Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro (1926)/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons: Tom I, Tom II
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W TONĄCEJ ŁODZI.

Robiło się coraz ciemniej. Milczenie zaciężyło wreszcie Oskarowi Bennetot i zwrócił się półgłosem do kuzyna:
— Trzeba było przynieść chociaż flaszkę rumu — rzekł, — są chwile w których lepiej być nieprzytomnym.
— Przeciwnie, uważam że dziś właśnie powinieneś panować nad sobą i zdawać sobie sprawę z każdego kroku — odparł Godefroy d ‘Etigues.
— Nie powiem abym z przyjem nością czekał na tę robotę.
— W takim razie czemu nie oparłeś się odrazu życzeniom Beaumagnan‘a? Czemu nie powiedziałeś mu, że nie podejmiesz się tego?
— Wiesz dobrze że nie mogłem tego powiedzieć — W takim razie siedź cicho.
Znowu umilkli. Naokoło panowała zupełna cisza; żaden głos nie dobiegał ani z parku ani z pałacu.
Bennetot, który stanowczo nie mógł usiedzieć na miejscu, zbliżył się do noszy i pochylił się nad nimi.
— Nie rusza się — szepnął — prawie nie oddycha.
I podchodząc do kuzyna spytał bardzo cicho i niemal bojaźliwie:
— Czy ty naprawdę wierzysz w to wszystko?
— W co naprzykład?
— No w jej wiek choćby.... w te jasnowidzenie z przed laty.... w jej pochodzenie?
— Wszystko bzdury.
— Ale Beaumagnan w to wierzy.
— Którz odgadnie w co wierzy, lub myśli Beaumagnan.
— A jednak Godfrydzie, jest w tem wszystkiem coś tak niepojętego.... tak dziwnego.... że czasami jest się bliskim myśli, że ta kobieta musi być czarownicą.
Po chwili wahania baron odparł:
— Tak, jest w tem wszystkiem coś niemal przestraszającego. Gdy czytałem głośno te raporta, wierzyłem sam przez chwilę że wszystko w nich jest prawdą. Ale dajmy temu spokój. Starajmy się przynajmniej nie myśleć o tem co zmuszeni jesteśmy zrobić. Przysięgam ci na Boga — dodał głosem mimowoli podniesionym — że nie podjąłbym się nigdy tego gdybym mógł się wymówić.
Istotnie, Godefroy d‘Etigues wydawał się tak w strząśniętym, że nie chciał czy może nie był w stanie mówić dalej.
Ale Bonnetot mniej wrażliwy znów powrócił do porzuconego tematu.
— I jabym się też nie podjął, zapewniam cię. Powiem ci więcej jeszcze: oto poprostu w tej chwili mam chęć ścisnąć wszystko i uciec, bez względu na następstwa. Mówiłem ci już raz o tem. Beaumagnan posługuje się nami bo jesteśmy mu potrzebni, wie on o wiele więcej niż nam się zdaje, i pewnego pięknego dnia, gdy mu już nie będziemy potrzebni, zostawi nas na lodzie, a sam będzie korzystał z całej zdobyczy.
— Dajże spokój takim przypuszczeniom.
— No, już ty się przekonasz.
Zniecierpliwiony baron szarpnął go za rękę.
— Jak możesz mówić coś podobnego — syknął — przecież ona słucha.
— Cóż ci to szkodzi że słucha? przecież i tak....
Bennetot nie dokończył zdania. Umilkł. Przez długie, długie chwile żaden się nie odzywał. Obydwaj zamyślili się tak głęboko, że drgnęli z przestrachu, gdy dzwon kościelny począł wybijać godzinę. Liczyli po cichu uderzenia: było ich dziesięć.
Godefroy d‘Etigues podniósł się, gwałtownie odpychając krzesło.
— Do licha! — zaklął — więc to już.
— Już — jak echo powtórzył Bennetot — i mamy my iść tylko we dwóch?
— Tamci przyjdą. Ale odprowadzą nas tylko do podnóża skał, nie mogą iść dalej bo przecie wierzą w ten angielski statek.
— Ale jabym wolał abyśmy szli wszyscy.
— Cicho! Rozkaz ty czy się tylko nas. Im więcej osób, tem więcej gadania. Patrz już nadchodzą.
Jakoż trzej mężczyźni, którzy nie odjechali wieczornym pociągiem, d’Ormont, Roux d‘Estiers i Rollewille wchodzili do sali. Jeden z nich niósł latarnię, którą jednak baron kazał zgasić.
— Żadnego światła — komenderował — mógłby je kto dojrzeć na szczycie skały i dałoby to w razie czego powód do plotek i domysłów. Czy służba śpi?!
— Śpią wszyscy. Klaryssa nie wychodziła wcale ze swego pokoju.
— Wiem, wiem — rzekł baron — czuła się niedobrze. No, idziemy.
D’Ormont i Rolleville ujęli za nosze. Pochód ruszył powoli przez ogród ku bocznej furtce, a przez nią na polną ścieżkę biegnącą ku morzu. Noc była ciemna, na chmurnem niebie nie błyszczała ani jedna gwiazda, to też trudno było iść wśród drzew i krzewów starego parku. Niejeden się potknął i zaklął głośno, ale baron d‘Etigues wnet nakazał milczenie.
— Żadnych hałasów, tam do licha! mogą nas usłyszeć i poznać.
— Przecie nikogo nie ma. Służba wysłana spać a strażnicy celni piją w gospodzie.
— Temniemniej jednak możemy się natknąć na kogoś. Czyż można wszystko całkowicie przewidzieć? I w takich sprawach jak nasza nie jest się nigdy zbyt ostrożnym.
Doszli do skał nadmorskich, w których jakiś proboszcz z Benouville kazał wykuć kiedyś schody kamienne tak, aby wieśniacy mogli dostać się na wybrzeże i do przystani krótszą drogą. Schody te były strome i bardzo niewygodne, tak że zejście po nich przedstawiało trudności nawet we dnie a nie dopiero w ciemną noc i z takim ciężarem.
— Nie wiem czy sobie poradzicie — rzekł Rolleville — sądzę że lepiej było abyśmy wam pomogli i oświetlili drogę.
— Nie, nie — zaprotestował baron — im nas więcej będzie tem łatwiej możemy zwrócić uwagę. Rozstańmy się tutaj.
Wezwani zgodzili się z łatwością i nikogo nie nęciło zbytnio to zadanie. Baron d‘Etigues i Bennetot pozostali wkrótce sami i bez zwłoki puścili się w drogę.
Była ona długa i żmudna. Stopnie po których schodzili były wysokie a wąskie; kieszonkowa latarka rzucała blade, ledwie wystarczające światło; nosze ciężyły i zawadzały. Po półgodzinie takiego marszu Bennetot ’zaproponował aby je zrzucić w raz z ich ciężarem, że skutek będzie ten sam co i utopienie, a zaoszczędzi im trudu i zmęczenia, ale baron oparł się temu.
Nareszcie zziajani, zmęczeni wydostali się na wybrzeże, skąd już mogli dostrzec, kołyszące się w oddali na wodzie dwie łódki. Bennetot pokazał kuzynowi otwór, który zrobił w mniejszej z nich, a który na razie zatkany był czopkiem. Nosze z nieruchomą, niedającą znaku życia hrabiną Cagliostro złożyli na dnie tej łódki.
Bennetot zauważył nagle:
— Fala może wyrzucić nosze, i jeżeli dojdzie do śledztwa będą one dowodem przeciwko nam.
— Popłyniemy zbyt daleko aby fala mogła je wyrzucić; przytem nosze pójdą na dno bo do nich przywiążemy kamień. A gdyby nawet znalazły się na brzegu to są to stare, nieużywane nigdy nosze, których nikt w zamku nie rozpozna. Niema obawy.
Głos barona był tak niepewny, tak zmieniony że Bennetot nie mógł go rozpoznać.
— Co tobie Gotfrydzie? — spytał.
— Nic. Daj mi spokój z pytaniami.
— No to mów co robić.
— Teraz przywiąż ten kamień. Tak. No a teraz musimy „jej“ odkneblować usta i spytać ją jakiem jest jej ostatnie życzenie. Beaumagnan mi to polecił. No, zbliż się do niej.
— Ja? — zawoła Bennetot w panicznym przestrachu — miałbym jej odsłonić twarz, przemówić do niej!? Nie zrobię tego za nic.
— Ani ja. Nie mogę zdobyć się na to.
— Co prawda jest winną przecie.... zabiła tamtych dwóch...
— Zabiła... prawdopodobnie że zabiła... to straszna kobieta, która tylko wygląda tak niewinnie napozór...
— Ale jest tak piękna — westchnął Bennetot — tak piękna jak święta...
I nagle, uklęknąwszy na brzegu począł modlić się za tą, którą za parę chwil miał wydać na niechybną śmierć.
Baron d‘Etigues wtórował cicho jego modlitwie a gdy wyrzekł wreszcie głośniej „amen“ jakby nowe siły wstąpiły w niego. Pociągnąwszy za sobą towarzysza umocował łódź w której leżała ofiara do drugiej łodzi a potem zepchnął obie na wodę. Obaj wskoczyli do pustej łodzi i poczęli usilnie wiosłować.
Posuwali się szybko naprzód a dzięki zmrokowi który zdawał się gęstnieć coraz bardziej, przesunęli się jak czarne cienie między skałami i poczęli się wydobywać na pełniejsze morze. Po dwudziestu minutach baron rzucił wiosła.
— Doprawdy już nie mogę — szepnął — ręce odmawiają mi posłuszeństwa.
— I ja jakoś dziwnie się zmęczyłem — przyznał Bennetot.
Godefrey d‘Etigues znów ujął za wiosła ale po chwili rzucił je i rzekł:
— Na co płynąć dalej? Zróbmy „to“ tutaj. Fale są tak duże że uniosą łódź.
Bennetot był tego samego zdania.
— W takim razie — komenderował baron — przyciągnij liną łódź do siebie i wyjmij czop.
— To nie moja rzecz — zaprotestował Bennetot — to było tobie polecone.
— Wszystko jedno komu byle było zrobione. Ciągnij.
Bennetot pociągnął; kołysząc się na falach łódka zbliżyła się i trąciła dziobem w bok tej łodzi w której siedzieli dwaj kuzyni. Teraz należało jedynie wyjąć czopek. Zadanie łatwe, a jednak Bennetot zabrakło doń sił.
— Nie mogę — jęknął opuszczając ręce — wierzaj mi, Gotfrydzie, że nie mogę. Baron d’Etigues poskoczył ku niemu o usuwając go na bok, prędkim ruchem wyciągnął czop. Z cichym pluskiem woda zaczęła wlewać się do wnętrza łodzi. Było coś tak groźnego w tym jej plusku że d‘Etigues, nie zdając sobie sprawy z tego co robi, chciał znowu zatkać otwór, ale było już zapóźno. Chwyciwszy za wiosła, Bennetot, nieprzytomny ze zdenerwowania, kilkoma potężnymi uderzeniami odepchnął o parę metrów dalej łódź w której się znajdowali.
— Warjacie, co robisz! — krzyknął baron — stójże, wróć u licha. Jeszcze można ją uratować! Ja ją chcę ocalić, wróć!....
Ale Bennetot nie słyszał i nie słuchał. Pochylony nad wiosłami pracował tak, że aż trzeszczały rzemienie.
Teraz nie było ratunku; stało się to, co się stać miało. Woda za chwilę zaleje łódź i nosze, obciążone kamieniem pójdą na dno, Kobieta, która na nich leżała, była już niemal trupem.
Godefrey d‘Etigues zrozumiał to. Nie mówiąc już nic ujął za drugą parę wioseł i począł pomagać towarzyszowi. Obydwaj chcieli jaknajprędzej oddalić się od miejsca swojej zbrodni, uciec zanim woda zamknie się nad ofiarą. Wiosłowali, nie zachowując już żadnych środków ostrożności, nie myśląc czy kto ich dojrzy z brzegu, czy usłyszy.
Hrabina Cagliostro była przytomną; czuła jak ją układano w łodzi, czuła jak odpływano na morze, i słyszała plusk wlewającej się wody. Wiedziała że lada chwila zimne fale obejmą jej ciało, przenikną przez jej suknie, i że, nie zdoławszy wydać krzyku zacznie opuszczać się na dno.
Ale łódź nie zanurzała się; zdawało się hrabinie że zaczyna odzyskiwać równowagę. Czy było to złudzeniem osoby stojącej już na progu śmierci? Nie, ktoś nachylał się nad nią i jakiś głos przemówił do niej.
Nie był to głos barona ani Bennetot. Był to głos zupełnie jej nieznany, bardzo dźwięczny i młody.
— Niech pani będzie spokojną. Jestem aby panią wyratować.
Nie wiedząc czy słyszy i czy rozumie, mówiący ciągnął dalej:
— Pani mnie nie zna, nigdy mnie pani nie widziała, ale jestem jej przyjacielem. Nazywam się Raul,.... Raul d‘Andrassy. Zatkałem otwór drzewem i kawałkiem materji i sądzę że uda nam się dopłynąć do brzegu. Wprzód jednak wyrzucimy ten zupełnie niepotrzebny balast.
Z tymi słowy rozciął więzy młodej kobiety, i uwiązany przy noszach kamień wrzucił do wody. Potem oswobodziwszy ją z chustek któremi zakneblowano jej usta skłonił się i rzekł:
— Teraz jestem zupełnie zadowolony. Wszystko udało się nadspodziewanie i śmiem powiedzieć że pani jest uratowaną. Czy tylko nie przemokła pani? Jak się pani czuje?
Odparła niemal nieprzytomnie:
— Dobrze, zupełnie dobrze... tylko noga... sznury zraniły mnie...
— To bagatela. Niech pani nie myśli o tem. Grunt że za chwilę będziemy na brzegu. Obydwaj prześladowcy pani napewno już wylądowali i wspinają się teraz po schodach. Nie potrzebujemy więc ich się lękać.
Wyciągnąwszy z pod ławki wiosło, które tam poprzednio ukrył zabrał się do wiosłowania, rozmawiając przytem wesoło tak, jakgdyby nie zaszło nic nadzwyczajnego.
— Przedewszystkiem muszę się dokładniej przedstawić aczkolwiek nie jestem odpowiednio po temu ubrany. Właściwie należałoby powiedzieć iż jestem rozebrany, gdyż musiałem sobie na poczekaniu sfabrykować coś w rodzaju kąpielowego kostjumu. Trudno, skoro się wie, że się będzie musiało pływać, trzeba się zdecydować na zrzucenie garderoby. Zatem pani wybaczy a zarazem pozwoli — jestem Raul d‘Andrassy. Mówię to na wypadek gdybyśmy się kiedy znów spotkali. Dowiedziałem się o spisku przeciw pani i postanowiłem przyjść jej z pomocą. Pobiegłem do przystani i uczepiłem się pod łodzią, w której panią tak uprzejmie ulokowano. Jak tylko tamci dwaj panowie się oddalili, co trzeba im przyznać uczynili nader prędko, zatkałem łódź przygotowanym zawczasu czopkiem i oto płyniemy wybornie. Później opowiem pani to wszystko szczegółowo, teraz bowiem jak mi się zdaje, nie jest pani w stanie słuchać.
— Jestem tak wyczerpaną — szepnęła — nie wiem co się ze mną dzieje...
— Dam pani radę — rzekł — niech pani zemdleje. Nic tak nie uspokaja nerwów jak porządne omdlenie.
Usłuchała go bez słowa. Leżała cicho nieruchoma, a równy jej oddech dowodził że usnęła. Raul przykrył jej twarz.
— Temlepiej że śpi. Mogę w zupełności oddać się swoim myślom.
Wiosłował więc, rozważając wszystko to co zaszło i co należało jeszcze uczynić. Łódź tym czasem mknęła po wodzie zbliżając się do skał. Gdy dziób jej uderzył o kamienie Raul wyskoczył na brzeg, wyciągnął łódkę i wyniósłszy z niej hrabinę Cagliostro złożył ją na skale.
— Jak pani widzi — rzekł śmiejąc się — na sile mi nie zbywa. Jestem championem boksu. Odziedziczyłem to po moim ojcu. Ale dość gadania. Teraz do roboty. Ponieważ sądzę że będzie pani chciała zemścić się na swoich prześladowcach, przeto lepiej aby do czasu nie domyślali się iż pani żyje. W ten sposób łatwiej dadzą się podejść. Ale na to trzeba, aby nie odnaleźli tu tej łódki. Przeto proszę o chwilę cierpliwości.
Wskoczywszy z powrotem do łodzi Raul począł wiosłować. Gdy oddalił się nieco od brzegu, wyciągnął czopek a sam wpław powrócił do skał. Był przekonany że łódka zalana wodą pójdzie na dno. Na brzegu odszukał ukryte pod kamieniami swoje ubranie i, ubrawszy się, powrócił ku hrabinie która leżała bez ruchu tam gdzie ją pozostawił.
— Wszystko już załatwione — rzekł — teraz musimy wydostać się po za te skały, co także nie jest łatwe.
Józefina Balsamo otwarła oczy i zupełnie przytomnie spojrzała na niego; pomógł jej się podnieść, ale zaledwie stąpiła parę kroków dotkliwy ból w nodze zmusił ją do zatrzymania się. Z głośnym jękiem oparła się o skałę. Raul ściągnął jej buciki i pończochy i wówczas ujrzał że noga jej była skrwawiona. Sznury przecięły skórę, niezbyt głęboko coprawda, ale bardzo boleśnie. Młody człowiek zrobił jej prowizoryczny opatrunek, posługując się chustką jako bandażem; potem wziąwszy ją na ręce począł wstępować na schody.
Hrabina była lekką ale 350 stromych schodów do przebycia z takim ciężarem nie były bagatelą. Czterokrotnie Raul zatrzymywał się po drodze i, ścierając pot z czoła, zdobywał się na nadludzki wysiłek kontynuowania swej drogi.
Mimo to humor nie opuszczał go. Przy trzecim odpoczynku złożył jej głowę na swoich kolanach, a gdy żartował zdawało mu się, że jej oczy uśmiechały się w odpowiedzi na jego żarty. Wreszcie przyciskając mocno do piersi te czarujące, młode ciało, przebył ostatni kawałek drogi.
Teraz szedł polem w stronę dużej stodoły, którą sobie zawczasu upatrzył; ukrył w niej dwie flaszki ze świeżą wodą, butelkę koniaku i nieco żywności. Po drabinie, przystawionej do szczytu stodoły dźwigając ciągle swój ciężar dostał się do lukarny służącej za okno, i przez jej otwór wszedł do środka budynku, Potem odtrącił drabinę która cicho opadła na trawę.
— A teraz — szepnął — dwanaście godzin spokojnego snu. Dwanaście godzin wypoczynku, po którym odwiozę panią tam gdzie mi rozkażesz.
Tylko co minione niebezpieczeństwo zdawało się już tak daleko! Teraz byli oboje, sam na sam, zamknięci w tej pustej, tak przemiłe bezpiecznej stodole.
U pułapu wisiała latarnia; przy jej świetle Raul położył hrabinę na miękkiem posłaniu z siana, napoił ją i nakarmił. Czując że pod jego opieką nic jej nie grozi, Józefina Balsamo znów zamknęła oczy i po chwili zasnęła twardo.
Światło latarni padało na jej twarz, tak piękną i znów spokojną, pomimo tylu strasznych przeżyć. Klęcząc obok niej Raul przyglądał jej się długo; poszarpane, zmięte suknie zsunęły się nieco z jej ramion odsłaniając doskonałe linje ciała, klasyczny zarys szyji.
Młody człowiek przypomniał sobie słowa Beaumagnan‘a; nie mógł się oprzeć chęci zobaczenia czy istotnie miała na ramieniu owo czarne znamię, widoczne na minjaturze malowanej w Moskwie. Ostrożnie, by nie zbudzić śpiącej, zsunął jej z ramion strzępy sukni; na białym, gładziutkim atłasie skóry, lśniła czarna plamka, unosząc się i opadając lekko w miarę oddechu śpiącej.
— Kimże ty jesteś? — szepnął ze zdumieniem młody człowiek — z jakiej epoki, z jakiego świata przychodzisz do mnie?
I on z kolei tak jak wielu innych stanął przed zagadką pochodzenia tej kobiety? Tak jak inni zapytywał, czy była tą samą, którą odtworzono na minjaturze z przed osiemdziesięciu laty, tą samą czyje przygody i czyny datowały z tylu epok i wpływały na tyle dziejowych wypadków?
Przez sen wymówiła kilka słów, których znaczenia nie zrozumiał.
Nachylony blisko nad nią wsłuchiwał się w jej oddech, patrzył jak poruszały się usta i wreszcie sam nie wiedząc jak i kiedy, pocałował leciutko jej wargi.
Westchnęła; otwarła na pół oczy i ujrzawszy go nachylonego nad sobą, uśmiechnęła się uśmiechem, który nie zszedł z jej twarzy nawet wówczas, gdy rzęsy jej znów opadły na oczy, dając znak że znów zasnęła.
Raul natomiast nie spał; długo składał ręce jak przed świętością i choć go słyszeć nie mogła szeptał słowa szalonych wyznań:
— Boże mój, jakże jesteś piękną! — mówił — nigdy, nigdy nie sądziłem aby można było być tak piękną! Uśmiech twój czaruje, porywa. Chciałoby się go zgasić, zasłonić tak aby go nikt, nikt już więcej nie widział!..
— Józefina Balsamo, Józefina Balsamo — powtarzał jak we śnie jej imię — jak to brzmi cudownie! Czarownicą nazwał ciebie Beaumagnan, ale ty jesteś wróżką i przychodzisz z krainy bajki. Józefina Balsamo.... to imię stworzone jest do szczęścia i miłości. Życie moje zaczęło się od chwili gdym cię ujrzał; poznałem jego wartość po raz pierwszy dopiero dziś, gdym cię wziął w ramiona! Myślę tylko o tobie, chcę żyć dla ciebie. Chciałbym płakać ze szczęścia że jestem przy tobie.
Mówił to wszystko cichym i namiętnym szeptem nachylony tuż, tuż nad nią; ale pocałunek był jedyną pieszczotą na jaką sobie pozwolił. Było bowiem coś onieśmielającego w cudnym uśmiechu Józefiny Balsamo, coś co powstrzymywało, nakazując powagę i szacunek.
— Cudna ty moja — rzekł wreszcie — ja ci dopomogę w osiągnięciu twego celu. Wrogowie twoi nic ci nie uczynią, ja cię obronię. Zbliska czy zdaleka będę twoim opiekunem i rycerzem. Będziesz mogła zaufać mojemu oddaniu.
Tyle wzruszeń zmęczyło go. Nie wiedząc kiedy i jak, w śród najgorętszych przysiąg usnął twardym, głębokim snem, któren zmógł wreszcie jego podniecenie.
Zbudził się dopiero gdy zegar kościelny wydzwonił jedenastą. Ze zdumieniem liczył uderzenia.
— Południe? — zapytał sam siebie — czyż to możliwe?
Przez szpary w suficie, przez zasłoniętą deską lukarnę wdzierało się nieco słońca, mimo to zmrok był tak głęboki że Raul nic nie mógł odróżnić wokoło siebie. Zawołał po imieniu swą towarzyszkę; nikt mu nie odpowiedział, wyciągnął rękę: miejsce obok niego było puste.
Latarnia już zgasła. Po omacku doszedł do lukarny i odsłonił ją. Promienie słońca wdarły się do stodoły i zalały ją wesołem światłem. Józefina Balsamo gdzieś znikła.
Obszedł całą stodołę; nie znalazł zbiega. Wyszedł więc na łąkę i wołał i szukał wokoło, ale bez rezultatu. Mimo zranionej nogi, którą wczoraj nie mogła nawet stąpnąć — dziś — zeskoczyła z wysokiego okna, przeszła ogród i łąkę...
Raul wrócił do stodoły aby ją jeszcze raz przeszukać. Może odchodząc hrabina Cagliostro zostawiła jakiś znak, jakiś list. Jakoż nie szukał długo: na ziemi, wśród siana spostrzegł prostokątny kawałek tektury.
Była to jej fotograf ja. Na odwrotnej stronie znalazł następujący napis:
— „Mojemu wybawcy na znak wdzięczności — wraz z prośbą aby nigdy nie starał się mnie odnaleść“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.