Byli i będą/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Byli i będą |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Rada Polonii Amerykańskiej |
Data wyd. | 1944 |
Druk | Pittsburczanin |
Miejsce wyd. | Pittsburgh |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nastała zima i cichość osiadła po całym kraju. Nie było po miasteczkach wojska, bory stały puste i głuche, po drogach mało kto się snuł, wsie, upojone zrazu wolnością, zaczęły zapadać w troskę o dalszy byt, o grosz na podatki i czynsze, dwory, zrujnowane, wycieńczone kontrybucjami, ucichły, istniały jakimś cudem, lub opustoszałe czekały licytacji czy nabywcy.
Niewiele zresztą zostało, bo siedm uległo konfiskacie, a w trzech właściciele byli nieobecni, wyjechali wczas przed ruchawką zagranicę. W Kozarach osiadł od niedawna nowy właściciel, generał Grozow.
Miasteczko tylko jedno wyglądało po ruchawce lepiej, niż przed nią. Przybyło kilku urzędników, żydowskie kramy dostały szyldy, odmalowano cerkiew, założono nową miejską szkołę, i pan Abram Papirny, najruchliwszy kupiec i faktor wojennego naczelnika, zbudował na rogu rynku nowy podwał dla sprzedaży wódki.
Naprzeciw jego posesji na drugim rogu stał dom stary, murowany, z gankiem na słupach, otoczony ogrodem i przytykający do cerkiewnego probostwa, a należący zdawiendawna do Hrehorowiczów. Po konfiskacie Kozar chciał ojciec Afanasij, błagoczynny, posesję dostać dla cerkwi, ale okazało się, że stanowiła własność pani marszałkowej z Grel, więc Abram Papirny otrzymał polecenie takową ziemię za niewielkie pieniądze nabyć. Kościół parafjalny stał przy głównej ulicy, murem od niej odgrodzony, niegdyś zakonny, miał za sobą opuszczony gmach klasztorny, gdzie mieszkał proboszcz i służba kościelna, i dalej ogrody i pole, sięgające do rzeki.
Była tedy zima i 23 grudzień, gdy do Abrama Papirnego przyjechał rano jego krewny, arendarz z Kozar. Żydzi pogadali coś żywo z sobą i Abram posłał bachora, żeby mu co rychlej najął mieszczanina z furmanką.
Mieszczanin był to Bohuszewicz.
Mróz był, sanna doskonała, ruszyli żywo ku borom.
— Za godzinę zalecim do Kozar! — rzekł Abram.
— Tak wam pilno. Zabawim i parę godzin, bo to długie trzy mile.
— A z Kozar do Grel na błota niedaleko?
— A toście nie mówili, że do Grel jedziemy.
— Nu, to co? To po drodze.
— To mi jeszcze rubla dołożycie.
— Ojoj, zaraz rubla, zaco? Jaki wy chciwy. Co to wam za fatyga, albo to roboczy czas! Dam wam na święta wódki.
— Ile dacie wódki?
— Nu, my stare znajome. Dam cały garniec.
Bohuszewicz zgodził się. Abram, z taniego targu rad, począł gawędzić:
— Czy to prawda, że wy się będziecie żenić z tą Teklą, co u was służy?
— Kto to gada?
— Ona sama. Ja był o błahoczynnego onegdaj i ona przyszła do matuszki. Stali ją łajać, że u nich służbę rzuciła i do was poszła, a ona mówi, żeście jej obiecali żenić się.
— Na taką obiecankę każda baba łasa. Można obiecać! — mruknął Bohuszewicz.
— A wasz synek hoduje się?
— Zdrów, dzięki Bogu.
Niechętny był widocznie do rozmowy, więc i Żyd umilkł. Minęli las, poczęli zjeżdżać w równinę.
— Ot, i niema śladu po Krośnie! — rzekł Żyd.
Bohuszewicz spojrzał w lewo. Na płaszczyźnie sterczało jeszcze kilka popalonych szkieletów drzew i kościółek.
— Komu ziemię oddadzą, nie wiecie?
— Kazionna będzie. Ktoś w posesję weźmie. Ładny kawał pola i łąka, że lepszej trudno.
— A kościół zabiorą?
— Stary bardzo, pewnie tak pusty stać będzie, aż się sam zwali.
Popatrzał żyd raz jeszcze w tę stronę i rzekł:
— Ot, i niema krośniańskiej szlachty. Aj, jaki to głupi był interes, jaki głupi.
— A tych pięcioro jednakże umknęło. Tych dwóch i konie uratowali. Musieli im Żydki pomóc. Saturnin też lis, z pieniędzmi drapnął.
— Żydki nasze każdemu pomogą! — uśmiechnął się Abram.
— Daleko już oni, pewnie zagranicą.
— Nu, tamte, co nie uciekli, to pewnie jeszcze dalej! — zażartował żyd.
Bohuszewicz umilkł. Poprawił na sobie kożuch, jakby go ziąb ogarnął, i popędził konia. Tak dojechali do Kozar i zatrzymali się pokornie u bramy. Żyd poszedł na boczny ganek i zameldował się do generała, Bohuszewicz dał koniowi obroku i włóczył się po podwórzu, przyglądając się robotom.
Mijały tak godziny i dobrze było po południu, gdy Abram Papirny skończył swój interes, snać bardzo pomyślnie, bo zaproponował Bohuszewiczowi poczęstunek w karczmie. Tam zeszło się już trzech Żydów i zaczęli zajadle gadać, kredą po stole pisać rachunki, kłócić się i godzić. Trwałoby to do nocy, gdyby Bohuszewicz nie zagroził, że pasażera swego zostawi.
Abram tedy znowu się na sanie wgramolił i ruszyli przez błota do Grel.
Były to torfowe sianożęcia, wśród rządowych lasów, koszone zwykle przez okolicznych włościan za opłatą do skarbu. Teraz stały tam jeszcze stogi siana i wiły się drożyny sanne. Dobrze już ciemniało, gdy w tej pustce spotkali dwoje pieszych. Szli od jednego ze stogów i na widok jadących przystanęli o paręset kroków od głównego szlaku. Zaledwie szarzeli w zmroku. Bohuszewicz konia wstrzymał.
— Ludzie! — krzyknął. — Dobrze jadę do Grel?
Nie było odpowiedzi. Postaci zaczęły się oddalać, maleć, ginąć w łozach. Szły bez szelestu, jak duchy.
— Nie zagabujcie ich! — szepnął Abram. — To pewnie strzelcy co na kozy się zakradają. Jeszcze wystrzelą.
— Ale, strzelcy. Toć jedna baba i nic w rękach nie mają. Ot, i przepadli, jakby skroś ziemi poszli.
— Wy poganiajcie konia! Niech ich djabli biorą! To dobrze, że przepadli.
Ruszyli, ale Bohuszewicz raz i drugi się obejrzał.
— Jakaś nieczysta sprawa — mruknął.
Ściemniało zupełnie, gdy dojechali do wodnego młyna. Tam znowu spotkali pieszego, ale ten ich poznał i zatrzymał i na sanki do Abrama przysiadł. Był to Siemaszko, obładowany workiem ryb. Abram zaczął mu pochlebiać i rozpytywać, co w Grelach się dzieje.
— Dobrze się dzieje. Ot, szczupaków nabrałem blisko puda. Będzie co jeść jutro wieczorem. Z miarki młynowej pierogi się zebrały. Głodni nie będziemy.
— To pan i młynarz, i rybak. Na wszystko jest czas! Aj, co pan za drogi człowiek.
— Toć tyle roboty, co ten młyn i ryba. Innej niema. U nas na gumnie inwentarz wróble, koty i sowy, a zboże w stodole to pleśń po toku. My, wiadomo, wolne ludzie, nic nie mamy.
— Jakże tak się trzymacie? Trzeba, żeby znowu dwór był. Aj, u was tyle bogactwa.
— My nie narzekamy. Zmordowali się przez tamtą zimę i lato, pohulali, to teraz odpoczywamy.
— Oj, straszno było. Cud, że i Grele nie przepadły. Pani marszałkowa dobre i sługi ma, i przyjaciele.
— Kto ma pobrzękacze, ma i posługacze! No, to my i w domu. Chodźcie, panie Bohuszewicz, do mojej kwatery, ogrzać się i przekąsić, konia w stajni postawim. Zanim Abram się nagada, to i północ będzie. We dworze u nas gość też jest osobliwy.
— Nu, kto? — zaciekawił się Żyd.
— Siostrzeniec pani, pan Kamiński z Podola. Z tamtego świata wrócił.
— Jakto?
— A bo go byli chłopi ukrzyżowali.
— Zaco? Jakto?
— Za nic. Siedział spokojnie u siebie w majątku, przyszła banda pijanych “ratników”, napadła na niego: “ty Polak, buntowszczyk, trzeba ciebie ubić!” Wzięli na postronek, poprowadzili, do pół śmierci tłukli, a potem na krzyż przydrożny wciągnęli, przywiązali i poszli. Ktoś drogą jechał i zdjął, ale włos mu zbielał w jeden moment, i rozum się pomieszał. Jakoś go stamtąd wywieźli, dali znać do nas, pojechał pan Ksawery, i onegdaj przywiózł. Może, da Bóg, odejdzie.
— I taki całkiem zwarjowany?
— Nic nie mówi. Jeszcze i słowa nie wyrzekł od trzech dni, co bawi. Pytać, wołać, nie odpowiada, może i głuchy. No, zaprowadzę was do pani.
Po chwili Abram znalazł się w kancelarji. Pani marszałkowa powitała go ze zwykłą swą spokojną dobrotliwością.
Żyd bystro jej się przyjrzał, chciał odgadnąć, co myśli, co zamierza, czy jest znękana, czy potrzebuje pieniędzy, czy chce i musi zrobić jaki interes, ale nic nie odgadł, tylko zauważył, że czarna jej suknia była wytarta, a na palcach nie miała pierścienia, który znał. Zaczęli mówić o drodze, o zimie, spytała o dalszych sąsiadów. Kołując, Żyd oznajmił, że generał z Kozar chce sprzedać meble.
— Może jaśnie pani marszałkowa je kupi, ja mogę wytargować, jak dla siebie.
Pomyślała chwilę:
— Dziękuję, panie Abram, nie kupię.
— Jeśli jaśnie pani o pieniądze różnica, to ja je kupię, a porachujemy się kiedy przy interesie. Mam nadzieję nieraz handlować z jaśnie panią. Ojoj, żeby my tylko zdrowe byli, po tych gałganach to dwory, jak po dżumie, trzeba wszystko zaczynać od początku! Dzięki Bogu, że już ta gorączka przeszła, że już ten strach się skończył. Panowie będą panami, wszystko się poreparuje.
— Tak, trzeba się dźwigać! — odparła spokojnie. — Z wiosną myślę inwentarz kupić na nowo i ludzi obcych do roboty sprowadzić, jeśli swoi nie pójdą.
— Jaśnie pani może teraz bardzo tanio inwentarz kupić. Ja nastręczę, jest sto sztuk, nie będzie drożej, jak dwa tysiące rubli, same woły i krowy, i grosza jaśnie pani na to nie wyda. I siano mam na Wirach u tego Żydka, co tamte błota trzyma, on odda za pięćset rubli, po rublu wypadnie fura.
— I może także grosza na to nie wydam? — spytała z odrobiną ironii w głosie.
— Na moje sumienie, zgadła jaśnie pani. Ja wiem, że teraz u państwa o grosz trudno. Bardzo to nieszczęście kosztowało! Ja wiem, takie teraz interesy trzeba robić.
— Cóż więc mam dać za ten inwentarz i siano?
— Czy u jaśnie pani mało bogactwa jest? Mało lasów, co starzeją, mało ziemi, ojoj! Kawałeczek lasu jaśnie pani mnie da, kawałeczek ziemi, i znaku nie będzie. Ot, za Kozarami ten kawałeczek osobny sośniny, między kazionnym lasem, jego i tak trudno teraz będzie upilnować, jak Kozary zginęły, a ta ziemia z pod lasu, co warta, piach.
— Przecie wam ziemi nie wolno kupować?
— To co? Ja kogo podstawię.
— Uhm, więc chcecie tę Horbanię za bydło i siano.
— Za bydło. A za siano to jaśnie pani mnie odda ten dworek przy rynku. On całkiem niepotrzebny.
— W dworku mieszka pani Mikucka z dziećmi.
— Co to za intrata? Co ona jaśnie pani płaci? Czy to jest procent od pięciuset rubli?
— Pani Mikucka mi nic nie płaci.
— A co? Ja zgadł. Skąd ona może płacić, ona dla Żydówek suknie szyje, u niej, czworo dzieci, ona jaśnie pani nigdy nie zapłaci.
— Czy pan Abram znał pana Mikuckiego?
— Nu, ja jego znał. Wun dzieci uczył, póki jemu nie zakazali. Wun pięknie pisać umiał, jego chcieli za pisarza do sądu wziąć, wun nie zechciał. To bardzo porządny człowiek był, ale on nie umiał, jak żyć. Ze zgryzoty umarł, tyle dzieci zostawił, co to za rozum!
— Każdy ma rozum dla siebie. On o dzieci był spokojny umierając. Pohodują się w moim dworku. Nie sprzedam tej posesji, panie Abram.
— Nu, niech jaśnie pani sobie pomyśli. Ja jest zawsze na to kupiec.
— A gdzież jest to bydło? Poślę Siemaszkę, żeby je obejrzał. Zapłacę za nie gotówką.
— Jaśnie pani nie chce sprzedać tej Horbani?
— Las owszem, ziemi nie.
— Na co jaśnie pani ten piach? Co z niego za intrata?
— Nie będę panu tłumaczyć tej intraty, bobyśmy się zapewne nie zrozumieli. Raz na zawsze tylko zapowiadam, że ziemi u mnie niech pan Abram nie targuje. Nie sprzedam ani morga nikomu, nigdy, za żadną cenę.
Ani głosu nie podniosła, ani zmieniła tonu, ale Żyd jakby się stropił, poczuł, że popełnił wielki jakiś błąd. Patrzał na nią i stracił rezon — i umilkł, chrząkając zakłopotany.
— Gdzież jest to bydło? — powtórzyła pytanie.
— Ono jest w Duszni, u posesora.
— W Duszni! Więc to bydło krośniańskiej szlachty! — Teraz jej głos się zmienił. Zabrzmiał, jak dzwon.
— Nu, nu! — wybełkotał Żyd przerażony. — To wuno było z Krośny. Jego sprzedawali. Ten Żydek z Duszni zapłacił gotówką. Pół roku blisko u siebie trzyma, karmi.
— Panie Abramie, żyjecie tak z dziada pradziada na tej ziemi, z nami. Teraz ja was pytam, gdzie wasza dusza, gdzie wasze sumienie, żebyście wy, nie przybysz, ale tutejszy, śmieli proponować mnie, matce Stefana Hrehorowicza, kupno dobytku, zabranego gwałtem ludziom wygnanym! W przyszły sądny dzień wasz, wspomniawszy Jeruzalem i wasze tułactwo, może zrozumiecie, jakeście mnie dotknęli.
Żyd w kąt, do drzwi się cofnął, oczy spuścił.
— Niech jaśnie pani wybaczy, ja myślał... — zaczął.
Ale pani marszałkowej już nie było w pokoju, i Abram co rychlej wyszedł.
W sieni natknął się na pana Ksawerego, który gwiżdżąc wracał z podwórza, niosąc snop żyta.
— Witam pana Abrama. Cóż to, z Kozar jedziecie? Czy już adjutant generała? Dobry interes dla was to powstanie, co? Złoty geszeft! Niema jak z Polakami żyć!
Minął go i, wchodząc do kredensu, wołał do starego lokaja:
— Lamentowałeś, że snopa do Wigilji niema. Masz, kupiłem na wsi. Śnieg sypie, będzie do jutra ponowa. Jeszcze i kota na pieczyste świąteczne utłukę.
Abram już do Siemaszki nie wstąpił, wywołał przez okno Bohuszewicza, i ruszyli do miasteczka z powrotem. Śnieg sypał gęsty, milczeli obadwa, dopiero, dojeżdżając, Bohuszewicz rzekł:
— Wódkę to jeszcze dziś zabiorę. Dokupię jeszcze dwa garnce.
— Tyle chcecie przepić?
— Trzeba hulać! Lepiej będzie — rzekł jakimś zmienionym głosem mieszczanin.
Wjeżdżali do miasteczka, gdy minęli ośnieżonego człowieka. Usunął się w zaspę. Był ubrany w kożuch i chodaki z łozy, twarz całą zakrywał baszłyk.
— Gdzie ciebie czart nosi w taką porę! — zawołał doń Bohuszewicz.
Człowiek nic nie odpowiedział, skręcił ku rzece i, brnąc bez drogi, ruszył w kierunku poklasztornych ogrodów. Przesadził tam płot i dotarł do furty. Psy go opadły i wywabiły zakrystjana.
— Kto tam? Czego?
— Do księdza mam interes.
— O tej porze? Bez drogi? Kto wy?
— Ja cudzy. W kazionnych lasach służę. Po drodze do Grel wstąpiłem. Pani marszałkowa list kazała księdzu do rąk własnych oddać.
— Ano to chodźcie!
Poprowadził go korytarzami, pociemku, i wreszcie jakieś drzwi otworzył i, wpuszczając gościa, zawołał:
— Proszę księdza, to z Grel jakiś człowiek!
I, więcej się nie troszcząc o przybysza, wrócił do swej izby.
Ksiądz czytał przy świecy u biurka, głowę tylko podniósł i spytał:
— A co tam w Grelach? Chory kto, broń Boże?
— Ja nie z Grel, ojcze duchowny. Ja tak rzekłem, żeby się tu dostać. Nie mogłem prawdy rzec. Ja jestem z Krośny, Wiktor Krośniański.
Mówił głuchym szeptem. Ksiądz wstał żywo, podszedł do niego.
— Biedaku! żyjesz? Co z tobą? Sam jesteś?
— Tutaj sam przyszedłem. Ale my we dwoje, z Marcelką.
— Jakżeście wytrzymali? Kto was przechował?
— Żyjem. Przechował Bóg.
— No, ale jakże będzie? Co dalej myślicie robić? Nie straszno wam? Zima, głód!
— Nie straszno już, nie zimno, nie głodno! Przywykliśmy. Zpoczątku było wszystko, i strach, i żal, i desperacja. Jeszcze człowiek pamiętał, że coś miał, czemś był. Teraz to już całkiem od tych dumek wolny.
— Ale jakże żyliście, gdzie?
— Jesienią w borach, po łozach, w świerkach, jak zima nastała, w stogach. Tam ciepło.
— Cóżeście jedli?
— Można prawie nic nie jeść, tak leżąc w sianie.
— Toś ty pewnie głodny. Czekajże, każę ci co dać. — Ksiądz do drzwi się rzucił.
Wiktor zatrzymał go.
— Uchowaj, Boże, kto się dowie, pójdzie gadanie. Zginie ksiądz. Nie trzeba, ja nie po jadło tu przyszedł. Mam inną prośbę.
— Co, co! Mówże.
— Ja przyszedłem prosić ojca duchownego, żeby nam ślub dał.
— Jakto! Aha! Tobie i Marcelce, jakże to. Toć was prosto od ołtarza wezmą, i mnie także. Metryki nie mogę wydać. Za to i kościół mogą zamknąć. Nie sposób.
Wiktor stał spokojny. Twarz jego zmieniona, twarda, chuda, ciemna, wyglądała, jakby z kamienia wyciosana. W oczach palił się jakby żar roztopionej stali.
— My na to już sądzeni, ni imienia, ni stanu, ni metryki nie mieć. Ale my przecie ludzie, nie zwierzęta, my chcemy przed Bogiem sobie ślubować, w Jego kościele, przed wami, ojcze. Miłowaliśmy się w spokoju i dostatku, miłujemy się jeszcze silniej teraz w takim boju. Nie odstąpimy siebie do śmierci, ale po śmierci chcemy, by nas Bóg za prawych katolików i małżonków przyjął i nie rozdzielił.
Ksiądz zamyślony począł po pokoju chodzić, wreszcie stanął i rzekł:
— Co ja wam poradzę! Dla was, dla parafii, dla siebie, nie mogę ślubu dać wedle zwykłego obrządku. Tak uczynimy. Jutro pasterka. Zaraz po północy, w kościele ciżba, ciemnawo. Przyjdźcie, zginiecie w tłoku. Poklęknijcie obok siebie, za ręce się trzymając i módlcie się. Ja mszę świętą i wszystkie pacierze za was ofiaruję! To będzie wasz ślub, Bóg wszystko wie!
Wiktor do kolan mu się pochylił.
— Pod amboną będziemy. Ojciec duchowny niech ku nam spojrzy. I ot, takie obrączki mam. Do poświęcenia przyniosłem.
Podał dwa z drutu misternie splecione kółka.
— Znalazłem drut na pogorzeli u nas. Uplotłem. Nie stać nas na inne, uszanujemy by szczerozłote.
Ksiądz począł święcić, wzruszony. Potem, oddając, rzekł:
— Dadzą wam szczęście. Ufajcie!
— Wiarę mamy i nijakiego lęku.
Pocałował rękę księdzu i chciał odejść.
— Czekajże. Tu coś znajdę przecie, byś się pożywił. Ot, jest w szafie chleb, wódka, masło, odpocznij, zjedz.
— Bóg zapłać. Jakżebym jadł bez niej. Pójdę.
— A gdzież ona?
— W cegielni, het za cmentarzem. W nocy dziś przyszliśmy i ukryli się.
— To weźże, co tu jest, i zanieś. To wy tak bez ciepłej strawy żyjecie?
— Jesienią, w borach czasem nieciliśmy ogień. Teraz straszno, daleko dym i blask widać.
Ksiądz oddał mu pół bochenka chleba, trochę masła i sera, wódki odmówił.
— Nie wypijemy ani kropli. Jeśli łaska, wezmę trochę soli i cukru — poprosił.
Wsunął otrzymane zapasy w zanadrze, za swój wytarty kożuch i, raz jeszcze podziękowawszy, wyszedł. Ksiądz go przeprowadził do furty. Śnieg sypał bezustannie. Zbieg radował się, bo zacierał ślady.
Wyszedł na drogę, dobrnął cmentarza i ruszył w pole ku opuszczonej w zimie cegielni.
Było to dobre schronienie, bo nikt przy niej nie mieszkał, a zapas cegły był wyprzedany. Zaspy śniegu utworzyły się wokoło, i Wiktor po pas zapadał, zanim się do pieca dostał. Usunął jakąś deskę i w czarnej czeluści przepadł. Śnieg po chwili zasypał i ślady jego i otwór.
Nad ranem śnieg padać przestał, mróz był niewielki, ludzie zaczęli się sposobić do tradycyjnej wigilji.
W Grelach pan Ksawery ruszył na zające, pani marszałkowa kazała Siemaszce założyć klacz do sanek, a starej Monice włożyć do koszyka bułkę i ryby.
— Gdzie się wybierasz? — spytał brat.
— Odwiedzę Horbaczewską w więzieniu.
— Przecie ją mieli wywieźć?
— Chora. Do dworku pozwolili się przenieść.
— Ale wrócisz na wieczór?
— Wrócę. Drozdowski dopilnuje tymczasem Stasia, a dzieci będą u Moniki.
Ruszyła z Siemaszką, który natychmiast począł jej prawić o potrzebach gospodarskich.
— Krów dwadzieścia i zboże ma na sprzedaż Bohdanowicz z Krasek. Prosi, błaga, żeby zabrać, bo onby chciał co rychlej wyjechać, a żydzi zrobili nań zmowę. Dają pięćset rubli, a on chce tysiąc, i warto. Chłopi już na robotę chcą chodzić, bo z nich pieniądze duszą.
— Dlaczegóż Bohdanowicz rzuca dzierżawę?
— Za syna go ciągają. Chłopak gdzieś się zawieruszył.
— Może zginął?
— Żyje. Zagranicę się wykradł. Horbaczewski zginął.
— Wiem, ale nie mów tego matce. Ona jeszcze myśli, że ocalał.
— Nie powiem. Poco!
— Kupię te krowy i zboże, ale pieniądze otrzyma Bohdanowicz za miesiąc.
— On się zgodzi na pani słowo. Zabiorę zaraz po świętach! Och, przecież znowu życie będzie. Bez roboty człowiek zgryzoty nie zmoże!
Popędził raźno konia i rozpowiadał o swych gospodarskich planach. Pani marszałkowa milczała, zatopiona w swych myślach, i tak zajechali przed dworek Hrehorowiczów w miasteczku. Wszystkie dzieci i wdowa po nauczycielu wylegli na ganek, rzucili się do rąk swej dobrodziejki. Spytała zaraz o zdrowie pani Horbaczewskiej i kazała się do niej prowadzić.
Była to jej daleka krewna, matka powstańca. Leżała w łóżku, ale nie miała wyglądu chorej.
— Jakże ci? Bardzoś słaba? — spytała przybyła.
— Nie. Nic mi nie jest, ale poco mam wstawać? Powiozą do gubernji i dalej. Wcale mi nie pilno. Nie słyszałaś czego o Adasiu?
Adaś był to jej jedynak. Zginął — wszyscy to wiedzieli, ale ona nie chciała w to wierzyć, była pewną, że umknął, ukrył się, że żyje.
— Nie! Nic nie słyszałam. Jakże stoi sprawa Koszelewa?
Był to majątek Horbaczewskich.
— Kazano mi go sprzedać.
— Bardzo łaskawie.
— A ja odpowiedziałam, że nie sprzedam. Kto mnie zmusi?
— Sprzedadzą bez ciebie.
— Niech sprzedają. Ja nie. Wszystko, to wszystko! Adaś mi przyzna słuszność.
Pani marszałkowa milczała. Adaś miał dosyć ziemi, w borze, pod sosną.
Zaczęły mówić ciszej, ku sobie pochylone, o rzeczach zrobionych i jeszcze do zrobienia, o papierach, o broni, o zbiegach, szeptały różne nazwiska, nazwy miejscowości, terminy.
Mężczyźni legli, siedzieli po więzieniach lub zbiegli, teraz los reszty pozostałych, fortun, istnienia, zatarcia śladów był w rękach kobiet.
Po długiej rozmowie wstała Hrehorowiczowa. W milczeniu, bez łez, wybuchów rozpaczy, jałowego wspominania, ze stoicyzmem Spartanek, przełamały opłatek, nic nie życząc sobie.
— Muszę być w domu. Dzieci dwoje, Staś, Ksawery — rzekła Hrehorowiczowa, jakby tłumacząc, że żyć musi.
— Tobie trzeba zostać. Bardzoś potrzebna. Ja będę tu na Adasia czekać. Nie dam się wywieźć! Co mi zrobią! Chora jestem! Żebym choć wiedziała, że już Adaś bezpieczny!
— Nic mu już nie grozi.
— I ja tak wierzę! Da znak, doczekam się!
Hrehorowiczowa wyszła. Pomówiła chwilę ze swą lokatorką i przynagliła Siemaszkę do drogi. Krótki dzień dobiegał. W miasteczku czuć było gorączkowy ruch przedświąteczny, w powietrzu unosiła się woń oleju i świeżego pieczywa, na rynku uwijały się tłumy mieszczan i Żydów.
Siemaszko pośpieszał, ale już zmierzchało, gdy dojechali do Grel.
— Babuniu, dziadzio zabił trzy zające! — oznajmiły jej dzieci już w sieni, tuląc się do niej. — I obiecał nam dziś niespodziankę. Czy to co żywego niespodzianka?
Wprowadziły ją do jadalni. Stół był nakryty, snop żytni w kącie, siano pod obrusem. Spojrzała po tych tradycyjnych oznakach wigilji, przez oczy jej przeszła chmura. Wolałaby sama w ciszy sypialni spędzić ten wieczór na modlitwie po tych, którzy ją zostawili wdową i sierotą, ale spojrzała na dzieci, na służbę, kręcącą się radośnie, na wchodzącego brata, i zapanowała nad sobą.
— Gdzie Staś? — spytała.
— Maryniu, pójdź, przyprowadź wuja! — rzekł pan Ksawery do dziewczynki.
Dzieci były ubrane czarno, co je postarzało. Dziewczynka miała przytem twarzyczkę poważną, oczka ciemne i myślące. Chłopak był zuchowaty i szczebiotliwy.
Po chwili, prowadzony za rękę przez Marynię, wszedł do jadalni człowiek młody, ale pochylony i ledwie suwający nogami, z głową śnieżno-białą. Rysy były wyniszczone i jakby martwe. Doszedł z trudem do fotela i usiadł.
Dziewczynka przytuliła się do jego kolan, a on po główce jej przesunął dłonią, oczy przymknął. Stary lokaj wniósł wazę. Pani marszałkowa drżącą ręką wzięła opłatek. Chwilę zmieniła się jej twarz, skurczyła, zdawało się — zapłacze. Podniosła oczy na brata, przełamali w milczeniu, wtedy podeszła do chorego, pochyliła się przed nim, pocałowała w głowę.
— Wigilja, Stasiu. Obyś pozdrowiał prędko! — szepnęła.
Skinął głową, ożywiły się oczy. Wziął jej rękę i pocałował.
Pani marszałkowa zwróciła się ku drzwiom, przy których już wszyscy stali, jej wierni słudzy: Siemaszkowie, stara Monika, Drozdowski, Kacper. Dzieliła się z nimi opłatkiem, a oni do nóg jej się chylili, łez mając pełne gardło. Nikt nie mówił nic, nie życzył, nie wspominał o żadnej nadziei pomyślności.
Wkońcu zwróciła się do dzieci:
— Kostusiu, Maryniu. Dziś jest wielkie święto. Powinniście za rodziców paciorek zmówić i obiecać im, że będziecie dobrzy, posłuszni.
Dzieci zwróciły się i podeszły do wielkiej kanapy, nad którą wisiało kilka dagerotypów.
Wgramoliły się i poklękły na kanapie, podniosły główki ku tym ledwie widocznym podobiznom, złożyły rączęta.
Dziewczynka zaczęła, chłopak za nią powtarzał:
— Daj, Panie Boże, tatusiowi i mamie zdrowie i siły, żeby z wygnania wrócić mogli, i żebyśmy sierotami nie zostali, i z nimi się tutaj na naszej ziemi znowu zobaczyli, i żeby oni z nas mieli pociechę a ojczyzna chlubę. Amen.
Ktoś w kącie zaszlochał ciężko. Obejrzał się pan Ksawery, chory klęczał, ku ziemi pochylony, i płakał.
Dziewczynka pomyślała chwilę, przypomniała swe dziecięce pacierze i zaszczebiotała znowu:
— Daj, Boże, zdrowie babuni i dziadzi i wujowi Stasiowi, a tym, co polegli za Polskę, w niebie wieczne odpocznienie, i światłość wiekuista niechaj im świeci. Amen.
Nie umiała więcej. Codzień to odmawiała.
Wstali teraz z braciszkiem i, wspinając się na palce, wyciągając szyję, pocałowali dwa najniżej wiszące dagerotypy.
Wszyscy powstali z kolan. Pan Ksawery chciał dźwignąć chorego, ale ten sam wstał i pierwszy raz wymówił:
— Maryniu, chodź do mnie!
Dziewczynka przybiegła, wyciągnął do niej ramiona, przygarnął do piersi i ucałował.
— Wujek zdrów! Wujek gada! — poczęła wołać.
Ale on wyczerpany, upadł w fotel.
— Dzieci, do stołu. Nie męczyć wuja! — zakomenderował pan Ksawery. — Ani mru-mru, bo nie dostaniecie niespodzianki. A możebyś się położył, Stasiu?
— Nie, nie! — zaprzeczył chory. — Z wami, z wami!
Zasiedli wszyscy do stołu. Wieczerza była krótka, ale tylko dzieci jadły i pan Ksawery, tamtych dwoje ledwie tknęli, i pani marszałkowa zaraz po ostatniem daniu wyszła do siebie. Za nią wysunął się chory, a wtedy dzieci rzuciły się do dziadka z prośbą o niespodzianki.
Zjawili się też Siemaszkowie, stara Monika, Drozdowski, a każde coś dzieciom przyniosło. Dostały gwiazdkę z kolorowego papieru, orzechów, rodzynków, a wreszcie ukazały się prezenty i pana Ksawerego: para królików dla Maryni, łuk i strzały dla Kostusia.
Rozpoczęła się wielka uciecha.
Służba, przyjaciele przyglądali się, powtarzając:
— Sieroty, nieboraczki, panięta takie, ot, czem się to raduje. Jak te pisklęta porzucone!
Aż dzieci, nacieszywszy się darami, przypadły do pana Ksawerego.
— Dziadziu, zaśpiewaj, zaśpiewaj.
Roześmiał się Siemaszko.
— Ot, czego się to napiera.
— A co wam, bąki, śpiewać: Aaa, kotki dwa?
— Nie, to co to: hu ha! — zawołał chłopak.
— I to, co to jaskółka! — dodała Marynia.
Pan Ksawery spojrzał po obecnych.
— Słyszycie! Ledwie się to na nogi zebrało, ledwie gadać zaczyna, a czego chce?
— Wiadomo, krew! — rzekł Drozdowski.
— Straszno, jeszcze się wygadają, dzieci! Kto podsłucha, donos da! — szepnął wiecznie ostrożny stary Kacper.
— A jak się nie nauczą, co będą warci!! — burknął pan Ksawery. — Dziś chyba nikt nie szpieguje. Zamknięte okiennice!
— Ja obejdę dom! Zobaczę! — rzekł Siemaszko.
— Jakby zbójca szedł, ja go zastrzelę! — rzekł Kostuś, łuk naciągając.
— No, to śpiewajcie ze mną:
W krwawem polu srebrne ptaszę,
Poszły w boju chłopcy nasze,
Hu ha, krew gra, duch gra, hu ha!
Niechaj matka zna, jakich synów ma!
Dzieci słuchały, wpatrzone w dziadka. Stara Monika i Siemaszkowa otarły oczy. Drozdowski śpiewał razem:
Obok Orła znak Pogoni,
Poszli nasi w bój bez broni.
Hu ha, krew gra, duch gra, hu ha!
Matko Polsko, żyj, Jezus, Marja, bij!
Na podwórzu zaszczekały psy i ucichły, skrzypnęły wchodowe drzwi i rozległ się głos:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Obejrzeli się wszyscy. W progu stała chustą otulona, obwieszona sakwami żebraczka.
Musiała być znana, bo Siemaszkowa odpowiedziała:
— Na wieki. Coś się tak spóźniła? Wieczerzę już zjedli.
— Chleb w torbie mam. Wstąpiłam po drodze na dzieci popatrzeć. Słyszę takie śpiewanie, tak mi serce zabiło, że na wielki ganek weszłam. Dzięki Bogu, wszyscy są i zdrowi!
— Wszyscy! Dosyć chyba ubyło — rzekł pan Ksawery. — Cóż, matko, byłaś, gdzieś miała być?
— Byłam. Stamtąd idę, z miasta.
— Dajcie-że jej jeść!
— Zaraz, tylko dzieciom oddam, com przyniosła. Pamiętacie mnie, dziatki, jesienią byłam.
— Baba, co nam bajki mówiła. Babo, dobrze, żeś przyszła. Będziesz bajki gadać?
— Będę, orlęta, będę. Ot, macie medaliki. Schowajcie, nikomu cudzemu nie pokazujcie, a nie zgubcie! Po wieczerzy powiem wam o nich bajkę.
Dzieci poczęły oglądać dwie srebrne herbowe tarcze, a stary Kacper nie omieszkał dodać:
— Schowajcie, uchowaj, Boże, kto zobaczy! I nie mówcie nawet, że macie!
Poprowadziły kobiety żebraczkę do kredensu, dzieci za niemi pobiegły. Pan Ksawery poszedł do siostry.
Pisała listy w swej kancelarji.
— Staś tu u mnie był długo! — rzekła. — Wraca mu przytomność i mowa, pytał o Jurjewiczów, o Stefana...
— Odejdzie! Wiesz, przyszła ta kobieta z Warszawy.
— To dobrze. Musiała załatwić. Chciałam z tobą pomówić o interesach. Trzeba się zająć gospodarstwem, dźwigać się, żyć dalej. Wiesz, co proponował Abram?
— No, wiem. Żałuję, żem nie wiedział, gdym go spotkał. Byłbym kolbą fuzji zwalił, ile wlezie.
— Poco? Ale, odrzuciwszy jego propozycje, trzeba z innych źródeł zdobyć pieniądze.
— Ciekawym skąd? Co wymyślisz.
— Już wymyśliłam, ale mam pewne skrupuły.
Pani marszałkowa wstała, otworzyła staroświecki kantorek i po chwili przyniosła szkatułeczkę.
— Trzeba to sprzedać.
Szkatułka pełna była klejnotów.
Pochylili się nad nią i, przeglądając, mówili:
— Kolja prababki, matczyne perły, turkusy jeszcze stolnikowej, tabakierka szambelana, pierścień od ks. Józefa, brylantowy markiz babki, a ten szmaragd zaręczynowy ojca, spinki koralowe od żupana....
— Virtuti militari zostawię, resztę trzeba sprzedać.
— Szkoda! Do kroćset! — mruknął pan Ksawery.
— Trzeba zachować ziemię, tę trochę, co uratowano.
— Myślisz, że Stefek tu wróci! Matka go zwichnie, spodli, zmarnuje. On dla nas stracony.
— Ale ja muszę uchować przede wszystkiem ten klejnot, którego za pieniądze nam nie dostać. Dla kogo, mniejsza, dla wiary i idei! Wszystko inne sprzedam, byle to było!
— Rób swoje. Ja, wiesz, bić umiem, siec, gryźć. Potrafię teraz tylko kląć i plwać szelmostwu w oczy! Ty rób swoje! Ale możeby lepiej sprzedać srebro kozarskie, które Siemaszko uratował.
— Nie, to wszystko, co Stefkowi po ojcu zostało. Matka bogata wprawdzie, ale taka młoda, światowa, może jeszcze zamąż wyjść. Będę to srebro dla niego chować. Klejnoty moje. Zostawię trzy pierścienie, order Józefa, a resztę trzeba sprzedać. Jurjewiczom trzeba do Tobolska wysłać jaki grosz, tutaj inwentarze, ziarno, paszę kupić, Horbaczewskiej pomóc, Stasiowi też dać na dalszą kurację.
— Kto to kupi tutaj?
— Musisz z tem do Warszawy pojechać.
— To i owszem. Dowiem się, jakie są horoskopy polityczne.
Pani marszałkowa uśmiechnęła się smutnie i zamknęła szkatułkę z klejnotami.
— Nieprędko o nas znowu będzie mowa w europejskiej polityce. Jesteśmy, jak zboże po gradzie, stratowane, zbite, zniszczone!
— Mogą przyjść takie komplikacje! — zaczął pan Ksawery, ale ona znała te jego fantastyczne mrzonki, dzielenie Europy, wypowiadanie wojen i urojone z tego korzyści.
Wstała więc i, spojrzawszy na zegar, rzekła:
— Dziesiąta. Dlaczego dzieci jeszcze nie śpią?
Dzieci sypiały obok jej pokoju. Zajrzała, łóżeczka były puste. Poszła tedy do tak zwanej garderoby i tam ujrzała taki obraz. Na kominie palił się ogień i stara Monika gotowała mleko na jutrzejsze śniadanie. Na kufrze z pościelą, przy kominie siedziała żebraczka, a przy niej na stołeczkach dzieci, żebraczka nie miała na sobie sakw i wielkiej chusty, nie wyglądała na starą babę.
Z poza białego rąbka, co okrywał jej włosy, wyglądała twarz dziwnie pogodna i błyszczały wyraziste czarne oczy.
Sukmana siwa, gruba, nadawała jej postaci jakieś posągowe kształty; opowiadała coś dzieciom.
Byli wszyscy tak zasłuchani, że nikt nie zauważył wejścia pani marszałkowej. Stanęła w progu, słuchając.
— Więc, jak się ludzie dowiedzieli, że te dzieci od tej Świętej takie medaliki mają, zaczęli przemyśliwać, jakby je odebrać i tę moc, co w nich była, sobie zdobyć. Więc naprzód napadli na chłopczyka i nuż mu obiecywać, że dostanie piękne konie i złote zbroje i pałac i bardzo smaczne potrawy, byle ten medalik dał. I połakomił się, i oddał. A na dziewczynkę wpadli z kijami i rózgami i powiedzieli, że jej oczy wykolą, że ją głodem zamorzą, że ją w czarny loch wrzucą — i zlękła się i oddała. Aż tu raptem wszystko się im przemieniło, stracili siłę i zdrowie, i pamięć. Co chłopcu z konia, kiedy nie umie nań wsiąść, co z pałacu, kiedy nie rozumie, że panuje, a smaczne potrawy je, jakby jadł piasek czy drewno. Nie pamięta, kto on taki, nie umie siebie nazwać, i czegoś mu przecie straszno, i wszędzie mu nudno. A dziewczynka raptem straciła głos, ni śpiewać nie może, ni śmiać się, ciągle choruje i płacze, kędy pójdzie, błądzi, mało co widzi, nic nie słyszy. A oboje co nocy czegoś się boją, a codzień wyglądają czegoś złego, bo czują, że źle zrobili. Aż tu raz, gdy zeszli się z sobą i gorzko płakali, przychodzi do nich taka stara, stara baba i pyta ich: Czyje wy dzieci? A oni mówią: My po Warcie sieroty. Jakże wy Warty sieroty? A gdzież wasz dom? pyta. Zgubilim! powiadają. A gdzież wasz znak? Odebrali ludzie, nie wiemy, gdzie schowali. My nic nie wiemy. I płaczą, płaczą. Tak stara powiada: Pójdę ja do matki waszej do nieba i spytam, ona pewnie z nieba wszystko widzi, to wam poradzi. Poszła, poszła, niema jej, niema, aż wraca. Tak, powiada, matka gniewna na was, ale że u Boga jest, to i miłościwa, więc powiada, niech dzieci idą Wisłą w dół, do skały, co na niej zamek stoi, i tę skałę kują, aż do głębi ziemi, a pod tą skałą medaliki znajdą i moc, i rozum, i głos, i sławę odzyszczą. A że słabe są i małe, tedy ja im dam pomocniki bardzo wielkie, a będzie ich trzech; jeden się zowie Pan, a drugi Duch, a trzeci Krew...
Pani marszałkowa wyszła na środek izby:
— Co wy im opowiadacie, kobieto! Toć one nic nie zrozumieją, a tylko im się w główkach pomiesza.
Żebraczka wstała, pokłoniła się nisko.
— Toć kilkoletnie dzieci. Za małe! Skąd wy umiecie takie dzieje, takie bajki dla starych.
— Starym gadać, małym słuchać! Wielmożna pani, słuchają, zapamiętają, jak czas przyjdzie, zrozumieją — odparła, szorstką swą dłonią gładząc głowy dzieci.
— Moniko, zaprowadź je spać.
— Babuniu, choć jeszcze chwileczkę. Co się stało na końcu.
— Opowiem potem, ptaszyny, opowiem!
Dzieci wyszły niechętnie, płacząc. Grymasiły przy rozbieraniu, myliły się przy pacierzu.
Ledwie wyszła Monika, z łóżeczka Maryni rozległ się szept:
— Kostuś, schowałeś medalik?
— Oho, nikt nie znajdzie.
— Nie trzeba nikomu mówić, że mamy. Wiesz?
— Wiem, nikomu.
— Bo, jakby odebrali, strach!
— Strach. Strach!...
Żebraczka chwilę rozmawiała z panią marszałkową, jakby jej z czegoś zdawała sprawę. Gdy Monika wróciła do garderoby, znalazła ją, zbierającą się do drogi.
— Co to? Nie zanocujecie?
— Bóg zapłać. Do miasteczka muszę, na Mszę. Noc pogodna, nad ranem dojdę! Zostańcie z Bogiem.
— Poczekajcie-że. Torby wam naładuję, opatrzę! Wstąpcie, nie bawiąc, pobądźcie dłużej.
— Daj wam, Boże, wszystko dobre i waszej pani sto lat zdrowia. Wstąpię na pisklęta popatrzeć.
I poszła w tę zimową noc, sama, w pustą drogę. A noc była pogodna, jasna, nie mroźna, a taka cicha, że słychać było spadanie śnieżnej okiści z drzew przydrożnych.
Żebraczka sunęła, jak szare widmo, i wreszcie, jakby tknięta tą ciszą, zaczęła półgłosem śpiewać pieśń kolendową.
Nagle w lesie, przy drodze rozległo się tuż za nią:
— Matko!
Stanęła. Z za drzew wynurzyły się i brnęły ku niej dwie postaci. Poznała.
— Już was szukać miałam!
— Myśleliśmy, że już nigdy was nie ujrzymy! — rozradowanym głosem wyszeptała Marcelka.
— Skądże wy?
— Z miasteczka, od ślubu! — rzekł Wiktor.
— Jakie my, taki ślub. Ksiądz kazał na Pasterce być, ślubowaliśmy, w tłumie klęcząc, a on ku nam patrzał, błogosławiąc.
— Bóg widział i słyszał. On wam świadkiem i metrykę napisze. Hej, wyrośnie ród wasz, jak to ziarno zakopane, wyrośnie, ino nie wątpcie.
— Matko, dopókiż takiego życia będzie. Ot, zaraz pół roku, w borze, w stogu, w rozwalonej budzie, czasem tydzień bez ruchu, bez mowy, bez jadła! Jak zamieć, że świata nie widać, że wilk nawet nie chodzi, wtedy możemy się ruszyć, żeby ślad nasz zaniosło. Dawno już chleba niema, wasze suchary wyszły. Trzeba pod wsie podkradać się, ze stertek żyta nałuskać, tak ziarno surowe jemy. Cud, że żyjemy. Ale czy długo wytrzymamy!
— Dopóki będzie trzeba. Jaż wiem, co człowiek może wytrzymać. Nie bójcie się. Będzie wam mocy przybywać, a nic wam nie zaszkodzi. Człowiecze ciało dusza trzyma, a wy młodzi. Ja was szukałam z dobrą wieścią. Pan Wincenty i Adaś Feliksów umknęli z końmi. Już bezpieczni.
— Jakże to?
— Ano — zemknęli, ludzie pomogli, konie rozkupili, a ich z rąk do rąk, i wykradli zagranicę. A pan Saturnin aż w guberni.
— Wzięli?
— Wolno chodzi, może i kątek ziemi w Krośnie dostanie. Wiarę zmienił.
— Jezu, Marjo! A żona jego?
— Może i żonę przez to mu wrócą.
— Nie, ona do takiego nie wróci!
— A tamci, reszta, wszyscy? — spytał Wiktor.
— Het, daleko, kędy ino pacierz za nich dojdzie.
— A żeby my ku tej granicy szli.
— Pocierpcie. Ja tam pójdę, rozpytam, szlak wam przetrę i wrócę.
— A kiedy, matko?
— Juści chyba latem. Jak skoro liście puszczą, trzymajcie się owej pierwszej kryjówki. Tam was szukać będę. A teraz do wiosny niedaleko. Grel się trzymajcie. Tam o was wiedzą, przyjąć nie mogą, wiadomo, ale Siemaszko wie, że żyjecie, i pani.
— Chleb znaleźliśmy na młynie jeszcze jesienią.
— Pewnie i teraz znajdziecie, a ot, moje sakwy wam wypróżnię. Prosiłam soli, cebuli, okrasy, bo wiem, bez czego najciężej, i miałam was szukać. Bóg sprowadził.
— Żeby jaki papier urzędowy, jaki znak! — westchnął Wiktor.
— Albo żebyś sam był! — szepnęła Marcelka.
— Żebym sam był ostał, tobym za tobą był poszedł i za wszystkimi.
— Wstyd ci, dziewczyno, tak mówić! Miłowanie wasze — wasza moc.
— Nieboże! Co się dziwić, że czasem stęknie! — rzekł łagodnie Wiktor. — A przecie w najgorszej chwili jeszcze mnie pokrzepi!
— Wiadomo, kobiecka słabość co męskich dziesięć sił przetrzyma! — rzekła żartobliwie żebraczka.
Daleki odgłos dzwonka doleciał ich uszu. Zbiegi instynktownie, ruchem zwierza, uskoczyli pod drzewa.
— Matko, nie zapomnijcie o nas! — zawołała Marcelka.
— Pamiętam! Ino nie wątpcie! Przyjdę! — odpowiedziała, już idąc dalej.
Po chwili napędziły ją sanki. Jechał w nich policjant z żoną.
— Eh, baba, gdzie się włóczysz po nocy? — rozległo się wołanie. — Kto ty? Skąd?
— Wy że skazały! Baba — odpowiedziała miejscowem narzeczem. — Do miasteczka idę.
— Wilki cię zjedzą.
— To podwieźcie!
— Patrzaj, jaka mądra. Nu, siadaj, stara wiedźmo, jak na nas napadną, to cię im wyrzucę.
— Kiedy ja wiedźma, to i na wilki sposób mam.
— To może ty i znachorka, babo? — spytała kobieta.
— Co trzeba wiedzieć, to wiem.
— To może ty wiesz, gdzie miatieżniki się kryją?
— Wiadomo, po lasach. Tam ich pełno.
— Co gadasz! Tych już wybili, albo zesłali. Tylko musiało się parę ukryć. Znaleźli chłopi nory w stogach, dali znać, oglądałem, widać, że ludzie tam byli.
— W stogu to i ja nieraz nocuję, choć papiery mam w porządku. Cyganie koniokrady czasem też się tam przyczają. Jak zapamiętam, stogi bywają ponorzone. W lasach to widziałam Polaków.
— Kiedy?
— Niedalej jak onegdaj.
— Jakich?
— Albo ja wiem. Pewnie te pobite chodzą.
— Hospodi! — szepnęła, żegnając się trzykrotnie, kobieta. — Jak to było, powiadajcie.
— Pięciu było. Przy ogniu się grzali, ot, przy samej drodze do Kozar, gdzie ten dąb stał, co go ścięli za to, że na nim żołnierzy ktoś wieszał. Widzę światło, podchodzę nagrzać się, pozdrawiam — milczą — patrzę — ogień bez drew na śniegu się pali, a oni, jak ten śnieg, biali, oczy patrzą szklano, a krwi na nich czarnej, a ziemi, błota, kurzu!
— Ot, upiłaś się w miasteczku, to ci się coś roiło. A ja pewny, że, żeby ja tam był, a pletnią którego zdzielił...
— Jakże, jak mnie się roiło, tobyście nikogo nie widzieli. Co im zresztą już pletnia znaczy. Z pod ziemi wyszli!
— I co? I co? — trwożnie pytała kobieta.
— Zaczęłam pacierze mówić i odeszłam. Aż tu patrzę, wstają, i poszli jeden za drugim, na krośniańskie pola. Wiadomo, tacy, zakopani, jak zwierzęta po lasach, chodzą, chodzić będą. Widziałam i kobietę i dwoje dzieci. Kobieta czegoś szukała pod drzewami, do ziemi przypadała, znowu wstawała i szła, jakby ją wiatr niósł. A dzieci siedziały pod ścianą tej spalonej straży na Horycy. Po lasach, w nocy wiele zobaczysz, ale żywych to już tam niema.
— No, przecie z Krośny czworo uciekło.
— To oni nie głupi blisko siedzieć. Jak uciekli, to się nie oprą, aż zagranicą. Ale ich pewnie już gdzieś na Wołyniu połapali.
— A ty, babo, skąd?
— Aż z za Owrucza. Tekla mi na imię. Ojciec rymarzem był, mąż stolarz. Umarł, dom spalił się, poszłam na żebry.
Mówiła tak czysto po rusińsku, że nawet nie spytano, jakiego jest wyznania.
Dniało, gdy wjechali do miasteczka, żebraczka wysiadła u pierwszej chałupy i podreptała w stronę rynku.
Tam, w karczmie, na podsieniu przesiedziała, aż dzień się zrobił, a potem wsunęła się do izby szynkowej i w kącie przy piecu doczekała się dzwonów na Mszę.
Przez cały ten czas przyglądała się ludziom, co wstępowali, gadała z nimi, wszystkiego, co się w okolicy działo, bardzo ciekawa.
Gdy dzwony zagrały, poszła do kościoła. Był dość pusty, miejscowi odbyli Pasterkę, siedzieli po domach, ze wsi mało kto został w kraju.
Po Mszy stara poszła w ulicę mieszczańską i wstępowała od domu do domu. Nie żebrała natrętnie, nie dopraszała się niczego, ale ją znano, i każda gospodyni dawała chętnie kęs pieroga i okrasy, słuchała wieści z dalekich dróg. W ten sposób wstąpiła wreszcie do zagrody Bohuszewicza — już wieczorem.
Trafiła na gwałtowną scenę.
Bohuszewicz był podpity i wymyślał swej słudze, przystojnej, zuchwałej dziewce.
— Pochwalony Jezus! — uciszyło krzyki.
— Czy pozwolicie mi, gospodarzu, spocząć i zanocować w domu waszym? — rzekła u progu.
— Czemu? Nocuj! — burknął.
Stara usiadła na ławie u komina, rozebrała się z sakw, chusty i, milcząc, grzała ręce. Bohuszewicz, rozparty w kącie na zydlu za stołem, jął się jej przypatrywać.
— Gdzieś ja ciebie już widział babo! — rzekł.
Zwróciła ku niemu swe bystre oczy i milczała.
Dziewka, sprzątająca po wieczerzy statki, spytała opryskliwie:
— To pewnie i jeść chcesz?
— Nie. Sytam.
— To i dobrze, bo garnki puste!
Zaczęła naciągać na siebie kożuch.
— Gdzie to się wleczesz! — krzyknął Bohuszewicz.
— Gdzie mi się podoba. Ja tu u was nie poddanka. Idę, gdzie chcę!
— Niechno posłyszę, że co szczekasz? — zagroził.
— I szczekać mi wolno, kiedym u kata w służbie! — odwarknęła, zatrzaskując drzwi.
Może i nie dosłyszał, bo tylka zaklął i dalej ćmił fajkę, w ogień patrząc.
A po chwili rzekł:
— Nie pomnisz, gdziem cię widział?
— Pomnę!
— Gdzież?
— Przy onym dębie wisielców! — patrzała nań przejmująco.
Milczał, powiekami przysłonił oczy.
— Ten, co wieszał te ludzie, moc miał — rzekła po chwili powolnie.
— Samsonową.
— Nie, Kainową.
Żachnął się, a potem grubo się roześmiał.
— To myślisz, że Jenisiejec wieszał Jenisiejców?
— Nie, wiem, że nie Jenisiejec to był. Ktoś za Boga chciał być, pomstę brać, a to nie wolno!
— Mądraś! Księżą gospodynią musiałaś być za młodu! — roześmiał się.
Milczała. Długą chwilę tylko ogień trzaskał i świerszcz cykał w ciepłej szparze pod piecem.
— Pięćdziesiąt ludzi było w Krośnie! — zaczęła po chwili. — Feliksowa tejże nocy zmarła w połogu, dziecko u błahoczynnego się chowa. I zmarły dwa chłopaki, zsieczone tutaj, i zmarła dziewczyna, co jej nogę złamano, pędząc. Byłam w guberni, jak tamtych wysyłano, było już tylko trzydzieścioro. Reszta została po drodze, w więzieniu. A został też jeden, co wiarę zmienił!
Bohuszewicz milczał. Ze stojącej na stole butelki nalał do szklanki wódki i wypił.
A żebraczka mówiła dalej:
— W końcu listopada to było, śnieg sypał w błoto. Owych trzydziestu trzymano długo przed więzieniem, zanim straże strażom papierów nie zdały. Potem ich odrachowano, i poszli. Jako te szare, przegniłe liście, sunęli się po błocie. Dzieci były i dziady i staruchy. Człowiek to każdy, jako liść, obleci, aleć pod drzewem, na ziemi zostanie, a ci — to ich wichr pognał, taki wichr, co w pustynie dmie, do zim, bez wiosny!
— Mnie co do tego? Poco mi to bajesz? Kto czem wojuje, od tego zginie. Nie było rewolucji robić!
— Krośniańscy rewolucji nie czynili. Za ich mękę nie Jenisiejcy sprawę zdadzą, ale ów, co tych Jenisiejców wieszał.
— Durnaś. Nikt już sprawy nie podniesie i nikt mu nie dowiedzie, bo go nikt nie pojmał. Toć pilnowała szlachta, było upilnować! Tak ci szlachty żal! Lepiej milcz, a to się takiem gadaniem narwiesz na biedę, jak kto twoje gadanie do prystawa zaniesie.
— Wiemci, do kogo co mówię.
— Jak wiesz, to mi nie rozpowiadaj bajd. Ja wszelakiego szczekania babskiego się nie boję.
— Ja też was nie straszę. Ot mówię, Kainowy był czyn, Kainowe będzie życie.
Bohuszewicz uderzył pięścią w stół.
— Pysk zamknij, albo gadaj co innego. Mnie nic do szlachty z Krośny. Ni swaty, ni braty mi oni!
— Teraz to nie, ale przed tem braty byli.
Bohuszewicz porwał się z ławy, gwałtownie stół odsunął:
— Przed tem? Przed czem? Wiedźmo! — ryknął, ku niej idąc z pięściami. — Coś widziała, co wiesz, gadaj. Ino pamiętaj, że, jak co niepotrzebnego wiesz, to z tej chaty na nogach swych nie wyjdziesz.
— Ubijesz? Mnie? Spróbuj! — odparła bez drgnienia, podnosząc do niego twarz i wzrok przejmujący. Uderzyła weń temi oczami, jakby nagłym płomieniem, zmrużył swoje.
— Uchodź, — głucho zawarczał — bo cię uśmiercę! — Nie poruszyła się, mówiła powoli.
— Człowiek człowieka nie uśmierci. Nie ma tej mocy. Boża żniwiarka, śmierć sama tę moc ma. Kogo ona zeżnie, ten uśmiercony, i niema go. Ale, skoro człowiek człowieka zabije, to ten zabity zostanie z zabójcą i nie odstąpi go po kres żywota, by razem przed sądem stanęli. Nie ubijesz mnie, nieboże, i precz mnie nie goń. Jam ci nie zła, wszyscyśmy grzeszni!
— Uchodź! Won!
— Gore ci, gdy z wódką sam zostaniesz. Synaczkam twego dziś na rękach miała, u dziadków. Nie chadzasz tam. Pójdź!
— Won! Żeby twa noga tu nie postała.
— Bohuszewicz, pójdę, ale byś nie żałował!
— Jak cię jeszcze raz w miasteczku zobaczę, do prystawa odstawię, do aresztu.
Kobieta wstała. Sakwy swe zebrała powoli, jakby z żalem, otuliła się chustą, wzięła swój kostur, zmierzyła ku drzwiom. W progu stojąc, obejrzała się po ścianach smutnie.
— Idę, jakeś rzekł, nie wstąpię już. Będą tu nowe goście, inne! Hej, wspomnisz, te, co były, wspomnisz. O ściany wy stare, o gospodarzu nieszczęsny, jako mi was żal! Umarłe jesteście.
— Won! — Bohuszewicz rzucił się do drzwi, ale się one za żebraczką zawarły, stuknęła furtka zagrody, wszystko ucichło.
Tedy wrócił do stołu, nalał szklankę wódki, wypił, splunął, zaklął.
— Chciała, bym jej gardło zatkał mieszkiem! A niedoczekanie! Nie dowiedzie mi nikt niczego. Nie boję się. A kto piśnie, popamięta.
Daleko już na drodze, ku borom, szła prędkim, cichym, jakby widmowym krokiem żebraczka, kierując się na zachód, ku granicy — dalekiej.