wy? — zapytał de Bongi.
— Ja przybyłem potroszę dla wypoczynku, trochę dla skąpania się w życiu paryskiem. Biorą teraz ludzie kąpiele z wody, krwi, piasku, powietrza, ja kąpię się w mojem paryskiem błocie.
— A! paradnie! — rozśmiał się Bongi. — Dajże mi siąść przy sobie, bo wracam z Luwru głodny, nie jadłszy nic od rana.
— Dawno z Wiednia?
— Kawał czasu! — rzekł baron. — Jechałem na Wiesbaden... Fantazya! Wystaw sobie hrabio, spotkałem się tam z obu nas interesującą tą śliczną, a biedną pułkownikówną Maholich.
Bongi z wielką żywością spojrzał na barona.
— I cóż? zmiłuj się? Co się z nią dzieje?
— A! no! wychodzi podobno za tego awanturnika, którego ścigają jako oszusta listami gończemi.
Bongi ręce załamał.
— Być że to może!
— Jest to łotr tak zuchwały... tak bezczelny...
St. Foix pochylił się do ucha hrabiemu.
— Wystawcie
sobie że on tu jest w Paryżu, tu w tym hotelu, pod obcem nazwiskiem. Widziałem go tylko co, przed chwilą — ale zobaczywszy mnie drapnął. Z pewnością jedzie, aby to biedne dziewczę pochwycie i uciec z nią... może do Ameryki, do Indyi... a gdzieś ją potem porzucić lub zaprzedać.
— Jest tu! tu! — porwał się Bongi — widziałeś go! Możemyż my pozwolić, aby padła jego ofiarą? Na Boga!!
— A jakże zapobiedz temu? — westchnął baron. — Wprawdzie możnaby pojechać do prefektury i domagać się, na własną odpowiedzialność aby go aresztowano, ale...
— Ale cóż? co? — przerwał Bongi. — Jeżeli wiecie że za nim wysłano listy gończe, to obowiązek.
Zjedzmy jednak naprzód śniadanie, bo umieram z głodu, potem ja z wami jadę do Beust’a, którego mam szczęście znać osobiście. Każemy go przytrzymać.
St. Foix spojrzał na zegarek.
— Pośpieszaj że hrabio ze śniadaniem, bo może jest w bulońskim lasku konno, albo zamknięty komponuje walc dla królowej Izabelli, która go już tańcować nie będzie; lub odpowiada na jaką saską broszurę...
Ruszył ramionami Bongi.
Francuz, któremu uśmiechnęła się nadzieja ocalenia Roliny i pochwycenia znienawidzonego łotra — poweselał i stał się rozmównym.
— Jakżeście wy po długiem niewidzeniu Paryż znaleźli? — zapytał hrabiego.
— Ja? — rzekł Bongi — zupełnie takim jakim był. Przybyło mu ulic, domów, bulwarów, drzew i kamieni, ale charakter został ten sam, nawet heroiczna kuracya z pomocą petrolu nie poskutkowała.
— Tak, aleśmy się zmienili na republikanów — rzekł St. Foix.
— Myślicie? — rozśmiał się Bongi. — Imaginacya! Byliście republikanami za cesarstwa może, za republiki czuć u was imperyalistów...
Chcecie poznać co duch republikański, pojedźcie do moich Włoch, gdzie monarchia jest na tarczy, a w sercach stara miłość respublicae. Paryż jest sobie neutralnym zresztą Paryżem; wielkiem, olbrzymiem targowiskiem i salą balową, ale co do politycznych opinii, zasad, wszystko tu zaraz przedzierzga się w kwestyę osób. Dopóki mu płyną pieniądze i ludzie, Paryż nie pyta pod jaką pieczęcią.
Baron się zmarszczył nieco.
— Panie hrabio — rzekł dumnie — jesteśmy zawsze jak byliśmy narodem stojącym na czele cywilizacyi.
— Nie przeczę, ale właśnie wasz sposób cywilizowania na tem zależy, aby przerabiać na paryżan — a kazać sobie za to dobrze płacić.
O waszych przekonaniach politycznych nie mówcie mi.
Zadumał się St. Foix.
— Do pewnego stopnia — rzekł — i ja moją Francyę znajduję uleczoną z tych fantazyi legitymizmu, orleanizmu, bonapartyzmu. Znikł nawet szowinizm, a zapanowały interesa i potrzeby realne. Pozytywizm nietylko w literaturze panuje, ale piętnuje i politykę naszą. Wyrzekliśmy się ideałów, — mamy drogo okupiony spokój, mamy pieniądze, rozszerzamy kolonie nasze — czegóż nam więcej potrzeba? Kapitały nasze żywią pół świata — dawniej idea dawała przewagę, dziś — pieniądze.
— Jesteście ludzie praktyczni — odparł zajadając śpiesznie Bongi. — My we Włoszech trochę jeszcze idealistami jesteśmy po staremu, ale to może dla tego, że pieniędzy nie mamy.
Baron rozśmiał się.
— Zresztą — wtrącił — w gruncie rzeczy, Paryż, choć Haussmann przebudował, zawsze ten sam co był. Z cudowną żywotnością i siłą, odrodziliśmy się po wojnie, rany się zabliźniły i prawie nie czujemy dwunastu miliardów, które nas Napoleon III kosztował. Paryż! Paryż! — dodał uśmiechając się St. Foix. — Przyznajcie, kochany hrabio, że niema miasta na świecie w któremby życie milej niż tu spędzić można. Począwszy od zmysłowych do umysłowych nasyceń, gdzież razem tyle nagromadzonych dla nich skarbów?
— Macie słuszność — odparł Bongi. — Paryż jest sturamiennym Briareuszem, i niema miasta na świecie, któreby w sobie tyle sprzeczności łączyło, tyle jednoczyło światów różnych. W Paryżu jest kilkadziesiąt Paryżów nic a nic do siebie nie podobnych. Można tu rozpustować, uczyć się, zostać pustelnikiem, modlić się i tańcować. Z tych różnobarwnych kół składa się wasz mikro czy makrokosmos paryski.
— Stolica świata! jedyne miasto w Europie! — zawołał St. Foix.
— Niezaprzeczenie — potwierdził Bongi — a mimo to, ja bym tu ani żył ani mieszkał, nie mam zmysłu Paryża.
Rozprawiali tak o rzeczach obojętnych dopóki hrabia śniadania nie skończył. Baron spoglądał często na zegarek, lękając się aby mu amerykanin nie uszedł. Włoch jadł chciwie, ale pośpieszał, otarł usta prędko i stał w gotowości do towarzyszenia baronowi. Przed hotelem znalazłszy powóz, pośpieszyli do ambasady austryackiej. St. Foix przy liście z Wiednia miał kopię listu gończego.
Ale — stało się co Bongi przewidywał, hrabiego Beust’a nie zastali w domu. Pierwszy sekretarz ambasady obu tym panom nieznany przyjął ich bardzo zimno... Sprawa, nie zdawała mu się dość jasną, a żądanie dziwne... Wymawiał się od wszelkiego w niej urzędowego współdziałania; a bądźcobądź, chciał czekać na posła sam nie mogąc rozstrzygać nic.
Baron St. Foix zniecierpliwiony tem, nie puszczając hrabiego Bongi, który całem sercem rad był mu dopomódz, pojechał z nim do prefektury policyi. Prefekta nie znaleźli także, powiedziano im że pojechał do Elysée, a później przyjąć nikogo nie mógł.
Sekretarz po pilnem roztrząśnięciu sprawy, znajdował ją trochę dziwną, nie rozumiał pobudek dla których obcy ludzie, mogli jakiegoś oszusta ścigać, nie mając w tem żadnego interesu własnego. Wydawało mu się to — niewytłumaczonem.
Wśród gorących rozpraw, cudem powrócił prefekt, gdy już wychodzić mieli. St. Foix rzucił się na niego obcesowo, począł nacierać tak gorąco, dawny austryacki dyplomata tak popierał żywo jego prośbę, iż po przeczytaniu listu, prefekt postanowił zadość uczynić ich żądaniom.
Bongi i St. Foix poufnie mu zeznali że szło o ocalenie kobiety, za którą awanturnik gonił, a francuz każdy sprawę płci pięknej, łatwo bierze do serca. Natychmiast więc wydane zostały rozkazy ścigania i aresztowania. Baron wszelką odpowiedzialność brał na siebie.
Dokonawszy tego, włoch i francuz odetchnęli.
— Ocalona! — zawołał St. Foix wsiadając do powozu.
Rozkaz wydany dwom bardzo wytrawnym ajentom policyi, polecał im pogoń za wskazanym oszustem, którego powinni byli ścigać, bodajby do granicy, jeżeliby się im wymknął w Paryżu. Rysopis, nazwiska jakie przybierał, wskazówki szczegółowe dał St. Foix.
Hrabia Bongi stał także w Grand-Hotel, powracali więc razem, ale baron świadkiem aresztowania amerykanina w hotelu być sobie nie życzył, zrobili więc wycieczkę ku łukowi zwycięztwa i dopiero gdy godzina odejścia rapidu minęła, powrócili na obiad do siebie.
Baron natychmiast pobiegł do biura, zapytać o p. de Maurène.
Spojrzano nań jakiemiś oczyma nieufnemi, gdy nazwisko to wymienił i sekretarz dał mu wiedzieć, że ten pan, nie czekając rapidu, zmieniwszy postanowienie — wcześniej hotel opuścił.
— Więc — podchwycił gorączkowo baron — więc... nie znaleźli go tu już, ci co go szukali?
Sekretarzowi twarz się wyjaśniła i odpowiedział z uśmiechem.
— Nie, ci panowie, którzy się o niego dowiadywali, już go nie zastali.
Francuz się za głowę pochwycił.
Nom d’un nom! — zawołał. — Miał jechać do Marsylii.
— Tak mówił.
— Pociąg pośpieszny już odszedł?
Sekretarz znudzony badaniem, odpowiedział skinieniem głowy.
Baron się zapalił niezmiernie i doszedł do takiej zapamiętałości, iż oświadczył Bongiemu gotowość bodajby gonienia osobiście oszusta.
Bongi wielkie oczy na to zrobił.
— Kochany baronie — rzekł — wątpię ażebyś mógł być zręczniejszym od ajentów którzy go ścigają.
St. Foix tłumaczył się nie bardzo logicznie, miłością bliźniego, obowiązkiem bronienia niewinności itp. Zdawało mu się że gorliwością w tej sprawie może być pomocnym.
W istocie szło mu o to aby Roliny nie dać pochwycić amerykaninowi. Miał on ją za już zgubioną, ale właśnie na rękę mu było, po odpędzeniu oszusta samemu się na ratowanie zaofiarować. Przed Bongim tylko nie przyznawał się do tego i mówił patetycznie o poświęceniu się dla nieszczęśliwej sieroty.
Bongi pochwalał zresztą tę rycerską gotowość stawania w obronie zagrożonej cnoty.
— Stanowczo jestem gotów jechać — dodał St. Foix. — Nie lubię nic robić przez połowę. Policya nie schwyciła go tutaj, musiał więc umknąć w kierunku Marsylii, koleją P. L. M. Jestem pewny że gdzieś tam u brzegu morza swej ofierze oznaczył miejsce spotkania się. Telegrafuję do Wiesbadenu, aby się dowiedzieć dokąd się ztamtąd udała, siadam na pierwszy lepszy pociąg i jadę.
Bongi ściskał go z rozrzewnieniem.
— Oto ja we francuzach lubię — rzekł — tę szlachetną skłonność do uniesień, gdy się ich serce poruszy. Rozgrzałeś i mnie kochany baronie i gdybym nie był tak ociężały i stary, zaprawdę, nieledwiebym ci w tej wyprawie towarzyszyć gotów. Wyrzekłbym się nawet Rouen i Madonny...
St. Foix coraz mocniej zajęty ratunkiem Roliny, wybiegł natychmiast wysłać telegram do Wiesbadenu, który miał być wskazówką miejsca umówionego na spotkanie.
Przy dźwięku muzyki zasiedli w przepysznej sali do stołu, wśród bardzo miłego i wesoło nastrojonego towarzystwa. St. Foix na widok tego przepychu, stołu i wytwornego menu, znowu rozpoczął hymn pochwalny, na cześć swojego Paryża.
— Nigdzie się tak nie obiaduje jak w Paryżu, niema kuchni jak nasza — wołał rozkładając serwetę.
— Prawda — rzekł spokojnie Bongi — i literatura kulinarna liczy tylko jednego Brillat-Savarin’a, kwestya tylko czy to jest dobrodziejstwem dla ludzkości że sobie rozpieściła podniebienie.
St. Foix nie mógł prawie zrozumieć tak postawionego pytania.
— Ja sądzę — dokończył Bongi — że wszelki zbytek zmysłowy wkłada na nas kajdany. Nie wymagam dyogenesowej przesady, ale się boję smakoszów. Nie jeden sybaryta sprzedał honor za misę soczewicy Esav’a.
Baronowi stary włoch wydawał się trochę pociesznym dziwakiem.
— Po cóż żyć gdyby się nie używało! — zawołał.
— Używać należy, ale tak jak ja, rozśmiał się Bongi. Ja zjadam na śniadanie kilka obrazów, albo tors taki starożytny, i przy kawałku chleba syt jestem.
— Wszystkie torsy kamienne, oddałbym za dobrą potrawkę z kuropatw! — rzekł St. Foix.
Przez cały obiad prawie, ucierali się tak wesoło. Hrabia jadł nie wiedząc co. St. Foix analizował każdego półmiska naturę i charakter, a potem logikę całego menu z zastosowaniem jej do hygieny, ze znakomitem znawstwem przedmiotu.
Skończył się obiad, koncert przebrzmiał, ale z Wiesbadenu odpowiedzi nie było. Telegram, dla którego zbudzić się kazał baron, nie przyszedł nawet w nocy, i nazajutrz rano kufry już stały upakowane do podróży, gdy nakoniec oczekiwana odpowiedź nadeszła, iż prawdopodobnie (vermuthlich) panna Maholich do Nicy się udać musiała.
Bongi siedział z lupą w ręku przy zastygłej kawie, nad jakiemiś rysunkami starożytności, gdy St. Foix wpadł do niego wołając.
— Do Nicy! pierwszym pociągiem odchodzącym śpieszę... Do Nicy!
— Niechże wam Bóg błogosławi i pomyślne gwiazdy przyświecają w podróży — rzekł stary składając lupę. — Będę was ścigał myślami, a tymczasem ruszę i ja dzisiaj do Rouen, chociaż niewielką mam nadzieję, aby Madonna S. Amata, obok drezdeńskiej stanąć mogła.
Baronowi tak już było śpieszno, że nie siadając pożegnał hrabiego, przyrzekłszy dać wiedzieć o sobie i pobiegł kazać podać rachunki i powóz.
Po namyśle, zostawiwszy wszystkie swe bagaże w hotelu, z małym tłomoczkiem ręcznym, pośpieszył do pierwszego pociągu, ku Marsylii odchodzącemu. Dopiero w wagonie, ostygnąwszy nieco, spostrzegł że może niepotrzebnie sam w pogoń wyruszył, ale kość była rzucona.
Pół śpiąc, pół marząc, sam nie wiedział jak pominął już z ruin podźwignięte okolice Paryża, jak dobiegł do Dijonu i przez Lyon się przesunął.
W Marsylii z pociągu wprost kazał się wieść do policyi, gdzie miał nadzieję dostania języka.
Z pewnem niedowierzaniem przyjęto go tu, dopóki się nie wylegitymował, i wybadawszy go naprzód naczelnik biura dał mu wiedzieć iż wysłańcy paryscy nie znaleźli tu już tego którego ścigali, lecz z pewnych poszlak wnieśli iż musiał się udać dalej do Cannes, i w dalszą za nim pośpieszyli drogę.
Niezmordowany St. Foix, obrońca niewinności, zatelegrafował natychmiast do Tulonu i do Cannes, aby wrazie wymknięcia się oszusta, goniono za nim do Nicy. Sam baron czując się trochę znużonym, musiał w Marsylii odpocząć. Gorączka go nie opuszczała, zaledwie zjadłszy i zdrzemnąwszy się po kawie, pędził już do dworca kolei, aby się nie zatrzymać aż w Tulonie, dla powzięcia tam wiadomości.
Ze ściganiem człowieka jest jak z pogonią za zającem. W początkach koń i jeździec idą zwolna; w miarę jak się zwierz odsadzą, wzrasta namiętność, krew się burzy — ściganie staje się szałem, nikną z oczu niebezpieczeństwa, waży się życie dla zająca.
Tak samo baron St. Foix pędził za amerykaninem, z początku wolno, potem coraz żywiej w końcu z gorączkową niecierpliwością. W Marsylii nie spoczął długo, chciał być w Tulonie, myślał wziąć najpośpieszniejszy pociąg do Nicy, jeżeliby tam nie schwycono oszusta. Policya wydawała mu się ospałą, niedołężną, niezręczną. Gotów był ją zaskarżyć, zżymał się i rwał zapamiętale.
Siadł natychmiast w pociąg idący do Tulonu, natrafiwszy na jeden z tych, które po wszystkich stacyach i przystankach odpoczywają, biorą wodę, zaopatrują się w węgiel, obsługują miejscowe poczty i nie śpieszą się wcale.
Podróż ta krótka do Tulonu, wydała mu się wiekiem, nieskończonością. Jak wprzódy na policyę, tak tu narzekał i oburzał się na dyrekcyę kolei P. L. M., na nadzorców stacyi, na całą służbę, machiny, itp. Naostatek drzwiczki się otwarły — Tulon! Baron wyskoczył z tłomoczkiem w ręku, pochwycił pierwszy powóz i kazał się wieść czwałem — do policyi.
Tu ani o ajentach, ani o żadnym ściganym podróżnym nie wiedziano. Ruszano ramionami, a sposób wyrażania się barona szorstki i imponujący o mało nie był przyczyną nieprzyjemności. Wyprawiono go z kancelaryi niegrzecznie.
Baron postrzegł się dopiero teraz że śmiertelnie był znużonym i ledwie na nogach się trzymał. Gorączka go tak wyczerpała. Godzina była wieczorna, z rozpaczy kazał się zawieźć do Grand Hôtel, sądząc że znajdzie coś podobnego do jego homonyma w Paryżu. Znalazł go nędznym. Jedzenia gotowego nie było, rozgniewany poszedł szukać restauracyi w mieście.
Tu zabłąkał się tak dobrze w uliczkach starszej części miasta, iż dopytując o restauracyę lub kawiarnię, znalazł się wbliskości portu.
Wskazano mu lokal, wcale nie wytworny na oko; ale chłopak posługujący, którego zastał we drzwiach, zaręczał mu że tu była kuchnia najsławniejsza w mieście, i cały commerce et la marine tu się stołowały, nie licząc urzędników i dystyngowanych podróżnych.
W istocie przeszedłszy sień zabrukaną, spostrzegł baron przez szklanne drzwi pokoje obszerne dosyć czysto wyglądające i zapełnione gośćmi. Okna ich wychodziły na port, maszty okrętów, liny i żagle stanowiły dekoracyę, za którą część portu handlowego widać było.
Nie pewien czy wnijdzie, przypatrywał się przez okno towarzystwu, które przy stolikach zasiadało — gdy, tuż prawie, niedaleko drzwi postrzegł amerykanina spokojnie bardzo zajadającego sole aux fines herbes, i przyglądającego się portowi, jakby tęsknił do jednego ze stojących w nim okrętów.
Cofnął się baron natychmiast, aby nie być postrzeżonym, nie wiedząc co ma począć, a klnąc głupich paryskich policyantów, którzy się ptaszkowi dali wyśliznąć.
Chciał lecieć sam do policyi, ale nużby tymczasem amerykanin się ulotnił?
Posyłać! nie wiedział kogo!
W niepewności tej, stojąc podedrzwiami narażał się na potrącanie i szyderstwa garsonów, posądzających go, jak się zdawało, o zbyt szczupłe fundusze, aby się z niemi ważyć wnijść do restauracyi.
Miał czas bardzo się dobrze przypatrzeć amerykaninowi, który z taką spokojnością spożywał rybę, popijał ją winem, łamał chleb, przyglądał okrętom, odpoczywał, jadł znowu, jak gdyby się nie domyślał żadnego grożącego niebezpieczeństwa. Ciemna, wychudła, teraz brzydka twarz jego, miała wyraz obojętny i zastygły, — nie drgnęła wśród wrzawy i ruchu otaczającego, a oczy nie biegały dokoła, i prawie osłupiałe patrzały w jedną stronę, ku portowi.
O parę kroków od don Estebana dwóch ichmościów bardzo przyzwoicie ubranych, przy osobnym stoliczku tylko co wybrawszy sobie miejsce zasiadali do podanego im wina i szynki.
Milczący, poważni, spoglądali czasem na siebie, niekiedy z ukosa na amerykanina, uśmiechali się, szeptali, a port i okręta i piękny widok mało się ich zdawał obchodzić. Oba mieli podróżne torebki na sobie i zwierzchnich sukni, ani kapelusze w nie zrzucali.
Baron po namyśle, postanowił kilka słów napisać na bilecie wizytowym i wysłać je przez komisyonera do prefektury; sam zaś został na czatach w bocznym pokoju, z którego widać było co się w sali działo. Nie obawiał się być poznanym, nasunąwszy czapkę na oczy i zarzuciwszy jedwabną chustkę na szyję i część twarzy.
Amerykaninowi tymczasem po rybie przyniesiono roztbif krwawy, który on łapczywie, oblewając musztardą zajadać zaczął. Dwom jego sąsiadom podano drugą wina butelkę. Baron zapomniał o jedzeniu i garson ledwie go namówił, natrętnością swą na pół butelki wina. Drżał z niecierpliwości.
Oczekiwanie niezmiernie długo się przeciągało.
Don Esteban ani słodyczy, ani deseru nie żądał, zakąsił serem, przyniesiono mu kawę, do której wpuścił sporo koniaku, wypróżnił ją prędko, zapalił cygaro, zawołał l’addition! zapłacił rachunek i poprawiwszy kapelusza zmierzał ku drzwiom.
Baron wstał zrozpaczony.
W tem dwaj sąsiedzi amerykanina podnieśli się także z krzeseł, spojrzeli na siebie, jeden z nich don Estebana wyprzedził do drzwi i grzecznie mu się ukłoniwszy, coś długo na ucho szeptać zaczął.
Barona tknęło dopiero teraz przeczucie, iż ci dwaj panowie musieli być wysłańcami z Paryża...
Odegrał się w istocie w oczach jego krótki dramat. Amerykanin w chwili gdy go chciano zatrzymać rzucił się potrącając ajentów i gości ku drzwiom na port wychodzącym, gdy drugi policyant zaskoczył mu drogę i silną ręką chwyciwszy za piersi zatrzymał. W sali powstało zamięszanie, widać było, że przytomni byli w gotowości przyjść na pomoc policyi.
Wymknąć się nie było sposobu, siłą przebić ani myśleć. Goście kołem otoczyli pochwyconego.
Amerykanin zaczął krzyczeć głośno, iż jakaś niepojęta zaszła omyłka, chciał się legitymować, odgrażał się dumnie, łajał, dobył papierów z kieszeni, odwołując się do publiczności. Tymczasem jeden z ajentów trzymał go wyrywającego się, a drugi na papiery spojrzawszy okiem wprawnem, uśmiechnął się i schował je do kieszeni.
— Pan de Mauriène! Wiemy — rzekł — ale dawniej Esteban Corcero...
Amerykanin zbladł jak chusta, a ściślej biorąc z brunatnego stał się oliwkowym, usta mu konwulsyjnie drgały.
— Prowadźcie mnie panowie — krzyknął dumnie — wszystko się to wyjaśni, a ja mojej krzywdy poszukiwać będę.
Wtem oglądając się dokoła osowiałemi oczyma, postrzegł w progu drugiego pokoju stojącego barona, zżymnął się, z oliwkowego znowu zrobił się brunatno-czerwonym i mimowolnie pięść zaciśniętą podniósł do góry.
Chociaż w takiem jak Tulon mieście, podobne przygody nie są żadną osobliwością, nagłe aresztowanie człowieka, który z pozoru należeć się zdawał do wyższych klas towarzystwa, miał na sobie kosztowne łańcuszki, pierścienie, szpilkę brylantową, suknie modne i t. p., zrobiło wrażenie wielkie. Domyślano się w nim przestępcy politycznego, lub jakiegoś ciekawego skandalu, — ludzie cisnęli się z zapytaniami do ajentów, ale ci na żadne pytania odpowiadać nie chcieli.
Ująwszy grzecznie pod ręce don Estebana, wsiedli z nim do oczekującego już powozu zamkniętego, i — pojechali.
Baron St. Foix przeprowadził ich aż do drzwi!
Tryumfował! niewinność została ocalona, lecz razem — pomyślawszy nieco — przekonał się, że on tu już nie miał co robić, a nawet jechać dalej do Nicy, pocieszać opuszczoną, było li właściwem, nad tem się musiał zastanowić.
W każdym razie miał czas spocząć i posilić się w restauracyi przysłuchując chodzącym pogłoskom o wypadku, w którym udział jego był niewiadomy. Pomoc policyjna, po którą posłał przybyła zapóźno. St. Foix posiedział jeszcze czas jakiś za stołem zadumany, i w końcu pieszo, powoli do Grand Hôtel powrócił.
Ostygł znacznie celu dopiąwszy. Szło teraz o to jak miał z tego korzystać. Nie był pewnym co począć wypadało ażeby Rolinę opanować; czy natychmiast jechać i przyznać się do tego co dla niej zrobił, czy czas jakiś pozostawić ją w niepewności, bez opieki, aby potem łatwiejszą była zdobyczą. Należało się dobrze namyśleć. St. Foix całą noc spędził na rachunkach prawdopodobieństw...
Przecudny ranek jesienny, ciepły, słoneczny, przypominający wiosnę, powitał go nazajutrz pod tem niebem szczęśliwem.
Baron poszedł na zwiady jeszcze czy uwięziony amerykanin został odprawiony do Paryża, czy odstawiony do granicy austryackiej.
Zapewniono go, iż po wymianie zapytań telegrafem, pod dozorem dwóch ajentów wysłany był do granicy i wydany władzom, jako obwiniony o znaczne oszustwo popełnione w stolicy.
Rozważywszy wszystko, baron St. Foix postanowił wstrzymać się z podróżą do Nicy, wstręt mu nawet czyniło przyznanie się przed Roliną, iż miał udział czynny w tej sprawie, dopókiby się nie przekonała że w istocie Don Esteban był pospolitym awanturnikiem. Prawdopodobnie musiało się to rychło wyjaśnić.
W Tulonie pobyt był niemożliwy, Cannes mogło jeszcze być puste, baron sobie przypomniał znajomych w Marsylii i postanowił tam na czas jakiś powrócić. Napisał tylko poste restante do hr. Bongi, zawiadamiając go, że nie nadaremnie odbył podróż na południe.
W Marsylii parę dni spędził baron bardzo przyjemnie, choć po Paryżu pustą mu się wydała. Powietrze w tej porze roku było tu znośne, okolice się upiększyły od czasu jak ich nie widział; stół znalazł wcale dobrym, i byłby może zasiedział się dłużej, dając Rolinie czas do zrozpaczenia o sobie, gdyby dnia jednego przerzucając dzienniki w Cafe de l’Orient, nie natrafił na następujące doniesienie:

„Donosiliśmy niedawno o aresztowaniu w Tulonie, niebezpiecznego, a oddawna poszukiwanego napróżno oszusta, który ściganym był z Austryi listami gończemi. Czujnej policyi naszej udało się go wyśledzić, i w chwili, gdy się zupełnie sądził bezpiecz-
nym, pochwycić w jednej z restauracyi. Dała ona więcej jeden dowód doskonałej organizacyi naszej służby bezpieczeństwa i inteligencyi ludzi, którzy ją składają...
Odprawiony pod ścisłym nadzorem dwóch ajentów paryskich do granicy austryackiej, zuchwały oszust miał już być wydanym władzom austryackim, gdy przy dopełnianiu formalności ekstradycyi — na chwilę wypuszczony z wagonu, niepojętym sposobem zniknął i żadne dotąd poszukiwania na trop zbiega naprowadzić nie mogły. Są pewne poszlaki iż służba kolejowa, z którą w podróży zabrał znajomość, ujęta przez niego, ucieczkę mu ułatwiła...“

Baron z gniewem gazetę cisnął o ziemię! Wprawiło go to w rozpacz! Tyle trudów, zachodów i marzeń nadaremnie straconych!
Pocieszało go to że teraz amerykanin, zmuszony ukrywać się i uchodzić nie mógł już pokazać się w Nicy, ani myśleć o żenieniu się z Roliną. Musiał też być pozbawiony wszelkich środków, gdyż papiery i pieniądze jakie miał przy sobie, ajenci powinni mu byli odebrać.
Zmienił postanowienie swe baron, i nie chcąc dłużej siedzieć w Marsylii, wybrał się ztąd do Nicy.
Pierwszym pociągiem pośpiesznym odchodzącym w stronę Monaco i Nicy, dyplomata nasz zgryziony, smutny, zawczasu obrachowując jak mu się znaleźć wypadnie, zdążał ku Promenade des Anglais, do pięknej pułkownikównej, którą się tu znaleźć spodziewał.
Stracone dlań były cudne te widoki któremi tu krajobraz zachwyca; ukazujące się lazurowe morze, wysepki, złociste skały, ciemne pinie, oliwki szare — cała ta scenerya natury już wschód zapowiadającej, kąpiąca się w słońcu, wiecznie kwitnąca przez rok cały, malownicze chaty, wille, pałacyki, które zdają się biegnąć do morza, aby w nim skąpać swe stopy.
Baron St. Foix nie patrzał i nie widział nic, zbudził się dopiero w smutnym hotelu pełnym angielek, w którym ledwie mu się udało wyprosić pokój na trzeciem piętrze...
Nica była już dosyć zaludnioną, oczekiwano różnych znakomitości, zapowiadano bale i występy gościnne śpiewaczek i wirtuozów, zjeżdżali się namiętni gracze, dla sąsiedztwa Monaco... Baron poszedł zaraz na zwiady szukając pułkownikównej, ale nigdzie się o niej nie mógł dowiedzieć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.