<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

W czasie pobytu w Wiesbadenie, Rolina, na którą powietrze tutejsze, a więcej towarzystwo i rozrywki podziałały orzeźwiająco — odebrała parę listów od narzeczonego.
Ostatni, weselszy, dłuższy, pełen był obietnic i nadziei. Prosił jej, ażeby była gotową do połączenia się z nim w miejscu, które miał wkrótce oznaczyć, prawdopodobnie we Włoszech lub Francyi południowej; spodziewał się bowiem papierów już w drodze będących... Sprawa jego, jak się wyrażał, brała obrót jaknajlepszy, wrogowie mieli być zawstydzeni i ukarani, tryumf jego zupełnym. Dowodem, że amerykanin dawnych swych nie wyrzekał się projektów, była nowa a znaczna przesyłka pieniężna...
Jesień nadchodziła. Baronowa Keperau zaczynała niepokoić się wyborem nowego miejsca pobytu, mówiła o Ostendzie, choć przyznawała że była drogą. Lubiła nie kąpiele, ale towarzystwo tamtejsze. W całem znaczeniu tego wyrazu była kosmopolitką. Nosiła wprawdzie niemieckie nazwisko, ale wychowanie jakie odebrała, czyniło ją niemal francuzką. Jakiś czas żyła w Anglii, lubiła bardzo i dobrze znała Włochy, gdzie z pierwszym mężem lat kilka mieszkała. Wspominała z przyjemnością Petersburg, spędziwszy tam jedną zimę z drugim mężem, szukającym pono karyery nad Newą. W interwallach między pierwszem owdowieniem a drugiem zamążpójściem, towarzyszyła, jak się przyznawała, jednemu dyplomacie do Konstantynopola. Miał się z nią żenić — ale go nagła śmierć zabrała.
Baronowa należała do tego wędrownego świata, który zna najlepiej wszystkie pierwszorzędne hotele, salony internacyonalne, — i któremu losy pojedyńczych narodów i państw zupełnie są obojętne, byle nic spokoju ich i wędrówek nie zakłócało.
Była to najprzyjemniejsza machinka do mówienia w salonie, jaką sobie wyobrazić można — bo nic jej obcem nie było. Dawała się nakręcić na co chciano. Czytała ogromnie wiele i we wszystkich językach, bo, ilekroć nie miała co robić z potrzeby zatrudnienia, z głodu pożerała stosy książek; obeznaną była ze starożytnościami bo zwiedzała muzea począwszy od Bulaq aż do Duńskiego w Kopenhadze; na pamięć umiała katalogi wszystkich galeryi od Hermitażu do Madrytu, a o obrazach nie gorzej sądziła od większej części dyletantów.
Mogła służyć za cicerone, za drogmana, za przewodnika, nawet w części Palestyny, którą zwiedziła z innym znowu dyplomatą, a mówiąc o tej podróży zachwycała się zawsze rozkwitłemi laurami (laurier-rose) nad Jordanem i olbrzymiemi sykomorami i tamarysami w okolicy.
Nie dziw że na Rolinie, encyklopedystka ta, która nigdy w żadnym przedmiocie nie była zmuszona nieświadomością do milczenia — uczyniła wielkie wrażenie... Wzajemna sympatya zbliżała je ku sobie...
Z żywością sobie właściwą, baronowa Keperau po dziesięć razy na dzień, powtarzała w rozmaitych kółkach.
— Padać przed nią na kolana! Wierzcie mi, żyję długo, widziałam wiele, ale takiej perfekcyi nie spotkałam w życiu. Piękność jej jest niczem, ale rozum, charakter, powaga, takt... A co za oczy! co za oczy!
Na uwielbienie oczów godzili się wszyscy, kobiety spoglądały na nią z zazdrością...
Wskutek pochwał baronowej ogólna ciekawość była podbudzoną, otaczano pułkownikównę, zachodzono jej drogę, dopytywano gdzie będzie aby się z nią spotkać. Keperau służyła chętnie za pośredniczkę.
Nie wszystkie panie tak były rozentuzyazmowane jak baronowa, ale mężczyźni, chórem za nią powtarzali. — Bosko piękna!
Niektórzy dodawali — co za szkoda że zaręczona...
Rolinie wśród tego dymu kadzideł, miło było oddychać; nie potrzebując nic więcej, tem jednem żyć mogła. Stroiła się coraz inaczej, coraz fantastyczniej, nie żałowała na toalety, smak miała i bogatą wyobraźnię Sary Bernhardt. Tworzyła sobie ubiory, może jaskrawe trochę, rzucające się w oczy, ale oryginalności pełne.
Dni ostatnie upływały bardzo wesoło i swobodnie.
Alti, który odjechać nie mógł, codzień ją w albumie swoim ukradkiem szkicował, z profilu, en face, ze spuszczoną, z podniesioną, z przechyloną na ramię główką; zadumaną, śmiejącą się, w negliżu rannym, w toalecie wieczornej.
Utrzymywał zresztą, że nie było nic łatwiejszego nad zrobienie portretu Roliny — dość było sobie medal lub posąg grecki przypomnieć.
Z powieści o... amerykaninie, chociaż pułkownikówna odmalowała go przyjaciółce w dosyć jasnych barwach, baronowa jednak nie powzięła o nim wielkiego wyobrażenia.
Żałowała Roliny że wyjść za niego musiała.
— Moja ty najdroższa — mówiła śpiesząc, bełkocąc, sypiąc słowami bez miary, a ściskając pułkownikównę — ciebie doprawdy szkoda dla tego jakiegoś dziwacznego chilijczyka czy peruańczyka... Chociażby miał miliony! Naprzód ja się znam na tem, mów co chcesz, ty go nie kochasz! Pokazywałaś mi fotografię jego: nie zaprzeczam, oryginalny, a i to coś znaczy gdy ktoś nie jest podobny do wszystkich, ale bardzo brzydki! Wyraz ma jakiś dziki. Już ten twój dawny kochanek, żydek, syn bankiera, jest przy nim Antynousem. Ale to głowa przewrócona. Mnie tego wszystkiego dla ciebie mało, taka piękność jak twoja... Książęta krwi żenią się z takiemi bóstwami. Morganatycznie, to prawda, ale to są najtrwalsze małżeństwa... Proszę cię, ojciec, pułkownik, miał żelazną koronę, więc baron... Wychowanie, talenta, wszystko! Ty Bóg wie jak zalecieć byś mogła wysoko!!
— A! kochana moja — przerwała Rolina — sieroctwo, brak opieki... a choć nie bez majątku — mam mało, trudno było czekać!
— Mając takie oczy! — wołała Keperau — takie oczy! Z niemi nic nie potrzeba więcej. Siła w nich magiczna. Słowo ci daję, nie pochlebiam, prawdę mówię, tu niema mężczyzny, który, gdybyś mu chustkę rzuciła, nie padłby na twarz przed tobą.
— A cóż mi z tego?
— Co? zdobyłabyś wszystko czego tylko możesz pragnąć — plotła Keperau. — Bóg ci tę piękność dał nie darmo, to znamię twojego przeznaczenia! Amerykanin prędzej czy później wywiezie cię do Nowego-Yorku, Chicago, Rio-Janeiro, Bóg wie dokąd! między dzikich ludzi. Szkoda ciebie...
Codzień prawie powtarzały się podobne rozmowy, w których przyjaciółka nie skąpiła kadzidła i wbijała ją w dumę. Pomimo to Rolina jednakże trwała jeszcze przy swym amerykaninie, w którego miliony wierzyła znowu. Groźba wygnania do nowego świata, nie ustraszała jej, bo się zawczasu przeciwko temu zastrzegła.
Przyjaźń z baronową, cały tryb życia w Wiesbadenie, który Pepi podzielać musiała, nadskakiwanie jej Morimera, na złość Rolinie — zaczęły w końcu zagrażać zachwianiem dotąd dobrych stosunków z Boehmową.
Boehmowa zaczynała się o swoją Pepi obawiać, aby ten rodzaj życia źle nie wpłynął na nią. Nie była rada nadskakiwaniom Adama, bo czuła że były manewrem, nie prowadzącym do niczego, prócz do zawrócenia dziecku głowy; całe towarzystwo ludzi płochych i roztrzepanych, wpośród którego się obracały, niesmacznem dla niej było.
Uczyniwszy co w jej mocy było, aby Pepi wychować na dobrą, spokojną, do rodzinnego życia skromnego przysposobioną istotę, lękała się by cała jej praca w niwecz nie została obróconą. Pepi była młodą, wrażliwą, łatwowierną i wszystko na nią oddziaływało, a Boehmowa wieczorami sam na sam, z pytań i odpowiedzi mogła się przekonać, że córka jej wiele niepotrzebnych myśli chwyciła, wiele wątpliwości mieć zaczynała i powoli zmieniać się zaczęła... Lękała się dłuższego życia z Roliną. Dla ubogiego dziewczęcia, samo nawyknienie do niego, było niebezpieczeństwem.
Oprócz tego Boehmowa dotknięta była sama tem, że przy baronowej schodziła do bardzo podrzędnej roli szafarki i gospodyni, nie potrzebowano jej wcale, często pozostawiano w domu.
Rolina powierzała jej pilnowanie swych skarbów i mieszkania, zabierała Pepi i po całych dniach się o starą nie troszczyła.
Zaczynały po dawnemu spoglądać na siebie chmurno, kwaśno, nieufnie. Pułkownikówna za najmniejszą rzecz czyniła jej ostre wymówki jak słudze, często w obecności córki, co upokarzało Boehmowę. Ta coraz też ostrzej odpowiadać zaczynała.
Niekiedy występowała w wymówkami i radami.
— Po co my tu siedzimy — mówiła — i dlaczego to targowisko sobie wybrałaś, nie rozumiem. Życie bardzo kosztowne, towarzystwo wyciągające na wydatki, tłum bałamutów płochych do koła, który kobiecie zawsze więcej szkodzi niż może być przydatnym. Wszystko to bez myśli, bez celu, tyle tylko, że się panna bawi i komplementami pasie...
Rolina obojętnie przeglądając się w lustrze, poruszała białemi ramionami.
— Skarż-że się jeszcze, gdy podziękowaćbyś powinna. Pepi się ze światem obezna, wytresuje. Gdzieś na swojego narzeczonego czekaćbym musiała, wolę tu niż gdzieindziej. Drogo? ale ja płacę za wszystko!
— Tobie tu dobrze — mówiła Balbina — bo ty bez zalotów, bez pochlebstw, bez flirtracyi żyć nie możesz, ale mnie niedobrze, a Pepi niezdrowo... Wszyscy wiedzą, że jesteś narzeczoną, a pozwalasz koło siebie biegać i zalecać się, ciekawam co... poszedłszy za mąż, poczniesz? Amerykanin będzie zazdrosny.
— Zazdrosny? Radabym widzieć? — śmiała się Rolina. — Ja do życia zamkniętego, klasztornego, nie jestem stworzoną.
Małe te utarczki z Boehmową, coraz zaczynały być częstsze, ale na postępowanie pułkownikównej bynajmniej nie wpływały. Niekiedy może tylko do oporu pobudzały, robiła jej na przekorę.
Zły humor pani Balbiny urósł za przybyciem powtórnem barona St. Foix, który zawsze jeszcze marzył o spadku po amerykaninie.
— Co sobie ludzie o tobie i o nas pomyślą! — lamentowała. — Kompromitacya straszna!
— Dajże mi pokój z morałami — odpowiadała Rolina ostro — wiem co robię, i o radę nie proszę.
St. Foix zajęty był pułkownikówną, z uporem podstarzałego człowieka i nie wierzył ani w to żeby się amerykanin ożenił, ani by Rolina była tak nieprzystępną i surowych zasad, jak się wydawała.
Wielki tłum, którym tu była otoczoną, nie unikając go wcale, potwierdzał go w tem przekonaniu. Zdawało mu się, że owoc dla niego był dojrzały, a ufał w swą zręczność, iż mu się go przed innemi uda pochwycić. Zaczął ją więc naprzód wyśmiewać nieco z wiary w amerykanina ostrożnie, potem malować jej rozkosze żywota paryskiego. Według niego stolica Francyi była jedynym teatrem, godnym takiej jak ona piękności. Tu było wszystko do zdobycia. Uśmiechał się z przysłowia wiedeńczyków, że jeden tylko Wiedeń jest na świecie, zastosowując to do Paryża.
Tam żyć trzeba jej było, lub wyrzec się życia. Dawał do zrozumienia, iż chętnie podałby rękę do wyprowadzenia jej na scenę.
Gotów był dla niej wyjednać sobie przeniesienie do ministerstwa. Mówił tak o wszystkiem, o miłości swej, poświęceniu, gorącej chęci służenia, ale o małżeństwie nigdy. Nie wchodziło ono w plan jego.
Rolina dosyć surowo i zimno dała mu do zrozumienia, że czuła się obrażoną. St. Foix wziął to za strategię kobiety, probującej tylko czy więcej wyzyskać nie potrafi, i łudził się zawsze, iż ją pozyskać może.
Pułkownikówna parę razy już zbiła go wspomnieniem amerykanina, St. Foix zmilczał, lecz okazywał że uwierzyć w niego było mu trudno.
Naostatek gdy Rolina trochę zniecierpliwiona, zwróciła jego uwagę na to że zapomniał o tem, iż była narzeczoną, St. Foix wybuchnął.
— Ale ja właśnie przybyłem tu z ostrzeżeniem, że oczekiwanie i łudzenie się pani będzie bezskutecznem. Nie może być abyś pani o tem nie wiedziała, że człowiek ten wplątany jest w sprawę nieczystą, zawikłaną, nie mogącą skończyć się dobrze.
— Bardzo panu baronowi wdzięczną jestem za jego troskliwość — zimno odpowiedziała Rolina — ale pan się mylisz. Sprawa w którą go wplątali nieprzyjaciele przez zemstę, jest ukończoną, potwarcy będą ukarani. Miałam o tem świeżą i najpewniejszą wiadomość. Papiery potrzebne nadchodzą, wkrótce — bierzemy ślub.
St. Foix stanął przerażony.
— Jakto! pani będziesz miała odwagę?
Pułkownikówna rozgniewała się i z dumą odstrzeliła.
— Niezmiernie panu baronowi wdzięczną jestem za jego troskliwość o mnie, ale proszę wierzyć, że ani ślepą ani płochą nie jestem!
Skłonił się francuz i przeprosił, przekonany że na owo marzone spadnięcie owocu dojrzałego z drzewa, czekać jeszcze będzie potrzeba. Miał taką ufność w to, iż spaść musi, że czekać postanowił.
W parę dni potem sama Rolina zagadnęła go o Don Estebana i przekonała się, że francuz pogłoski tylko i wieści brukowe o nim pozbierał, których, że z całą otwartością powtarzać jej nie śmiał, wydały się niezasługującemi na to aby do nich jakąkolwiek przywiązywać wagę.
Zabawiwszy krótko, zawiedziony ale nie zrażony, St. Foix powrócił nazad do Wiednia.
Przed rozstaniem się, chcąc zatrzeć niemiłe wrażenia, podwoił grzeczności, starał się bawić i przypodobać, udawał wesołego i pożegnał nadzieją spotkania wprędce znowu.
Pułkownikówna oczekiwała na skazówkę dokąd udać się miała, z coraz większą niecierpliwością. Małżeństwo to, na które była zdecydowaną, trwożyło ją zarazem, chciała co prędzej uczynić krok stanowczy i rozpocząć walkę którą przewidywała.
Reszta, tak zwanych przyjaciół Roliny, z nią razem dosiadywała w Wiesbadenie; Alti nawet, który ciągle mówił o tem że miał roboty bardzo pilne, zmyślił sobie reumatyzm w prawem ramieniu, brał kąpiele i — siedział.
Morimer ciągle zapowiadał swój wyjazd i — nie ruszał się, Pepi tak już była pewną że nie wyjedzie, iż co wieczora żegnała się z nim na żart, a zrana udawała witając go niezmierne podziwienie.
Boehmowa, widząc jej spoufalenie się z panem Adamem, trwożliwie ją przestrzegała, ale dziewczę miało instynkt własny i nie łudziło się wcale grzecznością pięknego chłopca, czując że nie dla niej tu przesiadywał.
Jesień coraz się już mocniej chłodnemi porankami i wieczorami czuć dawała, gdy dnia jednego przyniesiono wreszcie list z poczty, z kilką tysiącami franków na podróż do Nicy.
Don Esteban donosił iż spodziewał się tam przybyć wkrótce i prosił, aby Rolina oczekiwała na niego. Wiózł już papiery potrzebne, ślub miał się odbyć wprędce, życzył sobie aby najęto willę, któraby dla nich obojga starczyła; dozwalając przyjmować liczniejsze towarzystwo. Potrzebował salonu, kilku pokojów, lokalu dla służby i koni. W Nicy lub Cannes całą zimę spędzić zamyślał.
Wiadomość ta z którą list zaledwie odczytawszy, pobiegła pułkownikówna do Boehmowej, nie bardzo ją uradowała. Zżymnęła ramionami, nie odpowiedziała nic, czoło się jej zmarszczyło.
Pepi klasnęła w ręce — lubiła podróże, miała zobaczyć kraj nowy i nieznany. Nica była już Włoch przedsmakiem.
— Ciekawam tylko — zawołała śmiejąc się — czy cały nasz dwór będzie nam towarzyszyć! Czy mój pan Adam znajdzie że Nica mu jest po drodze, a Alti uzna ją na swój reumatyzm zdrową!!
Była to właśnie godzina, o której zwykle zjawiała się baronowa Keperau, która zawsze jeszcze bez Roliny żyć nie mogła. Od rana potem chodziły już razem, a rzadko bardzo nowe jakie zjawisko lub stara znajomość, odrywały ją od pułkownikównej.
List leżał na stole otwarty.
— Baronowo kochana, każą mi jechać do Nicy!
— Jakto! do Nicy!
— Tak jest! nie mam dla was tajemnic, czytajcie, proszę.
I podała jej pismo, które Keperau, wcisnąwszy na nos złotą lornetkę, pilnie odczytywać i rozbierać zaczęła. Pierwszy to raz spotykała się z autografem narzeczonego Roliny, nic więc w nim uwagi jej nie uszło, poczynając od dosyć brutalnie wyrażających się czułości, aż do nieco wątpliwej ortografii.
Czytała, odczytywała, zdjęła okulary, położyła list zasępiona.
Były z sobą od dawna na stopie wielkiej poufałości.
— Ale, proszę cię — odezwała się krzywiąc Keperau — pardon! list ten cały wygląda jakby go pisał... kamerdyner dobrego domu do garderobianej.
— A! moja droga baronowo! — odparła żywo, rumieniąc się Rolina — zapominacie że ten biedny człowiek spędził gdzieś młode lata na koniu, pomiędzy Buenos-Aires a Rio Janeiro, że to nie nasz europejczyk, ani wychowanek Theresianum!!
— Tak! tak! — smutnie odpowiedziała Keperau — i to właśnie mnie boli, bo jak pisze tak będzie żył, i zamęczy cię ten dziki!
To mówiąc z wybuchem czułości rzuciła się jej na szyję.
— A! że też się to już zmienić nie może!! — poczęła poruszając się i gestykulując Keperau. — W najlepszym razie będziesz musiała przedsięwziąć na nowo wychowanie jego, a męża edukować, zwłaszcza gdy nie bardzo jest młody i ma nałogi... to zadanie dla młodej kobieciny, ciężkie i nużące.
— Losy rzucone — odparła z westchnieniem Rolina, zamyślając się. — Chciałam raz się dobić do portu, baronowo moja, kobieta zamężna jest swobodną; rozumiesz mnie, gdybyśmy z sobą wyżyć nie mogli...
Keperau w ręce uderzyła.
— Ależ to lekarstwo heroiczne i lepiej się nie narażać na nie! — zawołała.
Niezmiernie poruszona listem i wiadomością, baronowa raz jeszcze poczęła czytać i rzuciła pismo na stół, pochyliła się nad koszem w którym stały kwiaty, powąchała heliotropu, urwała gałązkę rezedy, zwróciła się ku Rolinie. Łzy miała w oczach.
— Słuchaj, moja ty prześliczna — zawołała nagle. — Wszystko mi jedno! Ja się całe życie włóczę! Miałam jechać do Biarritz, potem do Pau, wolę za tobą ciągnąć do Nicy. Nie byłam tam od dawna, mówią że się miasto pobudowało, wypiękniało... Chcę z tobą być... Może ci się przydam na co. Zobaczę i wyegzaminuję tego człowieka... Może zapobiegniem nieszczęściu... Stanowczo — c’est dit — jadę z tobą, kiedy się wybierasz?
Rolina nie była jeszcze pewną, odpowiedziała że parę dni potrzebuje do wyboru.
— Ja także (tu zaczęła ją ściskać) nie rozstaniemy się. Cała ta historya z tym amerykaninem niepokoi mnie. Jesteś niedoświadczona...
Pułkownikówna podziękowała jej, nie pewną będąc jeszcze, czy jej z tem lepiej czy gorzej być może.
Keperau pochwyciła parasolik, wybiegła natychmiast i w pół godziny potem wiedzieli już wszyscy, że piękna pułkownikówna Wiesbaden opuszcza, a poczciwa, nieoszacowana jej przyjaciółka, rozkochana w niej, postanowiła jej nie opuszczać.
Keperau tłumaczyła wszystkim, ale na ucho, że czyniła to widząc nieopatrzność Roliny, która mogła popełnić niebezpieczny — coup de tète... Ja przynajmniej, gdy tam będę, nie dopuszczę... Ten jakiś podejrzany mi człowiek z drugiego świata, rachuje na jej sieroctwo, dobrą wiarę, ale znajdzie mnie przy niej, a ja!! tak łatwo się uwieść mu nie dam!
Wiadomość o bliskim wyjeździe przeraziła wszystkich, którzy patrząc w oczy czarodziejce, marzyli rozkosznie.
Alti się zasępił i o reumatyzmie zapomniał. On na żaden sposób dalej za nią gonić nie mógł, czekały nań prace pozaczynane w Berlinie.
Morimer tegoż dnia stanowczo już na ten raz oświadczył że natychmiast do Włoch wyjeżdża i po południu, zaledwie pożegnawszy się — zniknął.
Pepi, o której zapomniał, wybiegła za odchodzącym na ganek, z wesołą swą różową twarzyczką i figlarnemi oczkami, życzyć mu szczęśliwej podróży.
— Któż wie — zawołała śmiejąc się i podając mu ładną ale różową jeszcze rączkę dziecinną — w życiu się już pewnie nie zobaczymy... Zatem, niech mi pan za złe nie ma moich wybryków i zachowa przyjazne wspomnienie.
— Ale ja wiekuistego rozstania ani przypuszczam! — odparł Adam równie wesoło — owszem z pewnością mówię pani — do miłego widzenia...
— Gdzie? jak?
— Siostra pani zapowiedziała przecie iż po ślubie do Włoch się wybiera — rzekł Morimer — a ja właśnie błądzić tam będę...
Morimer odszedł. Pepi, która pomimo swojego wieku, rozumiała dobrze to na co patrzała — westchnęła spoglądając za nim.
— Biedaczysko! pogoni za nią nie za mną!!
Ostatnie dni spędzone w Wiesbadenie, nie dały odetchnąć pułkownikównie, tak ją uroczyście i czule żegnano.
Alti urządził dla niej pożegnalny wieczór z muzyką, wieczerzą i tańcami; i wśród gości swych wesołych chodził jak zabity, smutny, zrozpaczony, nie rad z siebie. Na wzór jego inni też zapraszali i wydawali wieczory. Jedna z pań dała herbatę dla baronowej i zaprosiła Rolinę...
Nie miała prawie czasu myśleć o przygotowaniach do podróży, które spadły całe na Boehmową i Pepi. Te musiały obie siedzieć w domu, męczyć się rachunkami i pakunkami, aby Rolinie oszczędzić trudu... i uczynić ją swobodną.
Stara Boehmowa ciągle była w posępnych myślach pogrążoną i o przyszłość niespokojną.
Nie wiedziała na czem się to wszystko skończyć mogło, a przewidywała dla siebie i Pepi konieć niepomyślny. Na serce Roliny nauczyła się nie rachować wcale; cierpiała je przy sobie dopóki jej były potrzebne — a potem, mogła porzucić, wcale się o los ich nie troszcząc, chociażby... na gościńcu. Po wyjściu za mąż ona i Pepi stawały się ciężarem — cóż naówczas począć miały? Z najmniejszego sporu, nieporozumienia, mogła się zrodzić kłótnia, gniew i gwałtowne zerwanie...
Boehmowa bojąc się o swe dziecię, przemyślała zawczasu, czy nie lepiej tu, bliżej Wiednia, rozstać się było? Powrót do niego, prędzej, później był nieuchronnym. Dla Pepi nie było przyszłości przy siostrze, która ją pięknością swoją gasiła, a obchodzeniem swem spychała niemal na sługę.
Przywiązanie, na które zrazu trochę rachowała Boehmowa, pomimo łagodności i powolności Pepi, nie rozwinęło się w sercu Roliny.
Wątłą bardzo była nadzieja, że ów milionowy amerykanin mógł wspaniałomyślnie, przy rozstaniu się z niemi los ich zapewnić.
To tylko jedno Boehmową wiązało jeszcze do wychowanicy, która stawała się coraz więcej wymagającą, przykrą, lekceważącą, ją i dumną. Piękność Pepi nie tak uderzająca, ale wdzięczna, świeża, mająca urok pierwszej młodości, choć nie mogła walczyć z majestatyczną Roliny pięknością, już czasem czyniła ją zazdrosną.
Innych bogów cierpieć nie mogła obok siebie. Ile razy ktoś uśmiechnął się, przemówił, okazał sympatyę dla młodego dziewczątka, pułkownikówna marszczyła się, wpadała w zły humor, szydziła z niej bez litości, wyrzucała nawet zalotność, co Boehmową oburzało i do łez nieraz martwiło.
— I ona, śmie to niewiniątko o kokieteryę obwiniać — mówiła w duchu — ona co jest kokieteryą wcieloną!
Balbina miała też wstręt nieprzezwyciężony do starej baronowej, która sobie z nią dawała tony wielkiej pani. Przezywała ją — sroką, z powodu gadatliwości; a Keperau znajdując nawzajem Boehmową do chłopki podobną, Pepi do prostej wiejskiej dziewczyny, z góry na nie patrzała. Nigdy się żadnej z nich w rozmowę nie dała wciągnąć.
Balbina byłaby może zerwała na wyjezdnem z Roliną i opuściła ją, gdyby nie Pepi. Dziewczęciu się chciało tej podróży. Widząc matkę zachmurzoną a znając moc swą nad nią, ściskała ją, całowała i starała się pocieszyć.
— Mamuńciu droga! — wołała — w podróż, w podróż! na południe! A! jak ja będę szczęśliwa mogąc oglądać te śliczne wybrzeża, po których mi na całe życie zostanie wspomnienie.
Uboga dziewczyna, nigdybym tam inaczej dostać się nie mogła! Choć wiem, że ty się lękasz podróży i nie bardzo jej życzysz... mamuniu, zrób ofiarę dla Pepi.
— Tak, dla ciebie chyba — mówiła zasępiona Boehmowa, siadając przy niej — tylko dla ciebie! Ale... dziecko ty moje... co tobie, co nam po tem wszystkiem? Tyle ludzi zna tylko jeden swój kątek świata, a są szczęśliwi, i gdyby ich do najpiękniejszego wygnać chciano raju, płakaliby po ubogich progach.
— Może! ale to są ludzie szczęśliwi, a szczęście wszystko ozłaca — szeptała Pepi, i rzucała się matce naszyję. Poprawiła się jednak.
— Co ja plotę? — rzekła — my się też nie możemy nazwać nieszczęśliwemi! A! nie... przypomnij sobie, matuniu, te czasy, gdy ja nie mogłam się pokazać w domu, gdy ze mną trzeba się było taić przed nią? Kiedy ojciec całując mnie, oglądał się czy ona nie widzi... Nie jesteśmyż teraz szczęśliwsze, a ona lepszą?
— Tak, moja Pepi — odezwała się Boehmowa — ale tak jak jest, nie może wiecznie trwać. Prędzej czy później, musimy gdzieś własnego szukać kąta. Dla ciebie niezdrowe jest to zaperfumowane Roliną powietrze, którem oddychasz; życie próżniacze, do którego nawykamy. Samo twoje obcowanie z siostrą chorującą na wielką panią, gdy ty uboga jesteś i pozostać musisz, nie dobre dla ciebie.
— No... to potem wrócimy do Wiednia — przerwała wesoło Pepi — ja bardzo kocham Wiedeń. Zobaczysz, najmiemy sobie gdzieś małe mieszkanko na Józefsztacie, na Wiedeniu, gdzie ty zechcesz, i będziemy pracowały... pracowały, a na obiad choćby jedną obejdziemy się potrawą! Będzie nam dobrze i wesoło!
Matka ze łzami w oczach ściskać ją zaczęła.
— Tak, moja Pepi, myśl o tem ciągle, lepiej niż o morskich wybrzeżach. Niech ci się śni to przyszłe ubóstwo nasze. Wrócimy do niego we dwie, a potem znajdzie się poczciwy, pracowity, ubogi jak my człowiek.
— Ale po cóż mi ten jakiś człowiek! — gwałtownie wybuchnęła Pepi. — My będziemy żyły same we dwie, zobaczysz jak się urządzimy, ja nawet prać potrafię.
Tak one marzyły o swej przyszłości, a stara Boehmowa nie chciała przestraszać dziecięcia, bo ona jej, doświadczeńszej, daleko się mniej wydawała jasną. Pepi musiała coś więcej dla niej zrobić, niż prać firanki. Cała nadzieja była na zużytkowaniu tego co się nauczyła i umiała.
W tych myślach, niepokój w sobie tłumiąc, Balbina pakowała, spisywała, rachowała, biegała po sklepach, odbierając co chwila kwaśne napomnienia Roliny podrażnionej, roztargnionej, nerwowej, a dumniej niż kiedy rozkazującej w domu. Czuła się już panią milionową, ale zarazem, jak widmo groźne stał przed jej oczami ów amerykanin dziki, z wejrzeniem Kanibala i zgrzytającemi w śmiechu zębami.
Zbliżająca się chwila, która ją z tym człowiekiem miała połączyć, pożądaną była i straszną. Ciągłe w tym przedmiocie polemiki z baronową, nie pozostały bez wpływu. Czasami i ona mówiła sobie, że lepszego losu była wartą i że życie z nieokrzesanym amerykaninem nie obiecywało raju.
Udawała wesołość, lecz niepokój ją dręczył.
Nica miała być ostatnią stacyą jej swobody, początkiem nowego żywota. Po ślubie musiała już niepodbijać tego człowieka, ale bronić się aby niewolnicą jego nie zostać. Do walki tej czuła siły, lecz wartaż ona była tych bogactw i blasku, który ją miał opłacić?
Keperau wmówiła w nią, że ona wcale nie znała tego, z którym o swobodą swą walczyć musiała, pobyt w Berlinie szczególniej, którego szczegółów nawet przed przyjaciółką nie wyjawiała, do myślenia dawał.
Widziała go tu na przemiany namiętnym, pokornym, przypochlebiąjącym się, a razem zuchwałym, głuchym, niezważającym na gniewy i wymówki, cynicznie samowolnym. Wszystko to teraz na myśl jej przychodziło i obarczało zbiedzoną głowę brzemieniem przywidywań groźnych.
Baronowa, która widziała ten smutek i zaprzątnienie, a była w błędzie, i wielbiąc Rolinę, miała ją za bardzo czułą, przywiązującą się, sercową, — przypisywała chmurkę na czole, tęsknotę po kimś...
Nie mogła tylko odgadnąć kto był tym szczęśliwym, a napróżno starała się mniemaną tajemnicę dobyć z przyjaciółki.
— Żal ci będzie malarza? — szeptała spoglądając na nią bacznie.
Rolina poruszała ramionami.
— Jego? tego genialnego gbura? ale mnie już zmęczył...
— A nadworny poeta?
— Nudził mnie... dziwak!
Inni nie lepiej wychodzili.
Baronowa w końcu wyznać musiała, że nic nie wie i nie rozumie. Pułkownikówna z całą swą dla niej otwartością pozorną, umiała z tego się tylko zwierzać co uznawała właściwem.
Nawet w chwilach największego poruszenia, panowała ustom swym i pamiętała, aby się całkiem nie zdradzić. Z towarzystwa baronowej pułkownikówna wiele sobie obiecywała.
Był to, co najmniej, przewodnik doświadczony. Nica nie była jej nieznaną, bo niegdyś, dawno, spędziła tam jakieś pół zimy, uciekłszy od szczurów w San Remo.
Keperau podejmowała się wszystkiego, znalezienia willi pięknej a nie drogiej, urządzenia życia, wyręczania Roliny w najtrudniejszych przygotowaniach, do których nieświadoma miejscowości i kraju Boehmowa, służyć nie mogła...
W dniu wyjazdu tłum się znalazł na dworcu kolei. Zarzucono wagon Roliny bukietami, a gdy wsiadła i wychyliła główkę żegnając swych wiernych czarnemi oczyma, — z tysiąca westchnień złożone jedno jakby wielkie westchnienie pogoniło za odjeżdżającą.
I ona łzy miała na oczach, ale nie po Wiesbadenie; — z trwogi którą przyszłość ją napełniała.
Alti stał powiewając długo chustką i kapeluszem.
Wyglądał dnia tego strasznie, z rozwianym gorzej niż zwykle i rozrzuconym włosem, z potarganą brodą.
— Widzisz — rzekł odwracając się do jednego ze swych znajomych, który na pół szydersko, pół litościwie na niego spoglądał — widzisz! masz na mnie przykład, iż człowiek nigdy sobie nie powinien pochlebiać, że jest zabezpieczony od ognia oczów kobiety. Gdyby na to było towarzystwo ubezpieczeń zaraz bym wziął polisę... Ale — ba!! z tym ogniem nawet starym igrać nie należy!
Najmniej parę miesięcy pęzel mi będzie drżeć w ręku, a, uchowaj Boże, portretu kobiecego, namaluję tę przeklętą cygankę!
— Mnie się zdaje — odpowiedział przyjaciel — że jak poetę leczy z miłości, gdy ją pięknie wyśpiewa, tak tybyś się wykurował raz ją odmalowawszy...
— Ba! ja ją z pięćdziesiąt razy narysowałem już i namalowałem, a nic nie pomogło — odrzekł Alti. — Chybabym spróbował jeszcze z ideału zrobić karykaturę. Ale to trudno.
Spróbuj!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.