Bryganci z Maladetta/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bryganci z Maladetta |
Pochodzenie | cykl Ród Rodriganda |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na zamku Rodriganda panowała głęboka cisza. Hrabia rozkazał, by ją zachowywano, czuł się bowiem bardzo wyczerpany.
Najskrupulatniej trzymał się tego rozkazu stary rządca Juan Alimpo. Chodził na palcach, skradał się jak kot po schodach, jak cień przesuwał się po pokojach. Nawet w swojem mieszkaniu, położonem tak daleko, że hrabia nicby nie słyszał, gdyby wyprawiano w niem choćby najdziksze hałasy, nawet w mieszkaniu swem Juan Alimpo był cichutki jak mysz. Rywalizowała z nim żona Elwira, aliści z o wiele mniejszem powodzeniem, aniżeli pan małżonek. Rządca bowiem, zwany również kasztelanem, był to człowieczek drobny i szczupły, pani Elwira zaś posiadała wdzięki niezwykłej obfitości. Była niemal tak korpulentna, jak wysoka, i gdyby postawić ją na wadze, trzebaby pięciu co najmniej Juanów, by przeważyć szalę. Pełna jej twarz promieniała zadowoleniem. Oczy miała poczciwe, dla każdego potrafiła znaleźć dobre słowo. Ponieważ ukochanego jej Juana, mimo odmiennej powierzchowności, zdobiły te same przymioty charakteru, żyli więc małżonkowie jak dwa gołąbki, nie kłócąc i nie swarząc się przenigdy.
Alimpo zajęty był właśnie przygotowaniem pięknych i kosztownych przyborów do pisania, Elwira zaś naprawiała efektowny dywan. Wytrwali w pracy, małżonkowie gwarzyli ze sobą tak cicho, jakgdyby od hrabiego dzieliła ich zaledwie jedna ściana.
— Czy sądzisz, Elwiro, że te przybory przypadną do gustu nowemu lekarzowi z Paryża? — zapytał Alimpo.
— Ależ z pewnością; będzie zachwycony. Ciekawa jestem, co powie na ten dywan?
— Będzie olśniony.
— Ale też wybieramy dla niego najpiękniejsze cacka.
— Jest ich wart, moja droga.
— Oczywiście. Serce szczere, jak złoto.
— A jaki mądry, jaki uczony.
— A jaki piękny, mój Alimpo!
— Być może. Na tem wy się tylko znacie, kobiety. Ja wiem jedynie, że go lubię i że czuję dla niego głęboki szacunek. A ty?
— Ja także. Taki skromny, a jednak prezentuje się niby jaki pan wielki, książę, lub przynajmniej hrabia.
— Nasz pan lubi go też bardzo.
— Hrabianka również. Ale ci doktorzy! Nie podobają mi się wcale.
— A mnie? Nikomu nigdy nie życzyłem, by go djabli wzięli, ale tej trójce życzę tego z całego serca.
— Tak. Zamordowaliby naszego pana, gdyby nie ten doktór Sternau. To pewne, jak amen w pacierzu.
— A co mówisz o młodym hrabi, Elwiro?
— Sama nie wiem. A ty?
— I ja nie bardzo wiem. Ale mam wrażenie, — że — że i jego mogliby wziąć djabli razem z tą trójką lekarzy!
— Czy godzi się tak mówić o młodym hrabi? To słowa nieostrożne, choć i ja nie miałabym nic przeciw temu, gdyby go djabli wzięli. Nie podoba mi się wcale. Nie wygląda na prawdziwego hrabiego.
— Ani na odrobinę nie podobny do naszego pana.
— To prawda. A wiesz, do kogo zato podobny? Do starego pana Cortejo, do naszego notarjusza.
— Myślałam, że powiesz do pani Klaryssy.
Elwira zdumiała się, po namyśle jednak odrzekła:
— Masz rację. I do pani Klaryssy podobny. To ciekawe: notarjusz i Klaryssa...
— Tak — rzekł Alimpo. — No, jestem gotów z moimi przyborami.
— I ja skończyłam z dywanem. Czy zaniesiemy rzeczy do pokoju doktora?
— Tak.
Wyszli na korytarz, przez który przechodziła właśnie trójka lekarzy hiszpańskich, udająca się do apartamentów hrabiego Manuela.
Mieli poważne, uroczyste miny. Skoro się znaleźli w przedpokoju, doktór Francas zwrócił się do lokaja:
— Chcielibyśmy odwiedzić hrabiego. Podobno gorzej się czuje?
— Hrabia polecił nie wpuszczać nikogo.
— Nawet lekarzy?
— Nie wymienił nazwisk. Powiedział tylko: nikogo.
— Więc zamelduj nas.
— Nie mam odwagi.
— Dlaczegóż nie? Przecież jesteśmy lekarzami.
— Muszę słuchać rozkazów hrabiego.
— Ale i naszych. Wobec chorego powinny być na pierwszem miejscu rozkazy lekarza.
— I ja byłem tego samego zdania. Ale przekonałem się, że nie miałem racji. Przekonał mnie o tem naprzód doktór Sternau, a później sam hrabia. Daliście mi panowie polecenie w tym dniu, w którym miała się odbyć operacja, bym nie wpuszczał nikogo, nawet hrabianki. Usłuchałem was, no i hrabia skarcił mnie za to, jak nigdy dotąd.
— To twoja wina. Trzeba było użyć siły przeciw hrabiance i temu przybyszowi z Paryża, a nie byłoby tej całej kabały. Więc zameldujesz nas, czy nie?
Lokaj odparł po pewnem wahaniu:
— Dobrze, spróbuję!
Wszedł do pokoju hrabiego i wrócił po chwili z tem, że hrabia prosi.
— A widzisz — rzekł doktór Francas triumfalnie. — Zapamiętaj to sobie na przyszłość.
Lokaj otworzył drzwi. Gdy lekarze weszli, wykonał za ich plecami grymas, daleki od szacunku i uprzejmości.
Hrabia spoczywał w tym samym pokoju, w którym przed kilkoma dniami miała się odbyć operacja. Ubrany w wygodny szlafrok, leżał na wybitej aksamitem kanapie. Wygląd miał zmęczony, lecz nie zbolały.
Lekarze wykonali przed nim głęboki ukłon, zapominając, że hrabia nie widzi. Hrabia poprosił ich gestem ręki, by usiedli i rzekł:
— Słyszeli panowie zapewne, że pragnę spokoju. Jeżeli przyjąłem was, to tylko na dowód mej dla was życzliwości. Czegóż chcecie?
Doktór Francas wstał i powiedział co następuje:
— Ekscelencjo, przyszliśmy powodowani troską o wasze zdrowie. Sądziliśmy, że Ekscelencja czuje się gorzej i dlatego tu jesteśmy.
— Dziękuję — odrzekł hrabia grzecznie. — Czuję się osłabiony, ale niema powodu do obaw.
— Ekscelencjo — wtrącił doktór Milanos z Kordowy — zdarza się, że pacjent uważa stan swój za bezpieczny, mimo iż jest przeciwnie. Tylko lekarz może stan chorego określić.
— Może ma pan rację — odparł hrabia z łagodnym uśmiechem. — Ale doktór Sternau, który jest przecież lekarzem, stwierdził, że w tej chwili nic mi nie grozi.
Doktór Francas odrzekł na to, marszcząc czoło:
— Doktór Sternau? Ekscelencjo, mój szanowny korega, doktór Cielli, miał zaszczyt być przez długie lata lekarzem domowym waszej ekscelencji i cieszył się jej zupełnem zaufaniem. My dwaj pośpieszyliśmy, by uwolnić hrabiego od cierpienia, które musi się skończyć nieszczęściem, o ile nie zastosujemy natychmiastowych zabiegów. Jesteśmy reprezentantami hiszpańskiej nauki i wiedzy; oświadczamy, jako tacy, z całą stanowczością, że tylko natychmiastowa operacja może hrabiemu uratować życie, gdy tymczasem litotryb niechybną śmierć sprowadzić musi.
— Czy to istotne, nieodwołalne przekonanie panów?
— Tak — odpowiedzieli.
Wtedy hrabia wziął ze stołu pudełeczko, otworzył je i podał lekarzom.
— Przypatrzcie się, proszę, zawartości pudełka — rzekł z uśmiechem.
Doktór Francas zbadał powierzchownie zawartość pudełka i podał je doktorowi Cielli.
— To jakiś proszek — rzekł doktór Cielli, odkładając pudełko. — Jeżeli sennor Sternau uważa, że cierpienia ekscelencji można uleczyć proszkami i kroplami, to sam na siebie wydał wyrok.
— Mylicie się panowie! Ten proszek nie jest przeznaczony na to, bym go zażył. Wydobyto go ze mnie.
— Co takiego? — zawołał doktór Francas.
— Tak, panowie, ze mnie! Doktór Sternau rozpoczął dziś swe zabiegi nad moimi kamieniami, i oto widoczny rezultat jego pracy. Widzicie panowie, że żyję jeszcze.
Lekarze mieli miny niezwykle zakłopotane. Po długiej chwili milczenia doktór Francas rzekł:
— Czy ekscelencja jest przekonany, że substancja w pudełku jest sproszkowanym kamieniem?
Hrabia odrzekł na to z wyraźnem niezadowoleniem:
— Więc ciągle jeszcze uważacie panowie doktora Sternaua za kłamcę i oszusta? Mam wrażenie, że w ten sposób sami sobie szkodzicie. Doktór Sternau posiada moje bezwzględne zaufanie. Wierzę, że uleczy mnie od ślepoty. Chciał pracować razem z wami, ale odtrąciliście go brutalnie. Pracujcie panowie z nim razem, a chętnie będę słuchał waszych rad i uwzględnię je w miarę możności.
Doktór Francas odparł na to z niechęcią:
— Serdecznie dziękuję. Nie mam zamiaru uczyć się od człowieka, który sam nie wyrósł jeszcze ze szkół. Jeżeli hrabia ma do niego więcej zaufania, aniżeli do nas, nie możemy na to nic poradzić. Ale nie możemy również pozwolić, by nas traktowano jak szkolarzy. Proszę o pozwolenie na powrót do Madrytu.
— A ja wrócę chętnie do Kordowy, gdzie mi przynajmniej ufają — dodał wyniośle doktór Milanos.
— Ja zaś poproszę o zwolnienie mnie z obowiązków lekarza domowego ekscelencji — dodał Cielli. — Może zastąpi mnie sennor Sternau.
— To prawdziwy atak na mnie — odparł hrabia, uśmiechając się. — Zamek Rodriganda słynie z gościnności. Ale jeżeli panowie uważają, że należy go opuścić, nic na to poradzić nie mogę. Proszę o przedłożenie rachunków, które ureguluje mój skarbnik. I proszę przyjąć podziękowanie za dotychczasową życzliwość sennorów dla mnie.
— My dziękujemy również! — odparł ostro doktór Francas. — Czy hrabia pozwoli, byśmy uważali obecną wizytę za pożegnalną?
— Ależ owszem, jak najchętniej. Niech was Bóg prowadzi.
Lekarze ukłonili się i wyszli. W przedpokoju doktór Francas rzekł:
— Koniec.
— Niestety — dodał doktór Milanos.
— Zostaliśmy pobici na głowę — zżymał się doktór Cielli. — I to przez taką figurę!
— No, jeszcze niezupełnie — rzekł doktór Francas. — Jestem przekonany, że wkrótce przyślą po nas.
Rozeszli się; każdy wrócił do swego pokoju.
Doktór Francas zastał u siebie hrabiego Alfonsa, notarjusza i panią Klaryssę.
— No i co, udało się? — zapytał hrabia.
— Tak! — odpowiedział zapytany brutalnie i ostro.
— Więc Bogu niechaj będą dzięki!
— Niech hrabia schowa te dziękczynienia na później! Udało się, ale nie nam, a Sternauowi.
— Co takiego? — zapytał notarjusz. — A niechże go wszyscy djabli!
— Nie wiem, czy się tego doczekam! — klął doktór Francas.
— Chce pan odjechać, doktorze? — zapytała Klaryssa z przerażeniem.
— Tak. Hrabia odprawił nas; skarbnik ma uregulować nasze rachunki.
— Ależ doktorze, doktór zostanie! — rzekł notarjusz.
— Nie mam zamiaru narzucać się upartemu starcowi!
— Będzie pana sam prosił, abyś pozostał.
— To nie jest wykluczone. Lecz kiedy?
— Przedewszystkiem niech nam doktór opowie, jak się odbyła ostatnia rozmowa z hrabią.
— Rozmowa była krótka i zwięzła. Hrabia odprawiłby nas i tak, więc roztropniej było poprosić go o zwolnienie.
Opowiedział dokładnie.
Hrabia Alfonso stał podczas całego opowiadania doktora przy oknie z miną ponurą i kwaśną. Gdy doktór skończył, hrabia odwrócił się od okna i zawołał:
— Więc ten Sternau rozpoczął już zabiegi?
— Tak, nie uprzedziwszy nas nawet. Płaci pięknem za nadobne.
— Czy uważa pan, że usunięcie kamieni może się udać?
— Jestem o tem przekonany.
— To się nie może stać, trzeba temu przeszkodzić!
— Ale w jaki sposób, don Alfonso?
— Tem się już zajmie sennor Cortejo.
— Tak, zajmę się tem i postawię na swojem! — odparł zdecydowanie notarjusz.
Klaryssa rezonowała:
— Trzeba sprzątnąć tego natrętnego przybysza. Niech nie przeciwstawia się zrządzeniom opatrzności, niechaj gniew Boży go dosięgnie!
— Doktorze, zechce pan jeszcze jeden dzień zostać na zamku? — zapytał notarjusz. — Bardzo o to proszę. Jestem przekonany, że hrabia Manuel będzie zadowolony, gdy się jutro dowie, że doktór Francas dotąd nie odjechał.
— Jeżeli tak, zostanę do jutra. Ale tylko do jutra.
— Doskonale; niech pan mnie pozostawi całą sprawę! No, ale teraz muszę odejść — rzekł Cortejo.
Po tych słowach notarjusz opuścił zamek i udał się do parku. Tu, w umówionem miejscu, zagwizdał. Po chwili poruszyło się coś w zaroślach. Wyszedł z nich człowiek, ubrany jak wieśniak z okolic zamku. Na ręku nieznajomego wisiała czarna kapuza.
— To wy, panie? — zapytał. — Czy powiecie wreszcie, co mamy robić? Nudno nam leżeć tu w krzakach.
— Mam dla was polecenie. Musi się to stać dzisiaj — rzekł notarjusz.
— Nareszcie. Gdzież on jest?
— Wyszedł z zamku.
— Widziałem go. Poszedł do lasu. Posłałem za nim jednego z naszych ludzi; wrócił z wiadomością, że doktór poszedł w góry ze starym leśniczym.
— Na polowanie? To byłaby najlepsza sposobność.
— Nie da się zrobić; trudno go będzie znaleźć.
— A więc po jego powrocie do parku?
— Dobrze.
— Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze; zwykle spaceruje po parku wieczorami.
— Niech sennor będzie spokojny. Strzelamy dobrze i celnie.
— Nie, nie należy strzelać. Lepiej przebić go sztyletem. Strzały narobiłyby niepotrzebnego hałasu. Wpakujecie mu nóż w rękę i będzie się później nazywało, że popełnił samobójstwo.
— Cóż robić, muszę słuchać, chociaż wolałbym go zastrzelić. Mam wrażenie, że jest niezwykle silny i że trzeba z nim będzie stoczyć walkę.
— Boicie się? — zapytał Cortejo z lironją.
— Skądże znowu. Polecenie wasze będzie co do joty wykonane. Ale jak stoi sprawa pieniędzy? Kapitan polecił mi je zainkasować.
— Przyjdźcie na to samo miejsce dziś o północy; wtedy otrzymacie całą należność. Poco przynieśliście ze sobą kapiszony?
— Czy uważacie nas za początkujących rozbójników? Trzeba przewidzieć wszystko. Bez kapiszonów mógłby nas ktoś zobaczyć, poznać później.
— Róbcie, jak chcecie, — rzekł notarjusz, oddalając się w stronę zamku. —
Informacja rozbójników była prawdziwa; Sternau udał się z leśniczym do lasu, nietyle jednak na polowanie, ile poto, by odetchnąć górskiem powietrzem.
Powrócił z wycieczki, gdy słońce już staczało się z zenitu.
Niósł strzelbę w ręku: jedna jej lufa była naładowana śrutem, druga kulami. Sternau nie miał bowiem podczas wycieczki okazji do strzału. Pożegnał się z leśniczym i, pogrążony w rozmyślaniach, szedł wolnym krokiem do parku. Nagle zobaczył przed sobą jasny punkt: była to Roseta ubrana w białą suknię.
Szukała kogoś, lub oczekiwała, nasłuchując w kierunku lasu. Wiedziała, że Sternau udał się tam z leśniczym; jakiś lęk niewytłumaczony skierował jej kroki do parku.
Spotkali się teraz niespodzianie. Roseta, uradowana, wyciągnęła do Sternaua ręce; po chwili cofnęła je jednak z twarzą zalaną rumieńcem.
— Ujrzałam sennora tak niespodzianie, nieoczekiwanie — rzekła jakgdyby na swoje usprawiedliwienie. — Notarjusz pytał o pana.
Sternau przełożył strzelbę do lewego ramienia, prawe zaś podał Rosecie. Szli tak pod rękę w kierunku zamku.
— Trzej nasi lekarze mają opuścić zamek — zaczęła Roseta, szukając słów, któreby ukryły jej nastrój właściwy.
— To szkoda. Chętniebym im pokazał, w jaki sposób hrabia Manuel wyzdrowieje i wzrok odzyska.
— Więc sądzi pan, że ojciec odzyska wzrok?
— Jestem niemal pewien.
— A ci ludzie jeszcze dziś mówili, że to wykluczone. Ale, na Boga, cóż to takiego?
Ostatnie słowa rzuciła hrabianka w najwyższym lęku. Z zarośli bowiem wychyliła się jakaś postać, okryta czarnym kapiszonem, z pod którego widać było parę błyszczących złowrogo oczu.
W tejże samej chwili rozległy się słowa:
— Naprzód, zakłuć go! — i kilka postaci rzuciło się z nożami na Sternaua.
Nasz doktór nieraz przeżywał podobne sytuacje. Podczas swych wędrówek po różnych krajach walczył już i z Indjanami północnej Ameryki, i z Beduinami, i z Malajczykami wschodniego Archipelagu, i z Papuasami Nowej Holandji. Z walk tych wyniósł nieustraszoną przytomność umysłu i zdolność błyskawicznego orjentowania się w sytuacji.
Puszczając więc ramię towarzyszki, odskoczył o kilka kroków wbok i, wymierzywszy ze strzelby, dał dwa strzały, po których dwaj napastnicy padli na ziemię. Sternau chwycił lufę strzelby i grzmotnął kolbą trzeciego napastnika, waląc go również. W tejże chwili czwarty przebił mu górną część ramienia; Sternau chwycił go za gardło i, odrzucając strzelbę, która mu teraz przeszkadzała, zdzielił zbira pięścią w skroń z taką siłą, że ten upadł, tracąc przytomność. Na ten widok ostatni z rozbójników uciekł.
Roseta stała podczas tej walki nieruchoma z przerażenia. Drżąc na całem ciele, oparła się o drzewo. Była trupio blada; oczy miała zamknięte, bo sił jej nie starczyło, aby patrzeć na tę okrutną walkę ukochanego z tak przeważającym przeciwnikiem.
— Condesa — rzekł Sternau, otaczając Rosetę ramieniem, — proszę się uspokoić.
Na dźwięk jego głosu Roseta oprzytomniała. Otworzywszy oczy, krzyknęła radośnie:
— Carlosie!
Nie panowała teraz nad swoją radością. Rzuciła się na szyję ukochanego, kładąc ze łkaniem głowę na jego piersi.
— Roseto! — rzekł cicho, z głębi przepełnionego miłością i szczęściem serca. — Roseto! Uratowałem się z rąk tych zbójów.
Wzrok jej padł na jego krwawiące ramię.
— Na miłość Boską, przecież pan ranny! — zawołała z przerażeniem.
— To drobiazg, prędko się zagoi.
— Straszni, okrutni ludzie! — rzekła, trwożnie oglądając leżące na ziemi ciała napastników. — Kimże oni są, co im pan złego wyrządził? Czterech nie mogło ci dać rady, ty mój najsilniejszy Carlosie!
Znowu oparła głowę o jego pierś. Sternau stracił już panowanie nad sobą; pochylił się i wycisnął na ustach ukochanej długi, gorący pocałunek, pełen miłości i uwielbienia.
Po długiej chwili wyrwała mu się ze słowami:
— Idzie ktoś...
Rzeczywiście rozległy się kroki. Ścieżką parkową zbliżał się Juan Alimpo w otoczeniu dwóch pomocników ogrodnika. Usłyszeli strzały i, zaniepokojeni, przeszukiwali park.
Gdy Alimpo zobaczył hrabiankę i doktora, a obok nich czterech leżących na ziemi napastników, stanął jak wryty.
— Hrabianko! Panie doktorze! Cóż się stało? — zawołał.
— Chciano zamordować doktora — odparła Roseta.
— Zamordować? — zapytał Alimpo. — Muszę to powiedzieć mojej Elwirze!
Załamał ręce i rzucił dokoła wzrokiem, jakby szukając Elwiry.
— Lecz doktór zwyciężył. Wszystkich czterech położył trupem.
— Czterech naraz?
— No, no, zabiłem tylko trzech — wtrącił Sternau. — Tego czwartego uderzyłem pięścią między oczy. Stracił przytomność. Lecz trzeba tym ludziom pozdejmować kapiszony. Może poznamy którego z nich?
— Ależ doktorze, czy nie należałoby naprzód opatrzyć rany?
— Można z tem poczekać; cięcie nie jest niebezpieczne.
— Więc pan ranny, doktorze? — biadał Alimpo. — To straszne. Szkoda, że niema tu mojej Elwiry, ona tak świetnie opatruje. Niech pan pozwoli, abym chwilowo przynajmniej chustką krew zatamował!
Sternau z uśmiechem wyciągnął ramię, które Alimpo mu przewiązał. Teraz Alimpo wraz z dwoma ogrodnikami pochylił się nad powalonymi zbirami. Nikt z obecnych nie znał żadnego z tych ludzi. Dwaj z pośród zabitych mieli przebite kulami serca; trzeci zaś głowę zmiażdżoną od uderzenia kolbą. Roseta odwróciła oczy od straszliwego widoku zabitych napastników.
— Co za uderzenie, co za siła! — zachwycał się Alimpo.
— Czy ma ktoś sznur, albo coś w tym rodzaju — zapytał Sternau, nachylony nad czwartym, żyjącym jeszcze opryszkiem. — Jest nieprzytomny. Trzeba go związać. Będzie nam musiał powiedzieć, kim jest i dlaczego chciał mnie wraz z towarzyszami uśmiercić.
— Tak, będzie musiał wyznać wszystko, — rzekł Alimpo — inaczej rozedrę go na kawałki. Tak, panie doktorze, staję się okrutny, gdy wpadnę w pasję.
Sternau zapytał z uśmiechem:
— Czy wpadł pan w nią kiedy w życiu?
— Nie, nigdy. Ale przeczuwam, że byłbym okrutny, jak tygrys, albo przynajmniej jak krokodyl!
Po tych groźnych słowach Alimpo wyciągnął Z kieszeni sznurek i mocno związał na plecach ręce nieprzytomnego zbira.
— Co pan jeszcze rozkaże? — zapytał, uporawszy się z tak niepowszedniem zadaniem.
— Idę teraz z hrabianką na zamek, by przysłać panu ludzi, — rzekł Sternau. — Gdy nieprzytomny się zbudzi, trzeba go przenieść w bezpieczne miejsce. Trupy niech tu pozostaną, dopóki nie zjawią się władze, by spisać protokół.
— Już ja ukryję jeńca tak, by nie mógł uciec!
— Dobrze. Ale niech pan będzie bardzo ostrożny. Część morderców, niewiadomo w jakiej liczbie, uciekła. Być może więc, że zbiegowie wrócą, aby odbić towarzysza.
— Wrócą, aby odbić towarzysza? — zapytał Alimpo z przestrachem. — A ja mam przy nim pozostać? Może będą jeszcze strzelać, albo kłuć nożami? To przecież niebezpieczne! O, gdyby wiedziała moja biedna Elwira!
— Uważam pana za człowieka niezwykłej odwagi, sennor Alimpo, — rzekł Sternau.
— Odwagi? To za mało. Jestem nietylko odważny, lecz dzielny, a przedewszystkiem zuchwały, bezgranicznie zuchwały, zwłaszcza, gdy niebezpieczeństwo poważne. Ale sztylet to rzecz niemiła, a strzał może się skończyć jeszcze gorzej!
— Zostawiam panu moją strzelbę, poza tem ma pan do dyspozycji sztylety zabitych. To wystarczy dla obrony.
Sternau nabił strzelbę i podał ją Juanowi Alimpo, lecz ten zrobił kilka kroków wtył i rzekł:
— Niech mi sennor tego nie daje, doktorze! Nie znoszę broni palnej; może eksplodować, można się samemu postrzelić. Niech strzelbę weźmie który z ogrodników. Obydwie lufy są naładowane, więc w razie czego na każdego z nich wypadnie po strzale. Ja zaś biorę sztylety pokonanych opryszków. Można niemi od biedy zabić czterech wrogów.
Spełniono życzenie don Alimpa, poczem Sternau udał się wraz z hrabianką na zamek. Sternau prosił hrabiankę, by opowiedziała hrabiemu o wypadku; bał się, że wiadomość ta, podana przez kogo innego i nagle, wpłynie ujemnie na stan zdrowia chorego. Posławszy ludzi na miejsce, na którem pozostał Alimpo wraz z ogrodnikami, Sternau zmierzał do swego pokoju, by sobie zrobić opatrunek.
Na schodach spotkał panią Klaryssę. Zobaczywszy przewiązane ramię doktora, zapytała:
— Ramię pańskie przewiązane, krew na ubraniu! Cóż to się stało?
Sternau był zdumiony, że osoba, która ignorowała go dotychczas od dnia jego pobytu na zamku i udawała stale, że go nie widzi, raczyła się odezwać. Mimo to odparł grzecznie:
— Jestem ranny.
— Ranny? Czy to możliwe? Któż pana zranił?
— Nieznani sprawcy. Chcieli mnie zamordować.
— Święta Laureto, a więc nie jest się pewnym życia nawet na zamku Rodriganda! Powiedział pan, że sprawcy są nieznani. Czy widział ich kto oprócz pana?
— Tak. Rządca Alimpo i dwaj pomocnicy ogrodnika.
— Uciekli?
— Kilku zapewne uciekło. Ale trzech zabiłem, czwartego ujęliśmy. Rządca przyprowadzi go zaraz.
Klaryssa zbladła jak trup. Drżąc na całem ciele, rzekła niepewnym głosem:
— Wiadomość ta przeraża mnie. Czuję, że siły mię opuszczają. Planowane morderstwo! Oby Bóg pomógł do wykrycia zbrodniarzy i ukarania winnych. Jestem tak osłabiona, że rezygnuję ze spaceru, który właśnie miałam odbyć.
— Czy mogę pani służyć ramieniem i odprowadzić ją do mieszkania? — zapytał Sternau.
Klaryssa skinęła głową i podała mu ramię. Lęk, że cała sprawa wyjdzie najaw, odebrał jej wszystkie siły; słaniała się nawet oparta na ramieniu doktora.
Sternau odprowadził niewiastę do drzwi jej pokojów i pożegnał grzecznym ukłonem. Był zadowolony, że się pozbył tej starej bigotki, do której czuł dziwną niechęć. Klaryssa bezsilnie padła w swym pokoju na kanapę. Po chwili poleciła służącej, by poprosiła natychmiast notarjusza Cortejo.
Gasparino wszedł, nie przeczuwając nawet, dlaczego Klaryssa go wzywa.
— Posłałaś po mnie. Cóż tak pilnego?
— Stało się nieszczęście, wielkie nieszczęście! — zawołała Klaryssa. — Nie mam wprost sił, by ci o niem opowiedzieć.
— Ależ mów, opowiadaj — rzekł z największym spokojem Cortejo.
— Stało się coś strasznego, coś, co może nas djabelnie drogo kosztować!
— Mówże, do pioruna, zamiast rozpaczać. No, jazda!
— Słuchaj więc! Urządzono dziś w parku napad na tego doktora Sternaua.
Drapieżna twarz notarjusza rozjaśniła się uśmiechem zadowolenia. W przekonaniu, że plan jego się udał, rzekł ze spokojem:
— No i cóż? Nie widzę żadnego nieszczęścia. Któż opowiadał ci o napadzie?
— W tem właśnie sęk! Gdyby mi to opowiadał kto inny, nie byłabym w najmniejszym stopniu zaniepokojona....
— Więc któż ci powiedział? Mów, do djabła!
— Sam Sternau!
Cortejo skoczył jak oparzony.
— Doktór Sternau? Zdaje ci się chyba! — rzekł głosem niepewnym.
— Ależ jestem tego pewna. Ta wiadomość tak przeraziła mnie, że pozwoliłam, by ten wstrętny przybłęda, którego nienawidzę, odprowadził mnie do mieszkania.
— Więc uniknął śmierci, do kroćset bomb!
— Jest tylko lekko ranny w ramię.
— Będę musiał nauczyć tych łajdaków, jak obchodzić się ze sztyletem.
— Przyjdzie ci to niełatwo, bo trzech Sternau zabił, czwartego zaś ujął.
— Psiakrew! — zaklął Gasparino. — To źle. Coprawda, umarli nie przemówią, ale ten jeniec, ten jeniec!
— Czy może cię zdradzić?
— Oczywiście. Widzieli mnie przecież wszyscy, rozmawiałem z nimi.
— Byłeś nieostrożny. Biada nam!
— Daj pokój krzykom i jękom! Trzeba pomyśleć o wyjściu z tej okropnej sytuacji.
— Jedynem wyjściem będzie uwolnienie jeńca.
— To dobra myśl. Ale trzeba zaczekać na chwilę odpowiednią, a kto wie, czy ten człowiek będzie milczał do tego czasu. Komisja sądowa nie może przybyć wcześniej, niż jutro; jeniec pozostanie więc przez dzisiejszą noc na zamku. Będziemy musieli uwolnić go w nocy. Żeby się tylko nie wygadał.
— Trzeba mu dać jaki znak.
— Masz rację, zupełnie straciłem głowę, a tu trzeba działać szybko i energicznie. Pójdę do parku; obejrzę miejsce zbrodni. Ale to siłacz z tego Sternaua. Z czterema się uporał! Można go będzie sprzątnąć tylko podstępem.
— Masz już plan gotowy? — spytała zacna matrona.
— Jeszcze nie.
— W każdym razie Sternau umrzeć musi — stwierdziła Klaryssa.
— Będę o tem pamiętał! No, a teraz idę na miejsce zbrodni.
Po tych słowach udał się do parku, gdzie zebrała się większość mieszkańców zamku, poruszona wypadkiem, jaki się nigdy jeszcze w Rodriganda nie zdarzył. —
Trupy pozostały na miejscu pod opieką warty, jeńca zaś odprowadzono do zamku. Był to ten sam człowiek, z którym Cortejo rozmawiał już przed zamachem. Oczy ich spotkały się na chwilę. Notarjusz położył palec na ustach, rozbójnik odpowiedział skinieniem głowy.
Posłyszawszy o zamachu na gościa, hrabia wpadł w podniecenie; z wielkim trudem zdołała go Roseta uspokoić. Polecił, aby śledztwo przeprowadzono z największą surowością.
Trzej nasi lekarze, przeczuwając sprawcę zbrodni, odjechali wieczorem, wobec tego bowiem, że zamach zawiódł, obecność swoją uznali za zbyteczną.
Rana Sternaua nie była groźna. Nie przeszkadzała mu w zupełności w leczeniu hrabiego, który polubił serdecznie swego nowego lekarza i za wszelką celę pragnął się dowiedzieć, kto był sprawcą zbrodniczeco napadu. Jeniec milczał, jak zaklęty. Nie można było z niego wydobyć ani słowa.
W domu rządcy toczyła się ożywiona dyskusja na temat napadu.
— A więc, droga Elwiro, opowiem ci wszystko dokładnie — rzekł Alimpo.
— Proszę cię bardzo, mój drogi.
Rządca ujął w dłoń miotłę i zaczął:
— Było ich pięciu. Wyobraź sobie, że jednym z nich jest nasz zegar ścienny, drugim szafa, trzecim stół, czwartym lampa, piątym zaś kufer, tam w kącie. Zrozumiałaś?
— Tak.
— Doskonale. Morderców już mamy. Teraz trzeba jeszcze doktora i hrabianki Rosety. Doktorem będę ja, hrabianką ty.
— Dobrze — rzekła, krygując się, by nadać swej korpulentnej postaci widok pański.
— A więc ja, doktór Sternau, idę na polowanie; wracam z dubeltówką na ramieniu.
Po tych słowach położył na ramieniu swą miotłę i ciągnął dalej:
— Spotykam w parku ciebie, czyli condesę Rosetę. Składam jej ukłon, ona odpowiada. Podczas długiej ceremonji ukłonu napada na mnie pięciu morderców. Pierwszy — zegar ścienny — doskakuje do mnie; chwytam za dubeltówkę, piff-paff — gotów!
Przy tych słowach wycelował miotłą w powietrze.
— Drugi, a więc szafa, idzie na mnie ze sztyletem. Ja znów piff-paff — gotów! Zjawia się trzeci: stół; zabijam go kolbą. Teraz kolej na czwartego, na lampę. Nie mam już naboi; jest za blisko, bym mógł uderzyć go kolbą. Biję więc lampę pięścią w łeb, ot tak mniej więcej.
Przy tych słowach Alimpo zaczął walić w lampę. Po chwili roztłukł ją w drobne kawałki.
— Ależ, mój drogi, — rzekła Elwira. — Cóż ty wyprawiasz?
— Cicho, Elwiro. Jesteś hrabianką, której nie interesuje sprawa lampy. Musiałem zabić tego czwartego, skoro mnie zranił w ramię.
— Może masz i rację, ale szkoda naszej pięknej lampy. Ponieważ jednak rozbiłeś ją dla naszego kochanego doktora, przebaczam ci.
— Tak, Elwiro, rozbiłem ją dla naszego doktora. Dla niego zniszczyłbym jeszcze wiele rzeczy, wielu ludzi. W parku uzbroiłem się w cztery sztylety, by stanąć przeciw tym zbójom.
— Ty? — ze zdumieniem zapytała Elwira.
— Tak, ja, twój Alimpo — odparł z dumą.
— Na Boga! Cztery sztylety? Kogo miałeś niemi zabić?
— Zbiegów, na wypadek, gdyby powrócić chcieli.
— To straszne! — zawołała Elwira, załamując ręce. — Ależ człowieku, jesteś potworem łaknącym krwi! Opamiętaj się; z każdą chwilą stajesz się bardziej porywczy i zuchwały.
— Taki już mój charakter! — odrzekł, groźnie podkręcając wąsa. — Zejdź do zbrojowni, droga Elwiro, i przynieś mi miecz starego rycerza Arbicault de Rodriganda.
— Ten olbrzymi miecz? — zapytała zdumiona. — Pocóż ci on?
— Mam nocy dzisiejszej czuwać przy jeńcu.
— Oszalałeś? Chcesz trzymać straż przy jeńcu? Chcesz stanąć przy jego drzwiach z mieczem w ręku? A jeżeli ucieknie! Szukasz pewnej śmierci? Chcesz się poświęcić dla innych?
— Ani mi to w głowie. Ale przynieś miecz. Będę czuwał nad jeńcem, schowanym w piwnicy, tu, w moim pokoju. Jeżeli ucieknie, nie zobaczy mnie nawet. A gdyby miał wpaść tutaj, do pokoju, ucieknie również na widok straszliwego miecza! — —
Hrabianka weszła do pokoju ojca, przy którym czuwał Sternau. Oddychała szybko; widać było, że przychodzi z jakąś nowiną.
— Ojcze, przynoszę ci radosną wiadomość. Przed chwilą otrzymałam następujący list.
— Przeczytaj go, o ile doktór Sternau pozwoli, — rzekł hrabia.
— Pozwoli na pewno — odparła Roseta. — Słuchaj:
Ojciec został mianowany konsulem w Meksyku. Jadę oczywiście z nim razem. Chciałabym cię koniecznie zobaczyć. Pojutrze przybędę na zamek. Jeżeli chcesz, wyjedź na moje spotkanie do Pons.
Ściskam cię mocno. Złóż ojcu wyrazy szacunku.
Hrabia zwrócił się do Sternaua:
— Miss Amy Dryden jest córką sira Henry Dryden, hrabiego Nothingwell. Córka moja poznała ją w Madrycie.
— Czy będę mogła pojechać jutro rano do Pons?
— Ależ oczywiście — odparł hrabia. — Słyszałem, że jutro jest jarmark w Pons. Dobrze się stanie, jeżeli zabierzesz ze sobą rządcę.
— Będę miała walecznego opiekuna — odparła Roseta z uśmiechem.
Sternau zaproponowałby chętnie swe usługi, ale nie mógł przecież opuścić wezgłowia hrabiego. Dlatego też nie odezwał się ani słowem.
∗ ∗
∗ |
Gdy wszyscy już się w zamku spać pokładli, dwaj ludzie podążyli cichaczem do piwnicy, w której zamknięty był jeniec. Byli to hrabia Alfonso i notarjusz Cortejo. Przed drzwiami piwnicy zastali dwóch lokai, którzy mieli pilnować jeńca. Siedzieli w milczeniu na ziemi z zapaloną latarnią. Cortejo pozostał wtyle, Alfonso zaś podszedł do nich. Na widok hrabiego wstali i złożyli głęboki ukłon.
— Łajdak zamknięty jest za temi drzwiami, prawda? — zapytał Alfonso.
— Tak — odpowiedział jeden z lokai.
— Mam nadzieję, że będziecie go dobrze pilnować. Gdyby zbiegł, poniesiecie surową karę. Dajcie-no latarnię!
Udał, że chce zapalić papierosa i umyślnie tak wziął latarnię z rąk lokaja, że spadła na ziemię.
— Niedołęgo! — zawołał. — Podnieś latarnię, zrobię sam światło.
Po tych słowach Alfonso schylił się i niepostrzeżenie uprzątnął latarkę. Lokaj szukał napróżno; Alfonso karcił go, łajał, a tymczasem notarjusz podkradł się pode drzwi piwnicy, cicho otworzył zamek i wszedł do środka. Lokaje nie zauważyli niczego. Po chwili notarjusz położył rękę na plecach Alfonsa, jako umówiony znak, że wszystko poszło dobrze. Alfonso postawił latarkę na ziemi. Gderał z udaną złością:
— Cóż do djabła, czy mam wam pomóc?
— Latarka się znalazła — rzekł jeden z lokai. — Ale oliwa wylana.
— Jeszcze wystarczy.
Alfonso zapalił knot latarki, i otworzywszy drzwi do piwnicy, poświecił nią przez chwilę. Lokaje stali u jego boku.
— Jeniec śpi jak zabity! — rzekł hrabia. — Trzeba go zostawić w spokoju.
Po tych słowach ruszył schodami na górę. —
Tymczasem notarjusz wymknął się z zamku wraz z jeńcem. Szli wśród nocy, nie mówiąc ani słowa.
Dopiero po pewnym czasie notarjusz zatrzymał się i rzekł twardym głosem:
— Dzielnie spełniłeś polecenie, mój chłopcze, niema co mówić! Mam ci jeszcze może wypłacić pieniądze, co?
— Przebaczcie, panie, — odparł tamten — Nieszczęśliwy wypadek każdemu się może przytrafić.
— Ale to była sprawa zbyt wielkiej wagi! Mam wrażenie, że kapitan przysłał mi samych tchórzów.
Rozbójnik podszedł do notarjusza i zapytał ostro:
— Chcieliście mnie obrazić?
— Pah! Jeżeli tylu ludzi nie może sobie dać rady z jednym, jedynym człowiekiem, to jakże ich nazwać, jeżeli nie tchórzami.
— Dlaczegóż nie zabiliście go sami? Przebywacie z nim razem przez całe dnie. Kto ma ciągłą sposobność zgładzić wroga, a innych prosi o pomoc, ten jest tchórzem, oto, co wam powiem! Ani jesteście mi hersztem, ani żadną osobą, która ma prawo mię besztać. Nie jesteście niczem lepsi ode mnie, a jeżeli was wydam, zginiecie marnie. Dlatego też radzę: ostrożni bądźcie, a ode mnie wara wam! Wśród moich kolegów niema jednego, któregoby można nazwać tchórzem.
— Dlaczegóż nie pokonaliście tego człowieka?
— Któż mógł przypuszcza, że tak djabelnie silny!
— Było was przecież tylu!
— Mieliśmy rozkaz użycia tylko sztyletu. Nie pozwoliliście nam przecie strzelać, choć strzał był tu najpewniejszą bronią. Sami więc ponosicie winę.
— Aha! — roześmiał się notarjusz. — Jeszcześ gotów zażądać ode mnie zapłaty.
— Naturalnie! Sami jesteście temu winni, że trzech moich towarzyszy zginęło. Będziecie musieli zapłacić.
— Nieprędzej, aż zabijecie tego doktora!
— Próbujcie tedy zabić go sami!
— Od czegóż wy jesteście?
— Teraz z nami koniec. Spełniliśmy nasze polecenia; nie nasza w tem wina, że były złe i nieodpowiednie. Żądam pieniędzy. Jeżeli nie dacie ich zaraz, zapłacicie później więcej, bo kapitan zażąda odszkodowania za zabitych.
— A idź-że do wszystkich djabłów!
— Dobrze, odchodzę! — odparł szyderczo rozbójnik i zginął w ciemnościach.
Cortejo nie spodziewał się tego. Zaczął wołać za odchodzącym, ale napróżno. Był mocno niezadowolony. Obawiał się przecież, że rozbójnicy mogą go zdradzić.
Wróciwszy do zamku, położył się do łóżka, lecz nie mógł żadną miarą zasnąć. —
Następnego dnia rano zapanował na zamku ruch niezwykły. Cortejo usłyszał liczne głosy, których gwar dowodził, że stało się coś niezwykłego. Zaledwie zdążył się ubrać, zapukano do drzwi, z pod których odezwał się głos służącego:
— Czy pan śpi jeszcze?
— Leżę jeszcze w łóżku — skłamał notarjusz.
— W takim razie niech sennor wstaje i ubiera się jak najprędzej. Hrabia Manuel chce z panem pomówić. Stało się coś bardzo niedobrego; jeniec-rozbójnik uciekł w nocy.
— Czy być może? — zawołał notarjusz z udanem zdziwieniem. — Już idę.
Po kilku minutach udał się do hrabiego Manuela. Zastał tam hrabiankę, Klaryssę i hrabiego Alfonsa.
— Czy wie pan, poco go wezwałem? — zapytał hrabia Manuel.
— Tak, ale chyba słuch mię omylił.
— Niestety, to prawda; rozbójnik uciekł!
— Nie do wiary! Pilnowało go przecież dwóch ludzi.
— A jednak...
— No, no, — mruknął notarjusz, udając najwyższe zdumienie. — Czy don Alfonso opowiadał hrabiemu, że w nocy sam badał jeszcze, czy piwnica jest zabezpieczona?
— Owszem, wiem o tem.
— W takim razie wina pada na służbę.
— Tego nie przypuszczam.
— I ja jestem przekonana, że ci dwaj ludzie są niewinni, — rzekła Roseta. — Wierzę, że są uczciwi i wierni.
— Jakżeż w takim razie mógł uciec ten rozbójnik zdaniem hrabianki? — zapytał Cortejo.
— Trzeba sprawę zbadać. Ojciec przywołał pana, abyś się tem zajął.
— Miejmy nadzieję, że uda się ustalić winę i winnych. Pójdę obejrzeć piwnicę.
Dochodzenie, jak się można było spodziewać, nie odniosło żadnego rezultatu. —
Sternaua zbudził również hałas, panujący na zamku. W korytarzu spotkał małego rządcę, który miał minę ogromnie zakłopotaną.
— Czy pan wie, doktorze, — rzekł Alimpo — że ten łajdak, ten morderca, uciekł?
— Czy być może? — zawołał Sternau z przerażeniem.
— Ależ tak, to prawda — odpowiedział Alimpo. — Uciekł, jest już za górami, za lasami. Moja Elwira mówi to samo.
— Ale w jaki sposób udało mu się uciec?
— Tego nie wie nikt, nawet moja Elwira. Postawiłem przecież pode drzwiami dwóch ludzi. Don Alfonso sam był w nocy przed piwnicą, aby sprawdzić, jak go pilnują. Widział jeńca na własne oczy. A dziś rano, gdy otworzono drzwi piwnicy, jeńca nie było.
— To dziwne! Trzeba to zbadać, bo jeżeli tego człowieka nie uda się odszukać, zagadka napadu pozostanie niewyjaśniona.
— Cóż robić, panie doktorze? Sąd się zjawi, rozpocznie śledztwo, a tymczasem głównego sprawcy, mordercy, niema. To przykre, to nawet zawstydzające. Tak mówi moja Elwira. Ale ja tu z panem rozmawiam, a czeka mnie masa roboty. Muszę się śpieszyć, jadę przecież z hrabianką Rosetą do Pons.
Alimpo był przejęty swą misją: miał przecież ochraniać w drodze hrabiankę. Serce w nim rosło na myśl, że będzie rycerzem najpiękniejszej donny Hiszpanji; czuł w sobie odwagę lwa. — —