Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro (1926)/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons: Tom I, Tom II
Inne Cały tekst
Indeks stron


POLICJA I ŻANDARM.

Jechali długo, a cała ta droga była jednym monologiem ze strony Raula, gdzie słowo „kocham“ powtarzało się bezustannie. Opowiadał, nie troszcząc się czy jest słuchanym, pytał, nie czekając na odpowiedź.
Józefina Balsamo przysłuchiwała mu się z pobłażaniem z jakim niekiedy starsi przysłuchują się miłemu szczebiotowi dziecka; ale milczenie, którego nie przerwała ani razu, zdradzało iż myśl jej zajęta była czem innem.
Zachowanie jej zniecierpliwiło wreszcie Raula.
— O proszę, niechże pani odezwie się do mnie — rzekł — staram się być wesołym aby w formie żartu wypowiedzieć uczucia, których nie śmiałbym wyrażić inaczej. Ale kiedy widzę pani oczy zdaje mi się żem albo znudził, albo obraził panią. Czy nie może pani znaleźć doprawdy choć kilku słów dla mnie?
Uśmiechnęła się zlekka.
— Kilku słów tylko? i wszystko jedno jakich?
— Zadawalam się małem.
— A więc dobrze. Zwracam panu uwagę iż zbliżamy się do Doudeville, skąd będzie pan mógł jechać w dalszą drogę pociągiem.
— A pani? Co pocznie pani bezemnie?
— Mój Boże! — roześmiała się — będę się starała radzić sobie tak jak radziłam dotychczas.
— O nie, na to ja się nie zgodzę. Czuję, że pani nie umie już obejść się bezemnie. Niech mi pani wierzy, że pomoc moja jest jej niezbędna dla walki z Beaumagnan‘iem, i tą zgrają bandytów na jaką się składa dziewięciu jego przyjaciół.
— Pan zapomina, że dla nich utonęłam.
— Tembardziej, droga moja. Cóż może pani począć skoro pani utonęła?
— Upewniam pana że potrafię działać tak aby się nie domyślili nawet że żyję.
— Pomówimy poważnie — rzekł Raul, krzyżując ramiona, — ofiarowuję pani moją pomoc i chciałbym aby ją pani przyjęła. Są okoliczności w których kobieta nie może sobie poradzić, i w tych to właśnie pragnę służyć pani. O, zupełnie bezinteresownie, proszę mi wierzyć, tak jak się służy czemuś po jest piękne i szlachetne. Beaumagnan nienawidzi panią. Przekonała się pani, że człowiek ten waży się na wszystko aby przeszkodzić pani w osiągnięciu celu, który jest i jego celem. Uknuł cały spisek przeciwko pani, obsypał panią zarzutami, a uczynił to tak zręcznie iż ja sam przez chwilę patrzyłem na panią jego oczyma i byłbym przysiągł, iż pani jest czarownicą lub zbrodniarką. Teraz wstydzę się tego ale jest to właśnie dowodem co potrafi ten człowiek i że nie powinna pani odtrącać mojej pomocy w walce z nim.
Uległa mu. Minęli więc Daudewille i po pół godzinie dalszej jazdy zatrzymali się przed wiejskim zajazdem.
— Wysiądźmy — rzekła hrabina Cagliostro, — folwarczek ten należy do pewnej wieśniaczki, która kiedyś służyła u mnie jako kucharka. Od czasu, do czasu przyjeżdżam tutaj na kilkodniowy odpoczynek przejdziemy piechotą do domku mojej gospodyni, matki Vasseur, i tam zjemy obiad. Leonardzie bądź gotów do odjazdu za jakąś godzinę.
Skręcili na szosę, hrabina szła nieco naprzód a Raul, idąc o kilka kroków za nią nie mógł oderwać oczu od jej kształtnej sylwetki, podziwiał jej ruchy, lekkie jak ruchy młodego dziewczęcia. Ubrana była w szarą obcisłą sukienkę i liljowy kapelusz, związany szerokiemi aksamitkami pod broda i podpięty bukiecikami fijołków.
Minęli plebanję z jej małym, pełnym kwiatów ogródkiem, i zbliżyli się do niewielkiego budynku, którego uchylone drzwi prowadziły wprost do obszernej, biegnącej przez cały dom, sali.
Z pokoju obok dobiegały jakieś męskie głosy.
— Któż tam jest? — zapytał Raul, który wchodząc obejrzał się bystro wkoło.
— To pewnie matka Vasseur rozmawia z wieśniakami. W tamtym pokoju zazwyczaj jadamy.
W tej chwili drzwi się otworzyły i do sali weszła staruszka, opasana wielkim bawełnianym fartuchem i obuta w saboty.
Ujrzawszy Józefinę Balsamo zamknęła za sobą szczelnie drzwi i z widocznym przerażeniem poczęła bąkać jakieś bezładne zdania, których nie można było zrozumieć.
— Co się stało? zapytała z niepokojem hrabina.
— Prędzej.... prędzej, niech pani ucieka! niech się pani ratuje!
— Ale dlaczego? Przed czem uciekać? Co tutaj zaszło?
Z wielkim trudem matka Vasseur zdołała wykrztusić następujące słowa:
— Była tu policja.... żandarmi..., przetrząsnęli kufry.... szukają pani..., zaraz wrócą, niech pani ucieka w tej chwili!....
Hrabina zbladła jak płótno i zachwiała się tak silnie że musiała oprzeć się o ścianę. Oczy jej pobiegły ku Raulowi, jakgdyby u niego szukała pomocy. Vasseur — trzeba w tej chwili uciekać.
Blady, nie rozumiejąc jeszcze dobrze całej sytuacji ale zdając sobie sprawę z jej grozy Raul.
A on patrzał to na nią, to na matkę Vasseur, nie mogąc opanować swego zdumienia.
— O co chodzi? wyrzekł wreszcie — przecież to musi być pomyłka. Ci żandarm i nie mogą naprawdę szukać pani....
— Jej, jej szukają — powtarzała uparcie matka.
Ale cofnęła się od progu, szepcząc z wysiłkiem:
— Żandarmi... już tu... są... dojrzeli mnie...
Niepodobna było już wyjść. Matka Vasseur drżała całem ciałem, powtarzając w kółko:
— Żandarmi... policja...
— Cicho — zakomenderował Raul, odzyskując nagle spokój — wielu jest policjantów?
— Dwóch.
— I żandarm ów również dwóch. Niema więc chwycił hrabinę za ramię i popchnął ją ku wyjściu.
mowy o walce. Musimy działać inaczej. Gdzie są kufry pani?
— Na strychu.
— Gdzie są schody na strych?
— Tutaj — w skazała włościanka.
— Doskonale. Pozostańcie tutaj moja kobieto, i nie zdradźcie w niczem naszej obecności. Resztę ja biorę na siebie.
Znów ujął hrabinę za ramię i pociągnął ją za sobą na górę, po wąziutkich schodach. Kufry stały otworem, a suknie i bielizna hrabiny leżały porozrzucane wokoło. Raul zobaczył przez okno iż policjanci wyszli z domu na podwórko, a żandarmi, którzy naft właśnie wjechali, zeskoczyli z koni i zaczęli je przywiązywać u płotu.
Józefina Balsamo przyglądała się temu jak skamieniała; w ciągu kilku tych chwil twarz jej, pod wpływem strachu, raptownie postarzała.
— Niech się pani przebierze — mówił cicho ale spokojnie Raul, — nie zwlekając, i niech pani włoży jaką czarną suknię.
Odwrócił się znów do okna; a gdy była już przebrana, wziął jej szarą sukienkę leżącą na ziemi i włożył ją obciągając nisko, aby mu zakryła nogi. Dzięki temu, że był szczupły, a nie zanadto wysoki suknia leżała na nim bardzo dobrze. Wydawał się tak zachwycony swoim przebraniem iż, pod wpływem jego wesołości, hrabina uspokoiła się.
Tymczasem na dole żandarmi prowadzili z policjantami ożywioną rozmowę, której żadne słowo nie uszło uszu Raula i jego towarzyszki.
Jeden z żandarmów dopytywał się właśnie:
— I jesteście pewni, że zatrzymała się tutaj?
— Najzupełniej pewni. Znaleźliśmy tutaj jej dwa kufry; na jednym wypisane było jej imię: Pellegrini. A przytem matka Vasseur... znacie matkę Vasseur?
— Ja myślę, że ją znamy.
— Otóż matka Vasseur powiedziała nam iż owa pani Pellegrini spędza u niej od czasu do czasu kilka dni.
— Odpoczywa sobie tutaj między dwoma kradzieżami.
— Najprawdopodobniej.
— To ta pani Pellegrini jest niezłą zdobyczą?
— Pyszną. Ta kobieta jest oskarżona o grube kradzieże, włamania się, szantaże. Jednym słowem co się chce. No i ma za sobą całą zorganizowaną bandę.
— Czy macie jej rysopis?
— Nawet dwojaki. W jednym podana jest za osobę młodą, w drugim za staruszkę. Wiek między trzydziestką a sześćdziesiątką.
— Wszyscy czterej roześmieli się, a potem pierwszy głos znowu zapytał:
— Jakżeście wpadli na jej ślad?
— Dowiedzieliśmy się iż dwa tygodnie temu znajdowała się w Rouen i w Dieppe. Stamtąd znikła bez śladu. Niewiadomo czy udała się do Hawru, czy do Fecamp? Nie mogliśmy jej nigdzie znaleźć.
— Skądżeż wpadliście na pomysł szukania jej tutaj?
— Na skutek najprostszego przypadku. Tragarz kolejowy, który ładował kufry, spostrzegł na jednym z nich, pod nawpół odklejoną etykietą hotelową imię Pellegrini. Zapamiętał to imię dzięki czemu znów wpadliśmy na trop.
— A wybadaliście innych gości matki Vasseur?
— O, tutaj nikt inny nie mieszka?
— Jakto nie mieszka? Tylko co widzieliśmy tu jakąś damę.
— Damę? tutaj?
— Ależ tak. Nadjeżdżaliśmy właśnie gdy wychodziła z domu, ale cofnęła się natychmiast, tak jakby się bała aby jej nie zauważono.
— Kobieta tutaj? czyżby to była ona?
— Nie widziałem jej twarzy, ale wiem jak była ubraną. Miała na sobie szarą suknię, i kapelusz z takiemi bukiecikami fijołków....
Rozmowa urwała się.
Raul i hrabina wysłuchali jej od początku do końca. Z każdym słowem twarz młodego człowieka stygła, jakby twardniała w jakimś zaciętym wyrazie; stał bez ruchu, nie zdradzając swych uczuć najlżejszym szeptem. W jej spojrzeniu malował się strach, ale nie było cienia oburzenia czy protestu.
— Nadchodzą — rzekł wreszcie Raul — za chwilę znajdą panią tutaj a wówczas jest pani zgubioną. Nie mamy czasu do stracenia. Niech mi pani da swój kapelusz.
Wziąwszy go z jej rąk, nasunął na głowę tak aby zakryć nim twarz, a zarazem uwidocznić fijołki. Poczem udzielił jej kilka wskazówek.
— Otworzę pani drogę. Niech pani z tego natychmiast skorzysta i wyjdzie stąd aby udać się do zajazdu gdzie czeka Leonard. Konie muszą być gotowe do odjazdu natychmiast.
— A pan?
— Przyjdę za dwadzieścia minut.
— A jeśli pana aresztują?
— Nie aresztują ani mnie ani pani. Ale przedewszystkiem spokoju. Niech pani idzie wolno. Nie spieszyć się, nie biedź pod żadnym pozorem!
Wyjrzał przez okno. Policjanci i żandarm i weszli już do domu; nie tracąc ani chwili wyskoczył przez okno, i wydawszy przeraźliwy krzyk strachu, jakgdyby wywołanego widokiem uzbrojonych mężczyzn, rzucił się do ucieczki.
Niepodobna było nie zauważyć go; wołano za nim:
— To ona! Chwytać ją! To ona! Szara suknia i kapelusz z fijołkami. Stać, stać bo strzelę.
Jednym susem przesadziwszy płot pędził przez pole a później przez las; i znów przez jakieś pole, przez niewielką łączkę aż wreszcie wpadł na wąską ścieżkę, okoloną z obu stron gęstym żywopłotem, a prowadzącą najwidoczniej na jakiś inny folwark.
Tutaj obrócił się; wyprzedził sporo swoją pogoń i znikł jej narazie z oczu. Nie tracąc więc czasu zerwał z siebie kapelusz, suknię i wsunął je za żywopłot. Poczem wyciągnął z kieszeni swoją czapkę rybacką, z fantazją włożył ją na głowę i, zapaliwszy papierosa, a ręce wsunąwszy niedbale w kieszenie spodni, zawrócił tą samą drogą.
Na zakręcie wpadli nań dwaj zdyszani policjanci.
— Hej, panie rybaku, nie widzieliście tu gdzie kobiety w szarej sukni?
— Leciała jak warjatka, tak?
— Otóż to właśnie. Gdzie ona?
— Widziałem że biegła tędy na folwark.
— Którędy?
— Tą samą ścieżką.
— Dawno temu?
— Może z pół minuty.
Policjanci pobiegli we w skazanym kierunku a Raul szedł spokojnie swoją drogą; kilka kroków dalej spotkał obydwu żandarmów i minął ich pozdrowiwszy uprzejmym skinieniem głowy. W krótce był już na szosie.
O parę metrów od zajazdu stała bryczka, Leonard siedział na koźle z batem w ręku, Józefina Balsamo, wtulona w kącik, dojrzała go zdaleka i otworzywszy drzwiczki dawała mu naglące znaki.
Nie spiesząc się wsiadł i rzucił Leonardowi:
— Do Ivetot.
— Ale w takim razie musimy znów spotkać się zaoponowała hrabina — wszak będą wracali tędy.
— Na szosie nikt nas nie zatrzyma, droga jest równa, wygodna. Pojedziemy wolno, opieszale aby nie wzbudzić podejrzeń. Jedź jak za pogrzebem, Leonardzie.
Stępem przejechali koło zajazdu, plebanji i domku matki Vasseur; policjanci i żandarmi wracali doń właśnie. Jeden z nich niósł szarą suknię, i zakurzony kapelusz, wszyscy gestykulowali, krzycząc.
— Odnaleźli w krzakach te rzeczy i domyślili się wybiegu. Teraz będą szukali rybaka, ale nigdy nie przypuszczą, że znajduje się on w tej bryczce tuż obok jejmość pani Pellegrini. Gdyby to wiedzieli.... ba ciekaw jestem czyby się bardziej śmieli czy irytowali.
— Wezmą na spytki matkę Vasseur.
— Miejmy nadzieję, że starowina jakoś się wykręci.
Gdy ujechali kilkadziesiąt metrów, Rauł kazał popędzić konie.
— Oho — rzekł, przyglądając się im krytycznie — te biedne zwierzęta wyglądają mi na bardzo zmęczone. Boję się że nie wytrzymają długo. Jak, dawni w drodze?
— Od rana. Jadę z Dieppe, gdzie nocowałam.
— I dokąd pani jedzie?
— Aż nad brzeg Sekwany.
— Tam do licha! Szesnaście albo siedemnaście mil w jednym dniu i w takim tempie! To nie do wiary.
Nie odpowiedziała nic.
Między dwiema szybkami, na przodzie bryczki znajdowało się wąskie lusterko w ktorem mógł widzieć jej odbicie. Z ciemnego toczka jakim zastąpiła swój liljowy kapelusz, spływał gęsty welon, przysłaniając jej twarz; odrzuciła w tył ten welon i zdjąwszy z siatki maleńki neseser, poczęła zeń wyjmować lustra, grzebienie, szminki....
Wreszcie znalazła to czego szukała: niewielkie lusterko w którym przyglądała się długo swej zwiędłej postarzałej twarzy.
Odkorkowawszy mały flakonik nalała zeń kilka kropel na powierzchnię lustra, wytarła je kawałkiem jedwabiu i znów w patrzyła się w swoje odbicie.
Raul, który patrzył na nią, nie rozumiejąc jej zabiegów, zauważył iż oczy jej przybrały wyraz skupiony tak jakby cała jej wola skoncentrowała się w jej spojrzeniu.
Minęło dziesięć, piętnaście minut; nie mówiła ani słowa, zdawała się nic nie widzieć wokoło, zapominać o wszystkiem co ją otaczało, oczy jej z niezwykłem, niemal bolesnem natężeniem wpatrzone były w lustro. I stopniowo twarz jej poczęła się zmieniać: kąciki ust podniosły się w górę, włosy usta i zęby nabrały blasku, policzki zaokrągliły się i zabarwiły, skóra na czole, brodzie, na szyi zdawała się ściągać. Józefina Balsamo, z jej zagadkowym uśmiechem, z jej niezwykłą urodą wyjrzała najprzód blado, potem coraz wyraźniej z twarzy tej nagle postarzałej kobiety, aż wreszcie cud spełnił się i zdumiony Raul ujrzał przed sobą postać jaśniejącą niezaprzeczoną urodą młodości.
Ale młody człowiek nie wierzył w cuda. I to czego był świadkiem wydało mu się wytworem żelaznej woli, niezłomnej wiary w siebie, wpływem jasnej myśli, potężnego ducha na słabą materję. Flakon, lustro, chęć — zdawały mu się tylko akcesoriami obliczonymi na wywołanie efektu.
Gdy odłożyła lusterko, wziął je i obejrzał uważnie; było to najwidoczniej to samo które Godefroy d-Etigues opisywał na owem pamiętnem zebraniu jako cudowne lusterko Cagliostro. Złota jego oprawa była silnie porysowana, herb hrabiowski zdobił jego podstawę, a pod nim znajdowała się wyryta data rok 1783, i cztery zagadki Cagliostra.
Wiedziony dziwną chęcią zrobienia przykrości swej towarzyszce, Raul zauważył drwiąco:
— Ojczulek pani zostawił jej bezcenny spadek. Jak się przekonuję talizman ten zaciera przykre skutki najsilniejszych wzruszeń.
— W istocie przyznać muszę — odparła — iż straciłam głowę, co zresztą rzadko mi się zdarza. Dotychczas radziłam sobie w stokroć gorszych okolicznościach.
— W gorszych? I to stokroć?... — szepnął powątpiewająco.
Umilkli. Konie mknęły równym wyciągniętym kłusem.
Hrabina Cagliostro znów przysłoniła twarz welonem. Raul siedział ze skrzyżowanymi rękoma i wyglądał przez okno. Czuł że nie było nic wspólnego między nim a tą kobietą, która jeszcze kilka godzin temu była mu tak bliską. Jej zagadkowa dusza odkryła mu jedną ze swych stron, a strona, ta była tak czarną, iż Raul mimowoli wzdrygnął się.
Jakże różną była rzeczywistość od jego marzenia!, te oczy tak cudne, ten czysty uśmiech — kryły duszę szantażystki i złodziejki. Miłość, którą z takim entuzjazmem składał niedawno u jej stóp wydała mu się w tej chwili śmieszną i wstrętną. Gdyby miał siłę zdobyć się na decyzję byłby otworzył drzwi bryczki i ratował się ucieczką. Ale czuł się tak zmęczonym, i rozbitym iż nie mógł uczynić kroku. Gorzkie uczucie rozczarowania ścisnęło go za gardło, a myśl jego pobiegła ku Klaryssie d‘Etigues, ku temu dziewczęciu, co z takiem naiwnem zaufaniem, z dziewiczą niewinnością oddało mu całe swe życie.
Józefina Balsamo nie wyrzekała się jednak tak łatwo swych zdobyczy; aczkolwiek idealny jej obraz rozwiał się bez śladu, pozostała przecież jej uroda, uroda tak potężna że zdolna jeśli nie zatrzeć to przytłumić wszelkie ujemne wrażenia. Zapach jej perfum łącząc się z zapachem jej ciała słodką falą objął Raula budząc w nim z nową siłą namiętność.
— Josyno, Josyno moja! — szepnął cicho, aby go nie mogła usłyszeć.
Na cóż miał mówić? Raz straconego zaufania już nic nie mogło wrócić, poniżona i sponiewierana miłość nie mogła odzyskać swojego uroku.
Zbliżano się do Sekwany. Bryczka toczyła się po szosie wiodącej ku Rouen; zboczywszy nieco, Leonard wstrzymał konie przed niewielkim gaikiem z za którego widać było błękitną wstęgę rzeki. Gdy Raul i hrabina wysiedli konie ruszyły szosą dalej.
Józefina Balsamo uszła parę kroków, poczem zwracając się ku towarzyszowi wyciągnęła doń rękę i rzekła:..
— Do widzenia Raulu. Czas nam się rozstać. Za kilka minut dojdzie pan do stacji Maillerie, skąd...
— A pani? — przerwał.
— O ja mieszkam tutaj, tuż blisko.
— Nie widzę żadnego budynku.
— Mój domek kołysze się na falach Sekwany. Widzi pan tę barkę tuż przy brzegu? Oto gdzie mieszkam.
— A więc odprowadzę panią.
Szli wąską miedzą, dzielącą łąkę na dwie nierówne części; hrabina wyprzedzała Raula o parę kroków.
Zatrzymali się u stóp niewielkiego pagórka, tuż nad brzegiem, o kilkadziesiąt kroków od barki, oddzieleni od niej gęstą zasłoną krzewią. Nie było nikogo wokół, nikt nie mógł słyszeć ich ani widzieć, tylko niebo świeciło nad nimi najczystszym szafirem, a leciutki zefir kołysał bujny szmaragd łąki. Była to jedna z tych chwil która decyduje o życiu człowieka, a których pamięć nie zaciera się nigdy.
— Pożegnajmy się — szepnęła Józefina Balsamo, po raz drugi wyciągając rękę.
Ale on i tym razem ręki tej nie ujął; wówczas zapytała:
— Nie chce pan przyjąć mojej dłoni?
— Ależ tak... owszem. Tylko nie wiem czemu mielibyśmy się rozstać?
— Bo nie mamy już sobie nic do powiedzenia.
— Już nic, a jednak nie powiedzieliśmy sobie nic prawie.
Ujął jej wąską białą rękę w swoje obydwie dłonie i zapytał.
— Niech mi pani powie... niech mi pani powie otwarcie czy słowa tych ludzi, tam, u matki Vasseur, czy te słowa były prawdą?
Pragnął aby mu zaprzeczyła, aby choć za cenę fałszu mógł łudzić się jeszcze trochę, ale zdziwiona, jakby dotknięta jego pytaniem, rzekła:
— Pod jakim względem może to pana obchodzić?
— Jakto?
— Możnaby doprawdy sądzić że to czego pan dzisiaj był świadkiem wpłynęło na zmianę pańskiego postępowania.
— Co chce pani przez to powiedzieć?
— Ależ to bardzo proste. Chcę powiedzieć że rozumiałabym pańskie oburzenie gdyby było ono wywołane fałszywymi i bezsensownymi oskarżeniami Beaumagnan‘a, ale dziwi mię że muszę je przypisać temu co zaszło dzisiaj.
— Nie mogę zapomnieć tego com słyszał.
— To co pan słyszał w Hais d‘Etiques, nie stosowało się do mnie. Mówiłam już to panu, i głośno wskazałam wówczas winowajczynię. Jest nią markiza de Betrainte. A co się tyczy przewinień jakie zarzucano mnie dzisiaj, to sądzę że nie warto aby o nich wspominać.
Był tak zaskoczony takiem postawieniem kwestii iż nie mógł narazie znaleźć odpowiedzi, ona zaś, ciągnęła dalej nieco ironicznie:
— A może to wicehrabia Raul d‘Andressy czuje się dotkniętym w swych arystokratycznych przesądach, w swych dziedzicznych tradycjach honoru uczciwości, etyki?
— A gdyby tak istotnie było? Czyż nie mam powodu czuć się rozczarowanym?
— Brawo! Nareszcie dotarliśmy do jądra sprawy. Jest pan rozczarowany, zapewne boleśnie rozczarowany. Gonił pan za pięknym snem, któren rozwiał się bez śladu, zostawiając gorzkie wspomnienie. Niechże pan będzie szczerym do końca. Spotkał pana ciężki zawód, tak?
Odparł sucho i krótko:
— Tak.
Przez chwilę patrzała nań uważnie; potem spytała:
— Uważa mnie pan za złodziejkę, zwykłą złodziejkę, czy tak?
Odpowiedział znowu, jeszcze suszej:
— Tak.
Roześmiała się nagle i rzekła:
— No a pan?
I kładąc mu dłoń na ramieniu, ciągnęła rozkazująco, przechodząc nagle poufale i niemal szorstko na „ty“.
— A ty, a ty mój mały? Zrzucże także twą maskę i powiedz mi kim ty jesteś?
— Przedstawiłem się pani. Jestem Raul d‘Andressy.
— Nieprawda, mój mały. Nazywasz się Arsene Lupin, i jesteś synem Teofrasta Lupin‘a, który po za boksem, gimnastyką i fechtunkiem uprawiał zawodowo kradzież, był sądzony w Stanach Zjednoczonych i umarł w więzieniu. Twoja matka wróciła ze wstydu do swego panieńskiego nazwiska, i przebywała w charakterze ubogiej krewnej — rezydentki u swego dalekiego kuzyna, księcia de Dreux-Soubise. Przypomnij sobie jak pewnego pięknego poranka skradziono księżnej historyczny klejnot, olbrzymiej wartości: ni mniej ni więcej jak sławny naszyjnik Marji-Antoniny. Pomimo poszukiwań nie odnaleziono naszyjnika ani nie wykryto złodzieja. Ale zdaje mi się iż my oboje znamy go dobrze: to ty nim byłeś, a miałeś wówczas sześć lat!!
Raul słuchał, blady ze wściekłości i wstydu; wreszcie wyjąkał:
— Matka moja znosiła biedę i upokorzenie. Chciałem ją ratować...
— Za pomocą kradzieży?
— Miałem zaledwie sześć lat.
— Ale dzisiaj masz ich dwadzieścia; matka twoja już nie żyje a ty jesteś zdrów, inteligentny i pełen energji. Powiedz mi co robisz, z czego żyjesz dzisiaj?
— Pracuję.
— O wiem że trudnisz się nie mało — kradnąc.
Nie dając mu czasu do obrony ciągnęła dalej:
— Nie upieraj się Raulu, to zbyteczne. Siedzę cię oddawna i mogłabym ci przypomnieć rozmaite twoje uczynki z bliższej i dalszej przeszłości, które w niczem nie ustępują temu coś słyszał dziś o mnie u matki Vasseur. I ty, tak jak ja, znasz się z policją, żandarmami, sądem i aresztem, a masz zaledwie dwadzieścia lat. I zdaje ci się że masz prawo sądzić innych, dlatego że przypadek ukazał ci dzisiaj rąbek mego życia. Ale ja za to znam twoje do najdrobniejszych szczegółów wiem że kradniemy oboje, ale dlatego właśnie że to robimy nie mówmy o tem. Rzućmy zasłonę na to co jest w nas brzydkiem, zamiast nawzajem wyrzucać je sobie.
Nie oponował. Czuł się tak bezmiernie moralnie zmęczonym iż łzy dusiły mu gardło. Życie wydawało mu się płaskie, odarte z wszelkiego powabu, bez żadnej wartości.
— Po raz ostatni żegnam Cię Raulu.
— Nie... nie — szepnął żałośnie — nie trzeba.
— Przeciwnie: trzeba. Przyniosłabym ci tylko nieszczęście. Nie wiąż twego życia z moim. Jesteś ambitny, energiczny, zdolny, cała przyszłość przed tobą.
— A ty?
— Ja? — powtórzyła cicho — moja droga nie jest dobrą drogą.
— Więc czemu nie idziesz? To właśnie tak bardzo mnie boli Josyno.
— Dla mnie już zapóźno.
— I dla mnie też.
— Ty jesteś młodym. Możesz się jeszcze ratować i powinieneś uciekać przed tą straszną przyszłością, która ci grozi.
— I zostawić mam ciebie?
— Takiem jest już moje życie.
— Ohydne życie, ciężkie, brzydkie.
— A więc po co chcesz je dzielić?
— Bo cię kocham.
— Tembardziej uciekaj. Ty i ja nie powinniśmy się kochać. Ty musiałbyś się mnie wstydzić, a ja nie mogłabym ci ufać.
— A jednak kocham cię.
— Kochasz mnie dzisiaj. Czy będziesz jeszcze kochał jutro? Wierzaj mi Raulu że lepiej postąpisz stosując się do prośby jaką ci wypisałam na mojej fotografii: nie staraj się nigdy mnie odszukać.
— Tak — szepnął Raul — być może że masz rację. Ale boli mnie ta myśl że wszystko między nami się skończyło zanim jeszcze zdążyło naprawdę się zacząć. Tyle, tyle marzyłem o tobie, a ty mnie zapomnisz....
— Czyż można zapomnieć człowieka któremu się zawdzięcza życie?
— Zachowasz mi może wdzięczność ale zapomnisz że cię kochałem.
— Nie zapomnę nigdy.
Mówiąc to potrząsnęła głową, i nagle przechodząc znów na „pan“ ciągnęła ze wzruszeniem:
— Pańska przytomność umysłu, odwaga, ta dziwna szczerość, i to czego w panu zrozumieć jeszcze nie mogę, ale co mnie czaruje i porywa — nie, tego nie zapomnę.
Trzymali się ciągle za ręce. Raul nie spuszczał z niej oczu, a niewypowiedziana tkliwość przepełniała mu serce.
— Kiedy dwoje ludzi się rozstaje — rzekła łagodnie i to rozstaje na zawsze, powinni zwrócić sobie to wszystko, co od siebie nawzajem otrzymali, a więc proszę pana o zwrot mojej fotografji.
— Nigdy — odparł — nie mogę się z nią rozstać.
— A więc ja będę bardziej wspaniałomyślna — rzekła z dziwnym uśmiechem — i oddam panu to co od niego otrzymałam.
— Co takiego Josyno? Owej nocy.... w stodole.... czułam przez sen jak pan złożył na moich ustach pocałunek....
Zarzuciła mu obie ręce na szyję i przywarła wargami do jego warg w gorącym długim uścisku.
— Josyno — szepnął, gdy wreszcie oderwali się od siebie — Josyno rób ze mną co ci się spodoba. Kocham cię, kocham bez granic...
Szli brzegiem Sekwany. Trawa uginała się pod ich stopami, gałązki krzewów pochyliły się jakgdyby w ukłonie. Szli spleceni silnym uściskiem, bez żadnych myśli, prócz myśli o szczęściu, jakie pierwszy dzień miłości obiecuje wszystkim kochankom.
— Jeszcze jedno słowo, mój Raulu. Taka zazdrość, taka wyłączność rodzi się we mnie gdy jestem przy tobie. Przyznaj się: czy jest jaka kobieta prócz mnie?
— Niema żadnej.
— Otóż i pierwsze kłamstwo — powiedziała gorzko.
— Nie skłamałem droga.
— A Klaryssa d‘Etigues? Widywaliście się skrycie w gajach, na łąkach. Wyśledzono was.
— Stare dzieje — rzekł z rozdrażnieniem bez poważniejszego znaczenia.
— Przysięgasz mi?
— Przysięgam.
— A więc dobrze — rzekła chmurnie — tem lepiej dla tej smarkatej. Radzę jej aby nigdy nie ważyła się stanąć między nami.
Raul przytulił ją do siebie.
— Kocham ciebie; tylko ciebie Josyno. Nie kochałem nikogo przed tobą. Moje życie zaczęło się dzisiaj.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.