Byli i będą/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Byli i będą |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Rada Polonii Amerykańskiej |
Data wyd. | 1944 |
Druk | Pittsburczanin |
Miejsce wyd. | Pittsburgh |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
U wjazdu do miasteczka miał swój dworek, ogród i kawał pola mieszczanin Ignacy Bohuszewicz. Oprócz roli zajmował się biciem wieprzy i konowalstwem. Sławny był z olbrzymiej siły i zuchwałości. Przed rokiem ożenił się z córką zakrystjana, dziewczyną nadzwyczaj urodziwą, w której się na umor rozmiłował, i, gdy powstanie ogarnęło kraj, Bohuszewiczowa karmiła synka.
Bohuszewicz trzymał się od ruchawki zdala, raczej był jej przeciwny — nazywał zgubą i zatratą. Miasteczko wogóle całe, złożone przeważnie z Żydów, było lojalne i, gdy pewnego dnia zostało zalane wojskiem, upojonem rozbiciem partji w lasach, przyjęło to najście, jako koniec zastoju w handlu i niepokojów.
Rozpoczęły się krwawe widowiska, sądy, egzekucje, zwożenie i wywożenie podejrzanych. Żydzi złożyli wojennemu naczelnikowi gruby haracz, byli więc osłonięci przed rozbojem i swawolą żołnierstwa i handlowali, robiąc świetne interesy na łupach dworów zrabowanych i obdartych powstańców. Zrobił wtedy i Bohuszewicz dobry interes. Po śmierci Hrehorowicza i zakopaniu trupa w rowie żydowskiego cmentarza, w nocy zjawił się doń stary człowiek i ofiarował mu sto rubli za pomoc w wykopaniu i przeniesieniu trupa na wygon do podwody.
Złakomił się łyk. Gdy dobrze ściemniło się, poszli ze starym. Kirkut graniczył z polem Bohuszewicza, znaleziono mogiłę, zaczęli kopać.
Pora była wybrana dobrze, bo tejże nocy obchodzono w miasteczku “prazdnik”, i cały ruch i życie wrzało na rynku i po szynkach.
Gdy dokopali się zwłok, stary na nie upadł z jękiem. Trup był do naga prawie obdarty, w płachtę okręcony, umazany krwią i ziemią.
— Nu co! Nie wskrześnie od lamentu. Było cicho w domu siedzieć, panowałby dotychczas — burknął Bohuszewicz. — Nie zwlekać, na wygon daleko, a juści nie ty, stary, go doniesiesz. Ustąp!
Siłacz wydźwignął zwłoki na wierzch i wtedy zauważył, że palec prawej ręki był ucięty.
— O, pierścień był pewnie. Onegdaj mogłem kupić może ten, tanio, za rubla.
— Siwy kamień był z herbem. Jeślibyście dostali, dam wam dziesięć rubli.
— Pewnie już żydy mają. No, ruszajmy.
Zarzucił dół i zarównał, potem, owinąwszy zwłoki w przyniesiony przez starego płaszcz, poszli, kędy prowadził Bohuszewicz. W miasteczku wrzało od pieśni i zabawy.
Na wygon było wiorst parę przez grząskie łąki. Stary rychło ustał i Bohuszewicz sam niósł, a zmęczony począł burczeć:
— Potrzebna mi taka robota, a panom takie wojowanie. Co im brakło, ot temu. Takie Kozary, tyle bogactwa, żeby licho wie poco na taki koniec dojść. Żona, dziecko — sieroty, żebraki, i każdy się jeszcze natrząsa.
— Co nam sądzić! Widać takie przykazanie było — szepnął stary.
— Przystąpiło coś do głowy i tyle. Co to z motyką na słońce się porywać. Ja od początku wiedział, czem się to skończy, i w żadne głupstwo nie lazł. Nu, a gdzież ma być ta podwoda?
— Tam, przy olszynie.
Istotnie ujrzał tam Bohuszewicz wóz chłopski, zaprzężony w parę wołów, a na nim kupę siana. Dwóch ludzi w świtkach czekało na nich.
Nic nie mówiąc, usunęli siano, odkryli prostą, sosnową trumnę, włożyli w nią zwłoki i, znowu okrywszy sianem, ruszyli ku lasom. Stary podążył za nimi, a Bohuszewicz zawrócił do domu, już się nie ukrywając.
Wstąpił do izby. Żona i dziecko już spali, a że mu było gorąco, więc ino kapotę zabrudzoną ukrył w alkierzu, a sam poszedł spać do odryny. Obudził go jakiś hałas, targanie za ramię, przecknął się, stał przed nim sąsiad.
— Ignacy, rany Pańskie! Jacyś ludzie ci żonę wywlekli!
Porwał się, już leciał ku chacie.
— Jak co? — bełkotał bez tchu ze zgrozy. Dopadł, okno było wybite, drzwi rozwarte, w izbie nieład, ślady szamotania, nikogo w pościeli, dziecko zanosiło się od płaczu.
— Co to? Jakto? Kto był? Gdzie Kasia?
— Toć mówię. Posłyszeli my krzyk, jeden, ale straszny, potem cicho, aż znowu łoskot. Wyskoczyłem, patrzę, trzech coś białego niesie, i przez płot, tam w łozy nad rzekę. Myślę, coś ukradli, tak lecę was budzić, i ot co zastałem.
Bohuszewicz zaryczał, porwał leżącą w kącie siekierę i wypadł. Ludzie przerażeni, co będzie, pochowali się po domach, nikt nie śmiał mu pomóc, ani pisnąć. Jakaś kobieta zabrała dziecko i zamknęła drzwi.
Pełni nikczemnego lęku o siebie, wyczekiwali katastrofy, mordu, sądu, egzekucji, ale godziny mijały, Bohuszewicz nie wracał.
Około południa najśmielsi odważyli się pójść w łozy. Była tam nieprzebyta gęstwina — szukali, wołali, wreszcie znaleźli.
Kobieta leżała w bieliźnie, sina na twarzy, uduszona, nad nią siedział Bohuszewicz. Ludzie wszczęli alarm, pół miasteczka się zbiegło, ale nikt nie śmiał oskarżać, po sprawiedliwość iść, nazwać morderców. Zabrano trupa, poszedł za innymi Bohuszewicz, wezwano księdza, zajęto się pogrzebem — wszystko szeptem, trwożnie, pośpiesznie.
Wśród tych obrządków Bohuszewicz zachował spokój drewna, milczenie kamienia. Był na cmentarzu, był w kościele, wrócił do pustego domu. Nazajutrz kupił kozę, zabrał dziecko i trzymał w izbie wraz z karmicielką. Przez tydzień nie pokazywał się nigdzie. Potem wyszedł do roboty i począł z ludźmi gadać, jakby nic nie zaszło, zajmować się swemi sprawami, chodzić na rynek, zarabiać swem rzemiosłem.
Trochę później odniósł dziecko do teściów, a ludzie, widząc go tak z losem pogodzonego, już go zaczęli swatać, ale Bohuszewicz oznajmił, że, zanim żałoby po żonie nie skończy, drugiej ślubować nie będzie. Nawet służącej nie wziął, sam sobie jeść warzył i nikogo do domu nie wpuszczał. Wieczorem nigdy się u niego nie świeciło, i kumoszki posądzały, że żal i zgryzotę zapija po szynkach.
W owym czasie zginął bez śladu Jenisiejec. Że zaś znaleziono w rzece jego czapkę, sądzono, że się po pijanemu utopił, i sprawa przeszła bez wielkiej uwagi. Ale w parę tygodni potem przepadł drugi, tego już znaleziono. Uduszony, wisiał na dębie naprzeciw kapliczki św. Kazimierza. Zarządzono ostre śledztwo, ale oprócz poaresztowania kilku przejezdnych, nikogo nie znaleziono, nawet podejrzanego.
I znowu po kilkunastu dniach zginął trzeci w nocy, z pośród innych śpiących — przepadł bez śladu, a w dwa dni potem znaleziono trupa na dębie.
Wtedy wzięto pod pletnię starszyznę z Krosna i zapowiedziano zniszczenie i zagładę kompletną zaściankom, jeśliby się mord jeszcze powtórzył. Wśród mieszczan poszedł tajemniczy szept, że to Bohuszewicz za żonę pomstę bierze. Ale tego nikt nie śmiał głośno rzec i nie było nań najmniejszego pozoru. Na ludzkich oczach ciągle był — chyba nocą. Ludzie truchleli na myśl podobnego zuchwalstwa i zaczęli się lękać Bohuszewicza, by się z nim nie wplątać w biedę, jeśli odkryją.
Lękali się wiedzieć co o nim, żeby się potem na śledztwie nie wygadać, obchodzili jego dom, jak zapowietrzony, schodzili mu z drogi, ledwie witali. On zdawał się tego nie spostrzegać, mozolną letnią pracą zajęty. Miał za dwoje do roboty.
Pewnego dnia, gdy zbierał owies na swem pólku podle kirkuta, zbliżył się doń stary, niepozorny człowieczek. Spojrzeli na siebie, i poznali się, i nie zamienili powitania, tylko nieznacznie się obejrzeli, czy ich kto nie widzi.
— Czekałem na was, panie Siemaszko — rzekł Bohuszewicz — myślałem, że przyjdziecie po sygnet.
— Dostaliście?
— Dostałem. Noszę go przy sobie, dla was.
Wydobył z cholewy gałganek, był w nim pierścień i sturublowa asygnata.
— I to sobie zabierzcie, tę zapłatę — za tamto.
— Dlaczego? Zatrzymajcie. Narażaliście życie.
— To było przedtem. Pamiętacie — mówiłem, że on licho wie za co zginął, licho wie, za co lazł z motyką na słońce. Myślałem — trup to nic, chciałem zarobić na głupich panach, teraz ja wiem co trup wart! Wiecie, słyszeliście, co u mnie było?
— Wiem, straszne!
— No, to ja za tamtą usługę pieniędzy nie wezmę, ani za ten sygnet, mnie u kogo innego zapłatę trzeba wziąć, i wezmę. Pokłońcie się waszej pani od Bohuszewicza, któremu żonę udusili. Idźcie, ktoś nadchodzi.
Stary przypadł do płotu i zniknął.
Poza miasteczkiem dostał się do żydowskiego chlewu, gdzie w kącie stał prosty wóz i koń. Położył się na wozie i udawał sen. O zmroku przyszedł doń Żyd, poszeptali coś z sobą, stary konia założył i wyjechał na dróżkę polną, wiodącą ku lasom. Zrazu jechał wolno, potem, gdy zmierzch stał się ciemnością, koń ruszył ostro, a stary znał widocznie dobrze lasy, bo nigdzie się w kierunku nie wahał, choć wciąż jechał ledwie widocznemi drożynami. Było po północy, gdy stanął wreszcie, konia do drzewa uwiązał i poszedł pieszo ku jakimś czerniejącym budynkom.
Był to dwór w Kozarach, a raczej stodoły. Stary dostał się pod samą ścianę i począł rękami czegoś szukać, posuwając się powoli. Wreszcie przypadł do ziemi i grzebiąc, jak pies, otwór pod ścianą, wśliznął się do wnętrza. Trzy razy wydostawał się i wynosił z sobą jakieś skrzynki i worki. Na gumnie rozlegały się gwizdawki stróżów, kroki, nawoływania chłopskich wart. Wtedy stary nieruchomiał. Gdy wyniósł worek, chwilę odpoczywał, rękawem otarł pot i, obładowany częścią zdobyczy, ruszył do wozu.
Gdy wszystko zniósł, świt poczynał szarzeć. Wtedy się przeżegnał, odsapnął i w las się wnurzył. Ujechawszy dobrą milę, stanął i cały swój ładunek ukrył w bagienku opodal od drogi. Wtedy skręcił i wydostał się na szeroki gościniec.
Koń był zmachany, stary znużony, musiał zasnąć. Obudziło go pozdrowienie. Rozejrzał się i konia zatrzymał.
— Jak się macie, panie Wiktorze. Jakże dziad?
— Pomarł tamtej nocy. Ja do was idę.
— A poco?
— Przykaz dał do starej pani.
— No, to siadajcie ze mną, podwiozę.
— U was we dworze wojsko?
— Nie, chłopy. Z kołami stoją, wszędzie włażą, szpiegują, donoszą.
— A toć pani była dla nich jak matka?
— To właśnie. Inaczej gad nie płaci. Ja mówiłem, że źle będzie, tak się z nimi cackała, wszystko wybaczyła, na wszystko pozwalała. Toć u nas i nie zasiano wiosną, a żyto tośmy zebrali dworską czeladzią, rola ugoruje. Nie chcą nic i za pieniądze robić. Teraz to i bydła niema, ot u nas jak na dłoni, policytowali wszystko za kontrybucję. Moje dwie krowy zostały i ta kobyła.
— To jakże będzie?
Stary ramionami ruszył.
— Albo ja wiem. Dzieci nam zwożą i trupy!
— I pani tak sama w tym dworze?
— Jest pan Ksawery — pani brat.
— A dzieci jakie? Z Kozar?
— Nie — tam jeden chłopczyk był, to go młoda pani z sobą zabrała do Warszawy, do rodziców. Nam przywieźli dwoje państwa Jurjewiczów — po córce pani.
— To i pana Jurjewicza niema?
— A jak i żywi, to już ich niema i nie będzie. Dziewczynka trzylatka ostała i chłopak trochę starszy. Pan Ksawery przywiózł.
— A do kogo to ksiądz onegdaj do was jeździł?
— Nie wiem, ja już trzy dni w drodze. Może stara Monika się spowiadała.
— Mówią, że u was z partji są ranni, gdzieście schowali! — szepnął młody szlachcic.
— Gada, kto nie wie! — mruknął Siemaszko, oglądając się. — Toć chamy stróżują, a powiadają, że przed chłopem nic się nie ukryje.
Na jego suchej, ogorzałej, szczeciniastym zarostem pokrytej twarzy przemknął nieznaczny uśmiech.
— My dziada pochowali, jak kazał, przy zabranym kościele, a niech kto znajdzie mogiłę! — rzekł Wiktor.
— Będzie go nasza pani szkodować. Sami nie wiecie, jaki on ryzykant był, czego on nie wiedział. To pan teraz na gospodarce sam ostał. Dobra fortunka, można żyć. To się i ożenicie rychło.
— Tak myślimy, już w tę niedzielę na zapowiedzi dać. Dziad przykazał.
— A nahodujcie dużo chłopaków, miast tych, co ubyli po lasach.
— Namarnowało się narodu strach! — westchnął młody. — Ja i sam nie wiem, jakim my cudem zostali. Urodzaj to Bóg dał, jakiego nie pamiętamy, ale czegoś radości nijak czuć, ni z tego dostatku, ni z tego, że może jakoś się wykręcimy. Patrzysz choć w niebo, to jakoś w oczach chmurno.
— Jakżeście to chatę zostawili bez dozoru? Chyba już wasza panna Marcelka nagląda.
— I jej doma niema. Posłał ją ojciec do wuja Deremera, na straż, po jakieś sadło, bo mocno potłuczony, ledwie się rusza. U mnie to się jakaś uboga wprosiła. Cudza, ale dziad przed śmiercią z nią gadał i przykazał, by spoczęła, póki zechce. Myślę, że jutro wrócę, jeśli mnie co nie spotka.
— Cóżby?
— Ano powiadają, że kto do Grel zajdzie, to go łapią.
— Jak się boicie, poco idziecie?
— Toć się nie boję, kiedy idę! — hardo odparł Wiktor.
— Dobra w was krew! My już od pół roku sąsiada ni gościa nie widzieli. Wszyscy się Grel lękają, jakby cholerycznych.
Jechali ciągle lasami, ale gościniec dawno zostawili na boku. Czasem musieli przedzierać się wśród drzew, aby ominąć zwały szerokich, świeżo pociętych, a nie sprzątniętych tryb.
W jednem miejscu Siemaszko się przeżegnał i czapki uchylił.
— Tu kozarskiego pana wzięto, pod tą sosną!
— Nie było mnie albo dziada, jabym wyprowadził. My z dziadem bili tu głuszce i cietrzewie, i tak te lasy znam, lepiej od strażników rządowych. Zaraz tu i wasze grelskie bory się poczynają.
— Nasze poletka niedługo też lasem porosną. Nie będzie mi nad czem ekonomować. Ot, czasy nastały! Żeby choć tyle zasiać, co na chleb dla dworu. Dobrze że my bezdzietni.
— A jakże pani?
— Co, nasza pani? Wiadomo — święta. Nie widział ja nigdy jej łez, ni bojaźni, ni desperacji. Tylko biała się zrobiła, biała jak śnieg, i jak przyjdę z jaką nową biedą, czy potrzebą, to chwilę pomilczy, pomyśli i odpowie tak mądrze, że człowiek jakby z prorokiem mówił.
Wyjechali z lasów, na ugory, porosłe bujnie perzem, nietknięte od wiosny pługiem; przecinały te pola łąki, olszyny, bagienka, strugi. Na grobli przy rzeczce minęli mały młyn wodny, stojący bezczynnie. Na brzegu zatoczki na belce siedział człowiek, ubrany w szarą czamarkę i długie buty, i łowił małą siatką ryby. Wyżeł mu towarzyszył i powitał przejeżdżających szczekaniem. Siemaszko stanął, a rybak podszedł ku niemu. Obadwa ukłonili mu się z uszanowaniem, bo był to pan Ksawery Siewruk, brat “pani”.
Szczupły, suchy, średniego wzrostu, z twarzą pełną życia i ruchliwości pomimo siwych wąsów i mnóstwa zmarszczek. Wiktor go znał, bo myśliwy był zawzięty, niestrudzony i, gdy tylko odwiedzał Grele, polował ze starym Kalasantym na głuszce. Zresztą byli ze starym kolegami z wojska w 30-ym roku.
— Cóż, udało się? — spytał Siemaszki.
— Co się nam nie uda? — uśmiechnął się ekonom.
— On ci pomagał? — wskazał Wiktora.
— Nie. Sam zrobiłem. On do pani — pan Kalasanty pomarł!
— Z chwałą, jak na polu, słyszałem, co było.
— Może pan przysiądzie?
— A bodajcie! Wozem, tą szkapą! Nie! Już jak nie na końskim grzbiecie, to wolę pieszo. Zresztą okunie się biorą! Na ryby mi zeszło.
— To pan nie poluje? — zdziwił się Wiktor.
— Dubeltówka stygnie w ziemi, tymczasem. Jeszcze zapolujemy, oho! Czy to pierwszy raz naszej broni milczeć do czasu.
Odszedł gwiżdżąc:
Jak to na wojence ładnie...
Wózek potoczył się dalej, a Wiktor rzekł:
— Pan Siewruk to nigdy rezonu nie traci.
— Ot, te ludzie wojskowe to jak stalowe.
Minęli groblę, olszynkę, i stanął przed nimi dwór szary, stary, polem otoczony, o bory oparty. Były to Grele, folwark, wydarty z pod lasu, niegdyś leśniczówka, którą starzy Hrehorowiczowie zostawiali zwykle, jako cichy kąt, dla swych wdów, gdy synowie dziedziczyli Kozary.
Dom mieszkalny, drewniany, niski i długi miał w środku ganek, opleciony fasolą i powojami, po bokach grządki kwiatów, z przodu trawnik z wielką lipą w środku.
Za domem stary sad, obrzeżony szpalerami leszczyny, gęstwą chmielów, bzów, krzewów przeróżnych, z pod których strzelały gęste włoskie topole.
Na dziedzińcu była oficyna, dalej folwarczne budynki, z boku od wjazdu staroświecki śpichlerz z drewnianą kolumnadą w środku, z murowaną piwnicą i zamczystemi przybudówkami.
Siemaszko zajechał wprost pod stajnię, oddał klacz chłopakowi, poszli na boczny ganek do dworu, na kurytarz i weszli do tak zwanej kancelarji.
— Kto tam? — spytał poważny głos z dalszych pokojów.
— Siemaszko i wnuk pana Kalasantego z Krośni.
Na progu stanęła kobieta.
Była wysoka, szczupła, cała w czerni.
Od tego kiru szat odbijała jakby blaskiem twarz blada, spokojna, o bardzo cienkich, jeszcze pięknych rysach, otoczona srebrnemi bujnemi włosami. Była to pani Michałowa Hrehorowiczowa, którą stary i mały, obywatel, chłop, Żyd, wszyscy nie nazywali inaczej, jak panią marszałkową z Grel. Panna cudnej urody niegdyś, potem szczęśliwa żona ukochanego i kochającego człowieka, szczęśliwa matka dwojga dzieci, bogata pani, otoczona czcią, miłością, dostatkiem, teraz wdowa, sierota, nędzarka samotna na zgliszczach i grobach. Podeszła żywo do Wiktora i rzekła:
— Niema pana Kalasantego?
— Pochowalim onegdaj — wpodle pana marszałka.
— Sami?
— Tak kazał. Pewnie ciąganina będzie. Kazał mi tu z raportem i na usługi być.
— Już roboty niema. Sprawa przegrana. Teraz, kto został, trwać powinien i dobrze pamiętać, na długie lata nie zapomnieć.
— Dziad uczył, wiem. Ale możebym usłużył choć rękami przy gospodarce.
— Dziękuję, chłopcze. Myślę, że w tym roku już się nic nie da dźwignąć. Może potem ludzie się opamiętają, chłopi, i zbierzemy się na inwentarze.
— Zawsze trza choć cepem ziarna omłócić trochę i w ziemię rzucić! — rzekł Siemaszko.
— To się ostanę do pomocy choć na kilka dni.
— Na zbożu areszt wczoraj położono, aż się odsypie okradziony magazyn wiejski. Stodoła opieczętowana.
— Ja schowałem trochę zboża na siew, zwiozłem po nocy do szopki przy młynie! — oświadczył triumfująco Siemaszko.
— To go młóćcie i co rychlej wysiejcie, bo jest jeszcze rozkaz płacenia trzystu rubli za straż. Może być lada dzień za to areszt na cokolwiek.
— Ciekawość już na co! — ruszył ramionami ekonom.
— Jak też to można wytrzymać! — rzekł Wiktor.
— To! O mój chłopcze, jakżeby lekko i swobodnie żeby tylko to.
Pani marszałkowa spojrzała przez otwarte okno na dwoje dzieci, zajętych kopaniem dołka w murawie. Dzieci były, jak ona, czarno ubrane.
— Jutro muszę być u wojennego naczelnika, może mi się uda zboże oswobodzić. Niech aresztują wykupną sumę. A w każdym razie bądź gotów, Siemaszko, że jeszcze do licytacji za utrzymanie sotników czegoś szukać będą.
— Niech szukają! — przez zęby mruknął stary. — My pójdziemy z cepami, panie Wiktorze.
Posilili się naprędce i poszli do młyna. Po drodze Siemaszko tłumaczył:
— Bo to u nas tak. Tę ziemię, co poszła na wykup dla chłopów, oszacowali po dwanaście rubli za morgę. Mówił pan Ksawery, że dostaniemy 6300 rs., a tymczasem, co ja wiem, to za różne kontrybucje i nałogi poszło 4000 rs. A resztę potrąci sobie bank i zostanie mydło. Magazyn pewnie te same “ratniki” pomogli okraść, a teraz i magazyn odsypuj, i za tych stróżów płać. Żeby to kto w książce opisał, toby powiedzieli — ot łże. A to wszystko przebyć musisz.
— Chyba nie wytrzyma! — rzekł Wiktor.
— Iii, plewa odleci, ziarno zostanie. Jak pocznie pan Ksawery rozpowiadać, ile tu i jakich gości bywało, to i wierzyć się nie chce, jakim cudem jesteśmy. Grele zostaną, pani nie wypuści. Ja po prawdzie nie wiem jakim sposobem, ale pani tak powiedziała. Musi wiedzieć.
Zaszli do szopki przy młynie. Było tam w kącie szuwarem przykryte zboże. Zaczęli je młócić, coraz wyzierając przez drzwi, czy kto nie nadchodzi. Machali cepami do późnego wieczora, potem, schowawszy ziarno, poszli do dworu. Po wieczerzy do stancji Siemaszków w oficynie przyszła stara Monika, ochmistrzyni, Drozdowski, pisarz prowentowy, stary Kacper, kredencarz, i zaczęli gwarzyć.
— Gadali, że pan w partji był, panie Drozdowski? — rzekł Wiktor.
— To czemu nie złapali! — zaśmiał się zagadnięty i dodał poważnie: — Brat i szwagier w partji byli, mnie pani nie puściła, stara matkaby sama została, a teraz i siostra z dziećmi przy niej siedzi. Szwagier w bagnie pod Horycą został, brata wzięli. Chciało mi się iść, my z panem Ksawerym pod Horodłem byli. Zdawało się wtedy: musi nasza być! Tyle narodu, i taki naród, i gdzie on!
— Na nasienie w ziemię poszedł, a siła wzięli i powieźli, że to dobry ród! — rzekł gorzko Siemaszko.
— Dziad mi o Horodle opowiadał, i mieli i my pójść, tylko com wtedy nogę wywichnął, a potem gadali, że nie dopuszczą, wszystkich połapią. A gdzieżby nas podzieli. Toć narodu było tysiące i tysiące. Jużci od nas nie puszczali przez Bug, aleśmy się przekradli w nocy czółenkiem. A potem i do miasteczka nie puścili, no, to my pole pokryli, het, jak zajrzysz, ołtarz pod niebem był, a od chorągwi na niebo łuna biła.
— A wy co? — spytał Wiktor przejęty.
— Poprzysięgli razem żyć i bić się i ginąć. Zdało się, dusza z ciała wyjdzie, taka gorącość objęła.
— Wiele też dusz poszło z ciał, na taki lichy koniec wszystko się obróciło — mruknął Siemaszko.
— Chłopom wolność wywojowali! — dodała Monika.
— A pieśni pamięta pan? — spytał Wiktor.
— Cyt, ratniki pod oknami! — szepnął Kacper kredencarz. — Co? Wy chcecie nieszczęście na dwór sprowadzić? Nie dosyć Kozarów i młodego pana?
— Niema mego chodowańca, niema! — szepnęła stara Monika, kiwając głową. — Niedawno, zda się wczoraj, srebrem chorągiew haftowali w garderobie.
— Aha, a potem szarpie skubali! — rzekła Siemaszkowa.
— I ot koniec! — głucho zakończył Drozdowski i zcicha zanucił:
Popalone sioła i zburzone miasta,
A na polu sama zawodzi niewiasta!
Kacper kredencarz do okna poszedł i wyjrzał. Wtem drzwi się otworzyły gwałtownie, na progu, chustą otulona, bez tchu stała kobieta. Zerwali się wszyscy, Wiktor pierwszy.
— Jezu! Marcelko! Co tobie? Czegoś?
Dziewczyna, łapiąc oddech, wybełkotała:
— Już po nas! Lećmy.
— Ale co? Uspokój się! Usiądź! Toć cię zatknie! Co się stało? — rzuciła się do niej stara Monika.
— Powiesili trzeciego! W dzień biały! Djabeł chyba. Od wuja wracałam o południu, patrzę, u dębu kupa chłopów, wartują, trup wisi. Lecę do nas, już wiedzą, radzą, desperują. Taki zgiełk, lament. Uradzili pana Saturnina do miasteczka słać, do Żyda Papirnego, żeby to się wykupić. Złożyli mu pięćset rubli.
— Mieli też kogo wybrać! Taki szachraj i pieniacz — rzekł Siemaszko.
— Bo to nikt iść się nie ważył, taki naród zastraszony, że, jak pijani, chodzą. Zajrzałam do Wiktora, myślę, może wrócił, a tam ta stara uboga w świronku gospodarzy, odzież w worki pakuje. Co robicie? — pytam. A to, mówi, jak zmierzchnie, powynoszę, co się da, w dzwonnicy ukryję. A ty, powiada, leć po niego, niech wraca, bo może jutro będzie za późno!
— Jakto? — spytał Wiktor, patrząc po wszystkich.
— At, plecie baba! Co się może stać! Toć was w Krośnie jest z półsetki ludzi, co wam zrobią? Ot, obedrą, sztraf będzie słony, — rzekł Siemaszko.
— Może wam w gościnę, na jaki tydzień ze stu Jenisiejców dadzą! — dodał Drozdowski.
— O Jezu! — jęknęła Marcelka.
— Ja wam radzę, zostańcie tu dni parę — rzekła stara Monika.
— Nie wytrzymamy. Musim lecieć! — rzekł Wiktor.
— Toć wiadomo, biedakom dusza zamiera! — poparła go Siemaszkowa.
— Ha no, to idźcie, ino nie drogą, ale pustkami i z lasu się nie wytykajcie naoślep! — radził ekonom. — Mnie się widzi, że pojadą po waszym dobytku i zbożu, ale zawsze i skóry pilnujcie.
Siemaszkowa prawie gwałtem nakarmiła Marcelkę, a stara Monika rzekła:
— Zawszeć ja pójdę, pani powiem, co ona poradzi. Wyszła, krótko zabawiła.
— Pani mówi, byście, broń Boże, do domu nie szli, w lesie się przyczaili, czekali, co się stanie. A co? I ja tak mówiłam. Pani powiada: tamtych nie obronią, niech lepiej wszystko stracą, a swobodę uchowają.
— Pani myśli, że tamtych wezmą! Jakże? Wszystkich, to nie może być! — rzekł Drozdowski.
Stara Monika milczała. Młodzi, ogarnięci grozą, ni słów nie mieli, ni przytomności. Wyszli, nikogo nie pożegnawszy, wyleciał za nimi Siemaszko, przeprowadził do pierwszej ścieżki i szeptał:
— Pamiętajcie, w naszym młynie, od wody, deska się rusza, jest schówek, tyle, co dwoje się skuli, ale i czart nie znajdzie. Pamiętajcie, łozami można się dobrać i wsunąć. Bochen chleba znajdziecie.
Oni pomknęli. Wiktor naprzód, dziewczyna o parę kroków za nim. Nie mówili do siebie słowa i szli, jak umieli i mogli najszybciej.
Po godzinie przystanęli, by odetchnąć.
— Stara miała rozum ciebie przysłać, a tobym parę dni Siemaszce pomógł.
— Panią widziałeś?
— Widziałem. Na nią popatrzeć, to jak na świętą. Ile to jednakowoż człowiek przetrzymać może!
— A jak myślisz, co z nami będzie?
— Pewnie karę nałożą i egzekucję postawią. No, trzeba bieżeć. Szkoda mi ciebie, zmachanaś, ale śpieszno!
— Z tego strachu to nie czuję żadnego zmęczenia. Już mi teraz dobrze, żem z tobą. Macocha będzie się swarzyć, żem poleciała.
— Nie macoszy na ty, ale moja. Dziad nas pobłogosławił. Na złe i dobre my swoi!
— Nie zmylisz ty w tych borach?
— Ani chybnę. Za parę godzin zabiegniem.
Znowu szli milcząc, jedno za drugiem. Czasami przedzierać się musieli przez gęstwiny, czasami brodzić przez bagna. Oboje potem byli zlani, dyszeli, ale szli wytrwale.
Wtem Marcelka podniosła głowę, gdy mijali haliznę, i rzekła:
— Widzisz, jakie dziwne niebo. Jakby daleka łuna.
Wiktor stanął, począł się wpatrywać.
— Bo i łuna. Kędyś pożar — odparł.
— O Jezu! Może u nas!
— Nie poznać za lasem.
— Ale jak ci się zda?
— Pokazuje na Kozary! — mruknął i przyśpieszył kroku. Dziewczynie zaczęły znowu zęby szczękać, podnosiła ciągle oczy w górę, ale w gęstwinie nic nie było widać.
— Co ci tak zęby dzwonią! Nie bójże się, toć my razem! — zagadał serdecznie.
— A jak to u nas gore? W twojej chacie nawet i papiery i odzież się spali.
— Toć mówiłaś, że uboga wynosiła, a zresztą, jak Boża wola. Co poradzisz. Jeszcze nie wiemy. Może to Kozary.
I znowu po chwili Marcelka zawołała:
— Słyszysz! Jakiś jęk.
— Gdzie, co ci się roi.
Nastawił uszu.
— To w dzwony biją. Ale gdzie? Chyba w cerkwi kozarskiej.
— U nas! W kościele.
— Ot gadasz. U nas pieczęcie, nie wolno dzwonić.
— Toć słuchaj! Po naszemu dzwonią.
Nic więcej nie rzekli. Poczęli biec już na ten dźwięk, który rósł i potężniał.
Nareszcie dopadli do skraju lasu, stanęli i upadli nagle na ziemię.
Przed nimi na równinie z końca w koniec cały zaścianek się palił.
Gorzały chaty i gumna, stertki zboża i stogi siana, płoty, żórawie studzienne, drzewa w sadach.
Stały w ogniu pszczelne ule i wielkie krzyże drewniane, strzegące zagród, gorzała ziemia i niebo nad nią, a w łunie i dymie unosiły się sowy i gołębie, i bił dzwon kościelny, i wyły psy, a ludzi już nie było. A wtem dzwon umilkł, wtedy w borze, już daleko, dał się słyszeć parę razy ryk bydła, zresztą tylko huczał głucho pożar, przerywany głośniejszym trzaskiem walącego się dachu, i wybuchem rozpryskujących się żagwi i skier.
Jasno było, widać było dalekie pola i najdrobniejsze szczegóły kościoła na wzgórku.
Z dzwonnicy wysunęła się obca żebraczka, usiadła na progu kościoła, rękami objęła kolana i patrzała na pożar.
I zda się, że ze swych otworów w modrzewiowej odwiecznej dzwonnicy patrzały też dzwony, i jeszcze drżały ich serca, jakby zdyszane.
Ilu pokoleniom dzwoniły na życie i śmierć, ile wieści rozniosły: wojen i mordów, zwycięstw i wesela. A teraz wydzwoniły ostatnie podzwonne, i drżały ich spiżowe serca, i jakby krwawe się zdały w czerwieni pożogi. I już nie będą miały komu dzwonić, w Krośnie już nie było nikogo. Nagle żebraczka się obejrzała, ktoś się zbliżał, czając się wśród zielsk, porastających cmentarz. Nie zdziwiła się, ujrzawszy Wiktora.
— Gdzie ludzie? — spytał szeptem.
— Poprowadzili ich do miasteczka.
— Jakto? Wszystkich?
— Kogo zastali.
— Jakże to było? Jak się to stało? Zaco?
— Za to żeście słabsi, a jeszczeście coś mieli! Ja to niczego się nie boję, nic nie mam i wszystko. A gdzie dziewczyna twoja?
— Tam w lesie, bez ducha leży. Co nam robić?
— Ano, jak w siły dufacie. Chcecie z tamtymi na osiedlenie nowe iść, to wam droga do miasteczka. A chcecie tu ostać, to idźcie w las, jako zwierz borowy żyjcie. Ostawiłeś mnie w chałupie, tom z niej tu ściągnęła do dzwonnicy trzy wory, com znalazła w nie napchałam, i jedną skrzynkę z alkierza, com udźwigała, też przywlokłam. Nie patrzaj na zgliszcza, noc krótka, zabierajmy, co uniesiemy, w las. Tam gdzie w ukryciu przykucniem, poradzim. Uchodźmy tymczasem, bo tu może chłopstwo nadbiec. Już to wszystko skończone!
Nic więcej nie mówili z sobą. Po chwili wynurzyli się z dzwonnicy obładowani i poszli ku lasom. Wybiegła naprzeciw nich Marcelka.
— O Jezu! Byliście przy tem! Jakże się to stało?
— A cóż, przyszli, porządek swój zrobili — i poszli. U nas tak samo kiedyś było. Już i znaku teraz niema, gdzie nasza osada była.
— A jakeście ostali?
— Jak wy! Uciekłam. Szukali, trzęśli, śledzili. Troje nas uszło. Mąż i ja z dzieckiem. Już dawno, dziesięć lat temu. To za wiarę było.
— A gdzież wasi?
— Pomarli. Dziecko nie wytrzymało głodu i zimna, zaraz pierwszej zimy. Pochowaliśmy w lesie. A mąż się utopił. Wiosną już, przez rzekę poszedł do rybaków, ryby ukraść, załamał się i przepadł. Ostałam jedna z osady, teraz cała ziemia moja. A takem się zmocowała, że sto lat po niej chodzić będę.
— A nam co robić? — jęknęła dziewczyna.
— Nie pójdę im się zdawać, jak zbiegły poddany — rzekł ponuro Wiktor. — Jednaka zguba, toć wolę w lesie głodem zamrzeć, niż w lochu. Zostaniem! Niech szukają!
— Macie gdzie się ukryć? Trza wam zaraz iść, dobrą skrytkę znaleźć i przebyć w niej jak najdłużej tymczasem. Choćby i dwa tygodnie, nigdzie się nie wytknąć.
— Jakże wytrzymamy bez jadła?
— Zostawię wam, co mam w sakwach, i co kilka dni dam wiedzieć, co słychać.
— A tam już nigdy nie będziemy! — żałośnie jękła dziewczyna, patrząc na pola, łuną oświetlone. — Nie mamy ni dachu, ni ziemi, już nic swojego. O Jezu, Marjo Matko, co my zawinili, jakże będziemy!
— Stało się, jako dziad mówił. Ostała nam ta wszystka ziemia. Będziemy po niej się błąkać od Krakowa do Smoleńska! — rzekł Wiktor.
— Dziesięć lat ja ją stopami mierzę. Wola Boża dla nas, by dziedzice żebrakami się stali. Nie bójcie się. Żebraczy kij lepszy od niewoli. Uchodźmy stąd, na ranek się zbiera, a w dzień pewnie obławę uczynią! Uchodźmy!
— Żeby stamtąd choć ziemi szczyptę wziąć! Choć tego popiołu trochę!
— Nie czas! Do kryjówki szmat drogi! — rzekł Wiktor.
— Możeby do wuja Deremera do straży iść!
— Do nikogo z ludzi! — przerwała stara. — Chcecie się utaić i ostać, niech nikt, ni ojciec, ni matka o was nie wie. Obcy zdradzi ze strachu, swojego zgubić możecie. Jeden Bóg wam ostał.
— I wy!
— Ja, że nikogo nie mam i wszelkie męki przeszłam, każdemu męczonemu służę. Ofiarowanie moje takie.
Jeszcze raz chwilę popatrzyli na swe spalone gniazda i poszli, wsiąkając w leśny mrok. Wiktor prowadził, kobiety szły za nim, Marcelka ledwie wlokąc zesztywniałe nogi, stara bystro się oglądając. Tak zaszli w bagna, porosłe marną sośniną, brodzili wśród kęp, do pasa sięgających, przedzierali się przez łozy. Nareszcie znaleźli się na piaszczystym garbie, jakby wysepce wśród torfowisk. Jodły porastały ten garb, zbite, gałęźmi do ziemi sięgające. Zaszyli się w tę gęstwę i, śmiertelnie znużeni, pokładli się na mchach i igliwiu. Byli narazie bezpieczni. Wiktor okrył swą kapotą Marcelkę, którą trząsł dreszcz, choć miała rozpaloną twarz.
— Żeby ją nie zmogła jaka gorączka! — rzekł frasobliwie do starej.
— Zgryzota ją zmęczyła. Odejdzie! Ja wtedy, tom przeleżała pod mostem trzy dni bez ducha. Schowanie dobre mi się zdaje. Pobędę tu z wami do zmroku, potem pójdę między ludzi.
— Wywiodę was z tej matni.
— Nie trzeba. Już dla mnie matni niema. Gdzie raz przejdę, nie zbłądzę. Miałam ja praktykę dobrą. Pociemku wszędzie trafię. Teraz wam, jak zwierzęciu borowemu, trzeba pożerować, wody wypić i przespać dzień. Woda w bagnie jest, moje sakwy pełne! Wasz to chleb z Krośny, jedzcie.
— Ostatni! — szepnął chłopak, patrząc na kromki chleba.
— Bóg wie, my nie wiemy! Ostatni czy nie? Jedz! — Chłopak ukąsił chleba, ale ledwie jeden kęs połknął, schował kromkę w zanadrze, wyciągnął się na ziemi i leżał tak bez ruchu, ni słowa, godziny. Wreszcie znużony fizycznem zmęczeniem, zasnął, zapomniał o wszystkiem.
Obudził się, gdy wschodziło słońce drugiego dnia ich tułactwa. Zerwał się, rozejrzał, wszystko przypomniał, pochylił się nad Marcelką. Spała, przykryta siermięgą żebraczki, jego kapotę miała pod głową. Stara, odchodząc, wszystkie zapasy złożyła pod jodłą, był chleb, sól, okrasa, trochę cebuli, mały garnczek gliniany, kilkanaście kartofli. Marcelka obudziła się o południu, oboje poczuli głód i pragnienie.
Pierwszego dnia nie śmieli rozpalać ognia, ani czem się zająć. Zjedli trochę chleba, popili wodą i siedzieli jeszcze jakby odurzeni, niezupełnie przytomni. Ale w nocy przeszła burza z deszczem i musieli myśleć o ochronie od przemoknięcia, o wysuszeniu szmat.
Wiktor miał szczęściem nożyk i krzesiwo. Rozpalili trochę ognia, ugotowali kartofli, chłopak naciął gałęzi, zrobił w gąszczu budę. Zaczęli już mówić o swym losie. Ratowała ich od rozpaczy i zwątpienia twarda, nieubłagana konieczność życia, tego pierwotnego bytu zwierzęcia. Trzeba jeść, mieć schronienie i nie dać się pojmać ludziom.
Na trzeci dzień począł ich jednak trapić niepokój: co tam się dzieje. “Tam” to jest u ludzi, u władzy, u siły, u prawa. Poczęła ich też nużyć bezczynność, ich, zawsze, ciągle pracujących.
Wiktor poszedł w łozy, nadarł łyka, sporządził dla nich chłopskie chodaki, obuwie schowali na zimę. Ach, ta zima stawała im grozą w myśli! Gdzie wtedy skryć się od mrozu, od śniegu, w co się odziać, jak nie zostawić po sobie tropu! Czwartego dnia nareszcie doczekali się żebraczki. Przyszła o zmroku tak cicha, szara, jak cień. Miała znowu siermięgę na sobie, sakwy pełne i ciężkie, bo je zrzuciła z odetchnięciem ulgi.
— Co, co się dzieje? Byliście w miasteczku?
— Byłam cały czas tam. Złowili już dwóch waszych, co się w tę noc wyrwali! Widziałam, dwa chłopaki. Siekli ich na rynku po trzysta nahajek! Tamtych już pognali dalej.
— Wszystkich?
— Nie. Zmarła kobieta, co w ową noc dziecko miała.
— Któraż? Chyba Feliksowa!
— Dziecko pop ochrzcił. Żyje! Feliks poszedł. W szpitalu dwoje zostało: Nikodem i dziewczyna Romanowa ze złamaną nogą. No, i owi dwaj chłopcy zsieczeni też w szpitalu leżą.
— To się już więcej nikt nie uratował?
— Dwóch niema, co konie na noclegu paśli.
— To pan Wincenty był i Feliksów chłopak — przypomniał sobie Wiktor.
— Niema ani ich, ani koni. Szukają wszędy. A bydło to wczoraj z licytacji sprzedali.
— Kto kupił?
— A któżby? żydy! No i pan Saturnin przepadł. Nie był u żyda Papirnego, pieniędzy nie dawał.
— Ten nie zginie. Ma pieniądze.
— A moi? Ojciec i chłopcy? O Jezu! Jezu! — jęknęła Marcelka.
Potem siedzieli, nieruchomi, milczący, aż wreszcie rzekła stara:
— Was już szukają. Słyszałam w kuźni, jak chłopi gadali, że przykaz po kancelarjach dany, by, kto człowieka z krośniańskiej szlachty znajdzie, do naczelnika dostawił.
— Złapią nas — szepnęła Marcelka.
— Niedoczekanie, by żywych dostali! — ponuro rzekł Wiktor.
— Ja, stara, się nie dałam, wy — młodzi! Tu dobra schowka do zimy.
— A zimą, jak zająca, wytropią.
— Trzeba, jak niedźwiedź w jamie, w śniegu leżeć.
— Zamrzemy z zimna i głodu.
— Dusza twardo siedzi. Zrazu, zda się, pomyślenia nie wytrzymasz, a potem to i sama rzecz znośliwa. Dwie zimy my tak przebyli, z moim!
— Jakże was teraz nie pytają o papiery?
— Bo je mam. A jakże? W porządku.
— Kupiliście?
— Bóg dał. Tamtej jesieni na odpuście byłam i, jak się naród rozpełzł, i ja w drogę poszłam. Idę, noc była, w lesie potknęłam się o coś, macam, człowiek leży nad rowem, kobieta, już zimna. Taka, jak ja, żebraczka drogi dokonała. Myślę sobie: co ją mają po śmierci ciągać, w naszym stanie bezdomnym gdzie kres, tam i mogiła. Odsunęłam ją w gąszcza, pomodliłam się nad nią noc, ogarek gromnicy zatliwszy. A potem nad ranem znalazłam stare borsucze jamy, rozgrzebałam, i tam ją w piasek schowałam. A papiery, co miała w zanadrzu, sobie wzięłam. Nie moje, ale Bóg mnie pozna, a tu takim, jak ja, jak wy, niema imienia. Zapisani my w innych księgach.
Patrzeli na nią, a ona, jak to nadchodziły na nią jakieś zadumania, gdy prawie nieprzytomną się zdawała, poczęła coś mruczeć, aż w śpiew powolny przeszła:
Ze skowronkami wstaliśmy do pracy
I spać pójdziemy o wieczornej zorzy,
Ale w grobowcach my jeszcze żołdacy
I hufiec Boży.
Marcelka poczęła płakać, Wiktor się przeżegnał, oboje drgającemi usty poczęli machinalnie za nią powtarzać:
Bo, kto zaufał Chrystusowi Panu
I szedł na święte kraju werbowanie,
Ten de profundis z czarnego kurhanu
Na trąbę wstanie.
Zapatrzeni gorejącemi oczami w niebo, powtarzali za żebraczką słowa, co się im ryły ogniem wieczystym w duszy:
Nie straszny nam głód, ni żaden frasunek,
Ani zhołdują żadne świata hołdy,
Bo na Chrystusa my poszli werbunek,
Na jego żołdy.
I niewiadomo, czem była ta kobieta, za którą powtarzali, czy ubogą, bezdomną żebraczką, czy Tą, z purpury, mienia, stolicy i sławy obdartą Matką, która swe ostatnie dzieci po tych borach widziała ginące i liczyła je, znaczyła groby, krzepiła rozbitki, o ród swój — wieczyście pomna!