Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro (1926)/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro |
Wydawca | Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons: Tom I, Tom II |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy nieco później Raul d‘A ndrassy wyciągnął swój rower z pod krzaka, w którym go przed 36 godzinami ukrył, był bliskim myśli, że wypadki ostatniego dnia i ostatniej nocy były jedynie wytworem jego bujnej fantazji, jakimś snem z którego dopiero co się obudził.
Ale fotografja Józefiny Balsamo, bardziej jeszcze wspomnienie gorącego pocałunku jaki złożył ukradkiem na jej ustach — przekonywały go żywo iż wszystko co przeżył było rzeczywistością. Wspomnienie to zarówno jak i ta fotografja — przywołały jego pamięć inną fotografję, inne pieszczoty. Klaryssa d‘Etigues stanęła jak żywa przed jego oczyma. Ale Raul odpędził od siebie te widzenia: miłość młodego dziewczęcia była uczuciem czystem, które zaćmiła nowa, tak nagle zrodzona namiętność. Hrabina Cagliostro opanowała zmysły Raula, pociągnęła ku sobie jego instynkt awanturniczości, zawładnęła nim niepodzielnie. Obraz biednej Klaryssy zatarł się w duszy młodego człowieka, choć w niej pozostał jak coś nieskończenie świętego, ale przez to samo właśnie dalekiego.
Raul d‘Andrassy był w wieku, w którym niewdzięczność mięsza się z poświęceniem, miłość również nagle rodzi się jak umiera, a w którym przedewszystkiem żyje się chwilą, nie zastanawiając się nad własnymi czynami ani nad ich następstwami.
Dotychczas właściwie nie kochał jeszcze; brakło mu i czasu potemu i sposobności. Był zbyt zajęty sobą, swoimi ambitnemi marzeniami o sławie, majątku, potędze, których pragnął całą siłą swej porywczej, namiętnej natury, niebardzo jeszcze wiedząc jak je zdobyć, a nawet gdzie szukać. Zdrów, silny, o bystrej inteligencji, przenikliwym umyśle, żelaznej woli — wierzył niezłomnie w swoją szczęśliwą gwiazdę i niecierpliwił się nieraz że los tak zwleka z obdarzeniem go tem wszystkiem, czego się odeń spodziewał.
— Wytrwałości — mówił sam do siebie — szczęście nie może mnie ominąć. Trzeba tylko wyczekać tej chwili, gdy przejdzie koło mnie i pozwoli się ująć.
Tymczasem musiał jakoś żyć i niebardzo umiałby wytłomaczyć skąd czerpał środki na owo życie. Był bowiem sierotą, bez przyjaciół, bez rodziny, bez żadnego majątku i, co ważniejsza, bez żadnego zajęcia. Mimo to dawał sobie radę z dnia na dzień, zadawalniając się tem co miał, w oczekiwaniu tego co mu życie przyniesie.
Józefina Balsamo, którą spotkał tak niespodziewanie, a którą zdołał uratować od niechybnej śmierci — przysłoniła mu cały świat. Nie zastanawiając się ani chwili nad tem czy była winną przestępstwu jakie jej zarzucano — widział w niej cel swych pragnień, bóstwo — któremu rad byłby służyć z zupełnem zaparciem się siebie.
Raz po raz wyjmując jej fotografję okrywał ją pocałunkami.
— Znajdę ją — powtarzał sobie uparcie — i muszę ją zdobyć. Wszystko to co w niej przeraża innych — mnie czaruje nieodparcie. Nietylko moją będzie, nietylko ją posiądę, ale uczynię z niej najbardziej oddaną, najuleglejszą kochankę. O Józefino Balsamo, całe twoje tajemnicze życie będzie dla mnie otwartą księgą; twoje myśli, twoje uczucia i ty cała należeć musisz do mnie.
A jednak ten hardy chłopak czuł że w głębi serca Józefina Balsamo onieśmielała go nieco. I pewne rozdrażnienie, jakby bunt wewnętrzny, wywołane tą świadomością łączyło się z jego namiętnością.
Dwa dni spędził samotnie w zajeździe, w swoim małym pokoju, którego okno wyglądało na niewielkie, zasadzone jabłoniami podwórko. Były to dnie oczekiwania i rozwagi. Trzeciego dnia popołudniu zrobił długi spacer w pole, spodziewając się skrycie iż spotka przedmiot swych marzeń.
Sądził bowiem że Józefina Balsamo musi ukrywać się gdzieś w pobliżu; nie wróciła prawdopodobnie do Paryża aby zatrzeć wszelkie ślady i pozostawić swych wrogów w mniemaniu iż utonęła istotnie. Nie wątpiąc ani chwili iż będzie chciała się zemścić, przypuszczał iż pozostała tu, skąd mogła śledzić barona i jego gości.
Powróciwszy wieczorem do gospody zastał na stole wiązankę kwiatów polnych. Niewiadomo było kto i kiedy je przyniósł.
— To ona mi je dała — pomyślał młody człowiek, całując kwiaty.
Przez cztery dni ukrywał się w remizie, na podwórzu, śledząc każdego kto wchodził do zajazdu lub zbliżał się do okna jego pokoju. Jeżeli bowiem hrabina Cagliostro raz odwiedziła jego mieszkanie, to mogła tu i drugi raz powrócić. Jakoż czwartego dnia popołudniu ujrzał przed sobą smukłą sylwetkę kobiecą. Serce zabiło mu żywiej i był już gotów opuścić swą kryjówkę gdy poznał Klaryssę d‘Etigues.
§złą ostrożnie między drzewami, skradając się w stronę jego pokoju; w ręku trzymała bukiet polnych kwiatów, które przez otwarte okno złożyła na stole. Później odwróciła się i z westchnieniem spojrzała wokół siebie a Raul przestraszył się na widok zmiany, jaka w ciągu tych paru dni zaszła w jej twarzy. Usta jej były blade, a oczy wpadnięte, podkrążone sinymi obwódkami, miały wyraz śmiertelnie smutny.
— Jestem gotowa bez skargi znieść wszelkie cierpienie dla ciebie i przez ciebie — powiedziała mu owego pamiętnego ranka, nie przeczuwając że cierpienie nadejdzie tak prędko i, że pierwszy dzień miłości, będzie zarazem dniem rozstania.
Odeszła. A ta krótka chwila współczucia, jaką widok jej wzbudził w Raulu, rozproszyła się pod wpływem gniewu że ona to, a nie hrabina Cagliostro była ofiarodawczynią kwiatów.
Odrzucając w kąt ów nieszczęsny bukiet Raul zauważył jednak przypiętą doń kartkę; to biedna Klara, dziwnym jakimś fatum nadsyłała mu wiadomość, która miała go ostatecznie od niej oddalić.
— „Najdroższy — pisała — daj mi znak życia, wybaw mię z tej strasznej niepewności i powiedz twojej Klarze że kochasz ją jeszcze.
Dziś wieczorem wyjedzie ojciec a z nim jego goście; wrócą dopiero jutro późną nocą. Przyjdź, jedyny mój, odwiedzić mnie“...
Wyjeżdżają! Niezwruszony treścią tego listu Raul zastanowił się li tylko nad tym faktem i w tej chwili stanęły mu w myśli słowa Beaumagnan‘a: „...udała się w okolice Dieppe, tam gdzie prowadzimy nasze poszukiwania”...
A więc oto dlaczego wyjeżdżali! I Raul postanowił niezwłocznie jechać ich śladem.
Przebrany za rybaka wsiadł tejże nocy do tego samego wagonu co baron d‘Etigues i jego towarzysze. Nie spuszczając ich ani przez chwilę z oczu, przesiadał się na tych samych stacjach, nocował w tej samej co oni gospodzie, a wczesnym rankiem, uczepiwszy się między kołami ich bryki, przejechał w raz z nimi blisko dziesięć kilometrów.
Niewygodnie skulony w czasie tej przejażdżki, czuł się bardzo zadowolonym gdy przybyli na miejsce: okazało się że celem ich podróży był zamek Oueures: duży, prostokątny budynek, otoczony obszernym ogrodem, w którym pracował cały legjon robotników, uzbrojonych w motyki, rydle i łopaty.
Dzięki swemu przebraniu Raul wszedł do ogrodu, niezatrzymywany przez nikogo; zmieszawszy się z tłumem robotników, począł ich wypytywać i dowiedział się w krotce że zamek został niedawno nabyty przez markiza Rolleville, a roboty rozpoczęto dziś dopiero.
Sam markiz w raz z Roux d‘Estieres, Ormont‘em baronem d‘Etigues i Oskarem Bennetot stał na tarasie, dając baczenie na robotników. W pewnej chwili Raul słyszał jak rzekł do nadzorcy:
— Proszę przypomnieć robotnikom że zobowiązali się oddać za nagrodą wszystko, cokolwiek znajdą przy kopaniu: bądź monety, bądź jakie przedmioty z miedzi, bronzu czy żelaza“:
Jasnem było że prowadzono wszystkie te poszukiwania w jakimś, zgóry określonym celu. Raul domyślał się jakiego przedmiotu szukano tak uporczywie.
Obszedł parokrotnie park i pałac, przyglądał się z natężeniem wszystkiemu, a umysł jego pracował bezustannie.
Czas mijał; było już południe, a on nie powziął jeszcze żadnego postanowienia, choć każda upływająca chwila mogła przynieść rozwiązanie tego strasznego turnieju, którego był świadkiem, oddając w ręce barona i jego przyjaciół, w raz z przedmiotem którego poszukiwali, zupełne zwycięstwo.
Godefroy d‘Etigues i jego towarzysze nie opuszczali tarasu; skąd widzieć mogli cały park. Naokoło tarasu biegł niski murek o balustradzie, złożonej z dwunastu słupków, z których każdy dźwigał antyczną, lecz już bardzo zniszczoną wazę.
Jeden z robotników, uzbrojony w motykę, zbliżył się ku tarasów i i począł burzyć mur; Raul nagle uderzony jakąś myślą, — nie troszcząc się o to że obecność jego może być zauważoną, stał tuż za pracującym i przyglądał mu się, gryząc machinalnie papierosa.
Czapka z daszkiem zakrywała mu całkowicie twarz, to też Godfroy d‘Etigues, przyglądający mu się z tarasu nie poznał go, ale że właśnie skręcił sobie papierosa, a napróżno szukał zapałek, więc podszedł doń i grzecznie poprosił o ogień.
W tej jednej krótkiej chwili cały plan działania, do najdrobniejszych szczegółów zarysował się w głowie Raula, plan niesłychanie prosty lecz wymagający zimnej krwi i pośpiechu.
Gdy baron podziękowawszy chciał się oddalić młody człowiek zdjął czapkę i odsłonił w ukłonie starannie uczesaną i wypomadowaną fryzurę, która nie mogła być fryzurą zwykłego rybaka.
Godefroy d‘Etigues rzucił bystre spojrzenie na jego twarz, i, — aczkolwiek znajomość ich była tak pobieżną — poznał go odrazu.
— Znowu pan! — zawołał z gniewem — i do tego w przebraniu! Co ma oznaczać ta nowa czelność i jak ośmieliłeś się pan napastować mnie aż tutaj? Powiedziałem panu raz na zawsze, i to dość dobitnie, że odmawiam panu ręki mojej córki“.
Raul położył mu dłoń na ramieniu i rzekł rozkazująco:
— Żadnych krzyków! Mam panu coś do powiedzenia. Ale niech pan poprosi tu swoich przyjaciół.
Godefrey d‘Etiques nie wiedział jak reagować na tyle zuchwalstwa.
— Cicho — komenderował Raul — niech pan sprowadził u swoich przyjaciół, gdyż chcę wam oddać dużą przysługę. Czego szukacie? Świecznika, nieprawdaż?
— Tak — szepnął d‘Etigues zupełnie machinalnie.
— A więc ja wiem gdzie się ten świecznik znajduje. Wiem jeszcze coś co opowiem panu nieco później. Wówczas też pogadamy i o pannie d‘Etigues. Ale nie dzisiaj, na razie są pilniejsze sprawy. Prędko, niechże pan przywoła swoich towarzyszy.
Głos młodego człowieka był tak przekonywający, że baron d‘Etigues nie opierał się dłużej. Był zresztą oszołomiony jego nagłym zjawieniem a więcej jeszcze jego słowami. To też gestem przywołał swych przyjaciół, którzy zaraz nadbiegli.
— Ten młody człowiek — rzekł — mój znajomy twierdzi że mógłby nam pomódz...
Raul przerwał ostro:
— Żadnych „mógłby“ panie baronie. Mówię że mogę. Pochodzę z tych okolic, jako malec bawiłem się nieraz w tym parku z dziećmi ogrodnika, który był zarazem stróżem pałacu i ogrodu. Otóż jednego razu pokazał nam obręcz wmurowaną w jedną z płyt piwnicy i opowiedział że za tą płytą znajduje się skrytka, dokąd dawni właściciele pałacu składali najrozmaitsze przedmioty...
Opowiadanie Raula zainteresowało spiskowców.
— Ale — zauważył Bennetot — myśmy już przeszukali piwnice bez żadnego rezultatu.
— Nie szukaliście panowie gruntownie — odparł spokojnie Raul — chodźcie za mną, zaprowadzę was do owej skrytki.
Dwoje drzwi prowadziły do piwnicy, składającej się z kilku sal.
— W trzeciej sali na lewo znajduje się kryjówka — tłomaczył Raul, który poprzednio dokładnie obejrzał piwnicę.
Przepuścił przed sobą wszystkich pięciu mężczyzn, którzy schyliwszy się szli po wązkich schodach o niskiem sklepieniu.
— Ciemno choć oko wykol — zauważył Roux d‘Estieres.
— Istotnie — rzekł Raul — nic w tej ciemnicy nie będziemy mogli odnąleść, ale mam przy sobie zapałki, a obok drzwi wejściowych widziałem latarnię. Zaraz ja przyniosę.
I pędem wbiegłszy na górę zatrzasnął drzwi, obrócił klucz w zamku, wyciągnął go i krzyknął do zamkniętych w piwnicy:
— Zaświećcież sobie wszystkie siedem ramion waszego świecznika! Leży on pod ową płytą, starannie owinięty w pajęczynę.
Słyszał jak pięciu przyjaciół poczęło w odpowiedzi walić wściekle w drzwi i zdawał sobie sprawę że stare i zmurszałe deski nie oprą się dłużej nad jakie pięć lub dziesięć minut. Ale do wykonania swego planu nie potrzebował więcej czasu.
Jednym susem wskoczył na taras, wyrwał motykę z rąk jakiegoś robotnika i podskoczywszy ku dziewiątemu z kolei filarowi zrzucił zeń wazę i z całej siły uderzył motyką w jego podstawę, która natychmiast rozleciała się w drobne kawałki. Wśród złamków cementu, kamienia i cegieł ujrzał Raul kawał zardzewiałego metalu, i rozpoznał w nim ramię jednego z tych dużych starych świeczników, jakie się widuje niekiedy w kościołach na ołtarzu.
Robotnicy, którzy natychmiast zebrali się koło Raula, wydali okrzyk zdumienia na widok jego odkrycia, była to pierw sza rzecz jaką znaleziono od rana.
Raul podniósł swą zdobycz i miał zamiar oddalić się najspokojniej, tak jak gdyby wracał z nią ku właścicielowi pałacu i jego towarzyszom, lecz w tej chwili drzwi piwnicy pękły z trzaskiem a Rolleville, Roux d’Estieres, Ormont, Bennetot i d‘Etigues ukazali się z po za nich i rzucili się ku Raulowi z krzykiem:
— Łapaj, trzymaj złodzieja!
Zanim otaczający go robotnicy zrozumieli co się stało, Raul wyrwał się po za ich koło i z całej siły swoich młodych muskularnych nóg, rzucił się do ucieczki. Gdyby, zamiast kraść przedmiot dla siebie zupełnie zbędny, był go odniósł staremu baronowi, zyskałby jego wdzięczność, i protekcję i zapewniłby w przyszłości swój los. Ale on w tej chwili szalonej myślał jedynie o Józefinie Balsamo, o jej radości gdy pewnego dnia wręczy jej to, czego tak poszukiwała.
Główna brama była zamknięta, co zobaczywszy Raul skręcił w bok ścieżką, która, idąc nad brzegiem niewielkiego stawu, doprowadziło go do warzywnego ogrodu, otoczonego ze wszystkich stron niezwykle wysokim murem. Wyjścia żadnego nie było i Raul zatrzymał się przerażony, oglądając się w koło, to znów po za siebie czy pogoń się zbliża.
Za ogrodem wznosił się wiejski kościółek, a tuż za nim, przylegając do muru ogrodowego, znajdował się cmentarz. Jedna z mogił leżała w samym ogrodzie, było to niegdyś miejsce wiecznego spoczynku panów de Geueures, dziś zaniedbany prostokątny kawałek ziemi, otoczony mocną sztachetą i porośnięty gęstym cisem. Raul przystanął właśnie tutaj i w chwili gdy, rozpaczliwie rozglądał się wkoło, jakaś furtka otworzyła się za nim, a drobna ręka, wysuwając się stamtąd, uchwyciła go za ramię i pociągnęła za sobą, poczem taż sama ręka zatrzasnęła furtkę.
W gąszczu cisów Raul ujrzał przed sobą hrabinę Cagliostro; nie puszczając jego dłoni ze swojej prowadziła go dalej ku drugiej furtce, na cmentarz przed którym czekała bryczka. Była to jedna z tych staroświeckich bryczek jakie się widzi jedynie na wsi, zaprzężona w dwa wielkie, a chude konie. Siwobrody stangret w granatowej bluzie siedział zgarbiony na koźle.
Ruchem ręki Józefina Balsamo kazała Raulowi wsiąść, potem umieściwszy się obok niego rzuciła stangretowi:
— Przez Luneray do Doudeville! i poganiaj konie Leonardzie.
Kościół stał na końcu wioski, droga na Luneroy prowadziła nieco pod górę, zdala od domów. Chude konie mknęły jak wyścigowce.
Wnętrze napozór nędznej bryczuszki było wygodne, eleganckie a tak obszerne, że Raul, który nie lubił tracić czasu, mógł paść na kolana, aby wyznać swą miłość owej towarzyszce.
Wzruszenie jego było tak wielkie jak nieoczekiwanem było to spotkanie; śmiał się i płakał naprzemian z radości i obejmując kolana hrabiny Cagliostro, sypał słowami, do których czuł się uprawniony w tych romantycznych okolicznościach w jakich się po raz drugi spotykali.
Jego porywcze, bezładne, chwilami wesołe, chwilami poważne słowa, mogłyby rozbroić najbardziej niedostępną kobietę.
— To pani? — mówił — to znowu pani i to zjawiająca mi się w tak cudowny sposób. Istne Deus ex machina! W chwili bowiem gdy ta banda byłaby mnie z całą pewnością dogoniła i jeśli nie zabiła to już obiła, zjawia się pani jak mój dobry duch zbawczy. Jakże strasznie jestem szczęśliwy i jak strasznie panią kocham! Kocham panią od lata, od całych stuleci! Doprawdy czuję nagromadzoną w sobie miłość wieczną, miłość starą a tak młodą i piękną jak pani. Bo pani jest piękną, tak piękną że nie można patrzeć na nią bez w zruszenia! Mógłbym patrzeć całe lata na panią i podziwiać jej uśmiech, jej spojrzenie... ten nieuchwytny wyraz twarzy pani, który stanowi taki jej urok, to coś czego nie można odczytać, nie można posiąść!
Zaczerwienił się nagle i zniżył głos.
— Pani gniewa się na mnie? — zapytał — pani tak patrzy na mnie w tej chwili. A przecież nie może pani wzbronić bym ją kochał...
W odpowiedzi uchyliła drzwi bryczki i rzekła:
— Ale mogę pana poprosić abyś pan wysiadł.
— O nie pani, będę się opierał...
— A jeżeli zawołam do pomocy mego stangreta?
— Niech pani tego nie czyni. Gotów jestem go zabić.
— A jeśli wyskoczę sama z bryczki?
— Skaczę za panią i będę dalej prawił o mojej bezgranicznej miłości.
Mimowoli roześmiała się.
— No więc niech już pan pozostanie! Ale proszę zachowywać się poważnie. Chcę wiedzieć co znaczyło całe to zamieszanie i ta pogoń za panem?
— Opowiem pani wszystko — odparł radośnie — gdyby pani wiedziała jak jestem szczęśliwy że mnie pani nie odpędziła i że pani przyjmuje moje wyznanie....
— Ależ nic nie przyjmuje mój panie — zaprzeczyła ze śmiechem — bez żadnej zachęty z mojej strony prześladuje mnie pan swoimi oświadczynami choć mnie pan nie zna.
— O ja znam panią doskonale!
— Widział mnie pan raz w nocy, przy bladym świetle latarni i oto cała nasza znajomość.
— Przepraszam panią, miałem szczęście podziwiać panią w dniu poprzedzającym tę noc. Nie odrywałem oczu od pani, przez cały czas owego okropnego sądu.
Twarz jej nagle spoważniała.
— Więc pan się tam znajdował — rzekła, patrząc bystro na młodzieńca.
— Byłem tam — przerwał — i stąd wiem wszystko o pani. Znam cię piękna masko! Jesteś córką Cagliostra, wychowanką wielkiego Napoleona, zdradziłaś Napoleona III i popchnęłaś do samobójstwa dzielnego generała Boulanger! Posiadasz eliksir młodości... liczysz kilkaset lat i ja cię kocham do szaleństwa!
Głęboka brózda sfałdowała jej czoło; jakby nie słysząc nic z tego co mówił, powtórzyła w zamyśleniu.
— Pan tam był... tak, domyślałam się tego. Widział pan co musiałam przejść i słyszał pan te bezsensowne obwinienia.
— Słyszałem te absurdy — widziałem bandę niegodziwców, którzy wszyscy nienawidzą panią tak jak muszą nienawidzieć to wszystko co jest piękne. Ale nie myślmy o tem; chcę wierzyć że pani jest wiecznie młodą, że pani nie może umrzeć, a żyje pani po to abym mógł ją kochać. Chcę pamiętać źe jesteśmy teraz razem i że pani jak wróżka wyjrzała z tego gaju cisów aby mnie wyratować I przywołać do siebie.
— Wiedziałam że będą dzisiaj szukali odparła pochmurnie — i weszłam przez tę starą boczną furtkę chcąc choć zdała, mieć ich na oku.
— Szukali istotnie. Niech pani tylko pomyśli: od tygodni, od miesięcy może, rozkopują ten park w poszukiwaniu siedmioramiennego świecznika, który ja znajduję w przeciągu kilku minut, kierowany li tylko myślą sprawienia pani przyjemności!
Twarz jej pobladła ze wzruszenia.
— Co pan mówi? — szepnęła — pan znalazł?..
— Niestety nie cały świecznik, ale w każdym razie jedno z jego siedmiu ramion.
Józefina Balsamo wzięła podawany jej przez młodzieńca, kawałek metalu i poczęła mu się przyglądać z jakąś gorączkową niecierpliwością: był on okrągły, pokryty grubą warstwą rdzy, a jeden z jego końców, jakgdyby nieco spłaszczony, dźwigał duży fioletowy kamień.
— Tak, tak — szeptała — to on. Niema żadnej wątpliwości. Ramię musiało zostać odpiłowane u samej podstawy. Ach pan nie może nawet zdać sobie sprawy jak nieskończenie jestem panu wdzięczną!
Zachęcony jej podziękowaniem Raul w malowniczych słowach kreślił przebieg całego zdarzenia, hrabina Cagliostro nie mogła wyjść z podziwu.
— Ale skąd przyszło panu do głowy szukać tam właśnie? I jakimż dziwnym trafem wybrał pan dziewiątą kolumnę z prawej strony? Dziewiątą a nie którąkolwiek inną?
— To nie był traf. Miałem dane sądzić, że świecznik tam jest ukryty, zauważyłem bowiem, że z dwunastu kolumn — jedenaście datuje z XVII stulecia, ta jedna, dziewiąta właśnie — była późniejszego pochodzenia.
— Skąd mógł pan to wiedzieć?
— Jedenaście zbudowane były z cegły jakiej nie wyrabiamy od dwustu lat przeszło; dziewiąta kolumna na prawo zrobiona była z cegły używanej po dziś dzień. Stąd prosty wniosek iż kolumnę tę musiano w swoim czasie zburzyć, a potem znów wzniesiono. A zburzono prawdopodobnie poto aby tam coś ukryć.
Józefina Balsamo milczała przez długą chwilę; wreszcie rzekła zwolna:
— To nie do wiary. Nigdy mi coś podobnego nie przyszło do głowy.... przez tyle czasu. I tam gdzie się tyle osób namęczyło napróżno, panu udało się odrazu! To zakrawa na jakiś cud.
— Cud miłości — szepnął Raul.
Konie mknęły z zawrotną szybkością, przestrzeli ani droga nieco wyboista, i nierówna nie zdawały się ich męczyć. Wioski, pola, lasy, łąki migały z dwóch stron bryczki, zmieniając się bezustannie.
— Czy Beaumagnan był między nimi? spytała hrabina.
— Niestety dla mnie, a szczęściem dla niego był nieobecny. Nie byłby mi uszedł cało, bo mało kto jest mi tak wstrętny jak on.
— Ja nienawidzę go bardziej jeszcze.
— Ale pani — zauważył Raul nie mogąc ukryć swojej zazdrości — darzyła go kiedyś innym niźli nienawiść uczuciem.
— To kłamstwo, brudny wymysł tego człowieka — odparła — Beaumagnan jest tak chorobliwie próżnym, że ukuł całe to oszczerstwo aby pomścić się na mnie za to, że odepchnęłam jego miłość. Jak pan słyszał zresztą, zrobiłam mu ten zarzut zupełnie otwarcie a on nie protestował. Nie miał czelności protestować.
Raul znów padł na kolana.
— Tymi słowy pani wraca mi życie — zawołał — więc pani go nie kochała?
Ach, pani nie może sobie wybrazić jaką męką była ta myśl dla mnie. Dzisiaj widzę że to było niepodobieństwem: Józefina Balsamo i — pan Beaumagnan!
Uderzony jakąś nagłą myślą zaczął klaskać w dłonie.
— Najdroższa moja: Józefina to takie brzydkie, uroczyste imię! Dla mnie będzie pani Jozyną, dobrze? Jozyną jak dla Napoleona i pięknej pani Beauharnais.
— Niech pan pamięta jednakże — uśmiechnęła się przekornie — iż nie jestem pańską Jozyną. Wymagam dla siebie szacunku.
— Ale ja mam nietylko szacunek ale prawdziwą cześć dla pani. Jest pani moim bóstwem, które chcę wielbić dniem i nocą. Niechże pani spojrzy, ja drżę przed panią. Bez pani zezwolenia nie ośmielę się nawet pocałować jej ręki.