Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro (1926)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons: Tom I, Tom II
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



M. LEBLANC

CÓRKA JÓZEFA BALSAMO
HRABINA CAGLIOSTRO
TOM I.

Skład główny w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich
Spółka z ogr. odp. w Warszawie.



Druk Zakł. Druk. W . Piekarniaka, Ordynacka 3, tel. 44-59.




ARSENE LUPIN
W DWUDZIESTYM ROKU ŻYCIA.

Raul d’Andrassy zeskoczył ze swego roweru i zagasił latarnię, płonącą u kierownika białem ostrem światłem. Rozejrzał się wokoło i, wyszukawszy rozłożysty krzak, starannie ukrył pod nim rower. W tej samej chwili zegar na wieży kościelnej w Benouville wybił godzinę trzecią.
Okryty głębokim mrokiem nocy, młody człowiek szedł polną ścieżką, prowadzącą do majątku Haie d‘Etigues; po krótkim marszu zbliżył się do muru okalającego pałac, — starą, wspaniałą rezydencję magnacką. Zatrzymał się przez chwilę, nadsłuchując z natężeniem: dobiegł go odgłos kopyt końskich uderzających o bruk podwórza, głuchy turkot toczącego się przez nie powozu, echo głośnej detonacji i wreszcie przeraźliwy zgrzyt szeroko na swych zawiasach roztwieranej bramy. Jakiś brek go minął i zanim Raul zdołał cośkolwiek rozróżnić w bezładnym gwarze dobiegających zeń głosów — już woźnica skręcił na szosę prowadzącą ku Etrétat.
„Polowanie — pomyślał młodzieniec — bezwątpienia jadą aż na Skały, a że jest to porządnie daleko, będę więc miał dość czasu aby wykryć, zanim wrócą, co oznacza to zaimprowizowane tak znagła, zebranie łowieckie, te bezustanne przyjazdy, wyjazdy i narady“.
Skręciwszy na lewo szedł wzdłuż muru; uszedłszy czterdzieści kroków zatrzymał się, i wyciągnąwszy z kieszeni dwa klucze, jednym z nich otworzył wąskie, niskie drzwi w murze. Po starych, napół walących się schodach Raul wspiął się na pierwsze piętro jednej z pałacowych oficyn; drugim kluczem otworzył tajne drzwiczki i znalazł się w długim, ciemnym korytarzu. Służba pałacowa mieściła się po przeciwnej stronie, a drugie piętro oficyn zamieszkiwała Klaryssa d‘Etigues, jedyna córka starego barona. Raul wiedział o tem, to też bez najmniejszej obawy i nie zachowując żadnych środków ostrożności, skierował się w stronę gabinetu barona; w tym to wielkim, poważnie umeblowanym pokoju, przed paroma zaledwie tygodniami, prosił barona o rękę jego córki. Tutaj spotkała go gwałtowna, obelżywa odmowa, której wspomnienie dziś jeszcze budziło w nim uczucie niepohamowanego gniewu.
Duże lustro ścienne przesłało mu odbicie jego bladej, ściągłej twarzy; Raul d‘Andrassy zatrzymał się chwilę aby przy świetle swej kieszonkowej latarki przyjrzeć się sobie. Ale że nie zwykł był tracić czasu i że w każdej sytuacji pamiętał o raz nakreślonym celu, więc po paru chwilach z zupełnym spokojem i zimną krwią zabrał się do roboty.
Nie była ona ani długą ani zbyt skomplikowaną; podczas owej burzliwej rozmowy z ojcem Klaryssy, młody człowiek zauważył iż spojrzenie starego barona, biegło, ze źle ukrywanym niepokojem, ku wielkiej mahoniowej sekretarce, której ruchome wieko, nie było podniesione. Raul znał budowę najbardziej skomplikowanych mechanizmów i umiał otworzyć najoporniejszy zamek; to też po krótkim wysiłku opuścił wieko staroświeckiego biurka i mógł zabrać się do przetrząsania wszystkich jego skrytek. W jednej z nich znalazł list, pisany na bardzo cienkiej bibułce i nie zawierający ani podpisu ani adresu.
Treść jego w pierwszej chwili wydała mu się bez znaczenia, z niektórych zdań jednak umyślnie urywanych, ze słów, których podwójnego znaczenia się domyślał, zdołał po pewnym czasie odbudować tekst następujący:
„Udało mi się w Rouen natrafić na ślady nędznicy. Pomieściłem więc w tamtejszych gazetach notatkę iż pewien włościanin z okolic Etrétat, kopiąc swe pole, natrafił na świecznik siedmioramienny. Dowiedziałem się iż wkrótce potem wysłała depeszę do naczelnika stacji w Fécamp z prośbą o zamówienie jej koni na dworzec, na godzinę 3-cią popoł. w dniu 12 b. m. Tegoż dnia rano depesza ta zostanie odwołaną; w ten sposób koniee, które zastanie na stacji, będą Twoimi końmi i zawiozą ją do nas, na nasze zebranie. Będziemy więc mogli ją osądzić i wyrok nasz z całą surowością wykonać. Nie przesądzając o wyniku, radziłbym jednak pamiętać o naszej ostatniej rozmowie, a przedewszystkiem o tem iż całe powodzenie naszego zamysłu, ba, poprostu bezpieczeństwo naszego życia, zależy od tej piekielnicy. Zaklinam Cię abyś był rozsądnym. Pod pozorem polowania zwołaj naszych przyjaciół. My trzej przybędziemy przez Hawr i staniemy na miejscu punkt o czwartej. List ten zwrócisz mi przy spotkaniu“.
— Zbytek ostrożności jest także błędem — pomyślał Raul — gdyby zamiast chować ten list do zwrotu nieufnemu autorowi, baron był go spalił, nie dowiedziałbym się nigdy iż projektuje tu się porwanie, a może nawet morderstwo. Mimo całej swej pozornej pobożności przyszły mój teść wplątał się w bardzo brzydką sprawę. Ale im gorzej dla niego tem lepiej dla mnie.
Raul zatarł ręce; niezwykła ta sprawa pociągała go. Nie była dlań zresztą zupełnie nieoczekiwaną. Niektóre bowiem, na pozór drobne fakty, oddawna już obudziły jego czujność. Przyprowadziwszy biurko do porządku postanowił wrócić do zajazdu, przespać się, a nazajutrz zawczasu objąć czaty aby być świadkiem tego co przedsięweźmie baron i jego przyjaciele przeciwko tej „piekielnicy“ której zguby tak zdawali się pragnąć.
Raul jednak nie odszedł; jakby mimowoli zatrzymał się przed małym stolikiem na którym stała fotografja Klaryssy d’Etigues. Z niewypowiedzianą tkliwością w patrzył się w delikatne, śliczne rysy dziewczęcia. Klaryssa była niewiele młodszą od niego, miała lat osiemnaście; wielkie, marzące oczy koloru najczystszego błękitu, spoglądały z pod bujnej czupryny i blaskach roztopionego złota, świeże ponsowe usta uśmiechały się niewinnie a kusząco w delikatnej, dziecinnie różowej twarzyczce.
Jakaś chmura przysłoniła twarz młodzieńca: Klaryssa była opodal i była sama. Dzięki tajemniczemu przejściu, które mu pokazała i kluczom w jakie go zaopatrzyła, zdołał już dwukrotnie, niepostrzeżony przez nikogo, widzieć się z nią w godzinach popołudniowych. Czemuż nie miałby pójść do niej teraz? Służba nocowała zbyt daleko aby usłyszeć jakikolwiek szmer, a baron mógł wrócić dopiero przed wieczorem.
Raul nie mógł oprzeć się pokusie, wiedziony dumą, miłością, pożądaniem, biegł szybko na schody, wiodące ku pokojom jego ukochanej. Ale drzwi tych pokoi były zamknięte i młody człowiek, sam nie zdając sobie sprawy czemu, zatrzymał się na ich progu. Z taką łatwością, z takim pośpiechem wchodził tu już dwukrotnie, ale było to we dnie. Jakież inne znaczenie miał ten sam krok w nocy!
Wahanie jednak nie trwało długo. Raul zapukał i zawołał z cicha:
„Klarysso... Klaro... to ja “.
Głucha cisza była całą odpowiedzią; młody człowiek zapukał natarczywiej, jeszcze i jeszcze raz. Wówczas drzwi uchyliły się nieco i młoda dziewczyna stanęła na progu. W łagodnem świetle nocnej lampy Raul dostrzegł drżenie jej rąk, jej bladość, przestrach jaki malował się w jej spojrzeniu — i wzruszył się.
— Najdroższa moja — szepnął — wybacz mi... Nie uczynię ci nic złego. Chciałem Cię tylko zobaczyć i oddalę się na pierwsze twoje żądanie.
Gdyby Klaryssa mogła była usłyszeć te słowa i zdać sobie z nich sprawę, byłaby uratowaną; niestety, przestrach i wzruszenie odebrały jej przytomność i siły. Chciała się gniewać, chciała się bronić. Ale ani jedno słowo nie wyszło z jej ust, a ramię jej nie mogło wykonać ani jednego ruchu. Pobladła bardziej jeszcze, zachwiała się i zemdlona upadla na ziemię. Raul był już przy niej, uniósł ją w ramionach i tuląc do piersi, pocałunkami starał się przywołać ją do przytomności.
Spotkali się trzy miesiące temu, na południu Francji, gdzie Klaryssa bawiła u szkolnej przyjaciółki, i pokochali się od pierwszego wejrzenia. Dla niego miłość ta była czemś nieskończenie drogiem, czemś świętem co podtrzymywało go i przyświecało mu w najśmielszych jego zamiarach; dla niej były to więzy ciężkie, ale z każdym dniem droższe. Kochała Raula nie mogąc zrozumieć jego natury bogatej, ale tak nieuchwytnej, tak zmiennej. Jego lekkomyślność, ironia, jego duma — przestraszały ją, ale nie mogła oprzeć się temu czarowi, jaki wokół siebie roztaczał. Nawet jego wady wydawały się jej zaletami; kochała w nim nawet to, a może przedewszystkiem to czego zrozumieć nie mogła.
Po powrocie do Normandji, zauważyła któregoś ranka jego zgrabną postać na murze, naprzeciw swych okien. Zamieszkał w pobliskim zajeździe i codzień widywał się z nią potajemnie.
Klaryssa nie miała matki; mieszkała stale przy swym ojcu, który mało się nią zajmował. Był to zresztą, przy całej swej przesadnej pobożności, człowiek twardy, gwałtowny i próżny. Dzierżawcy i włościanie nienawidzili go, a gdy Raul, nie będąc mu nawet formalnie przedstawionym, zdobył się na czelność proszenia go o rękę jego jedynej córki, stary baron wpadł we wściekłość i byłby obił pejczą niefortunnego konkurenta, gdyby Raul nie był go pohamował jednym z tych spojrzeń, jakimi się poskramia dzikie zwierzęta. Pan d‘Andrassy, nie był zresztą istotnie odpowiednią part ją dla panny d‘Etigues; nikt nie znał jego rodziny, a on sam był młodzikiem, bez fortuny i bez stanowiska.
Klaryssa jednak spoglądała nań innymi oczyma; dla niej był on całym światem; z zaufaniem młodego, niewinnego dziewczęcia powierzyła mu klucze swego buduaru, a on dziś wyzyskał to zaufanie z całą bezwzględnością zakochanego....
Następnego ranka panna d‘Etigues nie zeszła na śniadanie, lecz kazała je sobie przynieść do sypialni; Raul ukrył się w przyległym pokoju. Po śniadaniu usiedli pod oknem i długo wpatrywali się w morze, objęci tkliwym uściskiem, myśląc o minionej nocy, która złączyła ich silniej niż wszystko co sobie dotychczas byli powiedzieli.
K laryssa płakała.....
Raul ujął jej dłonie i szepnął łagodnie.
— Nie smuć się, kochanie. W naszym wieku życie jest tak pięknem! Wierzaj mi, że pokonamy wszystkie przeszkody i zdobędziemy szczęście.
Klaryssa obtarła oczy i usiłowała się uśmiechnąć; spojrzenie jej z niewypowiedzianą tkliwością spoczęło na ukochanym: był on smukły ale silnie zbudowany, śmiałe lecz zarazem wesołe spojrzenie jego oczu przeczyło ironicznemu wyrazowi jego ust. Ubrany w krótkie spodnie sportowe i doskonale skrojoną marynarkę wyglądał zgrabnie i elegancko.
— Raulu — szepnęła z wyrzutem — spoglądasz na mnie a jednak czuję że myślą jesteś gdzieś daleko. Czyż po tem wszystkiem, co między nami zaszło, nie umiesz mi poświęcić niepodzielnie tych kilku godzin naszego sam na sam? O czem myślisz Raulu?
Młody człowiek roześmiał się.
— O twoim ojcu — odparł.
— O moim ojcu?
— O nim i o jego gościach. Powiedz mi jak mogą ludzie w ich wieku spędzać całą noc i prawie cały dzień na strzelaniu Bogu ducha winnych ptaków?
— To ich bawi.
— Tak myślisz Klaro? A ja ci powiem otwarcie, że gdybyśmy nie byli w roku 1894 posądziłbym twego ojca... wiesz o co? O spisek. Markiz de Rolleville, p. de la Beaupaliere, hr. Oskar de Bennetot, p. Roux d‘Estieres — wszyscy ci zacni panowie z prowincji Caux zebrali się tu dla spisku.
Klaryssa uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
— Żartujesz mój drogi.
— A jednak tak chętnie mi się przysłuchujesz, dziecino, — odparł Raul, przekonany że dziewczę nie zrozumiało nic z tego co mówił — i widzę po twych oczach że czekasz kiedy przejdę do poważniejszych tematów.
— Na temat miłości — odparła Klaryssa, obejmując szyję kochanka.
— Całe moje życie jest i będzie tylko miłością dla ciebie, Klaro. Wszystkie moje kłopoty, wszystkie zmartwienia związane są z niemożnością zdobycia ciebie, wszystkie poczynania dążą tylko do tego celu. Wyobraź sobie taką sytuację, maleńka: twój ojciec, jako spiskowiec zostanie aresztowany i skazany na śmierć — a ja go wyratuję. Czyżby mógł mi wówczas odmówić ręki swej córki?
— Tak czy inaczej, wcześniej czy później, ojciec ustąpi naszym prośbom.
— Nigdy... nie posiadam majątku... żadnego poparcia...
— Masz twoje imię.... Raul d‘Andrassy...
— Nie mam nawet tego. D‘Andrassy jest panieńskiem nazwiskiem mojej matki; owdowiawszy wróciła doń za namową swej rodziny, która była zawsze przeciwną jej małżeństwu.
— Czemu? spytała Klaryssa, zdziwiona tym i nieoczekiwanymi wiadomościami.
— Czemu? Bo mój ojciec był sobie zwykłym śmiertelnikiem, bez tytułu bez majątku... ba, biedny jak Hiob. Zwykły, skromny nauczyciel. I to jeszcze jaki? Nauczyciel gimnastyki, fechtunku i boksu!
— Więc jakie jest twoje prawdziwe nazwisko?
— Bardzo, bardzo pospolite, moja biedna Klarysso.
— Ale powiedz mi wreszcie jak się nazywasz.
— Arsene Lupin..
Klaryssa siedziała bez ruchu. Dla niej osobiście nazwisko jego było rzeczą obojętną, ale myślała o ojcu, dla którego szlachectwo było kwestją pierwszej wagi, warunkiem, od którego nie byłby za nic odstąpił przy wyborze zięcia.
— Nie powinieneś był się wypierać twego ojca — szepnęła wreszcie — być nauczycielem nie jest żadną hańbą.
Raul roześmiał się śmiechem, którego dźwięk dziwną przykrość sprawił Klaryssie.
— Żadna hańba — powtórzył — i mogę cię zapewnić że lekcje boksu i gimnastyki, jakich mi mój ojciec nie szczędził, nieraz mi się już dobrze przydały. Tembardziej matka moja miała inne jeszcze przyczyny dla których „wyparła“ się ojca, przyczyny o których nie wspominam, gdyż nikogo nic nie obchodzą.
Z nagłą, nieoczekiwaną tkliwością objął ją i zaczął tańczyć i skakać po pokoju.
— Uśmiechnijże się, malutka — zawołał, — wszystko to jest niesłychanie komiczne. Arsene Lupin — Raul d‘Andrassy — czyż to nie wszystko jedno! Najważniejszą rzeczą w życiu jest odrobina szczęścia a ja je posiadam. Nie spotkałem wróżki czy cyganki, któraby mi nie przepowiedziała sławy i majątku. Raul d‘Andrassy lub kto chce, Arsene Lupin, będzie ministrem, generałem, wynalazcą może. To moje powołanie, to mój los. Do tego się przygotowałem i na to czekam. Muskuły mam ze stali i głowę nie do pozłoty. Czy chcesz abym stanął na rękach, żebym cię uniósł do góry jak piórko, czy może wolisz abym ci recytował Homera po grecku i Miltona po angielsku? Boże, jakież to życie piękne! Raul d‘Andrassy... Arsene Lupin... dwa oblicza bożka Janusa. Na jedno z nich padnie promień sławy.
Umilkł nagle. Jego wesołość prysła bez śladu; uważnie obejrzał się po cichym, wytwornym buduarku, którego ciszę zamącił tak, jak zamącił spokój duszy młodego dziewczęcia, i w jednym z tych porywów, które przychodziły zupełnie nieoczekiwanie i stanowiły nieodparty jego urok — ukląkł przed Klaryssą.
— Wybacz mi, jedyna — szepnął — nie powinienem był przyjść tu i nadużyć twego zaufania. Postąpiłem źle, bardzo źle, ale nie mogłem się oprzeć.... zło i dobro pociąga mnie jednakowo. Wiem jednak że ty Klarysso wskażesz mi zawsze dobrą drogę i wybaczysz moje błędy.
Klaryssa ujęła jego głowę w obie dłonie i odparła:
— Nie mam ci nic do wybaczenia, jedyny. Uczyniłeś mię szczęśliwą, ale gdybyś mi zadał cierpienie, zniosę je z radością. Masz, daruję ci moją fotografję; noś ją przy sobie i pamiętaj tak postępować, abyś nie potrzebował nigdy czerwienić się patrząc na nią. Pamiętaj też że pozostanę dla Ciebie nazawsze tem czem jestem dzisiaj: twoją ukochaną i twoją żoną. Pamiętaj że kocham Cię, Raulu!
Pocałowała go w czoło, a on śmiejąc się znowu powstał z kolan.
— Tym pocałunkiem pasowałaś mię na rycerza, — rzekł, — wierzaj mi iż czuję się niezwyciężonym i że potrafię zgnieść każdego przeciwnika. Czas turnieju zresztą już nadszedł.
Plan Raula, — bo tak w dalszym ciągu nazywać będziemy naszego bohatera — plan Raula był niezmiernie prosty: pośród gęstwiny drzew przywierających do okalającego zamek muru, stała niska wieżyczka. Tutaj baron załatwiał swych dzierżawców, i tu jak domyślał się Raul, — miało się odbyć zebranie spiskowców. W jednej ze ścian wieży przebite zostało niegdyś przejście; dziś napół zasypane gruzem i porośnięte bluszczem, było ono dostatecznie długie i wysokie aby pomieścić dorosłego mężczyznę. Stąd też postanowił Raul być świadkiem zebrania; kryjówka jaką wybrał była doskonałą; usunąwszy nieco gruz, zasłaniający przejście, Raul doskonale widział całą salę a żadne słowo nie mogło ujść jego uszu.
Sala jaką miał przed sobą była dość obszerną; prócz wielkiego stołu, ławki kościelnej i dwudziestu krzeseł — nie znajdowało się w niej nic.
Godzina upłynęła blisko jak Raul czekał w swej kryjówce i czas zaczął mu się już dłużyć, gdy drzwi prowadzące do sali otwarły się i wszedł stary baron w towarzystwie jednego ze swych przyjaciół.
Baron Godefrey d‘Etigues był tęgim, muskularnym mężczyzną, o ceglasto czerwonej twarzy, okolonej gęstą brodą, o spojrzeniu twardem i przenikliwemu Towarzysz jego — znany Raulowi z widzenia — był to jego kuzyn, Oskar de Bennetot, sprawiający wrażenie ociężałego, gburowatego normandzkiego junkra. Obydwaj mężczyźni wydawali się bardzo podnieceni.
— Prędzej — dyrygował baron — La Beaupalien, Roleville i d‘Auppagard zaraz nadejdą. O czwartej przybędzie Beaumagnan z księciem d‘Arcole, a de Brie dostanie się tutaj przez ogród warzywny, którego bramę umyślnie pozostawiłem otwartą. Później.... później, gdy w szyscy się zbiorą przybędzie i ona“.
— O ile wogóle wpadnie nam w ręce — mruknął Bennetot.
— Czemu by wpaść nie miała? Wszystko obmyślone jest bez zarzutu. Obstalowała karetę i kareta będzie czekać na nią. D‘Ormont będzie woźnicą; w okolicy Quatre Chemins Rouxd: Estiers wskoczy do karety, obaj z d‘Ormont‘em zwiążą naszą damę i przyniosą ją tutaj. Ten plan musi się udać.
Rozmawiający stali tuż koło kryjówki Raula.
Bennetot szepnął:
— A potem?
— Potem wyjaśnię zebranym całą sytuację i rolę jaką ta kobieta odgrywa w naszych sprawach.
— I myślisz że ją osądzą?
— Tak czy inaczej sprawa się wyjaśni. Beaumagnan nalega na to. Czy można mu odmówić?
— Boże — westchnął Bennetot — ten człowiek nas zgubi.
Baron d‘Etigues zmarszczył brwi z wyrazem niezadowolenia.
— Tylko podobny jemu człowiek może walczyć z taką kobietą. Ty ze swej strony czyś przygotował wszystko?
— Obie łódki są w przystani. Mniejsza jest przedziurawiona i w dziesięć minut po zepchnięciu na wodę pójdzie na dno.
— Nie zapomniałeś jej obciążyć?
— Przygotowałem spory kamień, który przywiążemy liną.
Obaj umilkli na chwilę.
Raul słyszał każde słowo tej rozmowy, a w miarę jak słuchał ciekawość jego rosła.
— Do licha — pomyślał — nie odstąpię mojego miejsca za najbogatsze królestwo. Co za przyjemni jegomoście! Rozmawiają o morderstwie jak o partji wista.
Zachowanie barona d‘Etigues zdumiewało go najbardziej. Jak mogła delikatna, słodka Klara być córką tego człowieka? Jakie cele, jakie przyczyny kierowały nim w tej brudnej sprawie? Nienawiść, okrucieństwo, zemsta czy też pogoń za osobistą korzyścią? Raul próżno biedził się nad tem pytaniem.
Trzej nowi spiskowcy, których Raul znał również z widzenia jako stałych gości zamku, nadeszli niebawem. Najstarszy z nich, którego postawa i ruchy przypominały wojskowego, zatrzymał się w progu.
Wszyscy obecni powstali i zbliżyli się ku niemu, a Raul domyślił się iż on to właśnie musiał być autorem owego tajemniczego listu; on też był tym oczekiwanym, którego obawiał się Bennetot, i którego baron nazwał Beaumagnanem.
Aczkolwiek w całem tem zebraniu on jeden nie posiadał ani tytułu ani nawet szlacheckiego nazwiska, jednak witano go z oznakami widocznego szacunku i traktowano jako przywódcę. Z powagą, a zarazem i wielką pewnością siebie zbliżył się do przeznaczonego sobie miejsca, tłomacząc się iż nie mógł, niestety, przyprowadzić swego przyjaciela, dr. de Brie. Poczem, zwracając się do idącego za nim w milczeniu mężczyzny, przedstawił go zebranym.
— Książe d‘Arcole... Wiadomo jest panom, nieprawdaż, że książę, choć nigdy dotychczas, nie uczestniczył w naszych zebraniach, jednak należał zawsze do naszego grona. Z oddali współpracował z nami i to bardzo wydatnie. Dzisiaj świadectwo jego będzie nam bardzo potrzebne, gdyż w roku 1870 książę zetknął się dwukrotnie z tą piekielnicą, która nam zagraża.
Raul poczuł się nieco rozczarowanym; „piekielnica“ znająca księcia przed dwudziestu-czterema laty musiała prawdopodobnie liczyć koło pięćdziesiątki, a on miał nadzieję ujrzeć młodą, może nawet piękną kobietę.
Książe zajął miejsce, a Beaumagnan, odciągnąwszy na bok barona rozpoczął z nim cichą lecz bardzo ożywioną rozmowę. Pan d‘Etigues coś najwidoczniej przekładał, lecz Beaumagnan przerwał mu energicznym ruchem ręki. Potem odebrał odeń kopertę, zawierającą prawdopodobnie ów kompromitujący list.
— Piekielnica będzie utopioną — szepnął w duchu Raul — ten pan tak zdecydował, a dość spojrzeć nań aby widzieć że lubi postawić na swojem.
Beaumagnan tym czasem zwrócił się do obecnych z krótką przemową.
— Przyjaciele, wiecie wszyscy, jak ważną, brzemienną w skutki jest dla nas chwila obecna. Jesteśmy wszyscy złączeni dążeniem do jednego wspólnego celu, a temsamem i wspólną pracą. Podzielamy wszyscy to przekonanie iż dobro naszej ojczyzny, stronnictwa i religji — bo wszak te trzy pierwiastki złączone są ze sobą nierozdzielnie — dobro ich, powtarzam, zależy od powodzenia naszego planu. Ale od pewnego czasu spryt kobiety, którą tu dziś mamy sądzić, a która szuka rozwiązania tej samej co i my tajemnicy, krzyżuje wszystkie nasze plany. Ona albo my; wyboru niema, tak jak niema miejsca na świecie dla niej i dla nas. Jej powodzenie byłoby naszą zgubą. Pamiętajmy o tem i miejmy nadzieję, że walka tak bezlitośnie zaczęta, rozstrzygnie się na naszą korzyść.
Beaumagnan usiadł. Raul dojrzał, że oparłszy łokcie na poręczach fotelu zasłonił twarz dłońmi, i pochylił swą wysoką postać tak jakgdyby chciał się ukryć za plecami towarzyszy.
Upływały długie chwile, nikt się nie odzywał.
Uwaga wszystkich zwrócona b}da na najlżejszy szmer, który dobiegał z zewnątrz; myśl ich krążyła koło tej kobiety, która niebawem miała stanąć przed nimi.
Nagle baron podniósł rękę; z szosy dobiegał rytmiczny tentent kłusującego konia.
— Kareta — szepnął ktoś.
Godefroy d‘Etigues zbliżył się do drzwi. Jak zwykle ogród był pusty, gdyż służba skupiała się zawsze na wielkiem podwórzu, przy głównem wejściu do zamku.
Tentent się zbliżał, kareta zjechała z szosy w polną drogę, potem mignęła zdała w furtce wjazdowej i wjechała do parku. Woźnica dawał jakieś znaki, które stary baron dostrzegłszy, zawołał:
— Zwycięstwo, wiozą ją!
Konie stanęły. d‘Ormont zeskoczył z kozła i wraz z baronem d‘Etigues pośpieszył ku karecie skąd Roux d‘Estieres wynosił szczupłą, mocno związaną postać, której głowa obwinięta była gazowym szalem. We trzech zanieśli ją do sali i posadzili na kościelnej ławce.
— Wszystko poszło jak z płatka — opowiadał d‘Ormont — najspokojniej wsiadła do karety na dworcu, nie mając widocznie najlżejszych podejrzeń. Związaliśmy ją i obezwładniliśmy zanim zdążyła wydać jakiś dźwięk.
— Zdejmcie ten szal — komenderował baron — i rozwiążcie ją.
Niecierpliwy jak zawsze, sam rozcinał sznury. Tym czasem d‘Ormont odwinął szal, który zasłaniał twarz kobiety.
Uwięziona podniosła głowę — w tej samej chwili jeden ogromny okrzyk zdumienia wyrwał się z ust obecnych — kobieta, którą mieli przed sobą jaśniała urodą i blaskiem młodości.
Książę d‘Arcole, który stał w pierwszym szeregu, nagle cofnął się i zasłaniając twarz rękoma, jęknął:
— To ona, poznaję ją.... Ale Boże, jakież to potworne!
— Co to znaczy? Co jest potworne? — zapytał baron — co chcesz książę powiedzieć?
Zapytany zwrócił ku niemu głowę i wymówił z trudnością te zagadkowe słowa:
— Potworne...że nie zestarzała się ani o jeden dzień, ani o jedną godzinę. Jest równie młoda jak przed dwudziestu czterema laty!
Uwięziona siedziała wyprostowana, bez ruchu, z rękoma złożonymi na kolanach; kapelusz zsunął się jej z głowy, a bujne falujące włosy spływały niemal do kolan, podtrzymywane wspaniałym złoconym grzebieniem.
Pod nawałą tych włosów twarz jej wydała się Raulowi niezwykle piękną: było w niej coś tajemniczego i coś pociągającego nieprzeparcie, jakiś uśmiech niedostrzegalny, a jednak wyczuwalny, uśmiech, który przypominał portrety Leonarda da Vinci i Bernardina Luini, a którego nie zdołało wypłoszyć nawet przerażenie. Strój jej był bardzo prosty; z pod poszarpanego, podróżnego płaszcza wyglądała szara, skromna suknia.
Ta piekielnica — pomyślał Raul, który nie spuszczał z niej oka — ta piekielnica jest doprawdy czarująca i wygląda jak uosobiona niewinność. Czyż doprawdy aż dziesięciu mężczyzn musiało się zebrać, aby pokonać, aby zgnębić jedną kobietę?
Spostrzegł, iż uwięziona rozgląda się uważnie po sali, przypatrując się zarazem ukradkiem baronowi i jego przyjaciołom, a przedewszystkiem tym z pomiędy nich, którzy starali się ukryć w cieniu.
Wreszcie zapytała:
— Co to wszystko znaczy? Czego panowie chcecie odemnie? Wniczem wam nie zawiniłam i nawet nie znam żadnego z was.
— Jesteś pani naszym najgorszym wrogiem — odparł jej d‘Etigues.
Wstrząsnęła głową i odparła z zupełnym spokojem:
— To jakieś nieporozumienie... pan mnie bierze za kogo innego. Nazwisko moje jest Pellegrini.
— To nieprawda — zaprzeczył baron.
— Zapewniam pana...
— Nieprawda — powtórzył dobitnie.
I zwracając się do obecnych wymówił z całą powagą słowa, które zabrzmiały dziwniej jeszcze niż uwaga księcia d‘Arcole:
— Pellegrini to jedno z wielu imion, pod jakimi ukrywał się w XVIII wieku człowiek, którego córką ta pani się mianuje...
Nie odpowiedziała odrazu, była jakby oszołomiona tem co usłyszała, a czego zdawało się nie rozumieć. Wreszcie zagadnęła:
— Jakie jest według pana moje istotne nazwisko?
— Józefina Balsamo, hrabina Cagliostro.
Józefina Balsamo urodzona w 1788 roku.
Cagliostro! Imię człowieka, który, jak nierozwiązana zagadka zajął sobą całą Europę, i zeszedł z areny świata w sposób również tajemniczy jak się na nią pojawił: Cagliostro... dwór Ludwika XIV... naszyjnik królowej... kardynał de Rohan... Marja Antonina...
Szarlatan czy genjusz? Kim był ten człowiek dla którego przyszłość ni przeszłość nie miała tajemnic, którego wiedza zwyciężała śmierć, a wola kierowała wypadkami? Nadnaturalną byłaż jego potęga czy tylko niezrozumiałą?
Raul d‘Andrassy, młodzieniec trzeźwy, uśmiechnął się sceptycznie na te słowa barona; wszakże zebrani w sali wysłuchali ich bez zdziwienia tak jakgdyby byli przekonani, że kobieta, którą mieli przed sobą, była istotnie córką wielkiego maga, dziedziczką jego daru jasnowidzenia, a przez to jego potęgi.
Godefroy d‘Etigues nachylił się do niej i spytał:
— Nieprawdaż, przyznajesz pani, że imię twoje jest Cagliostro?
Milczała, zdawała się namyślać nad odpowiedzią, tak jakgdyby chciała przeniknąć zamiary przeciwnika i tem skuteczniej się bronić. W końcu rzekła:
— Nie mam obowiązku tłomaczyć się panom, tak jak panowie nie macie najmniejszego prawa, aby mię pytać. Temniemniej jednak (przyznaję, że aczkolwiek w metryce mojej figuruje nazwisko Pellegrini, to jednak naprawdę nazywam się Józefina Balsamo, hrabina Cagliostro, a to dlatego że oba te imiona — Pellegrini i Cagliostro — należały do tej samej, a mnie bardzo bliskiej osoby, do Józefa Balsamo.
— Czy jednak — zagadnął baron — zgodnie z tem co pani sama opowiadałaś o sobie, pochodzisz pani w prostej linji od niego?
Tym razem nie odpowiedziała. Był to może protest, a może zwykła ostrożność, dość że zmarszczyła brwi i odwróciła głowę.
— Może pani zachować milczenie — rzekł niechętnie baron — nie będziemy go sobie ani tak ani inaczej tłomaczyli, — poczem zwracając się do swych przyjaciół, ciągnął dalej — zeznania tej kobiety nie mają dla nas najmniejszego znaczenia. Zebraliśmy się tutaj aby ją osądzić i choć znamy wszyscy w zarysach całą sprawę, jednak zatrzymam się nieco nad szczegółami, które nie wszystkim są dokładnie znane. Pozwólcie zatem, moi przyjaciele, abym wam przeczytał krótkie memorandum przygotowane na dzisiejsze zebranie.
Z temi słowy wyjął z kieszeni plik papierów, i począł powoli odczytywać owe memorandum, ułożone — jak sądził Raul — przez Beaumagnan‘a.
„W marcu r. 1870, czyli na cztery miesiące przed wybuchem wojny prusko — francuskiej, jedną z najelegantszych, a pozornie najpopularniejszą osobą w towarzystwie paryskiem, była hrabina Cagliostro. Niezwykle piękna, wytworna, bywała wszędzie sama, lub też w towarzystwie młodego człowieka, który, jak twierdziła, był jej bratem. Jej sposób życia, jej rozrzutność, a wreszcie nazwisko jakie nosiła, zwracało na nią powszechną uwagę. Zdawało się zresztą rozmyślnie podniecać ciekawość przez pewne półsłówka, przez swe zachowanie, przez kilka cudownie udanych kuracji. Było to w okresie gdy dzięki romansowi Dumas‘a, „Józef Balsamo“ legendarna postać hrabiego Cagliostro zajmowała umysły wszystkich. Pół serjo, pół żartem hrabina wspomniała iż jest córką Cagliostra, iż odziedziczyła po nim sekret wiecznej młodości, i opowiadała nieraz o przygodach swoich za czasów Napoleona Wielkiego.
Dzięki sprytowi swojemu, a poniekąd i majątkowi bywała na dworze cesarza Napoleona III; opowiadano nawet o tajnych zebraniach, na których cesarzowa Eugenja była jedną z najstalszych i najbardziej zapalonych uczestniczek. W numerze jednego z pism satyrycznych (naturalnie natychmiast skonfiskowanym) znajduje się opis takiego zebrania. Przytaczam jego urywek:
...Podobna była do Giocondy.
Twarz jej nie była ani ruchliwa ani zmienną, a jednak miała wyraz nieuchwytny. Perwersyjny a obojętny, okrutny a łagodny. Jest tyle goryczy w jej uśmiechu, tyle doświadczenia w jej spojrzeniu że chwilami ma się ochotę wierzyć w te 80 lat, do których się sama przyznaje. Od czasu do czasu wyciąga z kieszeni malutkie, złocone lustereczko, nalewa na jego tafle dwie kropelki z miniaturowego flakonika, który nosi zawsze przy sobie, poczem wyciera lusterko i długą chwilę przegląda się w nim. W miarę jak patrzy młodość coraz żywszym blaskiem bije z jej postaci.
Kiedyś, zagadnięta, w te słowa opowiedziała nam historję swego lusterka:
— Było ono własnością hr. Cagliostro. Dla ludzi, którzy spoglądają weń ze ślepą wiarą, czas zatrzymuje swój bieg. Na ramce lusterka wyryta jest data, r. 1783 a pod nią znajdują się słowa czterech zagadek. Tych słynnych zagadek Cagliostra, które słyszał z ust Marji-Antoniny a które przez całe życie pragnął rozwiązać, legenda bowiem twierdzi że ten komu się to uda, będzie panem wszechświata.
— Czy można usłyszeć te zagadki — spytał ktoś z obecnych.
— Oczywiście. Słyszeć nie znaczy bynajmniej rozumieć. Sam wielki Cagliostro nie zdołał czy nie zdążył tego uczynić. Powiem je panom tak jak są tu napisane t. j. w skróceniu:

In robore fortuna.
Kafle królów Czeskich.
Bogactwo królów Francji.
Siedmioramienny świecznik[1].

Później rozmawiała z każdym z nas i czyniła zdumiewające przepowiednie. Wszystko to jednak było zaledwie wstępem, do znacznie poważniejszej sceny, cesarzowa bowiem, która nie chciała postawić żadnego osobistego pytania, zdecydowała się zagadnąć jasnowidzącą w sprawach publicznej wagi.
Hrabina podała jej swoje lusterko, prosząc aby Naj. Pani zechciała łaskawie chuchnąć na nie. A gdy cesarzowa spełniła jej prośbę, spojrzała na zamgloną taflę i wykrzyknęła:
Widzę cudne rzeczy!... wielką wojnę w lecie bieżącego roku... olśniewające zwycięstwo... wspaniały przemarsz pod Łukiem Zwycięstwa.... witają cesarza,... księcia następcę....!!
— Oto jak brzmi — ciągnął Godefroy d‘Etigues — dostarcza on nam dokument. Jest on tem ciekawszy że datuje na parę miesięcy przed wojną.
Kim była ta kobieta, ta awanturnica której przepowiednie musiały wywrzeć niemały wpływ na chwiejny umysł cesarzowej Eugenji, i przyczyniły się tem samem do katastrofy z roku 1870? — Aby rozstrzygnąć to pytanie odwołajmy się do tego samego numeru „Charivari“.
....zagadnięta kiedyś o swą matkę, hrabina odpowiedziała w następujący sposób: — Matka moja należała do najciekawszych, najbardziej znanych kobiet swojego stulecia. Była nią Józefina Beauharnais, żona Bonapartego, cesarzowa Francji.
Policja Napoleona III zainteresowała się osobą hrabiny: Urzędnik, któremu powierzono tę sprawę, zdążył swym zwierzchnikom z końcem czerwca następujący raport:
„Włoski paszport rzeczonej damy opiewa na nazwisko Józefiny Pellegrini — Balsamo, hrabiny Cagliostro, urodzonej w Palermo, dnia 29 lipca 1788 r. Istotnie księgi metryczne miasta Palermo notują pod tą datą narodziny Józefiny Balsamo, córki Józefa Balsamo i Józefiny de P. poddanej króla francuskiego.
Czy inicjały te oznaczały istotnie Józefinę Tascher de la Pagerie, rozwiedzioną żonę wicehrabiego de Beauharnais i późniejszą małżonkę generała Bonapartego? Faktu tego nie udało się z całą pewnością ustalić, jednak dzięki usilnym poszukiwaniom w tym kierunku, natrafiono na list jednego z urzędników prefektury paryskiej, skąd dowiedziano się iż w r. 1788 policja poszukiwała niejakiego Cagliostro. Człowiek ten, wmieszany w głośną sprawę naszyjnika, otrzymał rozkaz opuszczenia Francji; mimo to pod imieniem Pellegrini, ukrywał się przez niejaki czas w drugorzędnym hotelu w Fontainebleau, gdzie go codzień odwiedzała jakaś wysoka i smukła dama. Józefina Beauharnais zamieszkiwała wówczas Fontainebleau; była smukłą i wysoką. Cagliostro znikł be>z śladu tego samego dnia, w którym policja, wykrywszy jego kryjówkę, miała go aresztować. Józefina Beauharnais opuściła Fontainebleau dnia następnego. W miesiąc później Józefina Balsamo przyszła na świat w Palermo.
Dla uzupełnienia tych poszczególnych faktów dodajmy jeszcze że w osiemnaście lat później cesarzowa Józefina wprowadziła do Malmaison młodą pannę, swoją rzekomo chrześniaczkę, której imię było Józefina, lub w skróceniu Jozyna.
Po upadku pierwszego cesarstwa Aleksander I zainteresował się ową Josyną i zabrał ją do Rosji. Występowała tam ona jako hrabina Cagliostro!
Baron Godefroy skończył i starannie złoży papiery. Wśród zebranych, którzy go słuchali z natężoną uwagą, zapanowało długie milczenie, a Raul, zupełnie oszołomiony wszystkiem co widział i słyszał, starał się odszukać na twarzy hrabiny śladów podniecenia lub przestrachu. Napróżno jednak: młoda kobieta była zupełnie spokojną, a piękne jej oczy błyszczały wesołością.
Baron jednak nie skończył; obrzuciwszy zebranych bystrym spojrzeniem po chwili tak ciągnął dalej:
— Przytoczony tu raport, a także niepożądany wpływ jaki hrabina wywierała u dworu, miał dla niej skutki fatalne. Oboje z bratem otrzymali rozkaz opuszczenia Francji; on wyjechał do Niemiec, a ona do Włoszech. I oto pewnego poranka wysiadła z pociągu, na małej stacji Modana, w towarzystwie oficera, który ją eskortował. Oficerem tym był książę d’Arcole. On to dostarczył nam oba czytane przed chwilą dokumenta: numer „Charivari“ wraz z kopią raportu, którego oryginał znajduje się w jego posiadaniu. On to również przed chwilą stwierdził głośno tożsamość osoby, którą mamy przed sobą z ową hrabiną Cagliostro.
Książe d‘Arcole powstał i oświadczył:
— Nie wierzę w żadne cuda. A jednak jestem dziś świadkiem niemal cudu. Na mój honor żołnierski zeznaję bowiem raz jeszcze że tu obecna kobieta jest tą samą, z którą rozstałem się na dworcu w Modana przed dwudziestu czterema laty.
— Z którą się pan rozstał tak po prostu, bez żadnych komentarzy? — spytała nagle Józefina Balsamo.
W wesołym jej głosie drżała jakaś nuta ironji, która stropiła księcia.
— Co pani chce przez to powiedzieć? — zagadnął.
— Chcę poprostu powiedzieć iż oficer francuski jest zbyt eleganckim aby mógł się rozstać z młodą, przystojną kobietą bez jednego cieplejszego słowa.
— Być może — mruknął sucho książę — w każdym razie nie pamiętam.
— Nie przypomina pan sobie wcale że ucałował pan rękę wygnanki nieco dłużej niżeli tego wymagała etykieta i że powiedział pan na pożegnanie: „mam nadzieję, droga hrabino, że to spotkanie nasze nie jest ostatniem. Niech pani sobie pozwoli powiedzieć, że zachowam zawsze w pamięci te, niestety zbyt krótkie chwile, które danem mi było spędzić z nią razem“ i pochylając się ku niej powtórzył pan raz jeszcze: nie zapomnę ich nigdy, przenigdy.
Zdumiony dosłownym opisem sceny, które miało miejsce przed ćwierćwieczem, książę wykrzyknął mimowoli:
— Wielki Boże! — ale odzyskując natychmiast panowanie nad sobą, odparł zimno:
— Nie pamiętam nic z tego, łaskawa pani, w każdym razie pozwolę sobie zauważyć, że jeśli nawet wspomnienia wspólnej naszej podróży były dla mnie tak miłe, to nasze drugie spotkanie zatarło w zupełności to wrażenie.
— A drugie to spotkanie miało miejsce?
— Podczas pertraktacji pokojowych, łaskawa pani, w początkach roku następnego, w Wersalu, dokąd się udałem jako jeden z członków delegacji francuskiej. Spotkałem panią w jakiejś kawiarni w towarzystwie jednego z adjutantów Bismarka. Śmiała się pani do niego i rozmawiała z nim poufale. Zrozumiałem wówczas jaką rolę odgrywała pani swego czasu na dworze francuskim i z czyjego polecenia czyniła to pani.
Cała ta scena, rozwijająca się z ogromną szybkością, nie trwała dłużej nad dziesięć minut. Nie przytoczono, żadnych rzeczowych dowodów i nie spytano jeszcze oskarżonej co ma na swoje usprawiedliwienie; operowano dotychczas gołymi faktami, które wydawały się tembardziej bezpodstawne, że przypominano kobiecie zupełnie młodej wypadki zaszłe przeszło sto lat temu.
Raul d‘Andressy zaledwie wierzył swym uszom i oczom; to czego był świadkiem wydawało mu się niemal wytworem chorobliwej jakiejś fantazji, baron i jego przyjaciele przesuwali się przed nim jako widma, lub jak ludzie, pozbawieni zmysłów. Nie rozumiał przedewszystkiem jak mogli tak się mylić co do wieku uwięzionej kobiety. Czyżby nie mieli oczu?
Ale zachowanie hrabiny Cagliostro wydało mu się jeszcze dziwniejszem, co miało znaczyć to milczenie, lub słowa które były poniekąd potwierdzeniem stawianych jej zarzutów? Godefroy d‘Etigues znów zabrał głos.
— Taką była przeszłość — rzekł — nie będę się dłużej zatrzymywał nad historją tych dwudziestu czterech lat, które dzielą rok 1870 od dnia dzisiejszego, wspomnę tylko że za kulisami każdej głośnej sprawy znajdowała się zawsze ona, hrabina Cagliostro. Brała udział w ruchu boulangyste‘ów, i w panamskiej malwersacji; była wszędzie tam gdzie knuło się coś brudnego, lub coś szkodliwego dla naszej ojczyzny. Mógłbym przytoczyć tu nie jeden przykład, ponieważ jednak nie posiadam rzeczowych dowodów, wolę więc przejść odrazu do chwili obecnej. Przedtem jednak zapytuję panią czy może pami zaprzeczyć czemukolwiek z tego co tu zostało powiedzianem?
— Owszem, mój panie.
— A więc słuchamy.
Młoda kobieta zwróciła się do zebranych, przemawiając zawsze tym samym, spokojnym, zlekka drwiącym tonem:
— Ponieważ panowie, jak się zdaje czynią tu nademną jakiś średniowieczny sąd, chciałabym się więc dowiedzieć jakie znaczenie przypisujecie panowie zarzuconym mi winom? Według bowiem pojęć średniowiecznych jestem kacerką, czarownicą a w dodatku szpiegiem. Powinnabym ni mniej ni więcej jak być spaloną żywcem na stosie. Proszę mi więc wybaczyć moją ciekawość i objaśnić łaskawie co za los mnie czeka za moje przestępstwa?
— Myli się pani — odparł baron d‘Etigues z niczem niezamąconą powagą — myli się pani; o przestępstwach nie było jeszcze mowy. To wszystko co było powiedzianem dotychczas miało jedynie na celu rzucenie pewnego światła na osobę pani, dania pojęcia tu zebranym kim i czem pani jest.
— I sądzi pan że to się panu udało?
— Z mojego punktu widzenia — tak.
— Pański punkt widzenia musi być bardzo skromny. Jakiż pozytywny rezultat osiągnął pan swoją, nieco długą przemową?
Rezultat potrójny, szanowna pani. Przedewszystkiem świadectwo osób które panią poznały, świadectwo przenoszące (wybaczy pani) datę urodzin pani w czasy nieco odległe. Wreszcie pani własne zeznania.
— Moje zeznania?
— Przed chwilą przytoczyła pani księciu Arcole słowa które wypowiedział do niej na stacji w Modana w roku 1870.
— Istotnie, ma pan słuszność. Cóż dalej?
— Dalej oto trzy podobizny pani, nieprawdaż? — i przy tych słowach podał jej trzy portrety.
Hrabina rzuciła na nie okiem i oświadczyła krótko:
— Tak jest, prawda.
— Cieszy mię że pani to przyznaje ciągnął d‘Etigues — otóż muszę pani zakomunikować, że pierwszy z tych portretów to minjatura Jozyny Cagliostro, malowana w Moskwie w roku 1816, drugi — to dagerotyp hrabiny Cagliostro z roku 1870, a ostatni — fotografja pani, zrobiona niedawno w Paryżu. Wszędzie nawet ten sam podpis, ten sam charakter pisma.
— Ale czegóż to dowodzi?
— Dowodzi że ta sama kobieta....
— Że ta sama kobieta — przerwała hrabina — potrafiła zachować w r. 1894 i w 1870 świeżość i urodę jaką posiadała w 1816. Istotnie, co za straszne przestępstwo!
— Niech się pani nie śmieje, łaskawa pani, śmiech w naszym towarzystwie nie jest rzeczą zdrową.
Przestała się śmiać, spoważniała nagle i jakby tracąc dotychczasowy swój spokój, uderzyła ręką o poręcz ławki.
— Dosyć tej komedji — rzekła — chcę wiedzieć nareszcie jakim prawem ściągnęliście mnie tutaj? I czego chcecie odemnie?
— Chcemy ukarać panią za popełnione zbrodnie.
— Jakie zbrodnie?
Godefroy d‘Etigues spojrzał na przyjaciół a potem przeniósł wzrok na oskarżoną.
— Niedawno jeszcze — rzekł — było nas dwunastu. Dwunastu towarzyszy dążących do jednego celu. Dziś pozostało nas dziewięciu. Ubyło trzech z pośród nas — i tych trzech pani zabiła.
Cień jakiś, jak przelotna chmura, przesłonił na chwilę uśmiech Giocondy. Ale prawie natychmiast twarz jej przybrała zwykły, napół obojętny a napół drwiący wyraz. Zdawało się, że nawet to ohydne obwinienie nie mogło jej dosięgnąć; może uczucie gniewu lub oburzenia było jej obce, a może umiała tak panować nad sobą by się nie zdradzić najlżejszym drgnieniem powiek.
Przyjaciele barona nie odzywali się ani jednym słowem; twarze ich były zimne, jakby skamieniałe. W najciemniejszym kącie, ukryty za ich plecami, niedostrzegalny dla oskarżonej, siedział Beaumagnan. Łokcie miał oparte na poręczy krzesła a twarz ukrytą w dłoniach, ale pomiędzy palcami tych dłoni jak dwa płomienie błyszczały jego oczy, utkwione w twarzy hrabiny.
Baron d‘Etigues odczytał trzy punkty strasznego obwinienia.
„Przed półtora rokiem zginął tragiczną śmiercią przyjaciel nasz, Denis de Saint Hebert; przebywać on podówczas w dobrach swych, w okolicach Hawru; pewnego popołudnia udał się na polowanie w towarzystwie swego plenipotenta i jednego z dzierżawców; po niejakimś czasie rozstał się z nim aby wspiąć się na wysoką i stromą skałę, skąd, jak twierdził, chciał podziwiać zachód słońca. Nie wrócił do domu ani wieczorem, ani w nocy. Następnego ranka znaleziono jego trupa u stóp skały. Śmierć jego przypisano nieszczęśliwemu przypadkowi; ani chwili bowiem nie podejrzewano nikogo o morderstwo, a nie było podstaw sądzić że S. Hebert popełnił samobójstwo: był to człowiek zdrowy, bogaty i usposobienia niezwykle wesołego.
W parę miesięcy później zginął w podobny sposób drugi z pośród nas: Jerzy d‘Iseval. Polując na mewy w okolicach Dieppe, poślizgnął się o mokre skały padł i roztrzaskał sobie czaszkę. Pozostawił żonę i dwoje dzieci.
I to nieszczęście złożono na karb wypadku. Uwierzyła w to wdowa, sieroty i rodzina, myśmy jednak uwierzyć nie mogli. Los, który z dwunastu przyjaciół, złączonych posiadaniem wielkiej tajemnicy i dążeniem do wspólnego celu, — zabiera w krótkim czasie dwóch, — los taki jest zbyt wyrachowanym i nie może być ślepy.
Książe d’Arcole otworzył nam oczy; domyślał się że nie tylko my wyłącznie jesteśmy w posiadaniu wielkiej tajemnicy. Ongiś, na posiedzeniach u cesarzowej Eugenji, ułożono listę czterech zagadek które pozostawił swym następcom Cagliostro. Jedna z nich, a mianowicie zagadka o siedmioramiennym świeczniku interesowała prócz nas i inne jeszcze osoby. Pomiędzy nimi, jak trafnie rozumował książę d‘Arcole, zalecił szukać sprawców nieszczęścia.
Rozpoczęliśmy więc usilne poszukiwania, które niebawem uwieńczyły się pomyślnym skutkiem. Dowiedzieliśmy się iż na jednej z ulic Paryża, zamieszkuje niejaka pani Pellegrini. Jest to kobieta piękna i młoda, która mimo to jednak prowadzi życie nader odosobnione. W śród zwolenników okultyzmu i magji znana jest dobrze pod nazwiskiem hrabiny Cagliostro. Zdaje się nie posiadać żadnej rodziny; nieraz na długo znika z Paryża.
Udało nam się zdobyć jej fotografję. Fotografię tę posłaliśmy księciu d‘Arcole, bawiącemu wówczas w Hiszpanji, a on ze zdumieniem rozpoznał z niej ową podejrzaną damę z r. 1870.
Bliższe śledztwo wykazało iż w dniu śmierci Saint-Heberta owa pani Pellegrini znajdowała się W pobliżu Hawru; gdy zginął Iseval bawiła w Dieppe.
Wybadałem rodziny zmarłych. Żona Iseval‘a zwierzyła mi się iż mąż jej miał w ostatnich miesiącach swego życia romans z jakąś kobietą, której wpływom bardzo ulegał. Stosunek ten, jak twierdziła, ogromnie go przygnębiał. Z papierów, które zostały po Saint-Hebert’cie, przekonałem się że prowadził on rodzaj pamiętnika w którym miał nieostrożność opisywać nasze zebrania. Notatki te zostały mu skradzione przez jakąś kobietę.
Dzięki tym odkryciom spraw a stała się dla nas jasną. Tajemnicza mieszkanka Paryża, członkini związków okultystycznych, pani Pellegrini czy też hrabina Cagliostro, posiadłszy, jako kochanka Saint-Hebert’a część naszej tajemnicy, potrafiła pozyskać miłość d‘Isevala, a potem, lękając się by któryś z nich, nie zdradził jej przed nami, — pozbawiła życia obydwu. Ta kobieta, ta morderczyni — stoi dzisiaj przed wami.
Godefroy d‘Etigues znów umilkł i znów wrażenie wywołane jego słowami było tak wielkie że nikt nie przerywał ciszy. Twarze zebranych sędziów zdawały się jakby zastygłe w wyrazie zimnej zawziętości; wśród nich wszystkich tylko hrabina Cagliostro zachowała swój obojętny spokój, tak jakby nic z tego co zostało powiedzianem nie doszło jej uszu.
Ze swej kryjówki Raul d‘Andrassy podziwiał urodę i zimną krew młodej kobiety. A jednak zarzucano jej ciężkie przewiny; w oczach swych wrogów, w których władzy znajdowało się całkowicie, mogła czytać jasno, że wyrok na nią nie będzie łaskawy.
Baron d‘Etigues znów zabrał głos.
— Czy mam mówić i o trzeciem pani przestępstwie? — zapytał.
— Jak pan sobie życzy — odparła, głosem napoły znudzonym a napoły zmęczonym — jedno więcej, jedno mniej.... wszak i tak mówi pan ciągle o osobach których nie znam, o rzeczach których nie rozumiem.
— Więc nie znała pani ani Iseval’a, ani Saint-Hebert‘a?
Zmarszczyła zlekka brwi, nie dając żadnej odpowiedzi.
Wówczas Godefroy d‘Etigues nachylił się ku niej i spytał półgłosem:
— A Beaumagnan? Czy i jego pani nie znała?
Powieki jej zlekka drgnęły; spytała machinalnie:
— Beaumagnan?
— Tak, Beaumagnan, trzeci z pośród nas którego pani zabiła... niedawno, łaskawa pani, niechże sobie pani przypomni.... zupełnie niedawno. Został otruty przed kilku tygodniami“.


SĄD INKWIZYCJI.

Nie rozumiejąc coby mogło oznaczać to nowe obwinienie Raul spojrzał w stronę Beaumagnan‘a. Nie siedział on już z twarzą ukrytą w dłoniach, lecz powstawszy, napół zgarbiony by tem łatwiej się ukryć, przekradał się za plecami swych towarzyszy ku Józefinie Balsamo. Ta zaś zajęta słowami barona, nie uważała co się wokół niej działo.
Raul natomiast zrozumiał odrazu jaką straszną pułapkę zgotowano młodej kobiecie i całą siłą musiał panować nad sobą by jej nie ostrzec jakimś okrzykiem lub znakiem: jeżeli bowiem istotnie miała zamiar otruć Beaumagn‘ana, jeżeli sądziła że zamiar ten jej się powiódł — jakież okropne czekało ją wrażenie na widok swej ofiary żywej, stojącej przed nią.
— Jeżeli się nie przerazi — myślał Raul — będzie to dowodem iż jest niewinną — i czuł iż zainteresowanie jego hrabiną Cagliostro rośnie z każdą chwilą.
Tym czasem baron prowadził dalej swoje śledztwo:
— Więc wypiera się pani i tego przestępstwa? Uważa pani zarzuty moje za niesłuszne? — pytał.
Zmarszczyła brwi po raz drugi, tym razem z lekkim wyrazem zniecierpliwienia.
— Nie znała pani Beaumagnan‘a — wypytywał baron coraz natarczywiej — proszę niechże mi pani coś odpowie. Niech nas pani zaszczyci jakimkolwiek słowem.
Nie odpowiedziała, ale jakiś niepokój odbił się w jej olimpijskiem, niemal wesołym dotychczas uśmiechu. Jak osaczone zwierzę, które czuje że ostatnia jego chwila się zbliża, poczęła rozglądać się wokół.
Spojrzenie jej pobiegło do Godfroyd‘a d‘Etigues ku panu de la Beaupaliere: od niego do Oskara Bennetot, aż wreszcie zatrzymało się na Beaumagnan’ie.
Twarz jej zbladła i skurczyła się, jakby na widok widma, wyciągnęła ręce przed siebie, jakby do obrony i szepnęła:
„Beaumagnan!....
Zdawało się że ulegnie, że padnie na kolana przed tymi ludźmi, którzy mianowali się jej sędziami, i, wyznając swoje przewinienia, błagać będzie łaski. Beaumagnan czekał na to; wyprostowany, z zaciśniętymi pięściami, wpatrywał się w nią pałającym z gniewu wzrokiem, tak jakby chciał tem spojrzeniem pozbawić ją resztki sił, złamać i upokorzyć.
Ale nie było to łatwe zadanie. Przestrach Józefiny Balsamo nie trwał dłużej nad kilkanaście sekund. Twarz jej przybrała znów dawny swój uśmiechnięty wyraz zupełnie naturalnym, niemal radosnym głosem, postawiła pytanie, którego logika i spokój mimowoli trafiały do przekonania:
— Jakże mnie pan przestraszył, panie Beaumagnan! Czytałam w gazetach o pańskiej nagłej śmierci. Ale czemu to przyjaciele pańscy chcieli mnie zwieść?
Raul zrozumiał w tej chwili iż to co się działo dotychczas było zaledwie nic nieznaczącym prologiem, że wielka, prawdziwa, nieubłagana walka zacznie się dopiero teraz, gdy dwaj przeciwnicy, dwaj zacięci wrogowie znaleźli się przed sobą.
Beaumagnan rozpoczął atak; dalekie od chłodnego spokoju, od gryzącej ironji barona słowa jego płynęły jak potok lawy, wezbrane nienawiścią i wściekłością.
— „Kłamstwo! — wołał — kobieta ta żyje kłamstwem, oddycha niem, sieje wokół siebie zbrodnie i przewrotność! Ileż brudu, mętów i okrucieństwa kryje się za tym jej wiecznym uśmiechem. Gadzina, żmija, tchnąca jadem.
Było coś dzikiego, coś średniowiecznego w tym jego ataku; coś z mnicha znęcającego się nad ofiarą, która za chwilę ma posłać na stos. Głos jego chrypiał ze wzburzenia, ruchy jego były gwałtowne, cała twarz płonęła.
— Niech się pan uspokoi, panie Beaumagnan! — zwróciła się doń hrabina z łagodnością, która zakrawała niemal na obelgę.
Widać było że starał się zapanować nad sobą; przez chwilę umilkł jakby chcąc zdusić dławiącą go wściekłość, mimo to jednak, gdy mówić znów zaczął, słowa tak żywo, tak gwałtownie wyrywały się z jego ust, że zebrani z trudnością zrozumieć mogli treść spowiedzi, z którą zwrócił się do nich.
— I ja po śmierci Iseval‘a czyniłem poszukiwania. Czułem instynktownie że nie skończy się na tych dwu ofiarach.... i zarazem zdawałem sobie sprawę że na mnie to, zwróci się złość tej czarownicy. Wszak znać musiała wszystkie moje zamierzenia... niemal moje myśli.... Było to w czasie gdy nosiłem się z zamiarem przywdziania szat kapłańskich.
Byłem więc opancerzony przeciw złemu, broniony mocą mojej wiary.
Umyśliłem jednej nocy udać się na zebranie spirytystów, w nadziei spotkania tam tej piekielnicy.
Nie myliłem się. Była tam istotnie. I przysięgam na wszystko co jest świętem, iż nikt nie potrzebował mi jej wskazać. Wiedziony przeczuciem czy instynktem odgadłem natychmiast, że to ona. Obserwowałem ją. Nie rozmawiała prawie z nikim, przysłuchując się i przyglądając wszystkiemu i paląc bezustannie papierosy.
Przyjaciel, który mnie wprowadził, usiadł obok niej i rozpoczął rozmowę z tym i co ją otaczali. Po chwili, tak jakeśmy się umówili, zwrócił się do mnie i głośno zawołał mnie po imieniu.
Ujrzałem wówczas jak oczy jej zabłysły. Imię moje znać musiała, czytała je w pamiętniku Saint-Heberta, słyszała może z ust Iseval‘a. Byłem wtajemniczonym, jednym z pozostałych dziesięciu. Po paru chwilach zwróciła się do mnie i rozpoczęła ze mną rozmowę. Mówiliśmy przez dwie godziny.. Dwie godziny, przyjaciele, czarowała mnie całą potęgą swej urody, swego dowcipu i wymogła na mnie obietnicę że odwiedzę ją nazajutrz.
W chwili gdy jej to obiecałem, w momencie gdym przestępował próg jej domu, powinienem był ratować się, uciec od niej na drugą choćby półkulę. Ale już było zapóźno. Nie miałem sił aby się bronić. Łudziłem się oczywiście sam przed sobą. Wmawiałem sobie że spełniam obowiązek, iż daję dowód odwagi zapuszczając się aż do obozu wroga. W rzeczywistości jednak z chwilą gdym do niej przemówił byłem przekonany o jej niewinności. Jej uśmiech, jej uroda zdawały mi się obrazem czystej i pięknej duszy.
Nie powstrzymało mnie ani wspomnienie na szych dwóch zmarłych przyjaciół, ani wiara moja, ani moje powołanie. Nie chciałem nic wiedzieć, nie mogłem myśleć. Przez kilka miesięcy oddawałem się bez wstydu zakazanym radościom, wyuzdanym roskoszom.
Byłem człowiekiem silnym, oddanym i wierzącym. W objęciach tej kobiety zapomniałem o moim celu, porzuciłem swoje obowiązki i zaparłem się swojej wiary. Popełniłem jednak coś gorszego jeszcze, coś do czego z największym wstydem dziś przed wami muszę się przyznać: zdradziłem was, i siebie, złamałem przysięgę milczenia któreśmy wszyscy złożyli. Kobieta, która macie przed sobą, posiadła odemnie całą naszą tajemnice.
Szmer oburzenia i zdumienia przebiegł po zebranych. Beaumagnan spuścił głowę.
Teraz zrozumiał Raul cały dramat, jaki rozgrywał się przed jego oczyma. Ludzie ci stanowili ścisłe bractwo, bractwo, którego Beaumagnan był duchem. Miał on w Sobie coś z proroka, coś z fanatyka, któren porywa za sobą, bez względu na to czy tworzy czy burzy. W XV wieku byłby inkwizytorem; mógłby bez żalu, bez wahania posłać na stos, lub skazywać na ćwiartowanie, W XII porzuciłby swój zamek i z radością udałby się w pochód krzyżowy, dzid kierował tą drobną grupą swych przyjaciół; narzucił im swoje myśli i plany, skłonił ich do uroczystej przysięgi, — wszystko aby zapewnić powodzenie dziełu, które sam zdradził i zniszczył.
Musiał to być człowiek ambitny a nawet próżny, przyzwyczajony dążyć bezwzględnie do swojego celu. Zatrzymany na swej drodze przez kobietę i to kobietę, którą kochał, postanowił że musi ona umrzeć, a sam otwartym wyznaniem swych win, zmniejszył poniekąd ich ciężar.
Wyznaniem tym jakgdyby uspokojony, ciągnął dalej bez poprzedniej wściekłości i już znacznie wolniej:
— Nie umiem powiedzieć co było przyczyną mojego upadku. Nie byłem bowiem nigdy człowiekiem słabym a tu nie mogę nawet przytoczyć na wytłomaczenie aby kobieta ta wypytywała mnie o co. Przeciwnie, ja sam wyznałem jej słowo po słowie, wszystko to cośmy strzegli tak zazdrośnie. Nie rozumiem także czemu to uczyniłem i chciałem widzieć w jej oczach błysk zadowolenia, łudziłem się że stanę się jej droższym. Jak szaleniec wmawiałem sobie że będzie ona naszą sojuszniczką, że jej dar jasnowidzenia, potęga jej umysłu będzie dla nas nielada nabytkiem.
Im głębszy był sen, tem przykrzejszem było przebudzenie. Nastąpiło ono nagle, mniejwięcej trzy tygodnie temu. Wybierałem się wówczas do Hiszpanji. Ponieważ w dzień mego wyjazdu byłem bardzo zajęty, pożegnałem się więc z moja kochanką rano, a popołudniu złożywszy walizki, wyszłem jeszcze z domu, dokąd miałem zamiar powrócić dopiero przed wieczorem, na krótko przed godziną odejścia pociągu. Na mieście jednak przypomniałem sobie iż nie wydałem służącemu bardzo ważnych zleceń i zmuszony byłem wrócić. Nie wszedłem jednak głównym wejściem lecz schodami służbowemi. Służący mój był nieobecny, a drzwi od kuchni zastałem otwarte. Z sypialni mojej dobiegł mnie jakiś szmer. Zdziwiony tem zbliżyłem się na palcach i przez wpół uchylone drzwi, w wiszącem naprzeciw mnie lustrze dostrzegłem — ją. Klęczała nad moją walizką, w której zdawało się czegoś szukać; jakoż po chwili wydostała pudełko, w którem przechowuję proszki na bezsenność, i wyjąwszy stamtąd jeden proszek, włożyła zamiast niego jakiś inny.
Byłem tak podniecony iż nie wiedziałem co czynić: rzucić się na nią czy podejść i zapytać co miało znaczyć jej postępowanie? Zanim zdołałem ochłonąć — znikła mi z oczu.
Nie wyjechałem. Aptekarz bowiem, któremu zaniosłem wszystkie proszki do analizy, znalazł w jednym z nich śmiertelną truciznę.
Miałem więc niezbity dowód. Zwierzyłem się z tajemnicy i przestałem być potrzebny. Byłem zbędnym świadkiem, żenującym wspólnikiem, któren z czasem mógłby zażądać części zdobyczy. Postanowiono mnie zgładzić. Tak jak Saint Hebert‘a i d‘Iseval‘a.
Napisałem niezwłocznie do jednego z mych przyjaciół w Hiszpanji, a w kilka dni potem gazety doniosły o śmierci niejakiego Beaumagnan‘a w Madrycie.
Od tej chwili, ukrywając się przed oczyma wszystkich, śledziłem tę kobietę bezustannie. Z początku wyjechała do Rouen, stamtąd do Hawru później do Dieppe, tj. wszędzie tam gdzie prowadzimy poszukiwania. Z moich własnych ust dowiedziała się że w okolicy Dieppe, zaczęliśmy rozkopywać ziemię w starym klasztorze, więc udała się tam i na tym pustkowiu spędziła cały dzień. Straciłem ją na jakiś czas z oczu aby w Rouen znów ją odnaleść. Przyjaciel nasz d‘Etigues opowiedział wam resztę. Wiecie więc jaką zastawiliśmy na nią pułapkę, ogłosiwszy w gazetach iż pewien włościanin natrafił na swym polu na siedmioramienny świecznik, i jak, uwierzywszy temu, wpadła w nasze ręce.
Macie ją przed sobą. Wiecie kim jest, co zrobiła i czem nam grozi. Wiecie również iż nie możemy oddać jej w ręce sprawiedliwości, gdyż rozgłos jaki wynikłby z tego, pogrzebałby raz na zawsze całą naszą sprawę. Musimy więc osądzić ją sami. Osądzić bez nienawiści ale z całą surowością.
Beaumagnan zakończył swoją przemowę z powagą, która wywarła na słuchających stokroć silniejsze wrażenie niż poprzednia jego gwałtowność. Nie wyglądał już na człowieka który się mści, lecz na sędziego, który oskarża osobę istotnie występną. Raul d‘A ndrassy nie wiedział już komu wierzyć ani co o tem myśleć; czuł tylko iż z całej duszy nienawidził człowieka, który, stojąc tam na środku sali, wyznawał głośno iż był kochankiem tej kobiety.
Hrabina Cagliostro podniosła się i spojrzała prosto w oczy swemu przeciwnikowi. Uśmiech jej stał się pogardliwy.
— A więc to co się tu odbywa jest zwykłem, choć pełnem ceremonji, morderstwem?
— Nie, jest tylko sądem, któren wyda surowy lecz temniemniej sprawiedliwy wyrok.
— Jakie macie prawo sądzić i wyrokować? Na to są jawne, zwykłe sądy i ludzie ustanowieni do tego. Cóż mnie to obchodzi że dla jakiś waszych ciemnych celów obawiacie się rozgłosu. Żądam abyście mi natychmiast zwrócili swobodę.
— Po to chyba aby nas pani znów zabijała jednego po drugim. O nie, jesteś pani w naszym ręku i musisz poddać się naszemu wyrokowi.
— Będzie to najwyżej gwałt, jeżeli bowiem między wami znajduje się choć jeden człowiek, mogący zdobyć się już nie na bezstronność ale na zdrowy rozsądek, — to nie może się nie śmiać z waszych bezpodstawnych obwinień, z waszych bezsensownych dowodzeń!
— Niech więc nam pani dowiedzie że się mylimy, że pani jest niewinną.
— W jakim celu mam się bronić? Postanowienie wasze jest powzięte z góry.
— Jest powzięte gdyż mamy dowody pani winy.
— Jestem winną, owszem, ale mam powiedzieć na czem polega moja zbrodnia? — Oto na tem że dążę do tego samego co i wy celu. Dlatego wytoczył mi pan sprawę, dlatego mnie pan prześladuje i ohydnie mnie pan oczernił. Po co mi pan mówił o swych tajemnicach? Nie prosiłam pana o to. Znam zagadkę Cagliostra, bo dowiedziałam się o niej z jego papierów. Nie potrzebowałam pańskich wyznań, sama dążę do jej rozwiązania i znajdę je wbrew wszystkim przeszkodom. Pan wie o tem 1 dlatego chce mnie pan zamordować.
Beaumagnan, który znów zaczął tracić panowanie nad sobą, wykrzyknął:
— Ależ to pani mordowała naszych przyjaciół i mnie pani chciała zamordować a teraz udaje pani niewinną!
— Nie zabiłam nikogo, to nieprawda — zaprzeczyła.
— Wie pani również dobrze jak ja że to pani zepchnęła ze skały Saint Hebert‘a i Iseval‘a.
— Nie znałam tych ludzi. Po raz pierwszy w życiu słyszę ich imiona.
— A ja? — zawołał — czy mnie pani również nie znała? Nie chciała mnie pani otruć?
— Nie — odparła, z niezamąconym spokojem.
Oburzenie jego wzrosło do tego stopnia że zapomniał gdzie się znajduje i przed kim mówi.
— Józefino — zawołał — nie zapieraj się! Widziałem cię tak, jak cię teraz widzę! Kładłaś truciznę do pudełka, śmiejąc się tym wiecznym twoim, na wpół obojętnym na wpół drwiącym śmiechem... widziałem Cię!
Potrząsnęła głową i odparła z całym spokojem:
— Nie, to nie mogłam być ja.
Oburzony tak bezczelnem zaprzeczeniem Beaumagnam stracił głos; chciał przemówić i nie mógł, naprzemian to bladł to czerwieniał. Nie tracąc ani na chwilę swego spokoju, hrabina Cagliostro położyła mu dłoń na ramieniu i rzekła:
— Nienawiść zaślepia pana, panie Beaumagnan i odbiera panu możność myślenia. Czy pozwoli mi pan jednak powiedzie parę słów na swoją obronę?
— Niech pani mówi. Słuchamy. Ale na miłość Bożą, niech się pani pospieszy.
— Pospieszę się. Nie mam wiele do powiedzenia. Ale niech pan wprzódy poprosi swego przyjaciela o tę minjaturkę hrabiny Cagliostro, malowaną w Moskwie r. 1816. (Beaumagnan machinalnie usłuchał rozkazu i wziął minjaturę z rąk barona d‘Etigues) — Niech jej się pan przypatrzy uważnie. To moja podobizna, nieprawdaż?
— Do czego pani zmierzasz? Nie rozumiem.
— Niech mi pan powie. Czy to mój portret?
— Tak, bez najmniejszej wątpliwości.
— Jeżeli to mój portret to w takim razie musiałam wówczas żyć i mieć lat dwadzieścia pięć lub trzydzieści. Przed osiemdziesięciu laty! niech pan pomyśli, niech się pan zastanowi czy coś podobnego jest możliwem?! Albo nie, powiem panu coś lepszego: niech pan wyjmie tę minjaturę z ramek, tak, na odwrotnej stronie jest drugi obrazek. Jest to portrecik młodej uśmiechniętej kobiety, której głowa osłonięta jest szalem spadającym aż do opuszczonych rzęs, a tak powiewnym że widać przezeń jej ciemne włosy, rozdzielone równo nad czołem, prawda? Czy rysy tej kobiety przypominają moje? niech pan spojrzy.
Podczas gdy Beaumagnan oglądał minjaturę, hrabina Cagliostro zarzuciła na głowę swój szal i spuściła oczy. Podobieństwo do owego portreciku, który istotnie znajdował się na odwrocie minjatury, — było tak uderzająco że Beaumagnan zawołał:
— Tak... to pani... to znowu pani...
— A więc w takim razie niech pan odczyta datę, znajdującą się na prawej stronie u dołu.
Beaumagnan odczytał:
— Malowane w roku 1498 w Medjolanie.
Hrabina powtórzyła:
— W roku 1498! Przed czterystu laty.
Poczem roześmiała się głośno dźwięcznym wesołym śmiechem.
— Niech pan nie robi takiej przerażonej twarzy! Wiedziałam o tej podwójnej minjaturze i szukałam jej oddawna. Niema tu żadnego cudu; to nie ja pozowałam do niej, choćby dlatego że nie liczę sobie jeszcze czterystu wiosen. Twarz, którą pan tam widzi przed sobą jest twarzą Panny Marji, skopjowaną z obrazu Bernarda Luini, mistrza mediolańskiego, jednego z uczniów Leonarda da Vinci.
Głos jej nagle spoważniał. Nie pozostawiając przeciwnikowi chwili czasu do zaprotestowania, w ten sposób ciągnęła dalej:
— Teraz pojmuje pan do czego zmierzam, panie Beaumagnan? Jest coś wspólnego między mną a panną Marją Bernarda Luini i portretem młodego dziewczęcia z Moskwy. Tym czemś niezaprzeczalnie wspólnem, a niezrozumiałem jest uderzające podobieństwo. Trzy absolutnie te same twarze, choć z różnych epok, należące do jednej i tej samej kobiety. Czemu nie chce pan zrozumieć, że to samo, napozór niepojęte zjawisko, mogło się powtórzyć i w innych okolicznościach, i że kobieta, którą pan widział w swoim pokoju, kobieta, tak uderzająco podobna do mnie, nie była jednak mną. A zarazem była tą samą, którą pan posądza o zamordowanie tamtych dwóch przyjaciół swoich, tego Saint Hebert‘a i Iseoaka?
— Ależ ja widziałem.... bąkał Beaumagnan, który blady, zmieniony stał przed nią — na własne oczy widziałem....
— Przed chwilą widział pan na własne oczy fotografję z przed paru tygodni, minjaturę z przed osiemdziesięciu laty i portret z XV wieku. Czy będzie pan twierdził, że to ja jestem tam wszędzie?
Podniosła ku niemu swą świeżą młodą a tak piękną twarz, bez jednej zmarszczki, o oczach błyszczących życiem, o jasnym uśmiechu odsłaniającym zdrowe, jak śnieg białe ząbki. Spojrzał na nią i przez chwilę jakby się zawahał, ale wnet wykrzyknął ze zdwojoną gwałtownością:
— O piekielnico, umiesz ty mówić tak, aby przekonać każdego!.. słowa twoje jak toń pociągają i oplątują człowieka. Ale kobieta na minjaturze ma ciemne znamię na odsłoniętych nisko plecach. Znamię te widziałem i na twojem ciele... pokaż że go innym aby się przekonali!...
Blady był a pot strumieniem ściekał mu z czoła; w uniesieniu wyciągnął rękę aby uchwycić ją za ramię ale z dziwną siłą odepchnęła go. — Dosyć — rzekła — dosyć. Pan jest doprawdy nieprzytomny i to już od dłuższego czasu. Wysłuchałam wszystkiego co pan mówił i przyznać muszę iż wysłuchałam z oburzeniem, mówił pan o mnie tak jak gdybym była jego kochanką, a jednak nie byłam nią nigdy. Można spowiadać się publicznie ale spowiedź ta powinna być szczerą; pańska nią nie była. Próżność popchnęła pana ku kłamstwu i to co pan wyznałeś swoim przyjaciołom, dalekiem jest od prawdy. Poznaliśmy się, to prawda. Chciałeś mnie pan posiąść, i to również prawda, ale się to panu w zupełności nie udało. Ani razu nawet nie pozwoliłam panu dotknąć ustami mojej ręki. Zadrasnęłam pańską próżność, nie zadowoliłam pańskiej chuci — i oto przyczyna pańskiej nienawiści.
Przez zemstę chce mnie pan zgubić i dlatego przedstawił mnie pan swoim przyjaciołom jako przestępczynię, jako czarownicę. Tak, jako czarownicę. Chce pan bowiem wpoić w swoje otoczenie przekonanie że taki człowiek jak pan słabym ani ułomnym być nie umie. Jeśli więc zawinił, to mógł to uczynić jedynie na skutek jakichś sił nadnaturalnych. Doprawdy panie Beaumagnan pan nie wie nietylko co czyni, ale nawet co pan mówi. Jakiem prawem twierdzi pan że byłam w pańskim pokoju i że wkładałam truciznę między pańskie lekarstwa? Był tam ktoś, być może, ale nie ja. Była to inna kobieta, tak łudząco podobna do mnie.
Inna... ta która znajduje się na waszej i na mojej drodze, panowie. Ta która dąży do tego samego co i my celu. Jest jeszcze ktoś co posiada papiery Cagliostra i nosi jego imię To markiza de Belmonte, hrabina Fenis‘e. Jej to musi pan szukać, panie Beaumagnan, to ją a nie mnie widział pan wówczas u siebie, i padł pan ofiarą łatwo zrozumiałej hallucynacji.
Wszystko co się działo dziś tutaj uważam za nieporozumienie lub za przykry żart. Nie odzywałam się, nie broniłam się i nie zaprzeczałam niczemu, wiedząc aż nadto dobrze iż jestem niewinną. Wiem zresztą że nic mi się nie stanie, bo niema tu między wami człowieka tak podłego żeby mnie skazał na śmierć. Pan być może panie Beaumagnan, bo jesteś pan fanatykiem, chwilami niemal nieprzytomnym, ale nie znajdzie pan w tym zebraniu niegodziwca któryby pana poparł lub panu pomógł. Skończmy więc tę przykrą scenę, i wróćcie mi panowie wolność. Siła jest przy was; możecie mnie sądzić i osądzić, ale pamiętajcie, że niema więzienia z którego bym się nie wydostała równie łatwo jak wy z tej sali. Możecie korzystać ze swojej przewagi. Co do mnie nie przemówię więcej ani słowa.
Usiadła znów na swojem miejscu i spokojnie oparła łokieć na ławce. Rola jej była skończona. Przemawiała bez cienia przestrachu, ze zdumiewającą pewnością siebie i zupełnym spokojem. Logika jej rozumowania nie dała się zaprzeczyć, a to co mówiła było ogromnie proste i zarazem ogromnie prawdziwe.
Jeżeli bowiem istotnie była osobą którą obwiniał Beaumagnan i d‘Etigues, którą poznał d‘Arcole, osobą sfotografowaną i namalowaną na trzech podobiznach z odległych od siebie czasów — to lista jej przestępstw musiała być o wiele dłuższą. Czemuż mówić o jednych, wyłączając drugie? Ale jakże zgodzić się z twierdzeniem tak nieprawdopodobnem, poprosili niemożliwem? Dlaczego nie przyjąć iż Beaumagnan się pomylił, że jakieś okropne nieporozumienie istotnie tkwiło w całej tej sprawie?
Beaumagnan nie mógł nic przeciwstawić tym twierdzeniom.
Czując że z pojedynku tego wyszedł zwyciężonym, milczał i poniechał walki. Raul zauważył również, że obecni nie mieli już tego zaciętego, jakby skamieniałego wyrazu w twarzy; przeciwnie wyglądali jak ludzie którzy zaczynają się wahać. To też nadzieja wstępowała w serce młodego człowieka, ale niestety przyćmiewała ją nieco myśl o owych przygotowaniach, o których wspominali, przed rozpoczęciem zebrania, d‘Etigues i Bennetor.
Beaumagnan odciągnął na bok barona i przez chwilę mówili o czemś półgłosem, poczem Beaumagnan zwrócił się do obecnych z wyrazem człowieka, który powziął niezłomną decyzję.
— Drodzy przyjaciele — rzekł — wiecie teraz aż nadto dobrze jaką jest sytuacja. Słyszeliście oskarżenie i obronę. Widzieliście z jaką pewnością d‘Etigues i ja obwinialiśmy tę kobietę i byliście świadkami jej chytrej obrony, gdy starała się w nas wmówić jakieś, zupełnie niemożliwe podobieństwo. Sprawa jest zupełnie jasną: mamy przed sobą potężną przeciwniczkę, która nie zawaha się przed żadnymi środkami i nie da nam nigdy spokoju. Musimy wybierać: my czy ona. Jej życie zagraża ruiną nam i naszemu dziełu.
Nie sądźcie jednak iż śmierć jest jedynem rozstrzygnięciem tej zawiłej sytuacji, lub karą jaką wam proponuję. Chciałbym poprostu unieszkodliwić naszą przeciwniczkę, tak aby nie mogła nam grozić i przeszkadzać. Jest to może zbyt łagodny środek ale odpowiada bardziej naszemu sumieniu, bo wszak nie tyle nam chodzi o to aby karać lub mścić się, ale raczej o to aby się bronić.
Przewidując waszą zgodę przygotowaliśmy plan następujący: tej nocy statek angielski przepływa w pobliżu brzegu. Wyśle on ku nam barkę ku której przypłyniemy tak, aby spotkanie nastąpiło około dziesiątej u podnóża skały Belval. Powierzymy tę kobietę marynarzom angielskim, którzy, zgodnie z umową odwiozą ją do Londynu i zamkną w domu warjatów. Pozostanie ona tam aż do chwili ukończenia naszych poszukiwań, to znaczy do chwili gdy już przestanie być niebezpieczną. Sądzę że nikt nie zaprotestuje przeciw temu projektowi, który, ratując nasze dzieło, nie obciąża naszego sumienia zbrodnią, dokonaną na bezbronnej kobiecie?
Raul przejrzał natychmiast plan Beaumagnan‘a I zimny pot wystąpił mu na czoło.
— To śmierć — pomyślał — statek angielski, marynarze, dom warjatów, — wszystko to wymysł. D‘Etigues przygotował dwie barki, do jednej z nich złożą nieszczęsną, wywiozą barkę na pełne morze i zatopią. Hrabina Cagliostro zniknie bez śladu i nikt nie dowie się nigdy co się z nią stało.
Tym czasem przyjaciele Beaumagnan‘a milczeli dając tem znak niemej zgody. Nie podejrzewali widocznie podstępu, i w oczach ich malowało się zadowolenie z takiego rozwiązania sprawy, przy którem skazanie na śmierć stało się zbędnem. Niejeden byłby się zawahał przed podobnym wyrokiem, a żaden, prócz Beaumagnan‘a, barona i Bennetot, nie wiedział iż wyrok taki faktycznie zapadł. Jeden za drugim w pośpiechu opuścili salę, zostawiając w niej tylko Beaumagnan‘a i dwóch kuzynów.
Ci trzej mieli więc teraz ręce rozwiązane. Mogli czynić co im się podobało z tą kobietą, której życie zależało tylko od ich dobrej roli. Ale Raul nie wątpił, że to co zaczęto tak zagadkowo, skończy się dramatycznie.
Przez tych parę krótkich godzin obwiniania i sądu, zdołał sobie zdać sprawę z charakteru Beaumagnan‘a, prawdziwego kierownika tak tego zamysłu, jak i całej wspominanej sprawy. Sąd i zebranie miały być dlań jedynie pożądanym pretekstem dla przeprowadzenia swojej roli. Wiedziony miłością, fanatyzmem i nienawiścią w równej mierze, postanowił odrazu że kobieta ta musi umrzeć. A jednak w chwili, gdy tej woli jego stało się zadość, gdy nic nie mogło przeszkodzić jej wykonaniu — jakaś niepewność, jakiś żal nieokreślony malował się na jego twarzy. Duma, porywczość, a zarazem niezłomna siła woli mięszały się w tym człowieku z napadami słabości, z nieoczekiwanym przypływem łagodniejszych uczuć.
Stał na progu jakby nie mogąc się zdecydować na opuszczenie sali, i przyglądał się swej ofierze brwi jego były zmarszczone, twarz blada, a usta drgały mu nerwowo. Zdawało się że się waha, że chce zbliżyć się do hrabiny, że chce coś powiedzieć lub uczynić, przeciw czemu sam się broni. Ale nagle właściwym mu a nieco teatralnym ruchem, ujął za ramię Godfryda d‘Etigues i odprowadziwszy go na bok, rzekł półgłosem:
— Wszystko tak, jak ułożone. Żadnych głupstw, żadnej słabości, nieprawdaż?..
Przez ten czas hrabina Cagliostro siedziała bez ruchu i bez słowa, zachowując spokojny, nieco zamyślony wyraz twarzy, tak nie licujący z jej sytuacją.
— Oczywiście — myślał Raul — nie podejrzewa tego co ją czeka. Sądzi iż osadzą ją istotnie na jakiś czas w domu warjatów, która to perspektywa dla jakichś powodów, nie przestrasza jej.
Minęła godzina, mrok począł zapadać na dobre. Hrabina Cagliostro kilkakrotnie spoglądała na swój zegarek.
Próbowała zawiązać rozmowę z Bennetot, który pozostał przy niej sam na straży. Gdy zwróciła się ku niemu głos jej i uśmiech przybrały wyraz czarujący. Ale Bennetot zaledwie mruknął coś niezrozumiałego w odpowiedzi.
Minęło jeszcze pół godziny. Było już całkiem ciemno. Hrabina Cagliostro obejrzała się wkoło siebie i zauważyła iż drzwi prowadzące do ogrodu były wpół uchylone. Widocznie myśl o ucieczce zaświtała jej w głowie, gdyż nagle cała jej postać naprężyła się jak do skoku.
Raul ze swej strony szukał również środka ratunku. Gdyby był miał rewolwer byłby zastrzelił Bennetot, ale niestety nie posiadał przy sobie broni; przez chwilę chciał skoczyć na salę i na pięści zmierzyć się z przeciwnikiem, ale otwór, którym wyglądał na salę, był o wiele za mały.
Przy tem Bennetot był uzbrojony. Zauważył spojrzenie i ruch uwięzionej, gdyż wyjął rewolwer i oświadczył:
— Jeśli się pani poruszy położę ją trupem na miejscu.
Było tyle groźby w tonie jego głosu iż istotnie hrabina nie poruszyła się więcej; nie starała się nawet rozmawiać. Raul nie spuszczał jej z oka.
Około siódmej Godfryd d‘Etigues powrócił.
Zapalił lampę i zwróciwszy się do kuzyna rozkazał:
— Przynieś nosze i przygotuj wszystko. A potem idź coś zjeść.
Pozostawszy sam na sam ze skazaną baron d‘Etigues począł nerwowo przechadzać się po sali. Ruchy jego były niepewne, a zachowanie zdradzało człowieka, który musi zrobić czy powiedzieć coś, czego wolałby uniknąć. Jak zwykle w tych wypadkach zdecydował się nagle, nieomal brutalnie. — Czy nie sądzi pani że dobrzeby było dla niej pomodlić się nieco? — zapytał głosem ochrypłym, i nie patrząc na hrabinę.
Ona za to podniosła na niego spojrzenie tak spokojne iż znać było, że nie domyśla się niczego.
— Czemu? — rzekła — skąd ta rada?
Głos jego stał się jeszcze bardziej chrapliwym i zupełnie cichym:
— Jak się pani podoba.... chciałem tylko powiedzieć....
— Co to znaczy? zapytała głosem, w którym po raz pierwszy zadrżała nuta strachu.
— Są chwile — szepnął — gdy lepiej jest pomyśleć o Bogu... chwile w których śmierć jest tak blisko....
W tej chwili zrozumiała co ją czeka. Z wyrazem zwierzęcego przerażenia wyciągnęła ręce i krzyknęła przeraźliwym głosem:
— Umrzeć! a więc mam umrzeć! Więc Beaumagnan mnie oszukał! Nie zawieziecie mnie do domu warjatów! Niech pan powie co zrobicie ze mną?..,
Nie odpowiedział, uczynił jakiś nieokreślony ruch ręką, nie patrząc na swą ofiarę.
— O Boże miłosierny! — zawołała nieszczęśliwa — w ciemną noc, na morzu wrzucicie mnie do wody... o Boże ratuj mnie, nie dopuść mojej śmierci!..
Godefroy d‘Etigues trzymał w ręku grubą wełnianą chustkę. Brutalnie zarzucił ją na głowę hrabiny i, kneblując jej usta, zagłuszył jej krzyki.
W tej chwili Bennetot powrócił. Bez jednego słowa pomógł kuzynowi związać hrabinę, poczem obaj położyli ją na noszach, i przywiązali do nich. Potem nie patrząc na siebie, nic nie mówiąc usiedli w dwóch przeciwnych rogach sali.


W TONĄCEJ ŁODZI.

Robiło się coraz ciemniej. Milczenie zaciężyło wreszcie Oskarowi Bennetot i zwrócił się półgłosem do kuzyna:
— Trzeba było przynieść chociaż flaszkę rumu — rzekł, — są chwile w których lepiej być nieprzytomnym.
— Przeciwnie, uważam że dziś właśnie powinieneś panować nad sobą i zdawać sobie sprawę z każdego kroku — odparł Godefroy d ‘Etigues.
— Nie powiem abym z przyjem nością czekał na tę robotę.
— W takim razie czemu nie oparłeś się odrazu życzeniom Beaumagnan‘a? Czemu nie powiedziałeś mu, że nie podejmiesz się tego?
— Wiesz dobrze że nie mogłem tego powiedzieć — W takim razie siedź cicho.
Znowu umilkli. Naokoło panowała zupełna cisza; żaden głos nie dobiegał ani z parku ani z pałacu.
Bennetot, który stanowczo nie mógł usiedzieć na miejscu, zbliżył się do noszy i pochylił się nad nimi.
— Nie rusza się — szepnął — prawie nie oddycha.
I podchodząc do kuzyna spytał bardzo cicho i niemal bojaźliwie:
— Czy ty naprawdę wierzysz w to wszystko?
— W co naprzykład?
— No w jej wiek choćby.... w te jasnowidzenie z przed laty.... w jej pochodzenie?
— Wszystko bzdury.
— Ale Beaumagnan w to wierzy.
— Którz odgadnie w co wierzy, lub myśli Beaumagnan.
— A jednak Godfrydzie, jest w tem wszystkiem coś tak niepojętego.... tak dziwnego.... że czasami jest się bliskim myśli, że ta kobieta musi być czarownicą.
Po chwili wahania baron odparł:
— Tak, jest w tem wszystkiem coś niemal przestraszającego. Gdy czytałem głośno te raporta, wierzyłem sam przez chwilę że wszystko w nich jest prawdą. Ale dajmy temu spokój. Starajmy się przynajmniej nie myśleć o tem co zmuszeni jesteśmy zrobić. Przysięgam ci na Boga — dodał głosem mimowoli podniesionym — że nie podjąłbym się nigdy tego gdybym mógł się wymówić.
Istotnie, Godefroy d‘Etigues wydawał się tak w strząśniętym, że nie chciał czy może nie był w stanie mówić dalej.
Ale Bonnetot mniej wrażliwy znów powrócił do porzuconego tematu.
— I jabym się też nie podjął, zapewniam cię. Powiem ci więcej jeszcze: oto poprostu w tej chwili mam chęć ścisnąć wszystko i uciec, bez względu na następstwa. Mówiłem ci już raz o tem. Beaumagnan posługuje się nami bo jesteśmy mu potrzebni, wie on o wiele więcej niż nam się zdaje, i pewnego pięknego dnia, gdy mu już nie będziemy potrzebni, zostawi nas na lodzie, a sam będzie korzystał z całej zdobyczy.
— Dajże spokój takim przypuszczeniom.
— No, już ty się przekonasz.
Zniecierpliwiony baron szarpnął go za rękę.
— Jak możesz mówić coś podobnego — syknął — przecież ona słucha.
— Cóż ci to szkodzi że słucha? przecież i tak....
Bennetot nie dokończył zdania. Umilkł. Przez długie, długie chwile żaden się nie odzywał. Obydwaj zamyślili się tak głęboko, że drgnęli z przestrachu, gdy dzwon kościelny począł wybijać godzinę. Liczyli po cichu uderzenia: było ich dziesięć.
Godefroy d‘Etigues podniósł się, gwałtownie odpychając krzesło.
— Do licha! — zaklął — więc to już.
— Już — jak echo powtórzył Bennetot — i mamy my iść tylko we dwóch?
— Tamci przyjdą. Ale odprowadzą nas tylko do podnóża skał, nie mogą iść dalej bo przecie wierzą w ten angielski statek.
— Ale jabym wolał abyśmy szli wszyscy.
— Cicho! Rozkaz ty czy się tylko nas. Im więcej osób, tem więcej gadania. Patrz już nadchodzą.
Jakoż trzej mężczyźni, którzy nie odjechali wieczornym pociągiem, d’Ormont, Roux d‘Estiers i Rollewille wchodzili do sali. Jeden z nich niósł latarnię, którą jednak baron kazał zgasić.
— Żadnego światła — komenderował — mógłby je kto dojrzeć na szczycie skały i dałoby to w razie czego powód do plotek i domysłów. Czy służba śpi?!
— Śpią wszyscy. Klaryssa nie wychodziła wcale ze swego pokoju.
— Wiem, wiem — rzekł baron — czuła się niedobrze. No, idziemy.
D’Ormont i Rolleville ujęli za nosze. Pochód ruszył powoli przez ogród ku bocznej furtce, a przez nią na polną ścieżkę biegnącą ku morzu. Noc była ciemna, na chmurnem niebie nie błyszczała ani jedna gwiazda, to też trudno było iść wśród drzew i krzewów starego parku. Niejeden się potknął i zaklął głośno, ale baron d‘Etigues wnet nakazał milczenie.
— Żadnych hałasów, tam do licha! mogą nas usłyszeć i poznać.
— Przecie nikogo nie ma. Służba wysłana spać a strażnicy celni piją w gospodzie.
— Temniemniej jednak możemy się natknąć na kogoś. Czyż można wszystko całkowicie przewidzieć? I w takich sprawach jak nasza nie jest się nigdy zbyt ostrożnym.
Doszli do skał nadmorskich, w których jakiś proboszcz z Benouville kazał wykuć kiedyś schody kamienne tak, aby wieśniacy mogli dostać się na wybrzeże i do przystani krótszą drogą. Schody te były strome i bardzo niewygodne, tak że zejście po nich przedstawiało trudności nawet we dnie a nie dopiero w ciemną noc i z takim ciężarem.
— Nie wiem czy sobie poradzicie — rzekł Rolleville — sądzę że lepiej było abyśmy wam pomogli i oświetlili drogę.
— Nie, nie — zaprotestował baron — im nas więcej będzie tem łatwiej możemy zwrócić uwagę. Rozstańmy się tutaj.
Wezwani zgodzili się z łatwością i nikogo nie nęciło zbytnio to zadanie. Baron d‘Etigues i Bennetot pozostali wkrótce sami i bez zwłoki puścili się w drogę.
Była ona długa i żmudna. Stopnie po których schodzili były wysokie a wąskie; kieszonkowa latarka rzucała blade, ledwie wystarczające światło; nosze ciężyły i zawadzały. Po półgodzinie takiego marszu Bennetot ’zaproponował aby je zrzucić w raz z ich ciężarem, że skutek będzie ten sam co i utopienie, a zaoszczędzi im trudu i zmęczenia, ale baron oparł się temu.
Nareszcie zziajani, zmęczeni wydostali się na wybrzeże, skąd już mogli dostrzec, kołyszące się w oddali na wodzie dwie łódki. Bennetot pokazał kuzynowi otwór, który zrobił w mniejszej z nich, a który na razie zatkany był czopkiem. Nosze z nieruchomą, niedającą znaku życia hrabiną Cagliostro złożyli na dnie tej łódki.
Bennetot zauważył nagle:
— Fala może wyrzucić nosze, i jeżeli dojdzie do śledztwa będą one dowodem przeciwko nam.
— Popłyniemy zbyt daleko aby fala mogła je wyrzucić; przytem nosze pójdą na dno bo do nich przywiążemy kamień. A gdyby nawet znalazły się na brzegu to są to stare, nieużywane nigdy nosze, których nikt w zamku nie rozpozna. Niema obawy.
Głos barona był tak niepewny, tak zmieniony że Bennetot nie mógł go rozpoznać.
— Co tobie Gotfrydzie? — spytał.
— Nic. Daj mi spokój z pytaniami.
— No to mów co robić.
— Teraz przywiąż ten kamień. Tak. No a teraz musimy „jej“ odkneblować usta i spytać ją jakiem jest jej ostatnie życzenie. Beaumagnan mi to polecił. No, zbliż się do niej.
— Ja? — zawoła Bennetot w panicznym przestrachu — miałbym jej odsłonić twarz, przemówić do niej!? Nie zrobię tego za nic.
— Ani ja. Nie mogę zdobyć się na to.
— Co prawda jest winną przecie.... zabiła tamtych dwóch...
— Zabiła... prawdopodobnie że zabiła... to straszna kobieta, która tylko wygląda tak niewinnie napozór...
— Ale jest tak piękna — westchnął Bennetot — tak piękna jak święta...
I nagle, uklęknąwszy na brzegu począł modlić się za tą, którą za parę chwil miał wydać na niechybną śmierć.
Baron d‘Etigues wtórował cicho jego modlitwie a gdy wyrzekł wreszcie głośniej „amen“ jakby nowe siły wstąpiły w niego. Pociągnąwszy za sobą towarzysza umocował łódź w której leżała ofiara do drugiej łodzi a potem zepchnął obie na wodę. Obaj wskoczyli do pustej łodzi i poczęli usilnie wiosłować.
Posuwali się szybko naprzód a dzięki zmrokowi który zdawał się gęstnieć coraz bardziej, przesunęli się jak czarne cienie między skałami i poczęli się wydobywać na pełniejsze morze. Po dwudziestu minutach baron rzucił wiosła.
— Doprawdy już nie mogę — szepnął — ręce odmawiają mi posłuszeństwa.
— I ja jakoś dziwnie się zmęczyłem — przyznał Bennetot.
Godefrey d‘Etigues znów ujął za wiosła ale po chwili rzucił je i rzekł:
— Na co płynąć dalej? Zróbmy „to“ tutaj. Fale są tak duże że uniosą łódź.
Bennetot był tego samego zdania.
— W takim razie — komenderował baron — przyciągnij liną łódź do siebie i wyjmij czop.
— To nie moja rzecz — zaprotestował Bennetot — to było tobie polecone.
— Wszystko jedno komu byle było zrobione. Ciągnij.
Bennetot pociągnął; kołysząc się na falach łódka zbliżyła się i trąciła dziobem w bok tej łodzi w której siedzieli dwaj kuzyni. Teraz należało jedynie wyjąć czopek. Zadanie łatwe, a jednak Bennetot zabrakło doń sił.
— Nie mogę — jęknął opuszczając ręce — wierzaj mi, Gotfrydzie, że nie mogę. Baron d’Etigues poskoczył ku niemu o usuwając go na bok, prędkim ruchem wyciągnął czop. Z cichym pluskiem woda zaczęła wlewać się do wnętrza łodzi. Było coś tak groźnego w tym jej plusku że d‘Etigues, nie zdając sobie sprawy z tego co robi, chciał znowu zatkać otwór, ale było już zapóźno. Chwyciwszy za wiosła, Bennetot, nieprzytomny ze zdenerwowania, kilkoma potężnymi uderzeniami odepchnął o parę metrów dalej łódź w której się znajdowali.
— Warjacie, co robisz! — krzyknął baron — stójże, wróć u licha. Jeszcze można ją uratować! Ja ją chcę ocalić, wróć!....
Ale Bennetot nie słyszał i nie słuchał. Pochylony nad wiosłami pracował tak, że aż trzeszczały rzemienie.
Teraz nie było ratunku; stało się to, co się stać miało. Woda za chwilę zaleje łódź i nosze, obciążone kamieniem pójdą na dno, Kobieta, która na nich leżała, była już niemal trupem.
Godefrey d‘Etigues zrozumiał to. Nie mówiąc już nic ujął za drugą parę wioseł i począł pomagać towarzyszowi. Obydwaj chcieli jaknajprędzej oddalić się od miejsca swojej zbrodni, uciec zanim woda zamknie się nad ofiarą. Wiosłowali, nie zachowując już żadnych środków ostrożności, nie myśląc czy kto ich dojrzy z brzegu, czy usłyszy.
Hrabina Cagliostro była przytomną; czuła jak ją układano w łodzi, czuła jak odpływano na morze, i słyszała plusk wlewającej się wody. Wiedziała że lada chwila zimne fale obejmą jej ciało, przenikną przez jej suknie, i że, nie zdoławszy wydać krzyku zacznie opuszczać się na dno.
Ale łódź nie zanurzała się; zdawało się hrabinie że zaczyna odzyskiwać równowagę. Czy było to złudzeniem osoby stojącej już na progu śmierci? Nie, ktoś nachylał się nad nią i jakiś głos przemówił do niej.
Nie był to głos barona ani Bennetot. Był to głos zupełnie jej nieznany, bardzo dźwięczny i młody.
— Niech pani będzie spokojną. Jestem aby panią wyratować.
Nie wiedząc czy słyszy i czy rozumie, mówiący ciągnął dalej:
— Pani mnie nie zna, nigdy mnie pani nie widziała, ale jestem jej przyjacielem. Nazywam się Raul,.... Raul d‘Andrassy. Zatkałem otwór drzewem i kawałkiem materji i sądzę że uda nam się dopłynąć do brzegu. Wprzód jednak wyrzucimy ten zupełnie niepotrzebny balast.
Z tymi słowy rozciął więzy młodej kobiety, i uwiązany przy noszach kamień wrzucił do wody. Potem oswobodziwszy ją z chustek któremi zakneblowano jej usta skłonił się i rzekł:
— Teraz jestem zupełnie zadowolony. Wszystko udało się nadspodziewanie i śmiem powiedzieć że pani jest uratowaną. Czy tylko nie przemokła pani? Jak się pani czuje?
Odparła niemal nieprzytomnie:
— Dobrze, zupełnie dobrze... tylko noga... sznury zraniły mnie...
— To bagatela. Niech pani nie myśli o tem. Grunt że za chwilę będziemy na brzegu. Obydwaj prześladowcy pani napewno już wylądowali i wspinają się teraz po schodach. Nie potrzebujemy więc ich się lękać.
Wyciągnąwszy z pod ławki wiosło, które tam poprzednio ukrył zabrał się do wiosłowania, rozmawiając przytem wesoło tak, jakgdyby nie zaszło nic nadzwyczajnego.
— Przedewszystkiem muszę się dokładniej przedstawić aczkolwiek nie jestem odpowiednio po temu ubrany. Właściwie należałoby powiedzieć iż jestem rozebrany, gdyż musiałem sobie na poczekaniu sfabrykować coś w rodzaju kąpielowego kostjumu. Trudno, skoro się wie, że się będzie musiało pływać, trzeba się zdecydować na zrzucenie garderoby. Zatem pani wybaczy a zarazem pozwoli — jestem Raul d‘Andrassy. Mówię to na wypadek gdybyśmy się kiedy znów spotkali. Dowiedziałem się o spisku przeciw pani i postanowiłem przyjść jej z pomocą. Pobiegłem do przystani i uczepiłem się pod łodzią, w której panią tak uprzejmie ulokowano. Jak tylko tamci dwaj panowie się oddalili, co trzeba im przyznać uczynili nader prędko, zatkałem łódź przygotowanym zawczasu czopkiem i oto płyniemy wybornie. Później opowiem pani to wszystko szczegółowo, teraz bowiem jak mi się zdaje, nie jest pani w stanie słuchać.
— Jestem tak wyczerpaną — szepnęła — nie wiem co się ze mną dzieje...
— Dam pani radę — rzekł — niech pani zemdleje. Nic tak nie uspokaja nerwów jak porządne omdlenie.
Usłuchała go bez słowa. Leżała cicho nieruchoma, a równy jej oddech dowodził że usnęła. Raul przykrył jej twarz.
— Temlepiej że śpi. Mogę w zupełności oddać się swoim myślom.
Wiosłował więc, rozważając wszystko to co zaszło i co należało jeszcze uczynić. Łódź tym czasem mknęła po wodzie zbliżając się do skał. Gdy dziób jej uderzył o kamienie Raul wyskoczył na brzeg, wyciągnął łódkę i wyniósłszy z niej hrabinę Cagliostro złożył ją na skale.
— Jak pani widzi — rzekł śmiejąc się — na sile mi nie zbywa. Jestem championem boksu. Odziedziczyłem to po moim ojcu. Ale dość gadania. Teraz do roboty. Ponieważ sądzę że będzie pani chciała zemścić się na swoich prześladowcach, przeto lepiej aby do czasu nie domyślali się iż pani żyje. W ten sposób łatwiej dadzą się podejść. Ale na to trzeba, aby nie odnaleźli tu tej łódki. Przeto proszę o chwilę cierpliwości.
Wskoczywszy z powrotem do łodzi Raul począł wiosłować. Gdy oddalił się nieco od brzegu, wyciągnął czopek a sam wpław powrócił do skał. Był przekonany że łódka zalana wodą pójdzie na dno. Na brzegu odszukał ukryte pod kamieniami swoje ubranie i, ubrawszy się, powrócił ku hrabinie która leżała bez ruchu tam gdzie ją pozostawił.
— Wszystko już załatwione — rzekł — teraz musimy wydostać się po za te skały, co także nie jest łatwe.
Józefina Balsamo otwarła oczy i zupełnie przytomnie spojrzała na niego; pomógł jej się podnieść, ale zaledwie stąpiła parę kroków dotkliwy ból w nodze zmusił ją do zatrzymania się. Z głośnym jękiem oparła się o skałę. Raul ściągnął jej buciki i pończochy i wówczas ujrzał że noga jej była skrwawiona. Sznury przecięły skórę, niezbyt głęboko coprawda, ale bardzo boleśnie. Młody człowiek zrobił jej prowizoryczny opatrunek, posługując się chustką jako bandażem; potem wziąwszy ją na ręce począł wstępować na schody.
Hrabina była lekką ale 350 stromych schodów do przebycia z takim ciężarem nie były bagatelą. Czterokrotnie Raul zatrzymywał się po drodze i, ścierając pot z czoła, zdobywał się na nadludzki wysiłek kontynuowania swej drogi.
Mimo to humor nie opuszczał go. Przy trzecim odpoczynku złożył jej głowę na swoich kolanach, a gdy żartował zdawało mu się, że jej oczy uśmiechały się w odpowiedzi na jego żarty. Wreszcie przyciskając mocno do piersi te czarujące, młode ciało, przebył ostatni kawałek drogi.
Teraz szedł polem w stronę dużej stodoły, którą sobie zawczasu upatrzył; ukrył w niej dwie flaszki ze świeżą wodą, butelkę koniaku i nieco żywności. Po drabinie, przystawionej do szczytu stodoły dźwigając ciągle swój ciężar dostał się do lukarny służącej za okno, i przez jej otwór wszedł do środka budynku, Potem odtrącił drabinę która cicho opadła na trawę.
— A teraz — szepnął — dwanaście godzin spokojnego snu. Dwanaście godzin wypoczynku, po którym odwiozę panią tam gdzie mi rozkażesz.
Tylko co minione niebezpieczeństwo zdawało się już tak daleko! Teraz byli oboje, sam na sam, zamknięci w tej pustej, tak przemiłe bezpiecznej stodole.
U pułapu wisiała latarnia; przy jej świetle Raul położył hrabinę na miękkiem posłaniu z siana, napoił ją i nakarmił. Czując że pod jego opieką nic jej nie grozi, Józefina Balsamo znów zamknęła oczy i po chwili zasnęła twardo.
Światło latarni padało na jej twarz, tak piękną i znów spokojną, pomimo tylu strasznych przeżyć. Klęcząc obok niej Raul przyglądał jej się długo; poszarpane, zmięte suknie zsunęły się nieco z jej ramion odsłaniając doskonałe linje ciała, klasyczny zarys szyji.
Młody człowiek przypomniał sobie słowa Beaumagnan‘a; nie mógł się oprzeć chęci zobaczenia czy istotnie miała na ramieniu owo czarne znamię, widoczne na minjaturze malowanej w Moskwie. Ostrożnie, by nie zbudzić śpiącej, zsunął jej z ramion strzępy sukni; na białym, gładziutkim atłasie skóry, lśniła czarna plamka, unosząc się i opadając lekko w miarę oddechu śpiącej.
— Kimże ty jesteś? — szepnął ze zdumieniem młody człowiek — z jakiej epoki, z jakiego świata przychodzisz do mnie?
I on z kolei tak jak wielu innych stanął przed zagadką pochodzenia tej kobiety? Tak jak inni zapytywał, czy była tą samą, którą odtworzono na minjaturze z przed osiemdziesięciu laty, tą samą czyje przygody i czyny datowały z tylu epok i wpływały na tyle dziejowych wypadków?
Przez sen wymówiła kilka słów, których znaczenia nie zrozumiał.
Nachylony blisko nad nią wsłuchiwał się w jej oddech, patrzył jak poruszały się usta i wreszcie sam nie wiedząc jak i kiedy, pocałował leciutko jej wargi.
Westchnęła; otwarła na pół oczy i ujrzawszy go nachylonego nad sobą, uśmiechnęła się uśmiechem, który nie zszedł z jej twarzy nawet wówczas, gdy rzęsy jej znów opadły na oczy, dając znak że znów zasnęła.
Raul natomiast nie spał; długo składał ręce jak przed świętością i choć go słyszeć nie mogła szeptał słowa szalonych wyznań:
— Boże mój, jakże jesteś piękną! — mówił — nigdy, nigdy nie sądziłem aby można było być tak piękną! Uśmiech twój czaruje, porywa. Chciałoby się go zgasić, zasłonić tak aby go nikt, nikt już więcej nie widział!..
— Józefina Balsamo, Józefina Balsamo — powtarzał jak we śnie jej imię — jak to brzmi cudownie! Czarownicą nazwał ciebie Beaumagnan, ale ty jesteś wróżką i przychodzisz z krainy bajki. Józefina Balsamo.... to imię stworzone jest do szczęścia i miłości. Życie moje zaczęło się od chwili gdym cię ujrzał; poznałem jego wartość po raz pierwszy dopiero dziś, gdym cię wziął w ramiona! Myślę tylko o tobie, chcę żyć dla ciebie. Chciałbym płakać ze szczęścia że jestem przy tobie.
Mówił to wszystko cichym i namiętnym szeptem nachylony tuż, tuż nad nią; ale pocałunek był jedyną pieszczotą na jaką sobie pozwolił. Było bowiem coś onieśmielającego w cudnym uśmiechu Józefiny Balsamo, coś co powstrzymywało, nakazując powagę i szacunek.
— Cudna ty moja — rzekł wreszcie — ja ci dopomogę w osiągnięciu twego celu. Wrogowie twoi nic ci nie uczynią, ja cię obronię. Zbliska czy zdaleka będę twoim opiekunem i rycerzem. Będziesz mogła zaufać mojemu oddaniu.
Tyle wzruszeń zmęczyło go. Nie wiedząc kiedy i jak, w śród najgorętszych przysiąg usnął twardym, głębokim snem, któren zmógł wreszcie jego podniecenie.
Zbudził się dopiero gdy zegar kościelny wydzwonił jedenastą. Ze zdumieniem liczył uderzenia.
— Południe? — zapytał sam siebie — czyż to możliwe?
Przez szpary w suficie, przez zasłoniętą deską lukarnę wdzierało się nieco słońca, mimo to zmrok był tak głęboki że Raul nic nie mógł odróżnić wokoło siebie. Zawołał po imieniu swą towarzyszkę; nikt mu nie odpowiedział, wyciągnął rękę: miejsce obok niego było puste.
Latarnia już zgasła. Po omacku doszedł do lukarny i odsłonił ją. Promienie słońca wdarły się do stodoły i zalały ją wesołem światłem. Józefina Balsamo gdzieś znikła.
Obszedł całą stodołę; nie znalazł zbiega. Wyszedł więc na łąkę i wołał i szukał wokoło, ale bez rezultatu. Mimo zranionej nogi, którą wczoraj nie mogła nawet stąpnąć — dziś — zeskoczyła z wysokiego okna, przeszła ogród i łąkę...
Raul wrócił do stodoły aby ją jeszcze raz przeszukać. Może odchodząc hrabina Cagliostro zostawiła jakiś znak, jakiś list. Jakoż nie szukał długo: na ziemi, wśród siana spostrzegł prostokątny kawałek tektury.
Była to jej fotograf ja. Na odwrotnej stronie znalazł następujący napis:
— „Mojemu wybawcy na znak wdzięczności — wraz z prośbą aby nigdy nie starał się mnie odnaleść“.


JEDNO Z SIEDMIU RAMION ŚWIECZNIKA.

Gdy nieco później Raul d‘A ndrassy wyciągnął swój rower z pod krzaka, w którym go przed 36 godzinami ukrył, był bliskim myśli, że wypadki ostatniego dnia i ostatniej nocy były jedynie wytworem jego bujnej fantazji, jakimś snem z którego dopiero co się obudził.
Ale fotografja Józefiny Balsamo, bardziej jeszcze wspomnienie gorącego pocałunku jaki złożył ukradkiem na jej ustach — przekonywały go żywo iż wszystko co przeżył było rzeczywistością. Wspomnienie to zarówno jak i ta fotografja — przywołały jego pamięć inną fotografję, inne pieszczoty. Klaryssa d‘Etigues stanęła jak żywa przed jego oczyma. Ale Raul odpędził od siebie te widzenia: miłość młodego dziewczęcia była uczuciem czystem, które zaćmiła nowa, tak nagle zrodzona namiętność. Hrabina Cagliostro opanowała zmysły Raula, pociągnęła ku sobie jego instynkt awanturniczości, zawładnęła nim niepodzielnie. Obraz biednej Klaryssy zatarł się w duszy młodego człowieka, choć w niej pozostał jak coś nieskończenie świętego, ale przez to samo właśnie dalekiego.
Raul d‘Andrassy był w wieku, w którym niewdzięczność mięsza się z poświęceniem, miłość również nagle rodzi się jak umiera, a w którym przedewszystkiem żyje się chwilą, nie zastanawiając się nad własnymi czynami ani nad ich następstwami. Dotychczas właściwie nie kochał jeszcze; brakło mu i czasu potemu i sposobności. Był zbyt zajęty sobą, swoimi ambitnemi marzeniami o sławie, majątku, potędze, których pragnął całą siłą swej porywczej, namiętnej natury, niebardzo jeszcze wiedząc jak je zdobyć, a nawet gdzie szukać. Zdrów, silny, o bystrej inteligencji, przenikliwym umyśle, żelaznej woli — wierzył niezłomnie w swoją szczęśliwą gwiazdę i niecierpliwił się nieraz że los tak zwleka z obdarzeniem go tem wszystkiem, czego się odeń spodziewał.
— Wytrwałości — mówił sam do siebie — szczęście nie może mnie ominąć. Trzeba tylko wyczekać tej chwili, gdy przejdzie koło mnie i pozwoli się ująć.
Tymczasem musiał jakoś żyć i niebardzo umiałby wytłomaczyć skąd czerpał środki na owo życie. Był bowiem sierotą, bez przyjaciół, bez rodziny, bez żadnego majątku i, co ważniejsza, bez żadnego zajęcia. Mimo to dawał sobie radę z dnia na dzień, zadawalniając się tem co miał, w oczekiwaniu tego co mu życie przyniesie.
Józefina Balsamo, którą spotkał tak niespodziewanie, a którą zdołał uratować od niechybnej śmierci — przysłoniła mu cały świat. Nie zastanawiając się ani chwili nad tem czy była winną przestępstwu jakie jej zarzucano — widział w niej cel swych pragnień, bóstwo — któremu rad byłby służyć z zupełnem zaparciem się siebie.
Raz po raz wyjmując jej fotografję okrywał ją pocałunkami.
— Znajdę ją — powtarzał sobie uparcie — i muszę ją zdobyć. Wszystko to co w niej przeraża innych — mnie czaruje nieodparcie. Nietylko moją będzie, nietylko ją posiądę, ale uczynię z niej najbardziej oddaną, najuleglejszą kochankę. O Józefino Balsamo, całe twoje tajemnicze życie będzie dla mnie otwartą księgą; twoje myśli, twoje uczucia i ty cała należeć musisz do mnie.
A jednak ten hardy chłopak czuł że w głębi serca Józefina Balsamo onieśmielała go nieco. I pewne rozdrażnienie, jakby bunt wewnętrzny, wywołane tą świadomością łączyło się z jego namiętnością.
Dwa dni spędził samotnie w zajeździe, w swoim małym pokoju, którego okno wyglądało na niewielkie, zasadzone jabłoniami podwórko. Były to dnie oczekiwania i rozwagi. Trzeciego dnia popołudniu zrobił długi spacer w pole, spodziewając się skrycie iż spotka przedmiot swych marzeń.
Sądził bowiem że Józefina Balsamo musi ukrywać się gdzieś w pobliżu; nie wróciła prawdopodobnie do Paryża aby zatrzeć wszelkie ślady i pozostawić swych wrogów w mniemaniu iż utonęła istotnie. Nie wątpiąc ani chwili iż będzie chciała się zemścić, przypuszczał iż pozostała tu, skąd mogła śledzić barona i jego gości.
Powróciwszy wieczorem do gospody zastał na stole wiązankę kwiatów polnych. Niewiadomo było kto i kiedy je przyniósł.
— To ona mi je dała — pomyślał młody człowiek, całując kwiaty.
Przez cztery dni ukrywał się w remizie, na podwórzu, śledząc każdego kto wchodził do zajazdu lub zbliżał się do okna jego pokoju. Jeżeli bowiem hrabina Cagliostro raz odwiedziła jego mieszkanie, to mogła tu i drugi raz powrócić. Jakoż czwartego dnia popołudniu ujrzał przed sobą smukłą sylwetkę kobiecą. Serce zabiło mu żywiej i był już gotów opuścić swą kryjówkę gdy poznał Klaryssę d‘Etigues.

§złą ostrożnie między drzewami, skradając się w stronę jego pokoju; w ręku trzymała bukiet polnych kwiatów, które przez otwarte okno złożyła na stole. Później odwróciła się i z westchnieniem spojrzała wokół siebie a Raul przestraszył się na widok zmiany, jaka w ciągu tych paru dni zaszła w jej twarzy. Usta jej były blade, a oczy wpadnięte, podkrążone sinymi obwódkami, miały wyraz śmiertelnie smutny.
— Jestem gotowa bez skargi znieść wszelkie cierpienie dla ciebie i przez ciebie — powiedziała mu owego pamiętnego ranka, nie przeczuwając że cierpienie nadejdzie tak prędko i, że pierwszy dzień miłości, będzie zarazem dniem rozstania.
Odeszła. A ta krótka chwila współczucia, jaką widok jej wzbudził w Raulu, rozproszyła się pod wpływem gniewu że ona to, a nie hrabina Cagliostro była ofiarodawczynią kwiatów.
Odrzucając w kąt ów nieszczęsny bukiet Raul zauważył jednak przypiętą doń kartkę; to biedna Klara, dziwnym jakimś fatum nadsyłała mu wiadomość, która miała go ostatecznie od niej oddalić.
— „Najdroższy — pisała — daj mi znak życia, wybaw mię z tej strasznej niepewności i powiedz twojej Klarze że kochasz ją jeszcze.
Dziś wieczorem wyjedzie ojciec a z nim jego goście; wrócą dopiero jutro późną nocą. Przyjdź, jedyny mój, odwiedzić mnie“...
Wyjeżdżają! Niezwruszony treścią tego listu Raul zastanowił się li tylko nad tym faktem i w tej chwili stanęły mu w myśli słowa Beaumagnan‘a: „...udała się w okolice Dieppe, tam gdzie prowadzimy nasze poszukiwania”...
A więc oto dlaczego wyjeżdżali! I Raul postanowił niezwłocznie jechać ich śladem.
Przebrany za rybaka wsiadł tejże nocy do tego samego wagonu co baron d‘Etigues i jego towarzysze. Nie spuszczając ich ani przez chwilę z oczu, przesiadał się na tych samych stacjach, nocował w tej samej co oni gospodzie, a wczesnym rankiem, uczepiwszy się między kołami ich bryki, przejechał w raz z nimi blisko dziesięć kilometrów.
Niewygodnie skulony w czasie tej przejażdżki, czuł się bardzo zadowolonym gdy przybyli na miejsce: okazało się że celem ich podróży był zamek Oueures: duży, prostokątny budynek, otoczony obszernym ogrodem, w którym pracował cały legjon robotników, uzbrojonych w motyki, rydle i łopaty.
Dzięki swemu przebraniu Raul wszedł do ogrodu, niezatrzymywany przez nikogo; zmieszawszy się z tłumem robotników, począł ich wypytywać i dowiedział się w krotce że zamek został niedawno nabyty przez markiza Rolleville, a roboty rozpoczęto dziś dopiero.
Sam markiz w raz z Roux d‘Estieres, Ormont‘em baronem d‘Etigues i Oskarem Bennetot stał na tarasie, dając baczenie na robotników. W pewnej chwili Raul słyszał jak rzekł do nadzorcy:
— Proszę przypomnieć robotnikom że zobowiązali się oddać za nagrodą wszystko, cokolwiek znajdą przy kopaniu: bądź monety, bądź jakie przedmioty z miedzi, bronzu czy żelaza“:
Jasnem było że prowadzono wszystkie te poszukiwania w jakimś, zgóry określonym celu. Raul domyślał się jakiego przedmiotu szukano tak uporczywie.
Obszedł parokrotnie park i pałac, przyglądał się z natężeniem wszystkiemu, a umysł jego pracował bezustannie.
Czas mijał; było już południe, a on nie powziął jeszcze żadnego postanowienia, choć każda upływająca chwila mogła przynieść rozwiązanie tego strasznego turnieju, którego był świadkiem, oddając w ręce barona i jego przyjaciół, w raz z przedmiotem którego poszukiwali, zupełne zwycięstwo.
Godefroy d‘Etigues i jego towarzysze nie opuszczali tarasu; skąd widzieć mogli cały park. Naokoło tarasu biegł niski murek o balustradzie, złożonej z dwunastu słupków, z których każdy dźwigał antyczną, lecz już bardzo zniszczoną wazę.
Jeden z robotników, uzbrojony w motykę, zbliżył się ku tarasów i i począł burzyć mur; Raul nagle uderzony jakąś myślą, — nie troszcząc się o to że obecność jego może być zauważoną, stał tuż za pracującym i przyglądał mu się, gryząc machinalnie papierosa.
Czapka z daszkiem zakrywała mu całkowicie twarz, to też Godfroy d‘Etigues, przyglądający mu się z tarasu nie poznał go, ale że właśnie skręcił sobie papierosa, a napróżno szukał zapałek, więc podszedł doń i grzecznie poprosił o ogień.
W tej jednej krótkiej chwili cały plan działania, do najdrobniejszych szczegółów zarysował się w głowie Raula, plan niesłychanie prosty lecz wymagający zimnej krwi i pośpiechu.
Gdy baron podziękowawszy chciał się oddalić młody człowiek zdjął czapkę i odsłonił w ukłonie starannie uczesaną i wypomadowaną fryzurę, która nie mogła być fryzurą zwykłego rybaka.
Godefroy d‘Etigues rzucił bystre spojrzenie na jego twarz, i, — aczkolwiek znajomość ich była tak pobieżną — poznał go odrazu.
— Znowu pan! — zawołał z gniewem — i do tego w przebraniu! Co ma oznaczać ta nowa czelność i jak ośmieliłeś się pan napastować mnie aż tutaj? Powiedziałem panu raz na zawsze, i to dość dobitnie, że odmawiam panu ręki mojej córki“.
Raul położył mu dłoń na ramieniu i rzekł rozkazująco:
— Żadnych krzyków! Mam panu coś do powiedzenia. Ale niech pan poprosi tu swoich przyjaciół.
Godefrey d‘Etiques nie wiedział jak reagować na tyle zuchwalstwa.
— Cicho — komenderował Raul — niech pan sprowadził u swoich przyjaciół, gdyż chcę wam oddać dużą przysługę. Czego szukacie? Świecznika, nieprawdaż?
— Tak — szepnął d‘Etigues zupełnie machinalnie.
— A więc ja wiem gdzie się ten świecznik znajduje. Wiem jeszcze coś co opowiem panu nieco później. Wówczas też pogadamy i o pannie d‘Etigues. Ale nie dzisiaj, na razie są pilniejsze sprawy. Prędko, niechże pan przywoła swoich towarzyszy.
Głos młodego człowieka był tak przekonywający, że baron d‘Etigues nie opierał się dłużej. Był zresztą oszołomiony jego nagłym zjawieniem a więcej jeszcze jego słowami. To też gestem przywołał swych przyjaciół, którzy zaraz nadbiegli.
— Ten młody człowiek — rzekł — mój znajomy twierdzi że mógłby nam pomódz...
Raul przerwał ostro:
— Żadnych „mógłby“ panie baronie. Mówię że mogę. Pochodzę z tych okolic, jako malec bawiłem się nieraz w tym parku z dziećmi ogrodnika, który był zarazem stróżem pałacu i ogrodu. Otóż jednego razu pokazał nam obręcz wmurowaną w jedną z płyt piwnicy i opowiedział że za tą płytą znajduje się skrytka, dokąd dawni właściciele pałacu składali najrozmaitsze przedmioty...
Opowiadanie Raula zainteresowało spiskowców.
— Ale — zauważył Bennetot — myśmy już przeszukali piwnice bez żadnego rezultatu.
— Nie szukaliście panowie gruntownie — odparł spokojnie Raul — chodźcie za mną, zaprowadzę was do owej skrytki.
Dwoje drzwi prowadziły do piwnicy, składającej się z kilku sal.
— W trzeciej sali na lewo znajduje się kryjówka — tłomaczył Raul, który poprzednio dokładnie obejrzał piwnicę.
Przepuścił przed sobą wszystkich pięciu mężczyzn, którzy schyliwszy się szli po wązkich schodach o niskiem sklepieniu.
— Ciemno choć oko wykol — zauważył Roux d‘Estieres.
— Istotnie — rzekł Raul — nic w tej ciemnicy nie będziemy mogli odnąleść, ale mam przy sobie zapałki, a obok drzwi wejściowych widziałem latarnię. Zaraz ja przyniosę.
I pędem wbiegłszy na górę zatrzasnął drzwi, obrócił klucz w zamku, wyciągnął go i krzyknął do zamkniętych w piwnicy:
— Zaświećcież sobie wszystkie siedem ramion waszego świecznika! Leży on pod ową płytą, starannie owinięty w pajęczynę.
Słyszał jak pięciu przyjaciół poczęło w odpowiedzi walić wściekle w drzwi i zdawał sobie sprawę że stare i zmurszałe deski nie oprą się dłużej nad jakie pięć lub dziesięć minut. Ale do wykonania swego planu nie potrzebował więcej czasu.
Jednym susem wskoczył na taras, wyrwał motykę z rąk jakiegoś robotnika i podskoczywszy ku dziewiątemu z kolei filarowi zrzucił zeń wazę i z całej siły uderzył motyką w jego podstawę, która natychmiast rozleciała się w drobne kawałki. Wśród złamków cementu, kamienia i cegieł ujrzał Raul kawał zardzewiałego metalu, i rozpoznał w nim ramię jednego z tych dużych starych świeczników, jakie się widuje niekiedy w kościołach na ołtarzu.
Robotnicy, którzy natychmiast zebrali się koło Raula, wydali okrzyk zdumienia na widok jego odkrycia, była to pierw sza rzecz jaką znaleziono od rana.
Raul podniósł swą zdobycz i miał zamiar oddalić się najspokojniej, tak jak gdyby wracał z nią ku właścicielowi pałacu i jego towarzyszom, lecz w tej chwili drzwi piwnicy pękły z trzaskiem a Rolleville, Roux d’Estieres, Ormont, Bennetot i d‘Etigues ukazali się z po za nich i rzucili się ku Raulowi z krzykiem:
— Łapaj, trzymaj złodzieja!
Zanim otaczający go robotnicy zrozumieli co się stało, Raul wyrwał się po za ich koło i z całej siły swoich młodych muskularnych nóg, rzucił się do ucieczki. Gdyby, zamiast kraść przedmiot dla siebie zupełnie zbędny, był go odniósł staremu baronowi, zyskałby jego wdzięczność, i protekcję i zapewniłby w przyszłości swój los. Ale on w tej chwili szalonej myślał jedynie o Józefinie Balsamo, o jej radości gdy pewnego dnia wręczy jej to, czego tak poszukiwała.
Główna brama była zamknięta, co zobaczywszy Raul skręcił w bok ścieżką, która, idąc nad brzegiem niewielkiego stawu, doprowadziło go do warzywnego ogrodu, otoczonego ze wszystkich stron niezwykle wysokim murem. Wyjścia żadnego nie było i Raul zatrzymał się przerażony, oglądając się w koło, to znów po za siebie czy pogoń się zbliża.
Za ogrodem wznosił się wiejski kościółek, a tuż za nim, przylegając do muru ogrodowego, znajdował się cmentarz. Jedna z mogił leżała w samym ogrodzie, było to niegdyś miejsce wiecznego spoczynku panów de Geueures, dziś zaniedbany prostokątny kawałek ziemi, otoczony mocną sztachetą i porośnięty gęstym cisem. Raul przystanął właśnie tutaj i w chwili gdy, rozpaczliwie rozglądał się wkoło, jakaś furtka otworzyła się za nim, a drobna ręka, wysuwając się stamtąd, uchwyciła go za ramię i pociągnęła za sobą, poczem taż sama ręka zatrzasnęła furtkę.
W gąszczu cisów Raul ujrzał przed sobą hrabinę Cagliostro; nie puszczając jego dłoni ze swojej prowadziła go dalej ku drugiej furtce, na cmentarz przed którym czekała bryczka. Była to jedna z tych staroświeckich bryczek jakie się widzi jedynie na wsi, zaprzężona w dwa wielkie, a chude konie. Siwobrody stangret w granatowej bluzie siedział zgarbiony na koźle.
Ruchem ręki Józefina Balsamo kazała Raulowi wsiąść, potem umieściwszy się obok niego rzuciła stangretowi:
— Przez Luneray do Doudeville! i poganiaj konie Leonardzie.
Kościół stał na końcu wioski, droga na Luneroy prowadziła nieco pod górę, zdala od domów. Chude konie mknęły jak wyścigowce.
Wnętrze napozór nędznej bryczuszki było wygodne, eleganckie a tak obszerne, że Raul, który nie lubił tracić czasu, mógł paść na kolana, aby wyznać swą miłość owej towarzyszce.
Wzruszenie jego było tak wielkie jak nieoczekiwanem było to spotkanie; śmiał się i płakał naprzemian z radości i obejmując kolana hrabiny Cagliostro, sypał słowami, do których czuł się uprawniony w tych romantycznych okolicznościach w jakich się po raz drugi spotykali.
Jego porywcze, bezładne, chwilami wesołe, chwilami poważne słowa, mogłyby rozbroić najbardziej niedostępną kobietę.
— To pani? — mówił — to znowu pani i to zjawiająca mi się w tak cudowny sposób. Istne Deus ex machina! W chwili bowiem gdy ta banda byłaby mnie z całą pewnością dogoniła i jeśli nie zabiła to już obiła, zjawia się pani jak mój dobry duch zbawczy. Jakże strasznie jestem szczęśliwy i jak strasznie panią kocham! Kocham panią od lata, od całych stuleci! Doprawdy czuję nagromadzoną w sobie miłość wieczną, miłość starą a tak młodą i piękną jak pani. Bo pani jest piękną, tak piękną że nie można patrzeć na nią bez w zruszenia! Mógłbym patrzeć całe lata na panią i podziwiać jej uśmiech, jej spojrzenie... ten nieuchwytny wyraz twarzy pani, który stanowi taki jej urok, to coś czego nie można odczytać, nie można posiąść!
Zaczerwienił się nagle i zniżył głos.
— Pani gniewa się na mnie? — zapytał — pani tak patrzy na mnie w tej chwili. A przecież nie może pani wzbronić bym ją kochał...
W odpowiedzi uchyliła drzwi bryczki i rzekła:
— Ale mogę pana poprosić abyś pan wysiadł.
— O nie pani, będę się opierał...
— A jeżeli zawołam do pomocy mego stangreta?
— Niech pani tego nie czyni. Gotów jestem go zabić.
— A jeśli wyskoczę sama z bryczki?
— Skaczę za panią i będę dalej prawił o mojej bezgranicznej miłości.
Mimowoli roześmiała się.
— No więc niech już pan pozostanie! Ale proszę zachowywać się poważnie. Chcę wiedzieć co znaczyło całe to zamieszanie i ta pogoń za panem?
— Opowiem pani wszystko — odparł radośnie — gdyby pani wiedziała jak jestem szczęśliwy że mnie pani nie odpędziła i że pani przyjmuje moje wyznanie....
— Ależ nic nie przyjmuje mój panie — zaprzeczyła ze śmiechem — bez żadnej zachęty z mojej strony prześladuje mnie pan swoimi oświadczynami choć mnie pan nie zna.
— O ja znam panią doskonale!
— Widział mnie pan raz w nocy, przy bladym świetle latarni i oto cała nasza znajomość.
— Przepraszam panią, miałem szczęście podziwiać panią w dniu poprzedzającym tę noc. Nie odrywałem oczu od pani, przez cały czas owego okropnego sądu.
Twarz jej nagle spoważniała.
— Więc pan się tam znajdował — rzekła, patrząc bystro na młodzieńca.
— Byłem tam — przerwał — i stąd wiem wszystko o pani. Znam cię piękna masko! Jesteś córką Cagliostra, wychowanką wielkiego Napoleona, zdradziłaś Napoleona III i popchnęłaś do samobójstwa dzielnego generała Boulanger! Posiadasz eliksir młodości... liczysz kilkaset lat i ja cię kocham do szaleństwa!
Głęboka brózda sfałdowała jej czoło; jakby nie słysząc nic z tego co mówił, powtórzyła w zamyśleniu.
— Pan tam był... tak, domyślałam się tego. Widział pan co musiałam przejść i słyszał pan te bezsensowne obwinienia.
— Słyszałem te absurdy — widziałem bandę niegodziwców, którzy wszyscy nienawidzą panią tak jak muszą nienawidzieć to wszystko co jest piękne. Ale nie myślmy o tem; chcę wierzyć że pani jest wiecznie młodą, że pani nie może umrzeć, a żyje pani po to abym mógł ją kochać. Chcę pamiętać źe jesteśmy teraz razem i że pani jak wróżka wyjrzała z tego gaju cisów aby mnie wyratować I przywołać do siebie.
— Wiedziałam że będą dzisiaj szukali odparła pochmurnie — i weszłam przez tę starą boczną furtkę chcąc choć zdała, mieć ich na oku.
— Szukali istotnie. Niech pani tylko pomyśli: od tygodni, od miesięcy może, rozkopują ten park w poszukiwaniu siedmioramiennego świecznika, który ja znajduję w przeciągu kilku minut, kierowany li tylko myślą sprawienia pani przyjemności!
Twarz jej pobladła ze wzruszenia.
— Co pan mówi? — szepnęła — pan znalazł?..
— Niestety nie cały świecznik, ale w każdym razie jedno z jego siedmiu ramion.
Józefina Balsamo wzięła podawany jej przez młodzieńca, kawałek metalu i poczęła mu się przyglądać z jakąś gorączkową niecierpliwością: był on okrągły, pokryty grubą warstwą rdzy, a jeden z jego końców, jakgdyby nieco spłaszczony, dźwigał duży fioletowy kamień.
— Tak, tak — szeptała — to on. Niema żadnej wątpliwości. Ramię musiało zostać odpiłowane u samej podstawy. Ach pan nie może nawet zdać sobie sprawy jak nieskończenie jestem panu wdzięczną!
Zachęcony jej podziękowaniem Raul w malowniczych słowach kreślił przebieg całego zdarzenia, hrabina Cagliostro nie mogła wyjść z podziwu.
— Ale skąd przyszło panu do głowy szukać tam właśnie? I jakimż dziwnym trafem wybrał pan dziewiątą kolumnę z prawej strony? Dziewiątą a nie którąkolwiek inną?
— To nie był traf. Miałem dane sądzić, że świecznik tam jest ukryty, zauważyłem bowiem, że z dwunastu kolumn — jedenaście datuje z XVII stulecia, ta jedna, dziewiąta właśnie — była późniejszego pochodzenia.
— Skąd mógł pan to wiedzieć?
— Jedenaście zbudowane były z cegły jakiej nie wyrabiamy od dwustu lat przeszło; dziewiąta kolumna na prawo zrobiona była z cegły używanej po dziś dzień. Stąd prosty wniosek iż kolumnę tę musiano w swoim czasie zburzyć, a potem znów wzniesiono. A zburzono prawdopodobnie poto aby tam coś ukryć.
Józefina Balsamo milczała przez długą chwilę; wreszcie rzekła zwolna:
— To nie do wiary. Nigdy mi coś podobnego nie przyszło do głowy.... przez tyle czasu. I tam gdzie się tyle osób namęczyło napróżno, panu udało się odrazu! To zakrawa na jakiś cud.
— Cud miłości — szepnął Raul.
Konie mknęły z zawrotną szybkością, przestrzeli ani droga nieco wyboista, i nierówna nie zdawały się ich męczyć. Wioski, pola, lasy, łąki migały z dwóch stron bryczki, zmieniając się bezustannie.
— Czy Beaumagnan był między nimi? spytała hrabina.
— Niestety dla mnie, a szczęściem dla niego był nieobecny. Nie byłby mi uszedł cało, bo mało kto jest mi tak wstrętny jak on.
— Ja nienawidzę go bardziej jeszcze.
— Ale pani — zauważył Raul nie mogąc ukryć swojej zazdrości — darzyła go kiedyś innym niźli nienawiść uczuciem.
— To kłamstwo, brudny wymysł tego człowieka — odparła — Beaumagnan jest tak chorobliwie próżnym, że ukuł całe to oszczerstwo aby pomścić się na mnie za to, że odepchnęłam jego miłość. Jak pan słyszał zresztą, zrobiłam mu ten zarzut zupełnie otwarcie a on nie protestował. Nie miał czelności protestować.
Raul znów padł na kolana.
— Tymi słowy pani wraca mi życie — zawołał — więc pani go nie kochała?
Ach, pani nie może sobie wybrazić jaką męką była ta myśl dla mnie. Dzisiaj widzę że to było niepodobieństwem: Józefina Balsamo i — pan Beaumagnan!
Uderzony jakąś nagłą myślą zaczął klaskać w dłonie.
— Najdroższa moja: Józefina to takie brzydkie, uroczyste imię! Dla mnie będzie pani Jozyną, dobrze? Jozyną jak dla Napoleona i pięknej pani Beauharnais.
— Niech pan pamięta jednakże — uśmiechnęła się przekornie — iż nie jestem pańską Jozyną. Wymagam dla siebie szacunku.
— Ale ja mam nietylko szacunek ale prawdziwą cześć dla pani. Jest pani moim bóstwem, które chcę wielbić dniem i nocą. Niechże pani spojrzy, ja drżę przed panią. Bez pani zezwolenia nie ośmielę się nawet pocałować jej ręki.


POLICJA I ŻANDARM.

Jechali długo, a cała ta droga była jednym monologiem ze strony Raula, gdzie słowo „kocham“ powtarzało się bezustannie. Opowiadał, nie troszcząc się czy jest słuchanym, pytał, nie czekając na odpowiedź.
Józefina Balsamo przysłuchiwała mu się z pobłażaniem z jakim niekiedy starsi przysłuchują się miłemu szczebiotowi dziecka; ale milczenie, którego nie przerwała ani razu, zdradzało iż myśl jej zajęta była czem innem.
Zachowanie jej zniecierpliwiło wreszcie Raula.
— O proszę, niechże pani odezwie się do mnie — rzekł — staram się być wesołym aby w formie żartu wypowiedzieć uczucia, których nie śmiałbym wyrażić inaczej. Ale kiedy widzę pani oczy zdaje mi się żem albo znudził, albo obraził panią. Czy nie może pani znaleźć doprawdy choć kilku słów dla mnie?
Uśmiechnęła się zlekka.
— Kilku słów tylko? i wszystko jedno jakich?
— Zadawalam się małem.
— A więc dobrze. Zwracam panu uwagę iż zbliżamy się do Doudeville, skąd będzie pan mógł jechać w dalszą drogę pociągiem.
— A pani? Co pocznie pani bezemnie?
— Mój Boże! — roześmiała się — będę się starała radzić sobie tak jak radziłam dotychczas.
— O nie, na to ja się nie zgodzę. Czuję, że pani nie umie już obejść się bezemnie. Niech mi pani wierzy, że pomoc moja jest jej niezbędna dla walki z Beaumagnan‘iem, i tą zgrają bandytów na jaką się składa dziewięciu jego przyjaciół.
— Pan zapomina, że dla nich utonęłam.
— Tembardziej, droga moja. Cóż może pani począć skoro pani utonęła?
— Upewniam pana że potrafię działać tak aby się nie domyślili nawet że żyję.
— Pomówimy poważnie — rzekł Raul, krzyżując ramiona, — ofiarowuję pani moją pomoc i chciałbym aby ją pani przyjęła. Są okoliczności w których kobieta nie może sobie poradzić, i w tych to właśnie pragnę służyć pani. O, zupełnie bezinteresownie, proszę mi wierzyć, tak jak się służy czemuś po jest piękne i szlachetne. Beaumagnan nienawidzi panią. Przekonała się pani, że człowiek ten waży się na wszystko aby przeszkodzić pani w osiągnięciu celu, który jest i jego celem. Uknuł cały spisek przeciwko pani, obsypał panią zarzutami, a uczynił to tak zręcznie iż ja sam przez chwilę patrzyłem na panią jego oczyma i byłbym przysiągł, iż pani jest czarownicą lub zbrodniarką. Teraz wstydzę się tego ale jest to właśnie dowodem co potrafi ten człowiek i że nie powinna pani odtrącać mojej pomocy w walce z nim.
Uległa mu. Minęli więc Daudewille i po pół godzinie dalszej jazdy zatrzymali się przed wiejskim zajazdem.
— Wysiądźmy — rzekła hrabina Cagliostro, — folwarczek ten należy do pewnej wieśniaczki, która kiedyś służyła u mnie jako kucharka. Od czasu, do czasu przyjeżdżam tutaj na kilkodniowy odpoczynek przejdziemy piechotą do domku mojej gospodyni, matki Vasseur, i tam zjemy obiad. Leonardzie bądź gotów do odjazdu za jakąś godzinę.
Skręcili na szosę, hrabina szła nieco naprzód a Raul, idąc o kilka kroków za nią nie mógł oderwać oczu od jej kształtnej sylwetki, podziwiał jej ruchy, lekkie jak ruchy młodego dziewczęcia. Ubrana była w szarą obcisłą sukienkę i liljowy kapelusz, związany szerokiemi aksamitkami pod broda i podpięty bukiecikami fijołków.
Minęli plebanję z jej małym, pełnym kwiatów ogródkiem, i zbliżyli się do niewielkiego budynku, którego uchylone drzwi prowadziły wprost do obszernej, biegnącej przez cały dom, sali.
Z pokoju obok dobiegały jakieś męskie głosy.
— Któż tam jest? — zapytał Raul, który wchodząc obejrzał się bystro wkoło.
— To pewnie matka Vasseur rozmawia z wieśniakami. W tamtym pokoju zazwyczaj jadamy.
W tej chwili drzwi się otworzyły i do sali weszła staruszka, opasana wielkim bawełnianym fartuchem i obuta w saboty.
Ujrzawszy Józefinę Balsamo zamknęła za sobą szczelnie drzwi i z widocznym przerażeniem poczęła bąkać jakieś bezładne zdania, których nie można było zrozumieć.
— Co się stało? zapytała z niepokojem hrabina.
— Prędzej.... prędzej, niech pani ucieka! niech się pani ratuje!
— Ale dlaczego? Przed czem uciekać? Co tutaj zaszło?
Z wielkim trudem matka Vasseur zdołała wykrztusić następujące słowa:
— Była tu policja.... żandarmi..., przetrząsnęli kufry.... szukają pani..., zaraz wrócą, niech pani ucieka w tej chwili!....
Hrabina zbladła jak płótno i zachwiała się tak silnie że musiała oprzeć się o ścianę. Oczy jej pobiegły ku Raulowi, jakgdyby u niego szukała pomocy. Vasseur — trzeba w tej chwili uciekać.
Blady, nie rozumiejąc jeszcze dobrze całej sytuacji ale zdając sobie sprawę z jej grozy Raul.
A on patrzał to na nią, to na matkę Vasseur, nie mogąc opanować swego zdumienia.
— O co chodzi? wyrzekł wreszcie — przecież to musi być pomyłka. Ci żandarm i nie mogą naprawdę szukać pani....
— Jej, jej szukają — powtarzała uparcie matka.
Ale cofnęła się od progu, szepcząc z wysiłkiem:
— Żandarmi... już tu... są... dojrzeli mnie...
Niepodobna było już wyjść. Matka Vasseur drżała całem ciałem, powtarzając w kółko:
— Żandarmi... policja...
— Cicho — zakomenderował Raul, odzyskując nagle spokój — wielu jest policjantów?
— Dwóch.
— I żandarm ów również dwóch. Niema więc chwycił hrabinę za ramię i popchnął ją ku wyjściu.
mowy o walce. Musimy działać inaczej. Gdzie są kufry pani?
— Na strychu.
— Gdzie są schody na strych?
— Tutaj — w skazała włościanka.
— Doskonale. Pozostańcie tutaj moja kobieto, i nie zdradźcie w niczem naszej obecności. Resztę ja biorę na siebie.
Znów ujął hrabinę za ramię i pociągnął ją za sobą na górę, po wąziutkich schodach. Kufry stały otworem, a suknie i bielizna hrabiny leżały porozrzucane wokoło. Raul zobaczył przez okno iż policjanci wyszli z domu na podwórko, a żandarmi, którzy naft właśnie wjechali, zeskoczyli z koni i zaczęli je przywiązywać u płotu.
Józefina Balsamo przyglądała się temu jak skamieniała; w ciągu kilku tych chwil twarz jej, pod wpływem strachu, raptownie postarzała.
— Niech się pani przebierze — mówił cicho ale spokojnie Raul, — nie zwlekając, i niech pani włoży jaką czarną suknię.
Odwrócił się znów do okna; a gdy była już przebrana, wziął jej szarą sukienkę leżącą na ziemi i włożył ją obciągając nisko, aby mu zakryła nogi. Dzięki temu, że był szczupły, a nie zanadto wysoki suknia leżała na nim bardzo dobrze. Wydawał się tak zachwycony swoim przebraniem iż, pod wpływem jego wesołości, hrabina uspokoiła się.
Tymczasem na dole żandarmi prowadzili z policjantami ożywioną rozmowę, której żadne słowo nie uszło uszu Raula i jego towarzyszki.
Jeden z żandarmów dopytywał się właśnie:
— I jesteście pewni, że zatrzymała się tutaj?
— Najzupełniej pewni. Znaleźliśmy tutaj jej dwa kufry; na jednym wypisane było jej imię: Pellegrini. A przytem matka Vasseur... znacie matkę Vasseur?
— Ja myślę, że ją znamy.
— Otóż matka Vasseur powiedziała nam iż owa pani Pellegrini spędza u niej od czasu do czasu kilka dni.
— Odpoczywa sobie tutaj między dwoma kradzieżami.
— Najprawdopodobniej.
— To ta pani Pellegrini jest niezłą zdobyczą?
— Pyszną. Ta kobieta jest oskarżona o grube kradzieże, włamania się, szantaże. Jednym słowem co się chce. No i ma za sobą całą zorganizowaną bandę.
— Czy macie jej rysopis?
— Nawet dwojaki. W jednym podana jest za osobę młodą, w drugim za staruszkę. Wiek między trzydziestką a sześćdziesiątką.
— Wszyscy czterej roześmieli się, a potem pierwszy głos znowu zapytał:
— Jakżeście wpadli na jej ślad?
— Dowiedzieliśmy się iż dwa tygodnie temu znajdowała się w Rouen i w Dieppe. Stamtąd znikła bez śladu. Niewiadomo czy udała się do Hawru, czy do Fecamp? Nie mogliśmy jej nigdzie znaleźć.
— Skądżeż wpadliście na pomysł szukania jej tutaj?
— Na skutek najprostszego przypadku. Tragarz kolejowy, który ładował kufry, spostrzegł na jednym z nich, pod nawpół odklejoną etykietą hotelową imię Pellegrini. Zapamiętał to imię dzięki czemu znów wpadliśmy na trop.
— A wybadaliście innych gości matki Vasseur?
— O, tutaj nikt inny nie mieszka?
— Jakto nie mieszka? Tylko co widzieliśmy tu jakąś damę.
— Damę? tutaj?
— Ależ tak. Nadjeżdżaliśmy właśnie gdy wychodziła z domu, ale cofnęła się natychmiast, tak jakby się bała aby jej nie zauważono.
— Kobieta tutaj? czyżby to była ona?
— Nie widziałem jej twarzy, ale wiem jak była ubraną. Miała na sobie szarą suknię, i kapelusz z takiemi bukiecikami fijołków....
Rozmowa urwała się.
Raul i hrabina wysłuchali jej od początku do końca. Z każdym słowem twarz młodego człowieka stygła, jakby twardniała w jakimś zaciętym wyrazie; stał bez ruchu, nie zdradzając swych uczuć najlżejszym szeptem. W jej spojrzeniu malował się strach, ale nie było cienia oburzenia czy protestu.
— Nadchodzą — rzekł wreszcie Raul — za chwilę znajdą panią tutaj a wówczas jest pani zgubioną. Nie mamy czasu do stracenia. Niech mi pani da swój kapelusz.
Wziąwszy go z jej rąk, nasunął na głowę tak aby zakryć nim twarz, a zarazem uwidocznić fijołki. Poczem udzielił jej kilka wskazówek.
— Otworzę pani drogę. Niech pani z tego natychmiast skorzysta i wyjdzie stąd aby udać się do zajazdu gdzie czeka Leonard. Konie muszą być gotowe do odjazdu natychmiast.
— A pan?
— Przyjdę za dwadzieścia minut.
— A jeśli pana aresztują?
— Nie aresztują ani mnie ani pani. Ale przedewszystkiem spokoju. Niech pani idzie wolno. Nie spieszyć się, nie biedź pod żadnym pozorem!
Wyjrzał przez okno. Policjanci i żandarm i weszli już do domu; nie tracąc ani chwili wyskoczył przez okno, i wydawszy przeraźliwy krzyk strachu, jakgdyby wywołanego widokiem uzbrojonych mężczyzn, rzucił się do ucieczki.
Niepodobna było nie zauważyć go; wołano za nim:
— To ona! Chwytać ją! To ona! Szara suknia i kapelusz z fijołkami. Stać, stać bo strzelę.
Jednym susem przesadziwszy płot pędził przez pole a później przez las; i znów przez jakieś pole, przez niewielką łączkę aż wreszcie wpadł na wąską ścieżkę, okoloną z obu stron gęstym żywopłotem, a prowadzącą najwidoczniej na jakiś inny folwark.
Tutaj obrócił się; wyprzedził sporo swoją pogoń i znikł jej narazie z oczu. Nie tracąc więc czasu zerwał z siebie kapelusz, suknię i wsunął je za żywopłot. Poczem wyciągnął z kieszeni swoją czapkę rybacką, z fantazją włożył ją na głowę i, zapaliwszy papierosa, a ręce wsunąwszy niedbale w kieszenie spodni, zawrócił tą samą drogą.
Na zakręcie wpadli nań dwaj zdyszani policjanci.
— Hej, panie rybaku, nie widzieliście tu gdzie kobiety w szarej sukni?
— Leciała jak warjatka, tak?
— Otóż to właśnie. Gdzie ona?
— Widziałem że biegła tędy na folwark.
— Którędy?
— Tą samą ścieżką.
— Dawno temu?
— Może z pół minuty.
Policjanci pobiegli we w skazanym kierunku a Raul szedł spokojnie swoją drogą; kilka kroków dalej spotkał obydwu żandarmów i minął ich pozdrowiwszy uprzejmym skinieniem głowy. W krótce był już na szosie.
O parę metrów od zajazdu stała bryczka, Leonard siedział na koźle z batem w ręku, Józefina Balsamo, wtulona w kącik, dojrzała go zdaleka i otworzywszy drzwiczki dawała mu naglące znaki.
Nie spiesząc się wsiadł i rzucił Leonardowi:
— Do Ivetot.
— Ale w takim razie musimy znów spotkać się zaoponowała hrabina — wszak będą wracali tędy.
— Na szosie nikt nas nie zatrzyma, droga jest równa, wygodna. Pojedziemy wolno, opieszale aby nie wzbudzić podejrzeń. Jedź jak za pogrzebem, Leonardzie.
Stępem przejechali koło zajazdu, plebanji i domku matki Vasseur; policjanci i żandarmi wracali doń właśnie. Jeden z nich niósł szarą suknię, i zakurzony kapelusz, wszyscy gestykulowali, krzycząc.
— Odnaleźli w krzakach te rzeczy i domyślili się wybiegu. Teraz będą szukali rybaka, ale nigdy nie przypuszczą, że znajduje się on w tej bryczce tuż obok jejmość pani Pellegrini. Gdyby to wiedzieli.... ba ciekaw jestem czyby się bardziej śmieli czy irytowali.
— Wezmą na spytki matkę Vasseur.
— Miejmy nadzieję, że starowina jakoś się wykręci.
Gdy ujechali kilkadziesiąt metrów, Rauł kazał popędzić konie.
— Oho — rzekł, przyglądając się im krytycznie — te biedne zwierzęta wyglądają mi na bardzo zmęczone. Boję się że nie wytrzymają długo. Jak, dawni w drodze?
— Od rana. Jadę z Dieppe, gdzie nocowałam.
— I dokąd pani jedzie?
— Aż nad brzeg Sekwany.
— Tam do licha! Szesnaście albo siedemnaście mil w jednym dniu i w takim tempie! To nie do wiary.
Nie odpowiedziała nic.
Między dwiema szybkami, na przodzie bryczki znajdowało się wąskie lusterko w ktorem mógł widzieć jej odbicie. Z ciemnego toczka jakim zastąpiła swój liljowy kapelusz, spływał gęsty welon, przysłaniając jej twarz; odrzuciła w tył ten welon i zdjąwszy z siatki maleńki neseser, poczęła zeń wyjmować lustra, grzebienie, szminki....
Wreszcie znalazła to czego szukała: niewielkie lusterko w którym przyglądała się długo swej zwiędłej postarzałej twarzy.
Odkorkowawszy mały flakonik nalała zeń kilka kropel na powierzchnię lustra, wytarła je kawałkiem jedwabiu i znów w patrzyła się w swoje odbicie.
Raul, który patrzył na nią, nie rozumiejąc jej zabiegów, zauważył iż oczy jej przybrały wyraz skupiony tak jakby cała jej wola skoncentrowała się w jej spojrzeniu.
Minęło dziesięć, piętnaście minut; nie mówiła ani słowa, zdawała się nic nie widzieć wokoło, zapominać o wszystkiem co ją otaczało, oczy jej z niezwykłem, niemal bolesnem natężeniem wpatrzone były w lustro. I stopniowo twarz jej poczęła się zmieniać: kąciki ust podniosły się w górę, włosy usta i zęby nabrały blasku, policzki zaokrągliły się i zabarwiły, skóra na czole, brodzie, na szyi zdawała się ściągać. Józefina Balsamo, z jej zagadkowym uśmiechem, z jej niezwykłą urodą wyjrzała najprzód blado, potem coraz wyraźniej z twarzy tej nagle postarzałej kobiety, aż wreszcie cud spełnił się i zdumiony Raul ujrzał przed sobą postać jaśniejącą niezaprzeczoną urodą młodości.
Ale młody człowiek nie wierzył w cuda. I to czego był świadkiem wydało mu się wytworem żelaznej woli, niezłomnej wiary w siebie, wpływem jasnej myśli, potężnego ducha na słabą materję. Flakon, lustro, chęć — zdawały mu się tylko akcesoriami obliczonymi na wywołanie efektu.
Gdy odłożyła lusterko, wziął je i obejrzał uważnie; było to najwidoczniej to samo które Godefroy d-Etigues opisywał na owem pamiętnem zebraniu jako cudowne lusterko Cagliostro. Złota jego oprawa była silnie porysowana, herb hrabiowski zdobił jego podstawę, a pod nim znajdowała się wyryta data rok 1783, i cztery zagadki Cagliostra.
Wiedziony dziwną chęcią zrobienia przykrości swej towarzyszce, Raul zauważył drwiąco:
— Ojczulek pani zostawił jej bezcenny spadek. Jak się przekonuję talizman ten zaciera przykre skutki najsilniejszych wzruszeń.
— W istocie przyznać muszę — odparła — iż straciłam głowę, co zresztą rzadko mi się zdarza. Dotychczas radziłam sobie w stokroć gorszych okolicznościach.
— W gorszych? I to stokroć?... — szepnął powątpiewająco.
Umilkli. Konie mknęły równym wyciągniętym kłusem.
Hrabina Cagliostro znów przysłoniła twarz welonem. Raul siedział ze skrzyżowanymi rękoma i wyglądał przez okno. Czuł że nie było nic wspólnego między nim a tą kobietą, która jeszcze kilka godzin temu była mu tak bliską. Jej zagadkowa dusza odkryła mu jedną ze swych stron, a strona, ta była tak czarną, iż Raul mimowoli wzdrygnął się.
Jakże różną była rzeczywistość od jego marzenia!, te oczy tak cudne, ten czysty uśmiech — kryły duszę szantażystki i złodziejki. Miłość, którą z takim entuzjazmem składał niedawno u jej stóp wydała mu się w tej chwili śmieszną i wstrętną. Gdyby miał siłę zdobyć się na decyzję byłby otworzył drzwi bryczki i ratował się ucieczką. Ale czuł się tak zmęczonym, i rozbitym iż nie mógł uczynić kroku. Gorzkie uczucie rozczarowania ścisnęło go za gardło, a myśl jego pobiegła ku Klaryssie d‘Etigues, ku temu dziewczęciu, co z takiem naiwnem zaufaniem, z dziewiczą niewinnością oddało mu całe swe życie.
Józefina Balsamo nie wyrzekała się jednak tak łatwo swych zdobyczy; aczkolwiek idealny jej obraz rozwiał się bez śladu, pozostała przecież jej uroda, uroda tak potężna że zdolna jeśli nie zatrzeć to przytłumić wszelkie ujemne wrażenia. Zapach jej perfum łącząc się z zapachem jej ciała słodką falą objął Raula budząc w nim z nową siłą namiętność.
— Josyno, Josyno moja! — szepnął cicho, aby go nie mogła usłyszeć.
Na cóż miał mówić? Raz straconego zaufania już nic nie mogło wrócić, poniżona i sponiewierana miłość nie mogła odzyskać swojego uroku.
Zbliżano się do Sekwany. Bryczka toczyła się po szosie wiodącej ku Rouen; zboczywszy nieco, Leonard wstrzymał konie przed niewielkim gaikiem z za którego widać było błękitną wstęgę rzeki. Gdy Raul i hrabina wysiedli konie ruszyły szosą dalej.
Józefina Balsamo uszła parę kroków, poczem zwracając się ku towarzyszowi wyciągnęła doń rękę i rzekła:..
— Do widzenia Raulu. Czas nam się rozstać. Za kilka minut dojdzie pan do stacji Maillerie, skąd...
— A pani? — przerwał.
— O ja mieszkam tutaj, tuż blisko.
— Nie widzę żadnego budynku.
— Mój domek kołysze się na falach Sekwany. Widzi pan tę barkę tuż przy brzegu? Oto gdzie mieszkam.
— A więc odprowadzę panią.
Szli wąską miedzą, dzielącą łąkę na dwie nierówne części; hrabina wyprzedzała Raula o parę kroków.
Zatrzymali się u stóp niewielkiego pagórka, tuż nad brzegiem, o kilkadziesiąt kroków od barki, oddzieleni od niej gęstą zasłoną krzewią. Nie było nikogo wokół, nikt nie mógł słyszeć ich ani widzieć, tylko niebo świeciło nad nimi najczystszym szafirem, a leciutki zefir kołysał bujny szmaragd łąki. Była to jedna z tych chwil która decyduje o życiu człowieka, a których pamięć nie zaciera się nigdy.
— Pożegnajmy się — szepnęła Józefina Balsamo, po raz drugi wyciągając rękę.
Ale on i tym razem ręki tej nie ujął; wówczas zapytała:
— Nie chce pan przyjąć mojej dłoni?
— Ależ tak... owszem. Tylko nie wiem czemu mielibyśmy się rozstać?
— Bo nie mamy już sobie nic do powiedzenia.
— Już nic, a jednak nie powiedzieliśmy sobie nic prawie.
Ujął jej wąską białą rękę w swoje obydwie dłonie i zapytał.
— Niech mi pani powie... niech mi pani powie otwarcie czy słowa tych ludzi, tam, u matki Vasseur, czy te słowa były prawdą?
Pragnął aby mu zaprzeczyła, aby choć za cenę fałszu mógł łudzić się jeszcze trochę, ale zdziwiona, jakby dotknięta jego pytaniem, rzekła:
— Pod jakim względem może to pana obchodzić?
— Jakto?
— Możnaby doprawdy sądzić że to czego pan dzisiaj był świadkiem wpłynęło na zmianę pańskiego postępowania.
— Co chce pani przez to powiedzieć?
— Ależ to bardzo proste. Chcę powiedzieć że rozumiałabym pańskie oburzenie gdyby było ono wywołane fałszywymi i bezsensownymi oskarżeniami Beaumagnan‘a, ale dziwi mię że muszę je przypisać temu co zaszło dzisiaj.
— Nie mogę zapomnieć tego com słyszał.
— To co pan słyszał w Hais d‘Etiques, nie stosowało się do mnie. Mówiłam już to panu, i głośno wskazałam wówczas winowajczynię. Jest nią markiza de Betrainte. A co się tyczy przewinień jakie zarzucano mnie dzisiaj, to sądzę że nie warto aby o nich wspominać.
Był tak zaskoczony takiem postawieniem kwestii iż nie mógł narazie znaleźć odpowiedzi, ona zaś, ciągnęła dalej nieco ironicznie:
— A może to wicehrabia Raul d‘Andressy czuje się dotkniętym w swych arystokratycznych przesądach, w swych dziedzicznych tradycjach honoru uczciwości, etyki?
— A gdyby tak istotnie było? Czyż nie mam powodu czuć się rozczarowanym?
— Brawo! Nareszcie dotarliśmy do jądra sprawy. Jest pan rozczarowany, zapewne boleśnie rozczarowany. Gonił pan za pięknym snem, któren rozwiał się bez śladu, zostawiając gorzkie wspomnienie. Niechże pan będzie szczerym do końca. Spotkał pana ciężki zawód, tak?
Odparł sucho i krótko:
— Tak.
Przez chwilę patrzała nań uważnie; potem spytała:
— Uważa mnie pan za złodziejkę, zwykłą złodziejkę, czy tak?
Odpowiedział znowu, jeszcze suszej:
— Tak.
Roześmiała się nagle i rzekła:
— No a pan?
I kładąc mu dłoń na ramieniu, ciągnęła rozkazująco, przechodząc nagle poufale i niemal szorstko na „ty“.
— A ty, a ty mój mały? Zrzucże także twą maskę i powiedz mi kim ty jesteś?
— Przedstawiłem się pani. Jestem Raul d‘Andressy.
— Nieprawda, mój mały. Nazywasz się Arsene Lupin, i jesteś synem Teofrasta Lupin‘a, który po za boksem, gimnastyką i fechtunkiem uprawiał zawodowo kradzież, był sądzony w Stanach Zjednoczonych i umarł w więzieniu. Twoja matka wróciła ze wstydu do swego panieńskiego nazwiska, i przebywała w charakterze ubogiej krewnej — rezydentki u swego dalekiego kuzyna, księcia de Dreux-Soubise. Przypomnij sobie jak pewnego pięknego poranka skradziono księżnej historyczny klejnot, olbrzymiej wartości: ni mniej ni więcej jak sławny naszyjnik Marji-Antoniny. Pomimo poszukiwań nie odnaleziono naszyjnika ani nie wykryto złodzieja. Ale zdaje mi się iż my oboje znamy go dobrze: to ty nim byłeś, a miałeś wówczas sześć lat!!
Raul słuchał, blady ze wściekłości i wstydu; wreszcie wyjąkał:
— Matka moja znosiła biedę i upokorzenie. Chciałem ją ratować...
— Za pomocą kradzieży?
— Miałem zaledwie sześć lat.
— Ale dzisiaj masz ich dwadzieścia; matka twoja już nie żyje a ty jesteś zdrów, inteligentny i pełen energji. Powiedz mi co robisz, z czego żyjesz dzisiaj?
— Pracuję.
— O wiem że trudnisz się nie mało — kradnąc.
Nie dając mu czasu do obrony ciągnęła dalej:
— Nie upieraj się Raulu, to zbyteczne. Siedzę cię oddawna i mogłabym ci przypomnieć rozmaite twoje uczynki z bliższej i dalszej przeszłości, które w niczem nie ustępują temu coś słyszał dziś o mnie u matki Vasseur. I ty, tak jak ja, znasz się z policją, żandarmami, sądem i aresztem, a masz zaledwie dwadzieścia lat. I zdaje ci się że masz prawo sądzić innych, dlatego że przypadek ukazał ci dzisiaj rąbek mego życia. Ale ja za to znam twoje do najdrobniejszych szczegółów wiem że kradniemy oboje, ale dlatego właśnie że to robimy nie mówmy o tem. Rzućmy zasłonę na to co jest w nas brzydkiem, zamiast nawzajem wyrzucać je sobie.
Nie oponował. Czuł się tak bezmiernie moralnie zmęczonym iż łzy dusiły mu gardło. Życie wydawało mu się płaskie, odarte z wszelkiego powabu, bez żadnej wartości.
— Po raz ostatni żegnam Cię Raulu.
— Nie... nie — szepnął żałośnie — nie trzeba.
— Przeciwnie: trzeba. Przyniosłabym ci tylko nieszczęście. Nie wiąż twego życia z moim. Jesteś ambitny, energiczny, zdolny, cała przyszłość przed tobą.
— A ty?
— Ja? — powtórzyła cicho — moja droga nie jest dobrą drogą.
— Więc czemu nie idziesz? To właśnie tak bardzo mnie boli Josyno.
— Dla mnie już zapóźno.
— I dla mnie też.
— Ty jesteś młodym. Możesz się jeszcze ratować i powinieneś uciekać przed tą straszną przyszłością, która ci grozi.
— I zostawić mam ciebie?
— Takiem jest już moje życie.
— Ohydne życie, ciężkie, brzydkie.
— A więc po co chcesz je dzielić?
— Bo cię kocham.
— Tembardziej uciekaj. Ty i ja nie powinniśmy się kochać. Ty musiałbyś się mnie wstydzić, a ja nie mogłabym ci ufać.
— A jednak kocham cię.
— Kochasz mnie dzisiaj. Czy będziesz jeszcze kochał jutro? Wierzaj mi Raulu że lepiej postąpisz stosując się do prośby jaką ci wypisałam na mojej fotografii: nie staraj się nigdy mnie odszukać.
— Tak — szepnął Raul — być może że masz rację. Ale boli mnie ta myśl że wszystko między nami się skończyło zanim jeszcze zdążyło naprawdę się zacząć. Tyle, tyle marzyłem o tobie, a ty mnie zapomnisz....
— Czyż można zapomnieć człowieka któremu się zawdzięcza życie?
— Zachowasz mi może wdzięczność ale zapomnisz że cię kochałem.
— Nie zapomnę nigdy.
Mówiąc to potrząsnęła głową, i nagle przechodząc znów na „pan“ ciągnęła ze wzruszeniem:
— Pańska przytomność umysłu, odwaga, ta dziwna szczerość, i to czego w panu zrozumieć jeszcze nie mogę, ale co mnie czaruje i porywa — nie, tego nie zapomnę.
Trzymali się ciągle za ręce. Raul nie spuszczał z niej oczu, a niewypowiedziana tkliwość przepełniała mu serce.
— Kiedy dwoje ludzi się rozstaje — rzekła łagodnie i to rozstaje na zawsze, powinni zwrócić sobie to wszystko, co od siebie nawzajem otrzymali, a więc proszę pana o zwrot mojej fotografji.
— Nigdy — odparł — nie mogę się z nią rozstać.
— A więc ja będę bardziej wspaniałomyślna — rzekła z dziwnym uśmiechem — i oddam panu to co od niego otrzymałam.
— Co takiego Josyno? Owej nocy.... w stodole.... czułam przez sen jak pan złożył na moich ustach pocałunek....
Zarzuciła mu obie ręce na szyję i przywarła wargami do jego warg w gorącym długim uścisku.
— Josyno — szepnął, gdy wreszcie oderwali się od siebie — Josyno rób ze mną co ci się spodoba. Kocham cię, kocham bez granic...
Szli brzegiem Sekwany. Trawa uginała się pod ich stopami, gałązki krzewów pochyliły się jakgdyby w ukłonie. Szli spleceni silnym uściskiem, bez żadnych myśli, prócz myśli o szczęściu, jakie pierwszy dzień miłości obiecuje wszystkim kochankom.
— Jeszcze jedno słowo, mój Raulu. Taka zazdrość, taka wyłączność rodzi się we mnie gdy jestem przy tobie. Przyznaj się: czy jest jaka kobieta prócz mnie?
— Niema żadnej.
— Otóż i pierwsze kłamstwo — powiedziała gorzko.
— Nie skłamałem droga.
— A Klaryssa d‘Etigues? Widywaliście się skrycie w gajach, na łąkach. Wyśledzono was.
— Stare dzieje — rzekł z rozdrażnieniem bez poważniejszego znaczenia.
— Przysięgasz mi?
— Przysięgam.
— A więc dobrze — rzekła chmurnie — tem lepiej dla tej smarkatej. Radzę jej aby nigdy nie ważyła się stanąć między nami.
Raul przytulił ją do siebie.
— Kocham ciebie; tylko ciebie Josyno. Nie kochałem nikogo przed tobą. Moje życie zaczęło się dzisiaj.


ROZKOSZE KAPUI.

„Bystra“ była barką taką samą jak wszystkie inne; stara, zużyta, ale mocna, i starannie utrzymywana przez marynarza Deltre i jego żonę, którzy pełnili na niej rozliczne funkcje służby i załogi. Dla niewtajemniczonego oka „Bystra“ była barką przewożącą skrzynie, beczki, koszyki, ale właściwie nie przewoziła nic.
Mieściła pod pokładem trzy niewielkie kajuty, czyste i wygodnie umeblowane. Były to duże sypialnie przedzielone salonikiem, i tutaj spędzał Raul cały miesiąc z Józefiną Balsamo. Oboje Deltre, byli chmurni i milczący, wypełniali swoje obowiązki, nie wdając się nigdy w żadne rozmowy. Od czasu do czasu zjawiał się na horyzoncie niewielki statek i holował „Bystrą“ wzdłuż rzeki.
W trakcie tych podróży Raul podziwiał z pokładu rozwijające się przed nim śliczne widoki, podczas postojów odbywał długie i cudne wycieczki w towarzystwie swej ukochanej.
Dnie nieporównane! Raul jaśniał młodością i szczęściem. Malownicze wschody i zachody słońca, lasy w Bretonne, ruiny w Jumieqes, gotyckie opactwo w Saint-Georges, cudowne zabytki w Rouen — wszystko dawało mu powód do wyrażania swej miłości w najżywszy, najnamiętniejszy sposób.
Jozyna, bardziej skryta, uśmiechała się tylko jak przez sen. Raul z każdym dniem stawał jej się droższym, i to co z początku było u niej kaprysem, — z przemijającej miłostki przedzierzgnęło się w miłość. Cierpiała czując że kocha zbyt silnie.
O przeszłości, i o tem co w sobie kryła, nie wspominali nigdy. Raz jeden tylko Raul, strojąc żarty z tego co nazywał cudem jej wiecznej młodości, naprowadził rozmowę na ten temat.
— Cudem jest coś czego nie rozumiemy — odparła mu — naprzykład jadąc tutaj zrobiliśmy dwadzieścia mil w ciągu jednego dnia. Tobie to się wydało cudem ale gdybyś był bardziej uważnym spostrzegłbyś żeśmy mieli cztery, a nie dwa, jak sądziłeś konie. Leonard zmienił zaprząg w zajeździć w Doudeville, co było zawczasu przygotowane.
— Wspaniale — zawołał Raul z uznaniem.
— A teraz drugi przykład. Nikt na świecie nie domyśla się w tobie Arsena Lupin, a jednak, owej nocy, gdyśmy się spotkali po raz pierwszy, wiedziałam już kim jesteś w istocie. I to nie był żaden cud; poprostu interesuje mnie wszystko co ma jakikolwiek związek z Cagliostrem. Otóż czternaście lat temu, dowiedziawszy się o owej kradzieży historycznego naszyjnika księżnej de Dreux-Soubise, przeprowadziłam najściślejsze śledztwo, które naprowadziło mnie na ślad małego Raula d‘Andressy, syna Ferfrasta Łupina. Siedząc cię w dalszym ciągu dowiedziałam się z czasem o innych twoich sprawkach. Otóż i nasza znajomość.
Raul zastanowił się kilka chwil, potem rzekł poważnie:
— W owym czasie, moja Jozyno, albo miałaś lat dziesięć, a trudno uwierzyć aby taki dzieciak mógł odkryć prawdę, której nie udało się odkryć najzręczniejszym ludziom, albo też byłaś już wtedy dorosłą kobietą, co byłoby tym razein naprawdę cudowne, piękna córko Cagliostra!
Żart nie przypadł jej do gustu, zmarszczyła brwi i powiedziała krótko:
— Nie mówmy o tem, dobrze?
— Szkoda — rzekł Raul którego w głębi serca irytowało to że znała przeszłość jego i pochodzenie, i który w jakiś sposób chciałby się zrewanżować — doprawdy nic mnie tak nie interesuje jak problemat twego wieku i historja twego stuletniego życia. W y robiłem sobie o tem moje osobiste zdanie, i to dosyć zajmujące.
Spojrzała nań z mimowolnem zaciekawieniem, a on korzystające z tego ciągnął lekkim, żartobliwym tonem:
— Rozumowanie moje opiera się na dwu przesłankach: 1-e jak twierdzisz sama, cuda nie istnieją, 2-e jesteś córką twojej matki.
Roześmiała się na te słowa.
— Co za obiecujący początek!
— Ponieważ jesteś córką twej matki wiec musiała istnieć przed tobą jakaś hrabina Cagliostro. Przypuśćmy że mając lat dwadzieścia pięć zasłynęła urodą w Paryżu i potrafiła zaintrygować dwór Napoleona III. Z pomocą swego rzekomego brata (wszystko jedno czy to był jej brat, przyjaciel, czy kochanek) ułożyła całą historję pochodzenia od Cagliostro i wystawiła fałszywe dokumenty którym i posługiwała się policja przy wyjaśnieniu pochodzenia córki Józefiny Beauharnais i hr. Cagliostro. Wygnana jedzie najpierw do Włoch, następnie do Niemiec i znika.... aby po dwudziestu dwu latach znowu się zjawić, tym razem jednak jako godna uwielbienia córka obecnej tutaj drugiej hrabiny Cagliostro.
Nieprawdaż, hrabino?
Jozyna siedząc bez ruchu, nie wyrzekła ani słowa. Ciągnął więc swoją opowieść dalej.
— Najzupełniejsze podobieństwo między matką i córką tak doskonałe podobieństwo....
Zresztą pocóż mówić o obu hrabinach. Jest tylko jedna, jedyna którą mam przed sobą. Ona to odziedziczyła tajemnicę ojca swego Józefa Balsamo hrabiego Cagliostro. Beaumagnan który rozpoczął swoje śledztwo nieuchronnie napotykał się na dokumenty które już policję napoleońską w błąd w prowadzały i na minjaturę i obrazy które identyczność tej samej osoby wskazywały i jej pochodzenie na czasy Madonny Luini określały.
Oprócz powyższego jest jeszcze jedno świadectwo — książę d‘Arcole. Książe widział hrabinę Cagliostro tylko raz jeden a znając obraz Madonny nie mógł powstrzymać okrzyku: Oto ona i ciągle jeszcze w tym samym wieku! W odpowiedzi zasypałaś go dowodami w postaci, że rozmowa ta miała miejsce z twoją matką o której dowiedziałaś się z jej starannie prowadzonego pamiętnika. To jest podstawa i podłoże dalszych przygód.
Wszystko jest nadzwyczaj proste. Matka i córka podobne do siebie których piękność przypomina obraz Luini.
Istnieje jeszcze coprawda markiza Belmonte. Ja jednak znajduję że, podobieństwo tej damy do ciebie jest niewielkie i tylko wyschnięty i obłędny mózg pana Beaumagnan mógł was obie pomieszać.
Wszystko to nie jest jeszcze dramatem a dla mnie bardzo miłą i dobrze zadzierzgniętą intrygą którą przyrzekam wyjaśnić.
Raul zamilkł. Nie uszło jego uwadze że twarz Józefiny Balsamo nieco pobladła i rysy twarzy ściągnęły się w gniewie. Zaśmiał się więc i rzekł:
— Trafiłem, co?
Józefina Balsamo poruszyła się niespokojnie.
— Przeszłość moja należy do mnie i wiek mój nie ma nic do rzeczy. Zresztą możesz sądzić o tem co ci się żywnie podoba.
Raul rzucił się ku niej i objął ją silnym uściskiem.
— Myślę że masz około czterystu lat Józefino, a nie ma nic droższego pod słońcem, nad pocałunek takich stuleci! Możliwe że znałaś Robespierre i Ludwika XVI.
Nie było więcej o tem mowy. Raul d‘Andressy przy każdej próbie wznowienia tego tematu widział tak wyraźną złość że zaniechał wszelkich prób. Zresztą czyż nie znał całej prawdy?
Znał ją i nie miał żadnej wątpliwości. Pozostawała jeszcze jedna tajemnica która go przykuwała do młodej kobiety.
Pod koniec trzeciego tygodnia zjawił się znowuż Leonard.
Pewnego poranka spostrzegł Raul kocz zaprzężony w dwa nędznawe koniki, którym i hrabina odjechała.
Wieczorem tegoż dnia powróciła. Leonard wyładował bele owinięte starannie sznurami i znikł za tajemniczemi drzwiami których Raul dotychczas nawet nie zauważył.
Nocą udało się Raulowi otworzyć owe drzwi i zobaczyć zawartość paczek. Mieściły one wspaniałe koronki i cudowne komże i stroje mszalne.
Na trzeci dzień odbyła się podobna wycieczka. Rezultat: prześliczne gobeliny z szesnastego stulecia.
Tego dnia Raul nudził się bardzo. Kiedy znalazł się pewnego dnia sam jeden w Mantes wynajął rower i pojechał przed siebie. Po śniadaniu, opuszczając małe miasteczko, zauważył dom w ogrodzie którego kręciło się sporo ludzi. Podjechał bliżej. Licytowano piękne meble i srebra.
Z nudów obszedł cały dom wokoło. Szczytowa ściana domu wychodziła na opuszczoną część ogrodu. Nie zdając sobie sprawy dlaczego to czyni chwycił Raul za występ muru i zajrzał do wnętrza przez okno.
Dał się słyszeć krzyk. Raul rozpoznał głos Józefiny Balsamo, która jednak opanowała się szybko i rzekła zupełnie swobodnie.
— Ach, to ty Raulu? Podziwiam ten zbiór małych oprawnych książek, prześliczne i rzadkie.
To było wszystko. Raul okiem znawcy ocenił książki, podczas kiedy hrabina, zręcznie wyjęła z witryny medaljon, tak że Raul nawet nie spostrzegł tego.
Zeszła na dół. W rozgwarze wielu zebranych osób nie zwróciła niczyjej uwagi.
W odległości trzystu kroków oczekiwał na nią powóz.
Odtąd „pracowali“ razem w Pontoise, w Saint-Germain oraz niekiedy w Paryżu.
Przy wyprawach tego rodzaju Raul wyraźnie zyskiwał coraz większą wyższość nad skrytym charakterem i zagadkową duszą Józefiny. Wesoły uśmiech wieńczył każdą jego operację.
— Stało się — mówił. Pokazałem cnocie plecy. Zresztą bierzmy to wszystko lżej nie tak melancholicznie... jak ty Józefino.
Przy każdej nowej okazji odkrywał w sobie coraz nowe talenta i ukryte własności. Nieraz, towarzyszka jego, słyszała w towarzystwie, na wyścigach czy w teatrze wesoły jego głos a jednocześnie widziała w rękach ukochanego, złoty zegarek, lub w krawacie nową kosztowną szpilkę.
I zawsze ta sama zimna krew i spokój człowieka któremu nic nie grozi.
Nie przeszkadzało mu to jednak przedsiębrać wszelkie środki ostrożności jakie zalecała Józefina. Sama ona opuszczała Pinasse w ubraniu kobiety, z ludu. W jednej z sąsiednich ulic oczekiwał na nią koczyk zaprzężony w jednego konia. W nim przebierała się narzucając na siebie koronkowy szal który służył jej jako płaszcz.
Te i inne niezliczone drobnostki ukazywały Raulowi swoją ukochaną w prawdziwem świetle. Nie wątpił on że jest ona hersztem jakiejś bandy z członkami której porozumiewała się za pośrednictwem Leonarda. Nie wątpił również że Józefina w dalszym ciągu starała się wyświetlić zagadkę średniowiecznego świecznika i śledziła Beaumagnan i jego przyjaciół.
Podwójne życie jakie prowadziła, było źródłem ustawicznych wyrzutów ze strony Raula, który sam zapominał o swoich czynach. Ukochana — która była złodziejką i przywódczynią bandy! Nie, nie taką rolę marzył dla swojej wybranej.
Coraz częściej zdarzały się owe nieporozumienia i coraz ostrzejszy był ich charakter.
Pewnego dnia spostrzegli wchodzących do „Varietes“ trzech przyjaciół Beaumagnan, d‘Etiques i Bennetot.
— Chodźmy za nimi.
Hrabina wahała się. Raul jednak nalegał.
— Jak można nie wykorzystać takiej okazji, byłoby to błędem nie do darowania.
Weszli oboje i zajęli miejsce w ciemnej parterowej loży.
W jednej z lóż w pobliżu sceny rozpoznali Beaumagnan z jego dwoma przyjaciółmi. Natrętnie cisnęła się Raulowi myśl. Co skłoniło Beaumagnan, człowieka religji i surowych obyczajów, do odwiedzenia bulwarowego teatrzyku w którym dawano bardzo naciągnięty program, nie mogący go w żadnym razie interesować.
Raul podzielił się tą myślą z Józefiną. Nie odpowiedziała mu ani słowem. Mniemana obojętność z jaką przyjęła jego uwagę w skazała Raulowi dokładnie że w tym wypadku kobieta ta nie życzy sobie jego współpracy.
— Dobrze — zadecydował — każdy dla siebie. Zobaczymy komu przypadnie najsmaczniejszy kąsek.
Na scenie dawano aktualne kawałki. Młoda aktorka, Commere, w roli „szmeru“ usprawiedliwiała go istnym potokiem fafszywych kamieni, które wprawione ruchami giętkiego ciała przypominały szum strumienia.
Dwa akty minęły. Loża w pobliżu sceny zasłonięta firanką nie pozwalała widzieć trzech przyjaciół. Podczas przerwy, Raul przechodząc mimo zauważył uchylone drzwi. Zajrzał ostrożnie. Nikogo. Nikogo nie było. Służba objaśniła go że trzej panowie opuścili teatr przed pół godziną.
— A więc i nam nie pozostaje nic innego jak pójść w ich ślady rzekł do hrabiny.
Nim jednak otrzymał odpowiedź podniesiono kurtynę do góry.
Na scenie zjawiła się Commere. Roztrzęsioną jej fryzurę obejmowała opaska ze złotej tkaniny z dużymi turkusami. Było ich siedem.
Siedem! pomyślał Raul. To mi wyjaśnia przyczynę wizyty Beaumagmana.
Podczas kiedy Józefina ubierała się do wyjścia, Raul zdążył zasięgnąć informacji że aktorka Commere, Brygida Pousselin, zamieszkiwała stary dom na Montmartre, skąd codziennie w towarzystwie swej pokojówki, imieniem Walentyna udawała się na próby do teatru.
Następnego dnia około godziny jedenastej Raul opuścił dom. Śniadanie spożył w jednej z licznych restauracyj na Montmartre, około południa zatrzymał się w pobliżu wąskiego domu przytykającego do olbrzymiej budowli. Na pierwszy rzut oka można było zauważyć że najwyższe piętro tej budowli stało pustkami.
W głowie Raula powstał nagle plan, który prawie mechanicznie zaczął wcielać w życie.
Rozpoczął spacer wzdłuż domu jakgdyby oczekiwał na kogoś o umówionej porze.
W jednej chwili, kiedy portjerowa dużego domu zajęta była oczyszczaniem ulicy, przemknął się niespostrzeżenie do wnętrza. Wbiegł na górne piętro i bez trudu otworzył drzwi do pustego lokalu. Upewniwszy się, że nikt go dojrzeć nie może, otworzył okno i zeskoczył na dach niżej położonego budynku.
W pobliżu znajdowało się okienko od strychu, zapełnionego różnymi wysortowanymi przedmiotami. Uchyliwszy drzwi prowadzące do wnętrza domu mógł widzieć klatkę schodową do drugiego piętra i częściowo wewnętrzne stopnie domu. Drabiny, jednak, któraby mu pomogła do zejścia nigdzie w pobliżu nie było.
Z dołu to jest z pierwszego piętra dały się słyszeć kobiece głosy. Raul wychylił się możliwie daleko i z kilku dorywczych słów wywnioskował, że młoda aktorka śniadanie jadła w sypialni. Cała służba w tym domu składała się z jednej pokojówki.
— Dosyć — zawołała Brygida Rousselin i weszła do jej pokoju.
— Ach! Walentyno jak dobrze. Dziś, nie mam żadnej próby. Kładę się i leżeć będę aż do wyjścia.
Obecność aktorki pokrzyżowała zupełnie plany Raula. Miał nadzieję że podczas jej próby w teatrze uda mu się spokojnie przeszukać całe mieszkanie. Pomimo to czekał dalej cierpliwie licząc na jakiś szczęśliwy przypadek.
Tak przeszło kilka minut. Brygida nuciła mełodje z „revue“, kiedy nagle rozebrzmiał dzwonek u drzwi wejściowych.
— Dziwne — rzekła — nie oczekuję nikogo. Zobacz Walentyno kto tam? Dziewczyna zeszła na dół. Słychać było trzaśnięcie drzwi, poczem wbiegła na górę i rzekła:
— Z teatru... Sekretarz dyrektora przesyła ten list.
— Daj tutaj. Czy poprosiłaś go do salonu?
— Tak.
Raul spostrzegł młodu aktorkę, której pokojówka podawała list.
Rozerwawszy kopertę czytała półgłosem:
— Kochana, mata Rousselin, bądź łaskawą wydać memu sekretarzowi swój djadem z głowy. Potrzebuję go jako wzoru. Dziś wieczorem w teatrze będzie znów do Twojej dyspozycji.
Kiedy Raul usłyszał tych kilka zdań zadrżał cały.
— Więc to tak! Djadem z kamieniami. Z siedmioma turkusami! Czyżby dyrektor był również na tropie? Ciekawe czy Brygida zastosuje się do jego życzenia.
Uspokoił się jednak wkrótce. Młoda kobieta wyszeptała:
— Niemożliwe, kamienie te już przyrzekłam.
— Nieprzyjemna sprawa — wtrąciła Walentyna. — Dyrektor będzie się wściekał.
— Cóż chcesz? Ja przyrzekłam je komuś, kto mnie dużą sumę za nie ofiarowuje.
— Jaką więc odpowiedź mam zanieść sekretarzowi?
— Poczekaj, napiszę mu kilka słów.
Weszła do swej sypialni i w kilka minut później wręczyła dziewczynie kopertę.
— Czy znasz tego sekretarza? Widziałaś go kiedy w teatrze?
— Nie. To musi być jakiś świeżo zaangażowany.
— Niech powie on dyrektorowi, że mi jest niewymownie przykro, ale wieczorem osobiście tę sprawę wyjaśnię.
Walentyna zeszła. Minęła znowu długa chwila. Brygida usiadła do fortepianu przerabiając ćwiczenia głosowe, które zagłuszyły skrzyp drzwi wejściowych tak, że Raul ich nie usłyszał.
Było coś dziwnego w tym zbiegu okoliczności, czego Raul nie mógł narazie pojąć. Sekretarz, którego nikt nie zna; prośba o wypożyczenie kamieni. Wszystko to było zbyt przypadkowe, aby mogło być naturalne.
Wkrótce jednak uspokoił się. Widząc cień przechodzącej osoby pomyślał, że Walentyna wróciła z powrotem do sypialni, a więc tym samym podejrzenia okazały się błędne. Człowiek ten wyszedł.
Nagle fortepian zamilkł i taburet na którym śpiewaczka siedziała energicznie został popchnięty i dał się słyszeć pełen niepokoju głos:
— Kto pan jest?.. Ach, sekretarz nie prawdaż? Nowy sekretarz. Ale co pan sobie właściwie życzy?
— Pan Dyrektor — rozpoczął męski głos dał mi rozkaz dostarczenia mu owej przepaski. Muszę więc...
— Ależ ja w tej sprawie odpisałam jemu wtrąciła Brygida ciągle jeszcze wylękniona. — Pokojówka zapewne list ten panu wręczyła. Dlaczego ona z panem nie wróciła? Walentyno!
Kilkakrotne wezwania pozostały bez echa. Walentyno!... Ach pan mnie przestrasza!.... Pańskie oczy....
Drzwi, pchnięte silną dłonią, zatrzasnęły się.
Raul usłyszał padające krzesło, niewyraźne odgłosy walki i naraz głośny krzyk:
— Na pomoc.
Poczem zapanowała martwa cisza. Rani jednym skokiem mimo znacznej wysokości znalazł się na drugim piętrze i stanął przed trzema zamkniętemi drzwiami.
Na los szczęścia rzucił się do jednych, otworzył je i wszedł do pokoju w którym panował wielki nieład. Ponieważ nie spostrzegł tu nikogo przebiegł do następnego pokoju i tu w półcieniu, ponieważ sztory w oknach opuszczono, ujrzał klęczącego człowieka.
Na dywanie leżała rozciągnięta młoda kobieta, którą łotr obiema rękoma trzymał za gardło. Słychać było ciche jęki i rzężenia.
— Do djabła, uspokoisz się wreszcie! Ach przeklęta nie chciałaś wydać klejnotów. Poczekaj ty...
Raul rzucił się nań z taką furją, że ten musiał natychmiast puścić swą ofiarę.
Obaj mężczyźni zatoczyli się i uderzyli o wystający kominek, przy tem tak silnie, że Raul stracił chwilowo przytomność.
Morderca był znacznie cięższej wagi i walka między wysmukłym młodzieńcem i człowiekiem o atletycznej budowie i muskulaturze nie mogła trwać długo.
W samej rzeczy po upływie kilku chwil zwalił się jeden z napastników z jękiem na ziemię, podczas kiedy drugi podniósł się.
Tym drugim okazał się jednak Raul.
— Wspaniałe uderzenie, co — szydził. Jest to pamiątka moich lekcyj u Teofrastusa Lupin. Kapitalna japońska metoda. W kilka minut można posłać na inny świat lub uczynić potulnego jak jagnię.
Schylił się nad młodą tancerką, uchwycił pod ramiona i przeniósł na łóżko. Natychmiast spostrzegł że ordynarny chwyt mordercy nie uśmiercił aktorki. Oddychała i nie widać było żadnych ran.
Drżała tylko na całym ciele i błędnemi oczami wpatrywała się weń.
— Czy panią gdzie boli? — szeptał miękko.
— Nie, nieprawdaż? Przedewszystkiem pozbądź się pani wszelkiej obawy. Napastnik przestał być groźnym.
Chwycił za sznury przy sztorach, zerwał je i związał silnie obezwładnionego przeciwnika. Odwrócił go następnie do okna aby rozpoznać twarz.
Jakież było jego zdziwienie, kiedy zobaczył oblicze Leonarda.
Dotychczas nigdy nie miał okazji, zajrzeć zbliska w twarz temu człowiekowi. Wiecznie siedzący na koźle zawinięty w paltot i zwrócony doń plecami, nie dawał pola do obserwacji.
Znał jednak doskonale jego kościsty profil zarośnięty ciemną brodą. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości.
Był to Leonard, prawa ręka i zaufany Józefiny Balsamo.
Związał go dokładniej, zakneblował przezornie i zaciągnąwszy do sypialnego przywiązał do ciężkiej kanapy, poczem wrócił do młodej kobiety.
— Proszę się uspokoić, nie zobaczy go pani więcej. Teraz pójdę zobaczyć pani pokojówkę.
Walentyna leżała, w takim samym stanie jak obecnie Leonard, t. j. związana, zakneblowana i przytwierdzona do łóżka.
Była to jednak sprytna kobietka. Uwolniona z więzów ściśle zastosowała się do wszystkich wskazówek Raula.
— Jestem agentem tajnej policji. Uratowałem twoją panią.
Proszę pójść na górę i otoczyć ją opieką. Ja muszę przesłuchać napastnika i zbadać czy nie ma on wspólników.
Raul najchętniej byłby się ulotnił. Opanował się jednak i czekał. Serce mu biło niespokojnie. Podszedł do drzwi wejściowych i odemknąwszy zamki uchylił je nieco.
Przez szparę w drzwiach spostrzegł po przeciwnej stronie ulicy stary kocz.
Na koźle siedział młody człowiek, którego widywał nieraz z Leonardem, imieniem Dominik.
Ale czy nikogo nie było wewnątrz? Ktoby to mógł być?
Raul pozostawił drzwi niedomknięte. Podejrzenia jego potwierdziły się i obecnie żadna siła ludzka nie była w stanie oderwać go od zbadania tej spraw y aż do gruntu. Przeszedł na pierwsze piętro i pochylił się nad pojmanym Leonardem.
Pewna drobnostka podczas walki, szczególnie zwróciła jego uwagę. Oto duży drewniany gwizdek zawieszony na łańcuszku, który wypadł w czasie szamotania. Leonard mimo niebezpieczeństwa w jakim się znajdował chwycił zań jak gdyby bojąc się go utracić. Czyżby to miał być znak ucieczki dla kompanów lub też sygnał wzywający pomocy? Raul instynktownie skłaniał się bardziej ku temu ostatniemu przypuszczeniu.
Uchylił nieco okna aby wyraźnie można było usłyszeć gwizd, sam zaś skrył się za sztorę, gwizdnął i czekał. Serce mu biło niespokojnie Przeczuwał mające nastąpić wypadki. Wbrew jednak rzeczywistości łudził się jednak jeszcze, że wspólniczką Leonarda w tem zbrodniczem dziele może nie być...
Drzwi się otworzyły.
Weszła Józefina Balsamo.
Weszła z całą swobodą i spokojem jak gdyby w odwiedziny do przyjaciółki.
Czegóż miała się obawiać. Skoro tylko Leonard dał jej umówiony znak droga była wolna. Spowita więc w swój szal śmiało wstąpiła w progi domu.
Po nagłym wstrząsie jakiego Raul doznał na widok Józefiny uspokoił się już zupełnie. Gotów był do walki z drugim przeciwnikiem tym razem jednak innymi środkami, jakkolwiek niemniej skutecznymi.
Cicho przywołał Walentynę.
— Cokolwiek by się stało — ani słowa. Widzę tu cały spisek przeciwko Brygidzie Rousselin, który muszę wyśledzić. Zalecam więc absolutne milczenie.
— Mogłabym pomódz... Może pobiedz po policję?
— Pod żadnym warunkiem. Jeżeli historja stanie się głośną Brygidzie to poważnie zaszkodzi.
Raul zamknął drzwi łączące oba pokoje. W ten sposób pokój w którym leżała Brygida został oddzielony od pokoju w którym miała za chwilę rozegrać się scena między nim i Józefiną.
W tej chwili ukazała się Józefina Balsamo.
Po odzieży poznała natychmiast skrępowanego Leonarda. Raul wiedział dobrze, że kobieta ta w chwilach wielkiego niebezpieczeństwa, potrafi doskonale panować nad sobą. Daleka od tego aby dziwić się obecności Raula, pracowała jednak myślą intensywnie nad rozwiązaniem zagadki.
Co to wszystko znaczy? Kto związał Leonarda? Czego tu chce Raul?
Wreszcie odrzucając szal zapytała zupełnie naturalnym głosem:
— Raul! dlaczego patrzysz na mnie tak dziwnie?
Potrzebował chwili czasu aby jej odpowiedzieć. Słowa które miał wyrzec były straszne, wpatrzył się więc w nią badawczo, aby nie stracić żadnego drżenia mięśni czy drgnięcia powiek.
— Brygida Rousselin została zamordowana.
— Brygida Rousselin?
— Tak, tancerka z wczorajszego wieczora z djademem na czole.
Ośmielam się wątpić że nic o tym nie wiesz, ty, która kazałaś Leonardowi zawiadomić się po ukończonej „robocie“.
Józefina zdawała się tracić zimną krew.
— Leonard? Leonard?
— Tak, — potwierdził — On zamordował Brygidę. Zaskoczyłem go właśnie w chwili kiedy oburącz dusił biedną kobietę.
Raul widział jak Józefina drżała. Upadła wreszcie na krzesło i wyszeptała:
— Nędznik!... Nędznik!... Czy możliwe aby on to uczynił?
I cicho dodała ze wzrastającem przestrachem:
— Zamordował.... zamordował.... Czy to możliwe? Przysięgał mi że mordować nie będzie. Przysiągł mi to. O nie, nie mogę temu uwierzyć.
Była ona szczerą w tej chwili czy grała komedję? Straszne pytanie na które Raul nie znajdywał odpowiedzi.
Józefina Balsamo podniosła głowę, spojrzała na Raula z lśniącymi w oczach łzami i przysięgała ze wzniesionymi rękami.
— Raul... Raul... dlaczego patrzysz tak na mnie? Nie... nie... nieprawda? Ty nie oskarżasz mnie, ach to byłoby straszne. Jak mogłeś uwierzyć że ja wiedziałam, że ja mogłam rozkazać lub zezwolić na coś podobnego? Nie, przysięgnij mi że nie wierzysz temu! O Raul... mój Raulu!
Nieco brutalnie zmusił ją aby usiadła. Przeszedł kilkakrotnie po pokoju poczem przystąpił do niej biorąc ją za ramię.
— Słuchaj mnie, Józefino, zaczął powoli głosem oskarżyciela, jeżeli w przeciągu pół godziny nie wyjawisz mi zupełnie całej historji i jej współuczestników to postąpię z tobą jak ze śmiertelnym przeciwnikiem.
Oddam Cię w ręce policji. Ciebie i twoich kompanów. Czy zechcesz wobec tego mówić?


DWIE INDYWIDUALNOŚCI.

Wojna więc była wypowiedzianą; ale wypowiedzianą w chwili wybranej przez Raula, wówczas gdy miał za sobą wszystkie szanse, a Józefina Balsamo zaskoczona znienacka, traciła z ykłą sobie przytomność umysłu wobec ataku nie tak silnego, jak nieoczekiwanego.
Oczywiście kobieta taka jak ona nie mogła poddać się bez oporu. Zaczęła się bronić; nie mogąc pogodzić się z myślą aby jej tkliwy i pogodny kochanek przedzierzgnął się odrazu w nieubłaganego i groźnego przeciwnika, starała się rozczulić Raula łzami, pocałunkami, obietnicami, to jest zwykłą bronią kobiecą, którą władała tak znakomicie. Ale młody człowiek był nieubłagany.
— Musisz wyznać mi prawdę, Jozyno. Dosyć mam tego błądzenia omackiem, tej tajemniczości. Ty możesz w niej gustować, ale ja nie. Domagam się prawdy!
— Ale o czem prawdy? — zawołała wreszcie zrozpaczona — o mojej przeszłości?
— Przeszłość twoja należy do ciebie — rzekł Raul — możesz ją ukrywać przedemną, jeśli się jej wstydzisz. Wiem aż nadto dobrze że tak dla mnie jak i dla całego świata pozostaniesz zawsze zagadką. Ani twój spokojny uśmiech, ani twe czyste spojrzenie nie zdradzą nigdy tego co się dzieje w głębi twej duszy. Ale jest coś w twojem życiu co mnie żywo obchodzi i czego za wszelką cenę muszę się dowiedzieć. Wiesz dobrze iż dążymy do jednego cel i dlatego domagam się abyś mi wskazała drogę r której dziś idziesz, w przeciwnym bowiem razi mógłbym natknąć się na zbrodnię, a tego nie chcę.
— Rozumiesz mnie, nie chcę! — powtórzył uderzając w uniesieniu dłonią o stół — kraść, oszukiwać — dobrze! ale nie będę mordował.
— Ależ i ja nie chcę mordować — protestowała Józefina.
— A jednak kazałaś zamordować.
— To kłamstwo!
— W takim razie tłomacz się... mów...
Nie chciała uledz; łamiąc ręce i płacząc, szeptała:
— Nie mogę... doprawdy nie mogę...
— Dlaczego? Czemu nie możesz mi powiedzieć co wiesz o tej sprawie, co dowiedziałaś się o niej od Beaumagnan’a?
— Wolałabym abyś nie mieszał się w to wszystko, abyś nie narażał się na zemstę tego człowieka.
Raul wybuchnął śmiechem.
— Boisz się o mnie? Co za śliczny pretekst! Ale uspokój się Jozyno. Beaumagnan mnie nie przestrasza. Powiem ci natomiast otwarcie że jest inny przeciwnik, którego lękam się stokroć więcej od niego.
— Kto taki?
— Ty Jozyno.
— Ty — powtórzył jeszcze dobitniej — i oto dlaczego domagam się wyjaśnień. Przestanę się ciebie lękać dopiero wówczas, gdy zdam sobie jasno sprawę z twoich celów i środków. Czy powiesz mi prawdę?
Potrząsnęła przecząco głową.
— Nie, nie — odparła.
Paul uniósł się.
— Innymi słowy nie ufasz mi. Chcesz zachować wyłącznie dla siebie sprawę, którą uważasz za korzystną. Dobrze. Idziemy stąd. Mam nadzieję że na ulicy zdasz sobie lepiej sprawę z sytuacji.
Chwycił ją w ramiona i uniósł z ziemi, z taką łatwością jak owej nocy gdy wynosił ją z łodzi na skały. Z tym ciężarem skierował się ku wyjściu.
— Stój — szepnęła — stój.
Ten dowód jego siły fizycznej złamał ostatecznie jej opór. Poczuła iż nie należało go drażnić.
— Co więc chcesz wiedzieć właściwie? — spytała go, gdy ją postawił na ziemi.
— Chcę wiedzieć wszystko — odparł — ale w pierwszym rzędzie powiedz mi co robisz tutaj i dlaczego ten nędznik zamordował Brygidę Rousselin.
— Ten djadem...
— Nie ma on żadnej istotnej wartości! Te granaty, rubiny, szm ragdy i opale są fałszywe...
— Ale jest ich siedem.
— Dobrze, czy jednak w tym celu trzeba było aż mordować? Należało poprostu wyczekać pierwszej okazji, aby przetrząsnąć mieszkanie i szuflady.
— Bezwątpienia, ale inni byli już na tropie.
— Jacy inni?
— Dzisiaj od samego rana wysłałam Leonarda na zwiady, on też powróciwszy doniósł mi że jacyś podejrzani ludzie kręcą się koło domu.
— Któżby to mógł być?
— Prawdopodobnie emisarjusze markizy Belmonte.
— Tej kobiety o której wspominałaś?
— Tak, napotykam ją ciągle na mojej drodze.
— Ale i to — szepnął Raul — i to nie usprawiedliwia morderstwa.
— Leonard stracił głowę. Popełniłam nieostrożność mówiąc mu aby mi przyniósł djadem za wszelką cenę.
— Widzisz, widzisz sama — wykrzyknął Raul — że jesteśmy na łasce takiego głupca, który traci głowę i dopuszcza się morderstwa. Trzeba raz z tem skończyć. Ja osobiście sadzę że ludzie, którzy się tu kręcili dziś zrana byli wysłani przez Beaumagnan‘a. Wierząj mi że nie możesz się mierzyć z Beaumagnan‘em. Ja ujmę tę sprawę w moje ręce. Możesz zwyciężyć przezemnie, tylko przezemnie.
Józefina Balsamo uległa. Tyle wyższości, tyle wiary w siebie brzmiało w słowach Raula, że niepodobna było nie uledz. Wydał jej się w tej chwili potężniejszym, zdolniejszym, silniejszym niż wszyscy ludzie, których znała. Ustąpiła jego niezłomnej woli tak jak się ustępuje jakiejś osobie wyższej.
— A więc dobrze — zgodziła się — wyznam ci wszystko, ale nie tutaj.
— Owszem, tu i to w tej chwili — rzekł Raul, czując że jeśli przeciwniczka wymknie mu się tym razem, to niełatwo będzie ją osaczyć powtórnie.
— A więc dobrze — powtórzyła hr. Cagliostro — ustępuję, gdyż jak widzę postawiłeś na kartę naszą miłość, którą ja cenię nadewszystko.
Uczucie dumy przepełniło serce Raula. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego wpływu jaki wywierał na otoczenie i z tej siły, istotnie niezwykłej, z jaką potrafił narzucać innym swoją wolę.
Oczywiście wiadomość o śmierci artystki, widok powalonego i związanego Leonarda — wstrząsnęły hrabiną Cagliostro. Nerwy odmówiły jej poniekąd posłuszeństwa, i ani jej energja, ani panowanie nad sobą, nie były dziś takimi jak zazwyczaj, ale za to Raul potrafił skorzystać z okazji, i za pomocą groźby, podstępu i siły, dopiął swego celu.
Czuł się panem sytuacji. Nietylko zmuszał do uległości Józefinę Balsamo ale zwyciężył i samego siebie. Oparł się całusom, pieszczotom, prośbom, zaryzykował nawet zupełne zerwanie.
Ściągnąwszy z któregoś stołu pokrywającą go makatę, zarzucił ją na Leonarda, poczem zajął miejsce obok swej kochanki.
— Słucham cię.
Podniosła na niego spojrzenie, w którym przebijał żal i bezsilny gniew, i szepnęła:
— Źle robisz Raulu. Korzystasz z chwilowej słabości aby wymusić na mnie to, co prędzej czy później, zrobiłabym z własnej woli. Upokarzasz mnie niepotrzebnie.
Powtórzył twardo:
— Słucham Cię.
Wówczas rzekła:
— A więc dobrze. Ustępuję ci i skończmy jaknajprędzej tę przykrą scenę. Pomijam wszystkie szczegóły aby tem szybciej zapoznać cię z prawdziwą treścią, która nie będzie ani długa ani skomplikowana. Zwykłe sprawozdanie. Otóż dwadzieścia dwa lata temu, na kilka miesięcy przed wojną francusko-pruską r. 1870, kardynałde Bonnechose, arcybiskup Rouen i senator cesarstwa, wizytował prowincję Caux, złapany w polu przez okropną burzę schronił się do pobliskiego pałacu Gueures, który zamieszkiwał wówczas ostatni jego właściciel, kawaler des Aubes. Przyjęty gościnnie kardynał pozostał tam na obiedzie; wieczorem, zaś gdy chciał już udać się na spoczynek, właściciel pałacu, starzec blisko dziewięćdziesięcioletni, schorowany ale jeszcze zupełnie przytomny na umyśle, poprosił go o udzielenie mu specjalnej audjencji, na co kardynał zgodził się natychmiast. Rozmowa trwała bardzo długo, a treść jej, spisaną później przez kardynała Bonnechose, powtórzę ci dosłownie. Umiem ją na pamięć.
— Monsignorze — rzekł starzec — nie zdziwi to Waszej Eminencji, gdy powiem, że dzieciństwo moje upływało wśród zawieruchy wielkiej Rewolucji. W epoce terroru miałem lat dwanaście; byłem sierotą. Ciotka moja zabierała mnie co dnia do pobliskiego więzienia, gdzie odwiedzała chorych, i wspomagała więźniów. Wśród tych nieszczęśliwych znajdowali się biedacy, zamknięci i skazywani bez żadnej widocznej przyczyny; między innymi był tam jakiś mężczyzna, którego imienia nikt nie znał, i nikt nie mógł powiedzieć dla jakich przestępstw, lub na skutek czyjej denuncjacji został uwięziony.
Pobożność moja, drobne usługi jakie mu świadczyłem, zyskały mi jego sympatię i zaufanie. To też w dniu, w którym został osądzony a który poprzedzał dzień jego stracenia, w dniu tym rzekł do mnie wieczorem:
— Dziecię moje, jutro o świcie wejdę na szafot i zginę, nie wyjawiwszy nikomu kim jestem. Takiem jest moje postanowienie, którego nie złamię i wobec ciebie. Ale okoliczności zmuszają mnie do powierzenia ci pewnej tajemnicy, i mam nadzieję że nietylko wysłuchasz mnie jak przystało na mężczyznę, ale postąpisz z całą szlachetnością i zimną krwią, jakiej się po tobie spodziewam. Zadanie jakie ci powierzam jest ogromnej wagi. Jestem jednak przekonany moje dziecko że potrafisz mu sprostać i że zachowasz tajemnicę, od której zależą wypadki niepomiernej wagi.
Powiedział mi później — ciągnął kawaler des Aubes — iż jest kapłanem i jako taki depozytariuszem niezmiernych bogactw, ulokowanych klejnotach, tak czystych i pięknych, że najmniejszy z nich sam w sobie był niemal majątkiem. Drogie kamienie były chowane, w miarę ich nabywania, do najoryginalniejszej, jaką sobie można wyobrazić, skrytki. W prowincji Caux, pod gołem niebem, w miejscu dostępnem dla wszystkich leży olbrzymi głaz granitowy, jeden z tych które służyły, i po dziś dzień służą jako kamienie graniczne. Potężny ten zwał, głęboko wryty w ziemi, obwinięty mchem i krzewieni, mieścił w sobie kilka naturalnych otworów, zapchanych ziemią i pokrytych polnym kwieciem.
W tych to otworach ukrywano klejnoty. Za każdym razem usuwano grudkę ziemi, składano klejnot w otwór i znów zasypywano ziemią, gdy zaś z czasem zapełniono te schowki a innego miejsca nie wynaleziono, nowonabyte klejnoty składano do niewielkiej drewnianej szkatułki, którą kapłan, na kilka dni przed uwięzieniem, zakopał u stóp owego głazu.
Opisał mi dokładnie miejsce, w którem znajdował się ów głaz i powierzył mi z jednego tylko słowa, składającą się formułę, dzięki której w razie zapomnienia, można w każdej chwili miejsce to odnaleźć.
Musiałem mu wówczas uroczyście obiecać, że z nadejściem spokojniejszych czasów, to jest, jak słusznie przewidywał, w jakie lat dwadzieścia, przekonam się, że kamień i klejnoty znajdują się na swojem miejscu, i że od tego dnia, rok rocznie, w dzień Wielkiej Nocy obecnym będę na mszy w kościele wiejskim w Gueures.
Podczas jednej z tych mszy miałem ujrzeć około kropielnicy mężczyznę w czarnym stroju. Powinienem był zbliżyć się do niego i powiedzieć mu swoje nazwisko, a on miał mnie zaprowadzić wówczas przed miedziany świecznik siedmioramienny, który pali się jedynie w uroczyste święta. W odpowiedzi na to miałem mu powierzyć ową formułę.
Takie to były znaki naszego wzajemnego rozpoznania. Potem dopiero mogłem go zaprowadzić do granitowego skarbca.
Na zbawienie duszy mojej przysiągłem, że wypełnię ślepo dane mi instrukcje. Nazajutrz zacny kapłan zginął na szafocie.
Emjnencjo, aczkolwiek bardzo wówczas młody, dotrzymałem święcie danego słowa. Ciotka moja wkrótce umarła, a ja zostałem zmobilizowany i odbyłem wszystkie kampanje dyrektorjatu i cesarstwa. Po upadku Napoleona, mając lat trzydzieści trzy, zostałem dymisjonowany w stopniu pułkownika. Udałem się przedewszystkiem do wskazanego mi miejsca i z łatwością odnalazłem granitowy kamień, a w najbliższą Niedzielę Wielkanocną znalazłem się w kościołku w Gueures, gdzie na ołtarzu dostrzegłem natychmiast siedmioramienny świecznik. Było to w r. 1816. Czarno-ubrany mężczyzna nie przyszedł.
Następnej Wielkanocy byłem znów na mszy, i od tego czasu czyniłem to rok rocznie. Nabyłem też wówczas pałac Gueures, który właśnie wystawiono na sprzedaż, i jak wierny żołnierz pełniłem straż na naznaczonym mi posterunku. Rok po roku pilnowałem powierzone mi skarby i czekałem.
Eminencjo oto pięćdziesiąt lat jak czekam. Nikt nie przyszedł mnie zwolnić i nigdy nie słyszałem o niczem, coby miało związek z tą dziwną historią. Głaz stoi na dawnem miejscu. Zakrystjan w Gueures zapala świecznik w uroczyste święta. Ale czarno-ubrany mężczyzna dotychczas się nie zjawił.
Co miałem począć? Do kogo się zwrócić? Czy powiadomić władze kościelne? Czy prosić o audjencję króla Francji? Nie, misja moja była ściśle określoną, nie miałem prawa tłumaczyć jej wedle mej woli.
Milczałem więc, ale co za straszne walki toczyłem z mojem sumieniem? Jakąż przeżywałem mękę na myśl, że mogę tajemnicę mi powierzoną unieść ze sobą do grobu!
Eminencjo, nieoczekiwane przybycie Twoje rozproszyło wszystkie moje wątpliwości. Uważam je za widoczny znak woli Bożej. Łączysz, Monsignorze, władzę duchowną z władzą świecką. Jako arcybiskup reprezentujesz kościół, jako senator — Francję. Mam więc zupełne prawo poczynić Waszej Eminencji zwierzenia, które interesują zarówno kościół, jak i państwo. Pełnomocnictwa moje składam w ręce Waszej Eminencji. Proszę działać i rozstrzygać. Oddam powierzony mi depozyt i udzielę niezbędnych wyjaśnień tej osobie, którą mi Wasza Eminencja wskaże“.
Kardynał de Bonnechose wysłuchał w milczeniu tych rewelacji, wkońcu jednak wyznał kawalerowi des Aubes, że wydały mu się one nader nieprawdopodobne. W odpowiedzi na to kawaler des Aubes opuścił pokój, aby po chwili powrócić z niewielką drewnianą skrzyneczką w ręku.
— Oto — rzekł — skrzyneczka, o której mi wspomniał ów kapłan, a którą znalazłem we wskazanem miejscu. Uważałem, że bezpieczniej będzie schować ją u siebie. Dzisiaj oddaję ją Waszej Eminencji i proszę o ocenienie tych kilkuset drogocennych kamieni, jakie zawiera. Wówczas Wasza Eminencja uwierzy moim wyznaniom i przekona się, że skarby, o których wspominał ów zacny kapłan, są istotnie niezmierzone, gdyż, jak twierdził, ukryto w tym głazie z granitu dwieście tysięcy drogich kamieni.
Dowody postawione przez kawalera des Aubes, pewność z jaką obstawał przy swoich twierdzeniach, zachwiały wątpliwości kardynała do tego stopnia, że obiecał mu ująć sprawę w swoje ręce i zawezwać go do siebie, z chwilą gdy poweźmie jakąś stanowczą decyzję.
Na tem skończyła się rozmowa. Niestety okoliczności uniemożliwiły kardynałowi dotrzymanie tak solennie danej obietnicy. Jak się domyślasz okolicznościami temi były: najprzód wojna francusko-pruska, później upadek cesarstwa i zawieruchy wewnętrzne. Rozległe obowiązki pochłaniały czas i uwagę kardynała; a czas upływał.
Gdy wrogie wojska zagrażały Rouen kardynał, który wysyłał do Anglji pewne dokumenty wielkiej wagi, wpadł na myśl wysłania wraz z nimi i owej skrzynki. Powierzył więc i papiery i skrzynkę zaufanemu swemu słudze, niejakiemu Jaubert’owi, ten wyjechał końmi do Hawru, skąd miał wsiąść na statek.
W dwa dni później doniesiono kardynałowi, iż Jaubert został zabity, a trupa jego znaleziono w lesie o dziesięć kilometrów od Rouen. Walizę z dokumentami odnaleziono, ale koń, kabriolet i drewniana szkatułka przepadły bez śladu. Pomyślano więc, iż nieszczęsny sługa musiał wpaść na rekonesans kawalerji niemieckiej, czyhający na pojazdy bogatych obywateli z Rouen uciekających do Hawru.
Niepowodzenie prześladowało kardynała; w początkach stycznia przybył doń wysłaniec kawalera des Aubes. Schorowany ten starzec nie zdołał przeżyć pogromu Francji, ale przed śmiercią zdołał jeszcze skreślić kilka, nieczytelnych prawie słów:
„Formuła, określająca miejsce, w którem znajduje się głaz, wyryta jest na wieku szkatułki.... Siedmioramienny świecznik zakopałem w moim ogrodzie“.
I tak więc z całej tej historji nie pozostało nic. Szkatułka skradziona, a wraz z nią znikł jedyny dowód na poparcie twierdzeń kawalera des Aubes. Nikt nawet nie widział klejnotów. Nikt więc nie mógł powiedzieć czy były to prawdziwe kamienie, czy farbowane szkiełka? Kto wie, może istniały wogóle tylko w chorobliwej wyobraźni starca?
Takie i tem podobne wątpliwości opanowały znów kardynała, postanowił więc nie wspominać nikomu o całej tej sprawie. Uważał za niebezpieczne rozsiewanie bredni, zrodzonych z czyjejś fantazji; to też milczał, jednak....
— ...Jednak? — podjął Raul, którego te brednie zdawały się dziwnie interesować.
— Jednak — ciągnęła Józefina Balsamo — zanim powziął ostateczną decyzję, spisał szczegółowo całą ową rozmowę z kawalerem des Aubes i wszystko co dotyczyło tej tajemniczej sprawy. Memorjał ten, który zapomniał spalić, lub który, być może zagubił, został znaleziony w kilka lat po jego śmierci w jednej z jego książek teologicznych podczas licytacji jego bibljoteki.
— Kto odnalazł ten memorjał?
— Beaumagnan.
Józefina Balsamo opowiadała całą tę historję opuściwszy głowę, z wzrokiem wbitym w podłogę; gdy podniosła oczy, uderzył ją wyraz twarzy Raula.
— Wszystko to jest niesłychane, Jozyno — szepnął młody człowiek w najwyższem podnieceniu — pomyśl, pomyśl tylko, droga: ot trzech starców wyznaje sobie kolejno tajemnicę, tak jakgdyby podawali sobie z rąk do rąk pochodnię, nie dając jej zgasnąć. Wyznania ich cofają nas o cały wiek wstecz, wyjaśniają nam legendę a raczej tajemnicę, datujące z średniowiecza. Łańcuch nie jest jeszcze zerwany; wszystkie jego ogniwa są całe, a jako ostatnie z nich zjawia się Beaumagnan. Jak postąpił Beaumagnan? Czy stanął na wysokości swego zadania, czy też okazał się go niegodnym?
Podniecenie Raula przekonało hrabinę Cagliostro, że młodzieniec nie zadowolni się tem, co mu dotychczas opowiedziała; ale to co pozostawało jeszcze do wyznania było najtrudniejszem, gdyż chodziło tu o jej rolę w całej tej sprawie. To też wahała się, czy ciągnąć dalej; Raul nalegał.
— Mów, mów Jozyno. Jesteśmy na wspaniałej drodze i przekonasz się, że nam przypadnie to zwycięstwo.
— Beaumagnan — ciągnęła po chwili dalej — to człowiek niesłychanie ambitny. Nawet jego powołanie religijne, które bezwątpienia jest szczerem, służy jego ambitnym marzeniom. Pod ich wpływem wstąpił do zakonu Jezuitów, gdzie zajmuje wybitne stanowisko. Memorjał kardynała Bonnechose wywarł na nim ogromne wrażenie. Udało mu się przekonać kilku swoich zwierzchników i dla odnalezienia tych niezmiernych skarbów użyto wszystkich wpływów, jakiemi rozporządzają Jezuici.
Beaumagnan zgrupował wokół siebie jedenastu arystokratów, mniej lub więcej zadłużonych, ale odkrył im tylko część tajemnicy. Zorganizował ich też jak prawdziwych spiskowców, obowiązanych do bezwzględnego posłuchu. Każdemu z nich wyznaczył pole działania i specjalne zadanie. Rządzi nimi za pomocą pieniędzy, którym i szafuje nader hojnie.
Dwa lata poszukiwań doprowadziły do ciekawych rezultatów. Przedewszystkiem ustalono, że ów zgilotynowany kapłan, był to brat Mikołaj, skarbnik opactwa w Fecamp. Ze starych dokumentów, listów i archiwów przekonano się, iż zdawien dawna istniały między wszystkiemi klasztorami Francji stosunki pieniężne, było to coś w rodzaju dziesięciny, składanej dobrowolnie przez wszystkie zakony do klasztorów prowincji Caux. Składki te tworzyły wspólny skarb, niewyczerpaną rezerwę na wypadek wspólnych potrzeb, lub nowych pochodów krzyżowych. Rada złożona ż siedmiu członków zarządzała tym majątkiem, ale tylko jeden z pośród nich znał miejsce ukrycia.
Rewolucja zmiotła wszystkie klasztory, ale skarb pozostał. Brat Mikołaj był ostatnim jego stróżem.
Józefina Balsamo skończyła; po jej słowach zapadło długie milczenie, przerwane w reszcie przez Raula, którego entuzjazm w zrósł do ostatecznych granic.
— Jakież to wszystko piękne! Wierzyłem zawsze, że przeszłość przekazała nam skarby, zamknięte w jakiejś tajemniczej formule. Jakżeby mogło być inaczej? Nasi przodkowie nie mieli safe‘ów, kas ogniotrwałych, ani banków. Musieli szukać innych skrytek, gdzie gromadzili złoto i klejnoty, przekazując je potomstwu za pomocą formuły, będącej jakby kluczem zamku. Ale za nadejściem katastrofy, łańcuch zrywał się, tajemnica umierała, a w raz z nią ginęły i skarby.
Ale ta tajemnica jest w naszym ręku i bogactwa mnichów nie zginą. Jeżeli, jak wszystko zatem przemawia, brat Mikołaj powiedział prawdę, jeżeli istotnie dziesięć tysięcy klejnotów leży ukrytych w tym legendarnym kamieniu, to wartość ich przenosić musi miljard franków. Czyż nie jest cudownym ten skarb zebrany wysiłkiem miljonów mnichów, ten dorobek materjalny całych wieków chrześcijaństwa, długich lat wiary i fanatyzmu, spoczywający gdzieś wśród pól normandzkich, we wnętrzach złomu granitowego?
Urywając nagle swój monolog, siadł obok młodej kobiety i spytał ją niemal ostro:
— A ty Józefino? Jaka jest twoja rola w całej tej sprawie? Czy odziedziczyłaś jakie specjalne wskazówki od Cagliostra?
— Kilka słów zaledwie — odrzekła — na liście czterech zagadek, jakie pozostawił po sobie, obok tej i obok „Majątku królów Francji11 nakreślił tylko: „Między Rouen, Hawrem i Dieppe (Zwierzenia Marji-Antoniny).
— Tak — szepnął Raul — prowincja Caux.... dolina starej rzeki.... Kolebka królów Francji, kraj mnichów.... Tam to a nie gdzieindziej muszą być ukryte oszczędności dziesięciu wieków chrześcijaństwa. Obydwa schowki leżą w pobliżu siebie i tam je też odnajdę.
Zwracając się do Józefiny Balsamo, spytał:
— A więc ty prowadziłaś równie poszukiwania?
— Tak, ale poomacku.
— A tam ta druga kobieta — zapytał, patrząc prosto w oczy swej kochanki — czy i ona szukała? Ta, która zamordowała przyjaciół Beaumagnan‘a?
— Owszem — rzekła — to markiza Belmonte, która, jak mi się zdaje, pochodzi od Cagliostra.
— Tobie zaś nie udało się nic wykryć?
— Nic, aż do chwili poznania Beaumagnan’a.
— Wówczas gdy chciał pomścić śmierć swych przyjaciół?
— Tak — odparła.
— I Beaumagnan zdradził ci całą tajemnicę?
— Tak.
— Sam z siebie?
— Sam...
— A raczej odgadując, że dąży do tego celu co i ty, wykorzystałaś jego uczucia dla siebie, aby wydobyć zeń te zeznania, prawda?
— Prawda — odparła szczerze.
— Ryzykowne posunięcie.
— Postawiłam życie na kartę. Beaumagnan postanowił mnie zabić nietylko dlatego, aby zdusić miłość, która była dlań męką, gdyż jej nie odwzajemniałam, ale także dlatego, że zląkł się następstw tych wyznań, jakie mi poczynił. Stałam się dlań przeciwniczką, mogącą mu wyrwać jego zdobycz.
To też byłam osądzona w chwili, gdy zdał sobie sprawę z popełnionej nieostrożności.
— A jednak i jego odkrycia polegały zaledwie na kilku dość niepewnych danych historycznych?
— Tak, tylko na tem.
— Więc owo ramię świecznika odnalezione przezemnie było pierwszym konkretnym rezultatem?
— Pierwszym.
— Od tego czasu jednak Beaumagnan mógł posunąć się naprzód.
— Tak sądzisz?
— Zdaje mi się. Wczoraj naprzykład spotkaliśmy go w teatrze. Po co tam poszedł? Dlatego wyłącznie, że panna Rousselin nosiła djadem z siedmiu kamieni. Chciał zdać sobie sprawę z tego, coby to mogło oznaczać i sądzę, że to on kazał pilnować jej domu.
— Niestety nie możemy się o tem przekonać.
— Owszem, możemy Jozyno.
— W jaki sposób?
— Badając pannę Rousselin.
Józefina Balsamo drgnęła, ale Raul, nie zwracając na to uwagi, ciągnął dalej:
— Należy ostrożnie wypytać artystkę....
— Wypytać ją? wypytać?
— No oczywiście, to takie proste.
— A więc ona w takim razie żyje?
— Chyba — rzekł wybuchając śmiechem.
Zerwał się ze swego krzesła i, wykonawszy kilka szalonych piruetów, znów wrócił się do oniemiałej kochanki:
— Na miłość Boską, pani hrabino, niech mi pani nie rzuca tak groźnych spojrzeń. Gdybym nie był narażał cię na ten wstrząs nerwowy, czyż byłabyś mi opowiedziała to wszystko, co mnie tak zainteresowało? A co za skutek z twego milczenia? Poprostu taki, że pewnego dnia Beaumagnan zabrałby klejnoty, a ty lałabyś łzy po niewczasie! Proszę cię, uśmiechnij się, zamiast się gniewać.
Szepnęła:
— Ośmieliłeś się! Posunąłeś się do kłamstwa, do szantażu, aby wyłudzić odemnie te zwierzenia! To niecna komedja, której ci nigdy nie daruję!
— Darujesz, darujesz mi to — odparł żartobliwie przyznaję, że zadrasnąłem nieco twoją miłość własną, ale to nie ma nic wspólnego z naszą miłością, z prawdziwą miłością. Dla ludzi, którzy kochają się tak jak my, takie drobne nieporozumienia nie są niebezpieczne; raz obrazi się jedno, drugi raz drugie, aż wreszcie nastąpi zupełna harmonja.
— O ile się nie zerwie przedtem — mruknęła przez zęby.
— Zerwać? Dla takiej drobnostki? zerwać?
Ale Józefina Balsamo była tak rozgniewana, że Raul przerwał w połowie zdania i, skacząc po pokoju jak szalony, powtarzał wśród wybuchów śmiechu:
— Boże, jakie to komiczne! Moja pani obrażona! Więc już nie można stroić z siebie żartów, wyprowadzać się wzajem w pole! O każdą drobnostkę — wojna! Ach, moja droga Jozyno, ubawiłaś mnie serdecznie!
Nie zważając na niego, podeszła do Leonarda, od kneblowała mu usta i rozcięła jego więzy.
Jak zwierzę wypuszczone z klatki Leonard rzucił się ku Raulowi.
— Stój — rozkazała hrabina.
Zatrzymał się, grożąc młodzieńcowi wyciągniętą pięścią. Raul śmiał się do łez:
— Otóż i zbir na swobodzie.... pajac wypuszczony z pudełka...
Ledwo panując nad sobą, Leonard wołał:
— Spotkamy się jeszcze kiedyś, mój panie.... spotkamy.... choćby za sto lat...
— Widzę, że i ty, tak jak twoja pani, liczysz na stulecia — drwił Raul.
— Dosyć — rozkazała hrabina Cagliostro — oddal się Leonardzie. Zajmij się końmi.
Zamienili kilka słów w języku, którego Raul nie rozumiał. Ody Leonard opuścił pokój, Józefina Balsamo zbliżyła się do młodzieńca i spytała krótko:
— A teraz?
— Co teraz?
— Chcę znać twoje zamiary?
— Są one najlepsze, najczystsze w świecie, droga Jozyno.
— Wypraszam sobie deklamacje. Jak masz zamiar postąpić?
Spoważniał nagle i odparł:
— No tak jak ty, Jozyno, nie ufałaś mi nigdy a ja będę względem ciebie uczciwym i lojalnym.
— To znaczy?
— To znaczy że poddam pannę Rousselin pewnemu badaniu, któremu i ty będziesz mogła się przysłuchiwać. Czy zgadzasz się na to?
— Dobrze — odparła, ciągle jeszcze wzburzona do głębi.
— W takim razie zostań w tym pokoju. Badanie nie potrwa długo gdyż czas nagli.
— Nagli?
— Tak i zaraz zrozumiesz dlaczego.
Z tymi słowy Raul wszedł do pokoju, gdzie śpiewaczka leżała pod opieką Walentyny, zostawiając drzwi wpółuchylone, Raul podszedł do panny Rousselin, która uśmiechnęła się na jego widok.
Aczkolwiek nie rozumiała ona nic z tego co zaszło, jednak widok swego wybawcy wracał jej spokój, a cała jego postać wzbudziła w niej zaufanie.
— Nie chciałbym pani zmęczyć — rzekł Raul — muszę jednak postawić pani kilka pytań. Czy może pani skupić uwagę w ciągu paru chwil?
— Ależ naturalnie.
— Padła pani ofiarą pewnego warjata, który jest oddawna pod nadzorem policji i będzie teraz zamknięty. Nie ma więc pani potrzeby niczego obawiać się w przyszłości. Muszę jednak wyjaśnić parę kwestji.
— Proszę, niech mnie pan pyta.
— Skąd ma pani ten djadem, złożony z siedmiu kamieni?
Czuł, że zawahała się, jednak odparła:
— Kamienie te znalazłam w pewnej starej szkatułce.
— Szkatułka ta była drewniana?
— Drewniana, napół rozbita i nawet nie zamknięta, leżała pod słomą, na strychu tego domu, w którym mieszka moja matka.
— Gdzie to jest?
— W Lillebonne, między Rouen i Hawrem.
— Skądże pochodziła ta szkatułka?
— Nie wiem tego. Nigdy nie pytałam o to mamy.
— Czy znalazła pani kamienie tak, jak je pani nosi obecnie.
— O nie, były oprawne w srebrne obrączki, jak duże pierścionki.
— I co się stało z temi obrączkami?
— Do wczorajszego wieczora miałam je u siebie, w pudełku ze szminkami.
— Nie ma już ich pani dzisiaj?
— Sprzedałam je jakiemuś panu, który przyszedł za kulisy i spostrzegł je przypadkowo.
— Czy był sam?
— Z dwoma przyjaciółmi. Musi to być zbieracz. Obiecałam przynieść mu kamienie dziś o trzeciej popołudniu, gdyż chce je znów oprawić w obrączki. Obiecał mi sowicie zapłacić.
— Czy nie było żadnych napisów na tych obrączkach?
— Były jakieś słowa, wyryte dziwacznym pismem, ale nie starałam się nigdy ich odcyfrować.
Raul zamyślił się, poczem rzekł bardzo poważnie:
— Radziłbym pani nic nie wspominać o całej tej sprawie. Mogłaby ona, w razie rozgłosu, mieć przykre następstwa; nie dla pani, ale dla jej matki, za ukrywanie przedmiotów bez wartości materjalnej, ale o znacznej wartości historycznej.
Artystka przestraszyła się.
— Jestem gotową w każdej chwili przedmioty te zwrócić — rzekła.
— To zbyteczne, niech pani zachowa kamienie, a ja zażądam w pani imieniu zwrotu tych obrączek. Gdzie mieszka ów pan?
— Ulica Vaugirand.
— Jego nazwisko?
— Beaumagnan.
— A teraz jeszcze jedna rada. Niech pani opuści ten dom. Stoi on zbyt na uboczu. Przez jakiś czas powinna pani zamieszkać w hotelu. Przypuśćmy przez miesiąc. I niech pani nie przyjmuje nikogo. Dobrze?
— Dobrze panie.
Gdy Józefina Balsamo i Raul znaleźli się na ulicy, hrabina ujęła ramię kochanka. Wydawała się bardzo zaniepokojona i wzburzona i daleką od wszelkiej myśli o zemście, lub od gniewu.
— Zrozumiałam twój plan — szepnęła — udajesz się do niego?
— Do Beaumagnan’a.
— To szaleństwo.
— Czemu?
— Ależ tamci dwaj znajdują się u niego!
— Dwóch i jeden czyni razem trzech.
— Nie chodź tam, zaklinam cię.
— Czy myślisz, że mnie zjedzą?
— Beaumagnan jest zdolny do wszystkiego.
— Czy i do ludożerstwa?
— Raulu, nie żartuj.
— Josyno, nie płacz.
Czuł, że była szczerą: że tkliw ość kobieca wzięta w niej górę, każąc zapomnieć o urazie.
— Nie chodź Raulu — powtórzyła — znam mieszkanie Beaumagnan‘a. Ci trzej bandyci będą mogli cię zabić, zanim kto zdąży na pomoc.
— Tem lepiej — rzekł — bo i oni nie będą mogli spodziewać się pomocy.
— Raulu, żartujesz, a jednak...
Przytulił ją do siebie.
— Słuchaj, Jozyno — rzekł — zjawiam się ostatni w tej sztuce, gdzie główne role grają dwie takie potęgi jak ty i Beaumagnan.
Oczywiście ani ty ani on nie potrzebujecie mnie, i jeżeli nie postawię wszystkiego na jedną kartę, wyjdę z tej całej sprawy z pustemi rękoma. Pozwól mi zaszachować naszego wroga Beaumagnan’a, tak jak zaszachowałem moją przyjaciółkę Józefinę Balsamo. Byłem dość zręczny, nieprawdaż? i potrafię dopiąć swego.
Słowami temi zadrasnął ją znowu. Wyciągnęła rękę z pod jego ramienia i szli dalej sztywno, obok siebie w milczeniu.
W głębi duszy Raul zastanawiał się, czy jego wrogiem najgroźniejszym nie była ta kobieta o słodkiej twarzy, kochana przezeń tak namiętnie i tak kochająca nawzajem.


SKAŁA TARPEJSKA.

Czy tutaj mieszka pan Beaumagnan?
Przez zakratowane okienko drzwi wejściowych wyjrzała twarz starego sługi.
— Tutaj. Ale pan nie przyjmuje nikogo.
— Proszę mu powiedzieć, że przychodzę z polecenia panny Rousselin.
Beaumagnan zajmował parter jednopiętrowego domu. Nie było widać ani stróża w bramie, ani dzwonka przy drzwiach; na łańcuchu zwieszał się żelazny młotek, który uderzany o takąż płytę, wydawał głuchy, więzienny odgłos.
Raul czekał dobre pięć minut, widocznie zjawienie się mężczyzny, wówczas gdy spodziewano się ujrzeć młodą aktorkę — zaintrygowało trzech przyjaciół.
Wreszcie sługa powrócił z poleceniem:
— Pan będzie łaskaw dać swój bilet wizytowy.
Raul zadośćuczynił temu żądaniu.
Po długiej chwili powtórnego oczekiwania odryglowano z trzaskiem drzwi, spuszczono łańcuchy i służący wpuścił Raula do obszernej sieni, czysto wyfroterowanej, pustej i dziwnie przypominającą poczekalnie klasztorne. Później poprowadził go długim korytarzem w głąb mieszkania, minęli kilkoro drzwi i zatrzymali, się przed ostatnimi, których oddrzwia obite były grubo skórą.
Służący otworzył te drzwi, a później zamknął je bez słowa za Raulem. Młody człowiek znalazł się w obszernym pokoju, wobec swoich wrogów, inaczej bowiem nie mógł nazwać tych trzech mężczyzn, z których dwóch oczekiwało jego nadejścia w pozycji, w jakiej bokserzy oczekują swoich przeciwników.
— To on, to on — krzyknął Godefroy d’Etigues, nie panując nad swoim gniewem. Beaumagnan, to ten sam smarkacz, który nam skradł ramię naszego świecznika! Nie zbywa mu na śmiałości, już to prawda! Po co pan tu przyszedł? Jeżeli chcesz pan znów prosić o rękę mojej córki...
Raul, śmiejąc się, przerwał:
— Doprawdy, panie baronie, pan wydaję się stale zaabsorbowany myślą o tem małżeństwie! Przyznaję, że uczucia moje dla panny Klary nie zmieniły się ani na jotę i że żywię względem niej zawsze te same zamiary, ale dziś tak jak wówczas, Gueures nie przychodzę w celach matrymonjalnych.
— A w jakich? — W Gueures przyszedłem, aby zamknąć pand i jego przyjaciół w piwnicy... Dzisiaj...
Baron d‘Etigues byłby rzucił się w tej chwili na Raula, gdyby go Beaumagnan nie przytrzymał za ramię.
— Dosyć Gotfrydzie — rzekł stanowczym głosem — siądź, a pan niech nam wyjaśni cel swojej wizyty.
Z tymi słowy usiadł sam przed biurkiem, w skazując Raulowi miejsce naprzeciw.
Młody człowiek obrzucił bystrem spojrzeniem trzech przyjaciół. Wydali mu się bardzo zmienieni od chwili owego zebrania w Haie d Etigues. Szczególniej baron się postarzał. Policzki jego opadły, a podsiniałe oczy przybierały niekiedy wyraz błędny, który dziwne sprawiał wrażenie. Tylko wyrzuty sumienia mogły wywołać ten ciągły niepokój, tę gorączkę, jaką Raul spostrzegł i w twarzy Beaumagnan‘a.
Ten jednakże bardziej władał sobą, jeżeli nawet wspomnienie Jozyny prześladowało go uparcie, to jednak, roztrząsając własne postępowanie, uważał je prawdopodobnie za zupełnie słuszne i usprawiedliwione. Dramat, który przeżywał, musiał być dramatem czysto wewnętrznym i mógł zachwiać jego równowagę duchową jedynie czasowo i w chwilach wyjątkowych.
— On, albo ja — rzekł sobie w duchu Raul — jeden z nas musi ustąpić. Jeżeli go mam zwyciężyć, muszę doprowadzić go do tego, aby stracił panowanie nad sobą.
Tymczasem Beaumagnan zapytał:
— Czego pan sobie życzy? Uciekł się pan do nazwiska panny Rousselin, by dostać się do mnie. W jakim celu?...
— Aby kontynuować rozmowę, którą pan z nią zaczął wczoraj, w teatrze Varietes — rzekł hardo Raul.
— Rozmowę tę — odparł spokojnie Beaumagnan — prowadzić mogę tylko osobiście z panną Rouselin.
— Poważne przyczyny przeszkadzały pannie Rousselin stawić się u pana według obietnicy.
— Poważne?
— Usiłowano ją zamordować.
— Co pan mówi?! Zamordować? I dlaczego to?
— Aby jej zabrać siedm klejnotów, tak jak pan pańscy dwaj przyjaciele, zabraliście jej wczoraj siedem pierścieni.
Godefroy d’Etigues i Oskar Bennetot poruszyli się niespokojnie na krzesłach. Beaumagnan zachował zimną krew, ale z nieukrywanym zdumieniem spoladał na tego młodzika, który z takiem zuchwalstwem, niemal arogancją mieszał się do jego spraw. Ale ten nowy przeciwnik nie wydał mu się zbyt groźnym, więc odparł tonem raczej niedbałym.
— Oto już drugi raz, mój panie, wtrąca się pan do rzeczy, które do niego nie należą. Zdaje mi się też, że będziemy zmuszeni udzielić panu nieprzyjemnej lekcji. Niedawno temu w Gueures zwabił pan moich przyjaciół w pułapkę po to, aby zabrać przedmiot, który był naszą własnością, co poprostu nazywa się kradzieżą. Dzisiaj pozwala pan sobie obrażać nas w moim własnym domu, i to bez najmniejszego powodu, gdyż prawdopodobnie jest panu wiadomemm że pierścionki te nabyliśmy od panny Rousselin. Niechże więc pan przynajmniej wyjaśni przyczynę swego postępowania.
— To co uczyniłem — odparł Raul — nie byle kradzieżą. Dążymy wszyscy do jednego celu, z tą różnicą, że moje poszukiwanie w Gueures uwieńczyły się pomyślnym rezultatem.
— Czyż tak — zagadnął drwiąco Beaumagnan. — A jakiż jest ten cel, do którego wszyscy rzekomo dążymy?
— Odszukanie głazu granitowego, zawierajacego dziesięć tysięcy drogich kamieni.
Zdziwienie odbiło się na twarzy Beaumagnan’a; było ono tak silne, że przez chwilę nie dało mu dojść do słowa. Tymczasem Raul ciągnął dalej:
— Ponieważ szukamy wszyscy skarbów klasztornych, nic dziwnego, że przeszkadzamy sobie wzajem i stąd te ciągłe starcia.
Skarby klasztorne! Głaz granitowy! Dziesięć tysięcy drogich kamieni! Każde z tych zdań spadało na Beaumagnan’a jak uderzenie młotu. Miał więc przed sobą nowego rywala to takiego, z którym trzeba było się liczyć! Usunięto hrabinę Cagliostro, a na jej miejsce zjawiał się nowy zapaśnik w tej walce o miljony!
Godefroy d‘Etigues i Bennetot zaciskali pięści, rzucając sobie wzajem porozumiewawcze spojrzenia. Beaumagnan starał się odzyskać zimną krew.
— Co za legendy! — rzekł wreszcie — plotki starych bab. Bajdy opowiadane grzecznym dzieciom! Doprawdy dziwię się, że pan może się czemś podobnem zajmować.
— Robię tylko to samo co pan i pańskich dwunastu przyjaciół — rzekł Raul, który nie chciał pozwolić, aby Beaumagnan ochłonął ze zdumienia — i to samo co zacny kardynał Bonnechose. Nie powie mi Pan chyba, że jego memorjał był bajdą dziecinną lub plotką starych bab.
— Wielki Boże, któż to pana tak świetnie poinformował — szepnął Beaumagnan, siląc się na ironję.
— Istotnie, jestem dobrze poinformowany.
— I przez kogóż to? jeśli wolno wiedzieć.
— Przez pewną damę.
— Jaką damę? — Józefinę Balsamo, hrabinę Cagliostro.
— Hrabinę Cagliostro — zawołał Beaumagnan, a twarz jego pobladła — więc pan ją znał?!
Plan Raula w zupełności się udał, imię hrabiny Cagliostro, niespodziewanie rzucone na szalę, wytrąciło z równowagi przeciwnika, pozbawiło go zupełnie panowania nad sobą.
— Więc pan ją znał? Gdzie? Jak? to ona to panu opowiadała?
Poznałem ją zeszłej zimy, tak jak i pan — odparł Raul i przez cały czas, aż do dnia, w którym miałem szczęście ujrzeć córkę barona d’Etigues, widywałem hrabinę codzień.
— To kłamstwo — zaprzeczył Beaumagnan — nie mógł jej pan widywać codzień. Byłaby mi wspomniała o panu. W owej epoce nie miała przede mną tajemnic.
— Miała widocznie tę jedną.
— To nędzny wymysł! Pan nam daje do poznania, że stosunki pańskie z hrabiną Cagliostro były bardziej niż zażyłe, Otóż zapowiadam panu, że nie wierzę w to. Można było dużo zarzucić tej kobiecie: chciwość, przebiegłość, ale zdeprawowaną nie była!
— Miłość nie jest deprawacją — zauważył Raul.
— Więc pan twierdzi, że pan był jej kochankiem?
— Ależ tak, panie.
Beaumagnan już nie panował nad sobą; trząsł się jak w febrze, a pot strugami płynął mu po twarzy. Teraz przyjaciele musieli go uspakajać. — Mam go — myślał radośnie Raul — nie odczuwa żadnych wyrzutów z powodu popełnionej zbrodni, ale kocha ja jeszcze i wywołując jego zazdrość, zrobię z nim wszystko, co mi się spodoba.
Kilka chwil upłynęło. Beaumagnan obtarł czoło, wychylił szklankę zimnej wody i wreszcie rzekł, spoglądając z ukosa na przeciwnika, który już nie wydawał mu się teraz tak nikłym.
— Tracimy czas, panie. Pańskie uczucia dla hrabiny Cagliostro właściwie nic nas nie obchodzą. Niech więc pan nam lepiej wytłomaczy co pana sprowadziło tutaj?
— Cel mojej wizyty — odparł Raul — jest nader prosty i w kilku słowach ujmę go panom. Nie potrzebuję przypominać, że bogactwa klasztoru — te bogactwa, któremi chce pan zasilić zakon Jezuitów — zbierane od wieków przez wszystkie klasztory Francji, napływały do siedmiu głównych opactw w Caux, i administrowane były przez radę siedmiu delegatów, z których jeden tylko znał miejsce skrytki i formułę, która je wskazywała. Każde opactwo posiadało swój własny pierścień biskupi czy pasterski, przechodzący po śmierci każdego delegata na jego następcę. Rada siedmiu usymbolizowana była w siedmioramiennym świeczniku, będącym reminiscencją liturgji hebrajskiej i świątyni Mojżesza; każde zaś ramię tego świecznika zaopatrzone było w kamień, takiego koloru i gatunku jak kamień pierścienia, które reprezentowały siedem opactw prowincji Caux.
— Tak jest.
— A więc w jednem z siedmiu opactw ukryty jest skarb. Należy znać ich nazwy, aby wiedzieć, gdzie prowadzić poszukiwania. Otóż nazwy te są wyryte wewnątrz pierścieni, które pan nabył wczoraj od panny Rousselin. I te siedem pierścieni musicie mi panowie pokazać.
— Jednym słowem — rzekł powoli Beaumagnan — żąda pan abyśmy panu tak, za jednym zamachem, odkryli rezultat naszych długoletnich, uciążliwych poszukiwań?
— W łaśnie tego żądam.
— A jeżeli odmówimy?
— Czy to przypuszczenie czy odmowa? Proszę o kategoryczną odpowiedź.
— A więc odmawiam. Żądanie pańskie jest bezsensowne i bezczelne, i nigdy nie zgodzę się na nie.
— W takim razie denuncjuję panów.
Beaumaignan patrzył na Raula, jak się patrzy na szaleńca.
— Co to za nowa historia? Denunojuje nas pan?....
— Wszystkich trzech, panie.
— Ale za co? za co, mój łaskawco?
—Za mord popełniony na osobie Józefiny Balsamo, hrabiny Cagliostro.
Zapadło milczenie. Godefroy d’Etiigues i Bennetot nie poruszyli się na swych krzesłach, natomiast Beaumagnan, blady jak płótno, podszedł do drzwi, przekręcił klucz w zamku, poczem schował go do kieszeni. Postępek ten dodał nieco odwagi jego dwóm towarzyszom; wobec gwałtownych środków jakie wróżył, baron d’Etigues i jego kuzyn, zdawali się nabierać ducha.
Niestropiony tem Raul zdobył się na uśmiech.
— Kiedy rekrut siada po raz pierwszy na konia — rzekł — nie pozwalają mu używać strzemion, aby tem lepiej nauczył się jeździć.
— Co znaczy to porównanie?
— Uczyniłem sobie niegdyś ślub nie noszenia przy sobie żadnej broni dopóki nie nauczę się wybrnąć z każdej sytuacji za pomocą swego sprytu. Uprzedzam więc panów: jeżdżę bez strzemienia, lub, mówiąc inaczej, nie mam rewolweru. Jesteście trzej i uzbrojeni; ja jestem sam, więc.....
— Dosyć tej mowy — przerwał ostro Beaumagnan — przejdźmy do faktów. Oskarża nas pan o zamordowanie hrabiny Cagliostro?
— Tak.
— Czy ma pan dowody na poparcie tego bezsensownego twierdzenia?
— Mam.
— Proszę, niech je pan wyłoży.
— Z przyjemnością. Kilka tygodni temu kręciłem się koło Haie d’Etigues, w nadziei ujrzenia panny Klarysy, gdy przypadkiem dostrzegłem karetę, którą powoził jeden z pańskich przyjaciół. Kareta wjechała do parku. Nie spuszczałem jej z oka, i przekonałem się iż wyniesiono z niej Józefinę Balsamo i stawiono ją przed trybunałem, zebranym w sali wieży. Wytoczono tej nieszczęsnej najohydniejszy, jaki sobie można wyobrazić proces; pan był oskarżycielem i posunął pan swą nikczemność aż do twierdzenia, że kobieta ta była pańską kochanką. Dwaj tu obecni panowie wzięli na siebie rolę katów.
— To są słowa, puste słowa. Gdzie pan masz dowody? — wykrztusił Beaumagnan, którego twarz zmieniła się do niepoznania.
— Znajdowałem się tam, tuż nad pańską głową, ukryty na parapecie dawnego okna.
— To niemożliwe — protestował Beaumagnan — gdybyś pan tam był, byłbyś się pan starał uratować ją.
— Po cóż miałem ją ratować? — odparł Raul, nie chcąc zdradzić że hrabina Cagliostro żyje — tak jak i inni byłem przekonany, że odwieziecie podsądną do Londynu. Gdy wszyscy się zeszli pobiegłem do Etretat, wynająłem łódź i wypłynąłem na morze, aby czatować na ów jacht angielski. Miałem zamiar nastraszyć jego kapitana... i wyrwać z rąk jego nieszczęsną.
Niestety padła ona ofiarą pańskiego okrucieństwa i mojej łatwowierności. Po niewczasie zdałem sobie sprawę z waszego podstępu, i ze sposobu w jaki utopiliście ją, rzucając związaną do przedziurawionej łódki.
Strach malował się wyraźnie na twarzach trzech spiskowców, słuchając zbliżyli się jakby bezwiednie do siebie, a Bennetot odsunął stół, który przedzielał ich od Raula. Młodzieniec widział tuż przed sobą bladą twarz Godfryda d’Etigues i jego kurczowo wykrzywione usta.
Wystarczyłoby jednego znaku Beaumagnan’a aby baron wyciągnął rewolwer i położył trupem zuchwalca.
Ale Beaumagnan nie dawał tego znaku. Po chwili milczenia wyszeptał:
— Powtarzam panu raz jeszcze, że nie miałeś pan prawa podsłuchiwać nas, szpiegować i wtrącać się do spraw, które do pana nie należą. Ale nie chcę zapierać się moich postępków i przeczyć faktom. Nie rozumiem jednak jednego; jak pan mógł, jak się pan ważył, po tem wszystkiem co zaszło, przyjść tutaj i wyzywać nas? To zakrawa na szaleństwo!
— Czemu, proszę pana? zapytał łagodnie Raul.
— Bo pańskie życie jest w naszym ręku.
— Życiu mojemu nie zagraża najmniejsze niebezpieczeństwo odparł Raul, poruszając niedbale ramionami.
— Jest nas trzech przeciwko panu jednemu, i to cośmy tu usłyszeli nie usposabia nas zbyt życzliwie dla pana.
— A jednak czuję się zupełnie bezpiecznym pośród was.
— Nie radzę panu być tak bardzo tego pewnym.
— Jeżeli nie zabiliście mnie panowie po tem wszystkiem co wam powiedziałem to już nic mi nie grozi.
— A jeżeli dopiero teraz zabierzemy się do pana?
— W godzinę później bylibyście wszyscy trzej aresztowani. Nie jestem dzieckiem, mój panie. Idąc tutaj prosiłem jednego z mych przyjaciół, aby czekał na mnie do trzech kwadransy na piątą, w okolicy Prefektury. Obecnie jest pięć po czwartej, jeśli więc za czterdzieści minut nie spotkam się z nim, zawiadomi policję o mojem zniknięciu.
— Co za blaga! — zawołał Beaumagnan, który zdawał się odzyskiwać spokój — jestem dość znany W Paryżu i śmiem twierdzić, że prefekt policji nie zwróci najmniejszej uwagi na oskarżenie pańskiego przyjaciela.
— Miejmy nadzieję, że zwróci na nie uwagę.
— Dobrze ale tymczasem...
Beaumagnan nie dokończył i ze znaczącym spojrzeniem zwrócił się do barona. Wyrok śmierci miał już być wydany.
Bolesna, rozkoszna niemal świadomość niebezpieczeństwa ścisnęła serce Raula; parę sekund jeszcze, a byłby zgubionym, ale zimna krew ocaliła go i tym razem.
— Chciałbym powiedzieć jeszcze parę słów — rzekł do Beaumagnan‘a.
— Mów pan, ale pod warunkiem, że będą one rzeczowe. Dość nam tych bezpodstawnych obwinień. Upewniam pana że dam sobie radę z policją. To też jeśli pan chcesz nadal dyskutować musi mi pan przytoczyć dowód, niezaprzeczony dowód na poparcie swych słów. W przeciwnym razie...
Urwał i powstał ze swego krzesła. Stali teraz naprzeciwko siebie, mierząc się twardym nieubłaganym wzrokiem.
— A więc — rzekł Raul — dowód albo śmierć?
— Albo śmierć — jak echo powtórzył Beaumagnan.
— Oto moja odpowiedź: muszę mieć w tej chwili siedem pierścieni. Jeżeli ich nie otrzymam...
— Co pan zrobisz?
— Mój przyjaciel złoży w policji list, który pan pisałeś do barona d’Etigues wskazując mu jak ma się odbyć porwanie Józefiny Balsamo i skłaniając go do mordu.
Beaumagnan udał zdziwienie.
— List? List do barona.
— Tak jest — rzekł Raul — list, w którym mimo wszelką ostrożność z pańskiej strony nietrudno jest wyczytać prawdę.
Beaumagnan wybuchnął śmiechem.
— Owszem... owszem... przypominam sobie... nierozsądna bazgranina...
— Ta bazgranina będzie jednak dostatecznym dowodem przeciwko panu.
— Niestety — zauważył ironicznie Beaumagnan — i ja nie jestem dzieckiem, i nie zaniedbuję pewnych ostrożności, to też baron d’Etigues oddal mi ów list przed rozpoczęciem naszego zebrania.
— Oddał panu kopję. Oryginał, który znalazłem w sekretarze barona, zatrzymał u siebie. Ten to oryginał wręczy policji mój przyjaciel na poparcie swego oskarżenia.
I znów zapadło milczenie. Oczy barona d’ Etigues, spojrzenie Oskara Bennetot wyrażały już tylko lęk i przygnębienie. Wyraz zaciętości znikł z ich twarzy. Raul pomyślał, że pojedynek skończył się i nie był właściwie zażarty. Sprawa była prowadzona od pierwszego słowa tak zręcznie, iż Beaumagnan został przyparty do muru i pozbawiony wszelkich środków obrony. Wyzyskując jego słabe strony Raul odebrał mu możność rozważania sytuacji na chłodno i odpierania ataków przeciwnika.
Na czemże bowiem istotnie opierało się twierdzenie Raula, o oryginale listu i o kopji? Właściwie na niczem. Tak, że Beaumagnan, który domagał się rzeczowego dowodu, uległ nagle, przez dziwną anomalję, gołosłownym zapewnieniom przeciwnika i złożył broń.
Nie opierając się, nie grożąc, podszedł do biurka i otworzywszy szufladę wyjął z niej siedem pierścieni.
— Kto mi jednak zaręczy — zwrócił się jeszcze do Raula — że pan i w dalszym ciągu nie zużytkujesz tego listu przeciw mnie?
— Ma pan na to moje słowo. A zresztą czyż te same okoliczności będą mogły się powtórzyć? Może w przyszłości wygrana będzie po pańskiej stronie — Mam tę nadzieję, mój panie — szepnął Beaumagnan ze źle hamowaną złością.
Raul chwycił pośpiesznie podawane mu pierścienie. Na każdym z nich były istotnie wyryte jakieś litery. Na skrawku papieru wypisał pośpiesznie imiona siedmiu opactw:
Fécamp,
Saint Wandrille,
Jumiegés,
Valmont,
Cruchet-le-Valasse,
Montvilliers,
Saint-Georges-de-Bascherville.
Beaumagnan zadzwonił, ale kazał służącemu zatrzymać się w korytarzu i, zbliżając się do Raula, rzekł:
— Na wszelki wypadek chcę panu uczynić pewną propozycję. Przeniknął pan naszą tajemnicę i poznał pan rezultaty naszych poszukiwań. Zdaje więc pan sobie sprawę, że nie jesteśmy zbyt daleko od osiągnięcia naszego celu.
— Nawet bardzo blisko odeń — odparł Raul.
— A więc czy nie chciałby pan — mówię bez wstępów — czy nie chciałby pan przyłączyć się do nas?
— Na tych samych prawach co pańscy przyjciele?
— Nie. Na tych prawach co i ja.
Raul odczuł, że propozycja była uczyniona szczerze. Uznanie, jakie się w niej kryło, pochlebiło mu, i byłby zapewne ją przyjął, gdyby nie myśl o Józefinie Balsamo. Ale wszelkie porozumienie między nią a Beaumagnan‘em było niemożliwe.
— Dziękuję panu — odparł — ale dla pewnych specjalnych przyczyn zmuszony jestem odmówić.
— A więc jest pan naszym wrogiem?
— Tylko współzawodnikiem.
— Wrogiem — nastawał Beaumagnan — i rozumie pan że jako taki narazi się pan...
— Na to co spotkało hrabinę Cagliostro — przerwał Raul.
— Właśnie. Cel, do którego dążymy, uświęca środki do jakich się niekiedy musimy uciekać. Jeżeli środki te zwrócą się przeciw panu, będzie to tylko pańska wina.
— Wiem o tem aż nazbyt dobrze.
Beaumagnan przywołał służącego.
— Wypuścisz pana — rozkazał.
Raul złożył głęboki ukłon trzem przyjaciołom 1 długim korytarzem poszedł za służącym ku drzwiom wejściowym; gdy jednak zostały otwarte, rzekł:
— Jedna chwila, muszę jeszcze wrócić.
Żywo skierował się ku gabinetowi, gdzie trzej przyjaciele już się naradzali ii zawołał, stojąc na progu:
— Co się tyczy tego kompromitującego listu to muszę panów uspokoić, żem go nigdy nie kopjował i wskutek tego przyjaciel mój nie może posiadać oryginału. Czy nie myślą panowie zresztą, że cała ta historja o przyjacielu, który czeka na mnie w okolicach prefektury, do trzech kwadransy na piątą, jest raczej nieprawdopodobna? Do miłego widzenia, moi panowie.
— Zatrzasnął drzwi przed nosem Beaumagnan‘a i wyskoczył na ulicę zanim który z trzech przyjaciół zdążył przestrzec służącego.
Druga bitwa była wygrana.
Na rogu ulicy, oczekiwała go, w zamkniętej karecie, Józefina Balsamo.
— Dworzec Saint Lazare — rzucił Raul woźnicy — stacja odjazdowa.
Roześmiany, szczęśliwy, zajął miejsce obok swej kochanki.
— Otóż i siedem nazw poszukiwanych, kochanie. Masz, weź tę listę.
— Więc udało się? — spytała.
— Ależ naturalnie! Dwa zwycięstwa w jednym dniu! Gdybyś wiedziała jak mi się wydaje łatwem wyprowadzić w pole ludzi! Troszkę śmiałości, logiki i energji, a przeszkody usuwają się same. Beaumagnan nie jest głupcem, prawda? Uległ mi tak jak i ty moja droga Jozyno. No, powiedz, twój uczeń nie przynosi ci wstydu, co? Dwaj tacy mistrze, jak Beaumagnan i córka Cagliostra zgniecieni, rozbici przez smarkacza, debiutanta! Co myślisz o tem Jozyno!
Przerwał sam sobie i nagle rzekł:
— Może ci przykrość sprawiają moje przechwałki, kochanie?
— Ależ. nie, bynajmniej — roześmiała się.
— I nie gniewasz się o to co zaszło dziś rano?
— Nie — odparła — ale nie wspominaj o tem. Nie trzeba, widzisz, ranić mojej miłości własnej. Jestem próżna, to trudno, i nawet bywam zaciętą. Ale na ciebie niepodobna się gniewać; doprawdy jest w tobie coś co rozbraja.
— Nie wszystkich, kochanie; Beaumagnan np. nie jest rozbrojony.
— Beaumagnan jest mężczyzną.
— A więc wypowiadam wojnę mężczyznom. I mówię ci Jozyno, że czuję się stworzonym do przygód, do wszystkiego co niezwykłe i niebezpieczne. Czuję w sobie siłę, która mi pozwoli nietylko być panem każdej sytuacji, ale i rządzić ludźmi. Czy ty zdajesz sobie sprawę, Jozyno, jak to cudownie jest walczyć, gdy się jest pewnym wygranej?!
Kareta mknęła szybko bocznymi uliczkami. Przejechano most na Sekwanie.
— Zwyciężę, Jozyno, przekonasz się, że zwyciężę. Mam wszystkie atuty w ręku. Za kilka godzin stanę w Lillebonne. Wyszukałem ową panią Rousselin, i z jej zgodą, czy bez jej zgody, obejrzę ową skrzynkę legendarną, i wyczytam na niej słowa rozwiązujące zagadkę. Znając tę formułę i mając spis siedmiu opactw, będę niedołęgą, jeśli nie zdołam odszukać skarbu!
Był nieprzytomny z podniecenia. Opowiadał jej przebieg rozmowy z Beaumagnan‘em, ściskał ją, całował, i raz po raz, wychylając się z okna, rozkazywał stangretowi popędzać konie.
— Prędzej, prędzej! — wołał — wszak wieziesz dzisiaj boga fortuny, i królowę piękności!
Józefina Balsamo śmiała się cicho; oczy jej błyszczały ze szczęścia.
Kareta toczyła się ulicą Opery, minęła ulicę de Petits-Champs i wjechała na ulicę Caumarten, gdzie konie przeszły w galop.
— Doskonale — wołał Raul — za dwanaście piąta. Zdążymy na czas. Wszak towarzyszysz ml do Lillebonne?
— Poco? Wystarczy tam tylko twoja obecność.
— Cieszę się, że nareszcie okazujesz mi zaufanie. Możesz być pewną, że cię nie zdradzę. Od dziś uważam tę sprawę za naszą wspólną, i zwycięstwo jednej ze stron będzie zarazem zwycięstwem drugiej.
Ale gdy zbliżono się do ulicy Auber, któraś z bram na lewo otworzyła się nagle, kareta wjechała w nią, nie zwalniając biegu, i znalazła się na jakiemś podwórzu.
Po trzech mężczyzn stanęło u każdego z jej okien, zanim Raul spostrzegł co się dzieje, otworzono drzwiczki i wyciągnięto go z karety.
Usłyszał jeszcze głos Józefiny Balsamo, która krzyknęła do stangreta:
— A teraz prędko na dworzec Saint-Lazare!
Jakieś ręce, wepchnęły go do domu, wciągnęły do ciemnego pokoju i zatrzasnęły za nim masywne drzwi.
Podniecenie Raula było tak wielkie, że nie opadło odrazu. Śmiał się na głos ale śmiech ten przybierał akcent wściekłości.
— Brawo, brawo, piękna Józefino Balsamo!... to było posunięcie mistrzowskie! Doprawdy nie spodziewałem się tego! Wyobrażam sobie jak musiałaś się bawić, słuchając moich tyrad: „Zwycięstwo nie może mnie ominąć! czuję się stworzonym do kierowania przypadkami!“ Co za idjota ze mnie! Jak mogłem narazić się na podobną śmieszność!
Rzucił się na drzwi, ale nie drgnęły nawet pod jego ciężarem.
Próbował się wspiąć ku niewielkiemu oknu w górze, przez które sączyło się blade światło. Ale lekki szelest zwrócił jego uwagę; obróciwszy się, spostrzegł lufę fuzji, wyglądającą z niewielkiego otworu, tuż pod sufitem. Lufa ta zmieniała pozycję w miarę jego własnych ruchów, mając go najwidoczniej ciągle na celu.
Cała jego złość zwróciła się ku temu niewidzialnemu przeciwnikowi.
— Łotrze! — wołał — ukaż mi się, abyśmy się mogli zmierzyć. A później idź i powiedz twojej pani że jej kolej...
Nagle umilkł. Cały gniew jego minął, a natomiast opanowało go nieprawdopodobne zmęczenie i senność; z trudnością powlókł się do przyległej alkowy i rzucił się na stojące tam żelazne łóżko.
— Wszystko mi jedno — szepnął — byle tylko spać, spać...
Nie mógł jednak usnąć. Nie dawała mu spokoju ta myśl, że Józefina Balsamo, uwięziła go podstępem, aby zbierać owoce jego trudu.
Musiała jednak stać na czele potężnej organizacji, jeśli w tak szybkim czasie udało się jej zorganizować tę całą zasadzkę. Raul domyślał się teraz iż Leonard, wraz z jakimś pomocnikiem, szedł za nim aż do mieszkania Beaumagnan‘a; później, korzystając z nieobecności Raula, porozumiał się ze swoją panią i natychmiast ułożyli plan dalszego działania. Dom przy ulicy Caumartin był najwidoczniej siedliskiem bandy.
Co mógł począć on, tak młody i sam jeden, przeciw tylu i to tak potężnym wrogom? Z jednej strony Beaumagnan, wspierany przez dwunastu przyjaciół i potężny zakon Jezuitów, z drugiej — Józefina Balsamo z jej doskonale zorganizowaną bandą.
Raul powziął decyzję:
— Czy wrócę na drogę cnoty, w co bardzo wątpię, czy dalej iść będę manowcami, co jest więcej prawdopodobne, — w każdej z obu tych ewentualności muszę zapewnić sobie niezbędne środki. Biada ludziom samotnym! Tylko przywódcy dochodzą do swych celów. Zwyciężyłem Józefinę, a jednak ona to, a nie ja posiądzie drogocenną skrzynkę.
Uczucie gwałtownych mdłości przerwało jego rozmyślania, poczuł słabość we wszystkich członkach zawrót głowy i niezwyciężoną senność. Chcąc walczyć ze snem, powstał i zaczął chodzić, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i znów upadł na łóżko. Straszna myśl błysnęła mu w głowie: przypomniał sobie, że w karecie Józefina Balsamo wyciągnęła z kieszeni maleńką bombonierkę z cukierkami, które jadła często i, biorąc jeden, poczęstowała go machinalnie.
Całe jego ciało oblało się potem: cukierek, który wziął, musiał być otruty!
Nie mógł zastanawiać się dłużej nad tem przypuszczeniem; miał wrażenie, że leci gdzieś w przepaść i stracił przytomność.
Ale myśl o śmierci była tak silna, że gdy po upływie niejakiego czasu, otwarzył oczy, nie mógł uprzytomnić sobie czy istotnie żyje. Odetchnął parę razy głęboko, uszczypnął się i przemówił, aby usłyszeć swój głos. Żył! zdała dobiegał głuchy szmer ulicy.
— Stanowczo umarłem — ale doprawdy co za zdanie wyrobiłem sobie o tej, którą kocham. Z powodu narkotyku, jaki mi dała, (co było jej zupełnem prawem) posądzam ją zaraz o zbrodnię.
Nie mógł zdać sobie sprawy, jak długo spał. Dzień? dwa może?
Głowa mu ciężyła, a wszystkie kości bolały. Pod ścianą dostrzegł koszyk z prowiantami. Lufa fuzji zniknęła. Był głodny i spragniony. Jadł więc i pil, nie zastanawiając się nad skutkami, jakie to mogło pociągnąć. Narkotyk czy trucizna, było mu to obojętne. Nie myślał czy uśnie na zawsze, czy tylko na chwilę. Patrzył się znów i znów, usnął na długie godziny na dnie, na noce...
Aczkolwiek sen jego był głęboki, jednak Raul odczuwał wokół siebie pewne zmiany. Zdawało mu się, że przesuwają się przed nim gorączkowe widziadła; coś go kołysało zcicha i łagodnie, dobiegał go jakiś miły szmer rytmiczny. Niekiedy, podnosząc powieki, widział przed sobą jakby w jakiejś ramie zmieniające się pola, łąki, lasy złote w słońcu, rozwiane.
Wystarczało mu wyciągnąć ramię, aby dosięgnąć pożywienie. Wydawało mu się coraz smaczniejsze. Czuł zapach wina, a gdy je pił, zdawało mu się, że wstępują weń siły. Patrzył już przytomniej; rama przedzierzgnęła się w okno, za którym migały coraz to inne krajobrazy.
Znajdował się teraz w innym pokoju, któren znał już dawniej. Naokoło dostrzegł swoje książki, ubrania, bieliznę.
Przed sobą dostrzegł schody w formie drabiny. Czemużby nie miał wyjść z pokoju, skoro czuł się tak silnym? Wystarczyło chcieć. Więc podniósł się i zaczął iść po schodach. Znalazł się na pokładzie barki, mając z obu stron szeroką, błękitną wstęgę rzeki. Zrozumiał: to była „Bystra“... brzegi Sekwany...
Postąpił jeszcze kilka kroków.
Józefina Balsam o siedziała przed nim w wygodnym trzcinowym fotelu.
Nie było w duszy jego żadnego przeskoku od nienawiści ku miłości. Czy kochał ją, czy nienawidził kiedy wogóle? Nie odczuł ani żalu, ani gniewu, nic prócz ogromnej fali namiętnego pożądania, która w strząsnęła nim od stóp do głów, prócz nieodpartego pragnienia ujęcia jej w ramiona.
Zbrodniarka? Złodziejka? W róg zacięty? Nie Tylko i wyłącznie kobieta. Co za kobieta!
Tak jak zwykle, była ubrana z ogromną prostotą. Włosy jej zakrywał zwiewny szal, czyniący ją tak podobną do dziewicy Bernardina Luini. Odsłonięta jej szyja lśniła przedziwną bielą, wąskie delikatne dłonie spoczywały nieruchomo na kolanach. Przyglądała się wybrzeżom i nie było nic łagodniejszego, nic czystszego nad tę twarz piękną, a tak tajemniczą w jej obojętnym a mądrym uśmiechu.
Dostrzegła Raula wówczas dopiero, gdy stanął tuż przy niej. Zaczerwieniła się zlekka, opuszczając na oczy długie, ciemne rzęsy. Wydawała się onieśmieloną i pełną lęku jak dziewczątko, nieświadome swych powabów, drżące wobec miłości...
Uczuł się dziwnie wzruszonym. Lękała się tego pierwszego spotkania. Lękała się jego wyrzutów, gwałtowności a może wzgardy. Stał przed nią, drżąc jak dziecko. Wszystko między nimi było zapomniane. Nie istniało nic, prócz pocałunku, prócz uścisku, prócz wiecznego szaleństwa dwojga kochanków.
Upadł przed nią na kolana.


OKALECZONA RĘKA.

Okupem podobnej miłości jest milczenie, na jakie bywa skazaną. Złączeni najgorętszym uściskiem, Raul i Jozyna, nie mogli nic sobie powiedzieć; myśli ich rozmaitemi drogami biegły do tego samego tematu, którego nigdy nie poruszali w rozmowie. Słowa, jakie zamieniali ze sobą, padały w próżnię, niezdolne nawet ukryć tego, co się działo w duszy obojga.
Raul, ekspansywny i szczery, cierpiał niezmiernie nad tym stanem rzeczy ale cierpiała nad nim i Jozyna Wydawała się niekiedy przygnębioną, zdenerwowaną, na ustach jej drżały słowa tych zwierzeń, które zbliżają kochanków bardziej jeszcze niż pieszczoty. Raz, leżąc w ramionach Raula, wybuchnęła tak rozpaczliwym łkaniem, że młody człowiek sądził, iż chwila przełomowa nadeszła. Ale Jozyna nietylko, że uspokoiła: się prawie natychmiast, ale stała się bardziej jeszcze nieufną, bardziej daleką, niż dotychczas, — Nie umie, nie może być szczerą — myślał o niej Raul — należy do tych natur skrytych i podejrzliwych, które żyją tylko same z sobą. A przytem zrosła się zanadto z tą atmosferą tajemniczości która ją otacza. Jako rzekoma córka Cagliostra zaplątała się w cały szereg intryg, komplikacji, robót podziemnych, związanych ściśle ze sobą. Odkryć komuś jedną z tych intryg, to dać mu nitkę, po której dojdzie do kłębka. Boi się więc i milczy.
I on też milczał, nie wspominając ani słowem o tem co między nimi zaszło, ani nie pytając jej jakim skutkiem uwieńczone zostały jej poszukiwania. Czy odnalazła szkatułkę? Czy odczytała ona słowa, będące jakby kluczem zamkniętego zamku? A może była już w posiadaniu skarbca mnichów, czerpała jedną ręką z dziesięciu tysięcy klejnotów?
Nie zamieniali w tej kwestii ani jednego słowa.
Szał ich nieco ostygł, gdy minęli Rouen, na pokładzie pojawił się znów Leonard. Widocznie unikał Raula, ale za to toczył długie rozmowy z Józefiną i towarzyszył jej w wycieczkach, jakie odbywała bryczką. Dokąd jeździła i po co? Raul zauważył, że z siedmiu opactw trzy leżały w pobliżu rzeki, mianowicie Saint-Georges de Boscherville, Jumieges i Saint Wandrille. Jeżeli jednak czyniła dalej poszukiwania, to znaczy, że nic się jeszcze nie rozstrzygnęło dotychczas, i że celu swego nie osiągnęła.
Refleksja ta zachęciła go znów do czynu. Sprowadził z gospody w Haie d’Etigues ustawiony tam rower; na którym, na swoją rękę odbywał wycieczki. Był aż w Lillebonne, gdzie dowiedział się o matce panny Rousselin. Poinformowano go, że dwanaście dni temu co zgadzało się z datą jego niefortunnej paryskiej przygody — staruszka zamknęła cały dom i wyjechała do córki, do Paryża. W dniu poprzedzającym ten wyjazd, odwiedziła ją jakaś dama.
Ponieważ droga do Lillebonne była odległą, Raul więc powracał na barkę dopiero koło dziesiątej wieczór. Na szosie wyminął bryczkę Józefiny i zauważył, iż konie wlekły się ospale i były bardzo zziajane. Gdy bryczka zatrzymała się na brzegu rzeki, Leonard zeskoczył z kozła i, otworzywszy drzwiczki, wyniósł Józefinę Balsamo, której czoło było sztywne, a głowa opadała na ramię. Raul nadbiegł; z jego pomocą Leonard przeniósł młodą kobietę do jej kabiny i złożył ją na łóżku. Natychmiast zjawili się oboje Delatre.
— Pielęgnujcie ją — rzekł ostro Leonard — zemdlała tylko, ale „ścieżka płonie“. Niech nikt nie waży się ruszyć stąd.
Wdrapał się znów na kozioł i odjechał.
Przez całą noc Józefina Balsamo bredziła w malignie, ale Raul nie mógł pojąć nic z tego co mówiła. Nazajutrz czuła się już zdrową.
Wieczorem, tegoż dnia Raul przyjechał na rowerze do pobliskiej wioski i nabył tam gazetę; w kronice wypadków znalazł następującą wzmiankę: „Policja w Caudebec została zawiadomiona wczoraj, iż z olbrzymiego pieca, służącego niegdyś do wypalania wapna, a znajdującego się na brzegu lasu w Maulevrier, rozlegają się krzyki kobiety, wołającej o pomoc. Dwaj żandarm i udali się niezwłocznie na w skazane miejsce; zbliżając się do krzaków, okalających piec, spostrzegli w oddali dwóch mężczyzn, ciągnących przemocą jakąś kobietę do zamkniętej bryczki, przed którą czekała inna kobieta.
„Zanim żandarmi zdołali przebiec przestrzeń, dzielącą ich od bryczki, złoczyńcy wepchnęli do niej swą ofiarę i konie ruszyły z miejsca. Były one tak rwące, a stangret musiał znać tak świetnie okolicę iż, mimo energicznej pogoni, żandarmom nie udało się zatrzymać bryczki. Znikła im z oczu między Caudebec a Motebille. Zapadająca ciemność sprzyjała uciekającym“.
Zastanawiając się nad przeczy tanem, Raul doszedł do następujących wniosków:
Wdowa Rousselin nie przyjechała do Paryża, do swej córki, jest ona więźniem Józefiny Balsamo i ją to wczoraj wciągnięto do bryczki. Józefina i Leonard, odwiedzają ją widać codzień i starają się wydobyć z niej tę tajemnicę, której im powierzyć dobrowolnie nie chciała. Wczorajsze śledztwo musiało być ostre; krzyki nieszczęśliwej sprowadziły policję, ale bandzie udało się zbiec w raz z ofiarą. Po drodze ukryli ją w jakiemś innem, zawczasu przygotowanym więzieniu. Ale wszystkie te przejścia tak w strząsnęły Jozyną, iż omdlała.
Raul rozwinął mapę okolicy. Prosta droga od lasu Maulevrier do miejsca, w którem stała „Bystra“ liczyła około 30 kilometrów. Na tej to przestrzeni musiała być uwięziona wdowa Rousselin.
Zaraz nazajutrz Raul zabrał się do dzieła; włócząc się po drogach, przyglądał się wszystkiemu naokół i dowiadywał się pilnie czy nie przejeżdżała gdziekolwiek bryczuszka, zaprzęgnięta w dwa nieduże konie. Miał głębokie przekonanie, że poszukiwania te doprowadzą do pożądanego rezultatu.
Dziwnym trafem dnie te były dniami największego szału między nim a Józefiną Balsamo. Zajęci dążeniem do jednego celu, ale każde z nich na swoją rękę, spotykali się, w przerwach między poszukiwaniami i z dziką namiętnością rzucali się sobie w ramiona. Pocałunki ich miały dziwny posmak goryczy, bo tuląc się do siebie jak kochankowie, czuli zarazem, że są wrogami.
— Kocham cię — powtarzał Raul hrabinie Cagliostro, ani chwili nie przestając myśleć w jaki sposób odszukać i uwolnić wdowę Rousselin.
Jednej nocy Raul obudził się pod wpływem przykrego uczucia lęku. Józefina Balsamo, nachylona nad jego łóżkiem, wpatrywała się weń uporczywie. Zadrżał: twarz kochanki była piękną jak zwykle, ale uśmiech jej, ten wieczny uśmiech, wydał mu się dziwnie okrutnym.
— Co tobie? — spytał — czego chcesz odemnie?
— Nic... nic absolutnie — odparła mu z roztargnieniem i oddaliła się.
Po chwili jednak wróciła i, podając jakąś fotografję, rzekła:
— Znalazłam ją w twoim portfe.it. Powiedz mi, co to znaczy, że nosisz ją stale przy sobie? Czyja to fotografja?
Był to portret Klaryssy d’Etigues. Raul odparł niepewnie:
— Nie wiem doprawdy... To jakiś przypadek...
— Nie kłam — zawołała — to panna d’Etigues. Czy sądzisz, żem jej nigdy nie widziała? Że nie wiem o waszym romansie? Przyznaj się: byłeś jej kochankiem?
— Nigdy — odparł żywo.
— Kłamiesz powtórzyła — ja wiem, ja czuję, że ta dziewczyna cię kocha i że nie zerwaliście wcale ze sobą!
Wzruszył tylko ramiona, ale gdy chciał bronić biedną Klaryssę, Józefina Balsamo przerwała mu gwałtownie:
— Dosyć, dosyć Raulu. Uprzedzam cię zawczasu, że choć nie będę szukała spotkania z tą panną, to jednak biada jej, jeśli znajdę ją na swej drodze.
— A ja ci mówię, że biada tobie, jeśli się ważysz nieostrożnie ruszyć choć jeden włos na jej głowie zawołał Raul.
Zbladła, powieki jej zadrgały i, kładąc dłoń na szyi kochanka, wyszeptatł z trudnością:
— Bronisz jej... ujmujesz się za nią przeciwko mnie...
Zimna jej ręka zaciskała się wokół szyi młodzieńca. Przez chwilę Raulowi się zdawało, że chce go udusić, zerwał się więc i wyskoczył z łóżka. Teraz ona zlękła się z kolei i, sięgając w zanadrze, wydobyła sztylet, którego ostrze błysnęło.
Stali więc tak naprzeciwko siebie, gotowi do wzajemnego ataku, aż Raul wykrzyknął z żalem:
— Więc doszliśmy aż tak daleko Jozyno!
Równie jak on, wzruszona padła ze Izami na krzesło, a on obejmował jej kolana.
— Pocałuj mnie, Raulu, i zapomnijmy o wszystkiem.
Uścisnęli się namiętnie, ale młody człowiek zauważył, że nawet w tym uścisku nie wypuściła sztyletu. Jednym ruchem mogła mu zatopić w plecach.
Następnego ranka Raul porzucił „Bystrę“.
— Nie powinienem niczego spodziewać się po niej — rzekł sobie — kocha mnie, bezsprzecznie, ale w duchu jest najgorszym moim wrogiem. Wystrzeganie się wszystkiego i wszystkich weszło jej w krew. A mnie ufa mniej jeszcze niż komu innemu.
W gruncie rzeczy nie mógł jej zrozumieć. Pomimo podejrzeń, mimo dowodów nawet, nie wierzył, aby była zdolną do zbrodni. Jej twarz tak piękna, tak czysta nie mogła być do tego stopnia zwodniczą. Nie, ręce Józefiny Balsamo nie były splamione krwią.
Natomiast Leonard wydawał mu się człowiekiem okrutnym, zamiłowanym w najbardziej wyrafinowanych przestępstwach.
Od Rouen do Duclair szosa biegnie kredowymi skałami, nad brzegiem wody, i porośnięta jest gęsto bujnem krzewiem. Robotnicy i włościanie wykuli w miękkiej kredzie liczne groty, w których bądź przechowują swoje narzędzia, bądź niejednokrotnie zamieszkują sami. Raul zauważył, że jedna z tych grot zajmowaną była przez trzech mężczyzn,, którzy siedząc przed wejściem, całymi dniami pletli koszyki z trzciny wodnej. Niewielki warzywny ogródek oddzielał grotę od szosy.
Niektóre podejrzane szczegóły naprowadziły Raula na myśl śledzenia tych trzech osobników; jakoż wkrótce doszedł do przekonania, że ojciec Corbut i jego dwaj synowie, przemytnicy o ochydnej reputacji, należeli do bandy Józefiny Balsamo, a ich grota musiała być jednym z tych schronisk i składów, jakiemi sprytna kobieta usiała całą okolicę.
Chcąc upewnić się w swoich domysłach, obszedł pozycję przeciwnika, i, znalazłszy się po za grotą, w śród krzaków, zarośli i kamieni, doczołgał się powoli do miejsca, wznoszącego się o jakie pięć metrów nad warzywnym ogródkiem.
Dwa dni i dwie noce spędził w swej kryjówce, żywiąc się przyniesionymi prowiantami. Niewidzialny wśród gęstego krzewią, przyglądał się życiu trzech mężczyzn. Drugiego dnia dowiedział się z rozmowy, jaką prowadzili ze sobą, iż wdowa Rousselin była istotnie ich więźniem, i że od owego wypadku z policją w lesie Maulevrier przebywała w ich grocie.
Ale jak ją uwolnić? Albo przynajmniej, jak dostać się do niej i uzyskać te informacje, których odmówiła Józefinie Balsamo. Przychodziły mu do głowy rozmaite plany, ale żaden nie wydał się dobrym. Aż wreszcie trzeciego dnia zrana spostrzegł „Bystrę“, która płynąc wdół Sekwany, zarzuciło kotwicę w pobliżu groty Corbut‘ów.
Tegoż dnia o piątej popołudniu dwie osoby zeszły z barki na brzeg; Raul poznał w nich Leonarda i Józefinę Balsamo, przebraną za wieśniaczkę, Zbliżywszy się do Corbut‘ów, siedzących w ogródku, zaczepili ich kilku obojętnymi słowami, jak ludzi zupełnie obcych. Po chwili, przekonawszy się iż droga była wyludniona, weszli pośpiesznie do ogródka. Leonard znikł natychmiast, prawdopodobnie wewnątrz groty, Józefina Balsamo usiadła przed nią, na starym, chwiejącym się krześle, ukrytym wśród krzaków.
Stary Corbut pleł grzędy; synowie jego pletli kosze.
— Badanie zaczyna się — pomyślał Raul — ja ka szkoda że nie mogę być przy nim obecny.
Przyglądał się Józefinie, której twarz ukryta była pod wielkim słomkowym kapeluszem, jednym z tych jakie noszą wieśniaczki w upalne dnie letnie.
Siedziała bez ruchu, nieco zgarbiona, opierając łokcie na kolanach.
Czas upływał i Raul zastanawiał się nad tem coby należało teraz zrobić, gdy jakieś stłumione jęki dobiegły jego ucha. Rozległy się obok niego, w trawie na której leżał.
Ostrożnie doczołgał się do samego miejsca, z którego się rozlegały i z łatwością rozwiązał zagadkę: wśród kamieni, jakich sporo leżało na skale, wznosił się ledwo widoczny kwadrat cegieł: były to szczątki komina.
Grota musiała być bardzo głęboką; otwór ykuty wysoko w skale służył jej niegdyś za komin; przezeń dochodziły dzisiaj te dźwięki.
Rozległy się dwa krzyki, głośniejsze i bardziej jeszcze rozdzierające. Raul spojrzał w stronę Józefiny Balsamo, siedziała w tym samym miejscu, bawiąc się niedbale kwiatem powoju. Może nic nie słyszała?
Tłomacząc ją, Raul drżał ze wzburzenia. Aczkolwiek nie brała udziału w ohydnem śledztwie, była jednak jego moralną wspólniczką. Prawdopodobnie nawet odbywało się na jej rozkaz. I wszystkie zbrodnie, które jej zarzucano, stanęły w myślach Raula. W tej chwili wierzył iż była do nich zdolną.
Z wielką ostrożnością usunął cegły i ziemię i, zrobiwszy dość duży otwór, wsunął weń głowę. Jęki ustały, natomiast mógł wyraźnie rozróżnić w głębi groty dwa głosy.
Jeden z nich był głosem Leonarda, drugi, kobiecy, należał bezwątpienia do nieszczęsnej ofiary i zdradzał lęk, ból i wyczerpanie.
— Ależ tak, panie — szeptała słabo — powiem, „wszystko powiem... ale jestem tak zmęczona., proszę mi dać wypocząć... a przytem to było tak dawno... dwadzieścia dwa lata...
— Dość tej gadaniny — warknął Leonard.
— Już, panie — ciągnęła — już... więc to było akurat przed wojną pruską, dwadzieścia dwa lata temu... Prusacy zbliżali się do Rouen; mąż mój był furmanem i pewnego dnia odwiedzili nas dwaj panowie. Nie znaliśmy ich wcale. Powiedzieli nam że chcą uciekać z Rouen, tak jak wiele innych osób. Umówili się z nami o cenę, i mąż mój zaraz pojechał z nimi. Na nieszczęście został nam z rekwizycji tylko jeden koń i to nieszczególny. Śnieg walił okropny. O dziesięć kilometrów od Rouen koń upadł....
Panowie ci trzęśli się ze strachu przed prusakami. Stali w polu... Niespodziewanie nadjechał z miasta służący kardynała de Bonnetote, niejaki Jaubert, którego mój mąż znał dobrze. Dwaj panowie zatrzymali Jaubert‘a, chcieli od niego kupić konia, ale im odmówił. Najprzód prosili, potem zaczęli grozić, wreszcie rzucili się na niego i w bójce zabili go. Cóż mój biedny mąż mógł zrobić? Nie mógł im przeszkodzić.... Przeszukali kabriolet, znaleźli w nim skrzynkę, którą sobie zabrali, później przyprzęgli do furmanki konia Jaubert‘a i odjechali, zostawiając tam tego biedaka napół nieżywego....
— Zupełnie nieżywego — wtrącił Leonard.
— Tak... Jaubert umarł. Mój mąż dowiedział się o tem znacznie później... wtedy gdy wrócił do Rouen.
— I czemuż nie zaskarżył tych panów?
— Chciał... powinien by!.... z zakłopotaniem mówiła badana — ale....
— Ale kupili sobie jego milczenie — drwił Leonard — skrzynka którą otworzyli przy nim zawierała klejnoty.. podzielili się z nim zdobyczą.
— Tak — przyznała — dali mu siedem pierścionków. Ale nie dlatego ukrył prawdę... nie. Biedak był chory. Umarł prawie zaraz po powrocie.
— No a ta skrzynka?
Skrzynka pozostała w pustej furmance. Mąż przyniósł ją wraz z tymi pierścionkami. Tak jak i on nie wspominałam nikomu o tej historji. Bałam się żeby z tego co nie wynikło... mogliby obwinić mego męża. Więc wolałam milczeć. Wyprowadziłam się do Lillebonne. Nigdy nie dotknęłam tych pierścionków, dopiero moja córka wzięła je do teatru. Oto cała historja, panie.
— Cała... wykrzyknął Leonard.
— Nie wiem o niczem więcej — lękliwie szenęła biedaczka.
— Ależ ta historja nic mnie obchodzi! Pytałem o zupełnie co innego!
— O co?
— Jakie litery wyryte były na wieku skrzynki?
— Przysięgam panu żem ich nigdy nie czytała. Były zresztą nawpół zatarte.
— Dobrze, niech tak będzie, Ale w takim razie wracamy znów do tego samego: gdzie jest ta skrzynka?
— Mówiłam to już kilka razy: nie mam jej. W wigilję dnia, w którym pan był u mnie z tą panią, we woalce, zabrano mi skrzynkę.
— I któż to ją zabrał?
— Jedna osoba, która....
— Czy ta osoba specjalnie szukała skrzynki?
— Nie, nie, zauważyła ją przypadkiem, wśród gratów na strychu, i wzięła ją sobie jako osobliwość.
— Po raz setny pytam panią, kto to jest ta osoba?
— Nie mogę to powiedzieć. Osoba ta wyświadczyła mi wiele dobrego w życiu i boję się wyrządzić jej krzywdę, jeśli powiem jej imię.
— Gdyby tu była sama kazałaby pani mówić.
— Może być... Ale skąd mam to wiedzieć? Nie mogę do niej napisać aby ją spytać. Widywałam ją od czasu do czasu... Miałam ją spotkać w przyszły czwartek.... o trzeciej...
— Gdzie?
— Nie, nie, nie powiem... nie powinnam...
— Więc mam znów zacząć? z niecierpliwością zawołał Leonard.
Staruszka przeraziła się.
— Panie, błagam pana! Za co? Nie trzeba, panie, nie!!
Wydała okrzyk bólu.
— Bandyta! niegodziwiec! Ach, moja ręka!
— Powiesz czy nie powiesz?
— Powiem, już powiem!
Ale widocznie zbrakło nieszczęsnej głosu; siły jej musiały być wyczerpane. Mimo to Leonard nastawał i Raul usłyszał jak, urywanym szeptem, powiedziała tych parę słów: „we czwartek.... w starej wieży... nie powiem nic więcej... nie mam prawa... męczcie mnie jak chcecie... nie powiem.
Głos jej urwał się. Leonard mruknął.
— Umarła czy co? Przemówi jeszcze ta oślica! Dam jej dziesięć minut wytchnienia a potem skończę z nią na dobre.
Raul usłyszał jak drzwi otwarły się a potem zatrzasnęły. Widocznie Leonard wyszedł aby w tajemniczyć hrabinę Cagliostro w przebieg badania i otrzymać dalsze instrukcje. Istotnie, podniósłszy głowę Raul dostrzegł ich oboje. Naradzali się; Leonard gestykulował z widocznym podnieceniem.
Nędznicy! Raul nienawidził ich oboje jednako. Jęki męczonej staruszki wstrząsnęły nim do głębi i obudziły jego stalową wolę. Czuł że za wszelką cenę musi uwolnić nieszczęsną.
Jak zwykle plan działania zarysował się w jego głowie nagle, a ogromnie wyraźnie. Powodzenie zależało od śmiałości wobec nie bezpieczeństw i przeszkód, których się nawet jeszcze nie znało.
Spojrzał na swych przeciwników: wszyscy byli znacznie oddaleni od groty. Nie zwlekając począł sobie torować drogę do jej wnętrza przez komin; chciał to uczynić ostrożnie ale gruz usunął się pod jego ciężarem i w raz z kupą cegieł i cementu stoczył się do groty.
— Do licha — szepnął — jeśli usłyszeli...
Nadstawił ucho. Nikt nie nadchodził.
Ciemność panowała kompletna, ale gdy przyzwyczaił się nieco do niej, rozróżnił utkwioną w Siebie parę oczu rozszerzonych, błyszczących gorączkowo, w twarzy wychudłej, bladej i wykrzywionej kurczem strachu. Wyciągnął ramię i natrafił na czyjąś rękę, suchą a gorącą.
Staruszka nie była związaną. Jej przestrach i osłabienie uniemożliwiały jej wszelką ucieczkę.
Raul nachylił się ku niej i szepnął:
— Niech się pani uspokoi. Uratowałem pani córkę od śmierci, jaką jej grozili ci sami ludzie, którzy prześladują panią z powodu tych pierścionków i skrzynki. Od chwili zniknięcia pani z Lillebonne szukam pani i uratuję ją, ale pod warunkiem że nie wspomni pani nigdy nikomu o całej tej sprawie.
Trudził się daremno. Najwidoczniej biedaczka była w stanie nic zrozumieć. Nie zwlekając, wziął ją w ramiona i skierował się z nią ku wyjściu.
Tak jak się tego domyślał, drzwi nie były zamknięte. W ogródku Leonard naradzał się w dalszym ciągu z Józefiną a na białej szosie widać było wózki i taczki wieśniacze, oraz kilku pieszych przechodni.
Przyczajony za drzwiami Raul wyczekiwał odpowiedniej chwili, gdy jak uważał nadeszła, pchnął drzwi, jednym susem przesadził ogród i złożył staruszkę na brzegu szosy.
Okropny krzyk powstał wokół niego. Leonard i trzej Corbut rzucili się ku niemu. Ale było zapóźno, Jakiś powóz nadjeżdżał z jednej strony, mijając się z bryczką jadącą z drugiej. Rzucić się na Raula, i wyrwać mu jego zdobycz, znaczyło zwrócić na siebie ogólną uwagę, samochcąc oddać się w ręce policji. To też wszyscy czterej, tak jak to przewidywał Raul, zatrzymali się w pół skoku.
Młody człowiek dał znak ręką dwóm siostrom miłosierdzia które przejeżdżały właśnie w małym breku, a gdy się zatrzymały poprosił aby zajęły się biedną kobieciną, którą znalazł tu, na drodze, z ręką zgniecioną, najwidoczniej przez jakiś wóz.
Siostry które były szarytkami ze szpitala w Duclau, owinęły pledem wdowę Rousselin i wsadziły ją do swego breku. Biedaczka była wciąż nieprzytomną, i z jękiem poruszała dłonią, która była zdarta ze skóry, opływająca krwią i cała spuchnięta.
Brek oddalił się kłusem.
Raul stał bez ruchu; widok tej kobiety, storturowanej tak bezlitośnie, wstrząsnął nim do głębi. To też zatopiony w swych myślach nie zauważył jak Leonard i trzej Corbut‘owie otoczyli go ze wszystkich stron; szosa chwilowo opustoszała, i korzystając z tego czterej mężczyźni wepchnęli Raula do ogródka Leonard wyciągnął nóż z kieszeni gdy Józefina Balsamo, nadbiegła.
— Schowaj ten nóż — rzekła rozkazująco — i odstąpcie wszyscy od niego.
Leonard zaprotestował.
— Ależ nie można go tak wypuścić. Musimy Się z nim porachować!
— Odejdź — rzekła ostro.
— Ale ta kobieta... ta Roussolin... wyda nas Policji!.....
— Niema najmniejszej obawy. Zbyt jej zależy na tem aby cała ta sprawa nie wyszła na jaw.
Gdy Leonard oddalił się, Józefina zbliżyła się tuż do Raula.
Młody człowiek patrzał na nią ostrym a tak zimnym wzrokiem, że, zmieszana i zaniepokojona, starała się całą sprawę obrócić w żart.
— A więc każde z nas po kolei, czy nie tak Raulu? Zwycięstwo przypada to mnie, to tobie w udziale. Dziś ty, jutro ja może... Ale co tobie? Masz taką dziwną minę....
Powiedział z naciskiem:
— Żegnaj mnie Józefino.
Twarz jej pobladła.
— Czemu tak uroczyście? Chcesz mi powiedzieć poprostu: do widzenia.
— Nie, niema już dla nas widzenia.
— To znaczy... to znaczy... że odchodzisz na zawsze? — Na zawsze — powtórzył.
Spuściła oczy. Powieki jej drżały, a wieczny jej uśmiech miał coś nieskończenie bolesnego.
W reszcie szepnęła.
— Dlaczego, Raulu?
— Bo widziałem coś — odparł zwolna — czego nie mogę... czego ci nie będę mógł nigdy przebaczyć.
— A mianowicie?
— Rękę tej staruszki.
— Tak rozumiem. Leonard był ostry, brutalny... ale wierzaj mi ze zrobił to wbrew mojej woli. Zalecałam mu działać jedynie groźbami.
— Kłamiesz Jozyno. Przed chwilą słyszałaś jęki tej kobiety, jak słyszałaś je parę dni temu w lesie Maulernier. Leonard jest ślepym wykonawcą twej woli, a ta wola popycha go ku zbrodni. To ty kazałaś mu zabić Brygidę Rousselin gdyby odmówiła wydania klejnotów. To ty wsypałaś truciznę w proszki jakie zażywał Beaumagnan, i ty wreszcie zamordowałaś jego dwu przyjaciół, Saint-Heberta i tego drugiego, d’Iseval’a.
— Nie mów tego Raulu — broniła się słabo Józefina — wiesz dobrze że to oszczerstwo, że nie ja to zrobiłam.
Raul wzruszył ramionami.
— Znam tę historję którą ułożyłaś w razie potrzeby jakaś inna kobieta, łudząco podobna do ciebie, morduje ludzi i popełnia zbrodnie, podczas gdy ty zadawalniasz się bardziej romantycznymi przygodami, Czas jakiś wierzyłem i ja w tę legendę. Dałem się tumanić opowiadaniem o dwóch identycznych kobietach, o córce, wnuczce i prawnuczce Cagliostro. Ale to już się skończyło. Jozyno. Zamykałem dobrowolnie oczy na prawdę, ale mi je nagle otworzyła ta storturowana, opływająca krwią ręka.
— To nie prawda, to są kłamstwa, Raulu. Nie znałam nigdy tych dwu ludzi których wymieniłeś, mieniłeś.
Raul poczuł się nagle bezbrzeżnie zmęczonym.
— Niech i tak będzie — odparł — możliwe że się mylę ale jedno jest pewnem: nie będę mógł już nigdy widzieć cię w tym świetle, w jakim patrzyłem na ciebie dotychczas. Przestałaś być dla mnie zagadką, Jozyno; ukazałaś mi się tem czem jesteś w istocie, a to jest: zbrodniarką.
Dodał ciszej:
— Czasami wydaje mi się to chorobliwem zboczeniem. I myślę że największym złudzeniem na świecie jest twoja piękność.
Nie odpowiadała mu; jego obelgi zdawały się być je obojętne. Brzegi słomkowego kapelusza rzucały cień na jej łagodne rysy. Były jakby uosobieniem wdzięku i niewinności.
Raul nie mógł od niej oczu oderwać. Nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak piękną i godną posiadania; zapytywał się w duchu, czy będzie w stanie rozstać się z nią i czy nie przeklnie jutro tej swobody, którą odzyskiwał dzisiaj. Jakby odgadując jego myśli, Józefina Balsamo rzekła:
— Piękność moja nie jest złudzeniem Paulu; Jest rzeczą realną i należy do ciebie, dlatego wrócisz jeszcze do mnie.
— Nigdy.
— Ależ tak. Nie będziesz mógł żyć bezemnie. Patrz, „Bystra“ stoi w pobliżu i spodziewam się, że cię na niej ujrzę najdalej jutro.
— Nie ujrzysz mnie nigdy — powtórzył znowu, ale w duchu czuł się tak słabym, tak gotowym do wszelkiego ustępstwa.
— Więc czemuż jesteś taki blady? Czemu tak drżysz?
Zrozumiał, że mógł się uratować jedynie uciekając, uciekając bez słowa. Odepchnął ręce, które wyciągała do niego, i oddalił się, nie odwracając nawet głowy.


STARA LATARNIA.

Wskoczywszy na swój rower, Raul przez całą hoc pędził przed siebie bez wypoczynku, z jednej Strony aby uciec przed możliwą pogonią, z drugiejaby fizycznem zmęczeniem opanować moralną depresję. Nad ranem zatrzymał się przed jakimś hotelem w Lillebonne i, nakazawszy surowo, aby nikt nie Ważył się go budzić, rzucił się na łóżko. Przespał dwadzieścia cztery godziny.
Ale z chwilą gdy się obudził i oprzytomniał, jedna myśl zaprzątała mu głowę: wydobyć znów swój rower i wrócić na pokład „Bystrej“. Walka, którą Wydał miłości, nie była tak łatwa.
Czuł się tembardziej nieszczęśliwym, że dotychczas nigdy naprawdę nie cierpiał a to, że przyzwyczaił się zadawalniać najmniejsze swoje kaprysy, Podniecało jeszcze jego rozdrażnienie, — Czemu nie uledz? — rozważał w duchu, wiedząc, że łatwo mógłby położyć koniec swej męce — za dwie godziny będę na „Bystrej “ a nikt mi nie przeszkodzi przecież odjechać za parę dni, gdy przyzwyczaję się nieco do myśli o tem rozstaniu.
Ale czuł zarazem, że wrócić nie może. Owa ręka, skrwawiona, okaleczona ręka stała mu ciągle przed oczyma, wywołując myśli i przypuszczenia dotychczas tak starannie usuwane w cień.
Józefina „to“ zrobiła; a więc Józefina nie cofała się przed niczem, nawet przed zbrodnią. Prawdopodobnie zabijała i zabijać będzie jeszcze, gdy okoliczności skłonią ją do tego; Raul zaś miał instynktowni wstręt do morderstwa. Sama myśl o tem, że mógłby być zmuszonym do przelania czyjejś krwi — napełniała go przerażeniem. Krew ta stanęła dziś jak mur nieprzebyty między nim a kobietą, którą kochał.
Pozostał więc, ale za cenę jakiego wysiłku? Józefina wyciągała doń swe cudne ramiona i podawała mu usta do pocałunku. Jakże mógł się oprzeć takiemu widzeniu?
Dotknięty po raz pierwszy w swych uczuciach, zrozumiał dopiero, jaką krzywdę wyrządził Klaryssie d‘Etigues. Odgadł jej rozpacz, zdał sobie sprawę z jej złamanego życia, ogromna litość dla niej przepełniła jego serce. Byłby tak pragnął utulić ją w ramionach, zetrzeć z jej oczu ślady łez, przez niego wylanych. Przemawiał do niej w duchu najmilszym słowy.
Wiedząc, iż nikt nie kontrolował jej listów, napisał do niej tych kilka słów:
„Wybacz mi, najdroższa Klaro. Postąpiłem względem ciebie nikczemnie. Starajmy się jednak wierzyć w jaśniejszą przyszłość, a tym czasem myśl o mnie z całem pobłażaniem twego szlachetnego serca. Wybacz mi raz jeszcze wybacz — Raul“.
— Gdybym mógł mieć ją przy sobie — myślał — zapomniałbym prędko o wszystkiem co niskie i brudne. Nie usta trzeba mieć słodkie, ale duszę czystą i piękną, tak jak ją ma Klara.
A jednak myślał ciągle o piękności i o pieszczotach Józefiny.
Niezwłocznie począł szukać owej starej latarni, o której wspomniała wdowa Rousselin. Ponieważ staruszka mieszkała w Lillebonne, więc Raul był przekonany, iż latarnia znajdować się musiała w okolicach miasta.
Jakoż nie mylił się; poinformowano go, że w lesie, otaczającym pałac Fancarville stoi stara latarnia morska od której klucze zostały powierzone wdowie Rousselin, ta zaś co tydzień, a mianowicie we czwartek, udawała się aby uprzątnąć latarnię. Raul zrobi po klucze nocną wycieczkę, która uwieńczyła się po myślnym rezultatem.
Dwie doby zaledwie dzieliły go od dnia, w którym nieznana osoba, będąca w posiadaniu szkatułką miała się spotkać z wdową Rousselin, ponieważ zaś staruszka nie mogła w żadnym razie, będąc to uwięzioną to znów chorą, odwołać owego spotkania, wszystko składało się tak, aby Raul mógł żeń wykorzystać.
Uspokoił się nieco, zagadnienie, które zajmowało go od tylu tygodni, narzuciło mu się znów z całą siłą, usuwając wszystkie inne myśli.
W wigilję spotkania obejrzał dokładnie wieżę i jej okolice, a gdy wreszcie we czwartek, na godzinę przed naznaczonym terminem, szedł lekkim krokiem przez las Fancarville, powodzenie wydawało mu się zapewnionem.
Część tego lasu, nienależąca do pałacowego, parku, ciągnie się aż do Sekwany i pokryw a jej brzegi. Kilka dróg przecina las, a jedna z nich wiedzie na strome wzgórze, gdzie nawpół ukryta w śród zarośli, znajduje się stara wieża. W niedzielę snują się po tej drodze rzadcy przechodnie, ale w dnie powszednie jest ona zupełnie wyludnioną.
Z wieży roztaczał się malowniczy widok na kanał Fancarville i na dolinę rzeki, wzgórze, na którem się wznosiła, tonęło literalnie w gąszczu zieleni.
Parter budynku składał się z jednego, dość obszernego pokoju o dwóch oknach, w których stały dwa krzesła; drzwi prowadziły na podwórze, zarośnięte pokrzywami i zielem.
Raul zwalniał kroku w miarę, jak zbliżał się do celu. Miał, zupełnie zresztą słuszne wrażenie, iż zajdą tu wypadki wielkiej wagi, polegające nietylko na spotkaniu z ową tajemniczą osobą, i wydarciu jej cennej tajemnicy, ale na ostatecznej walce z wiele groźniejszym wrogiem.
Wrogiem tym była hrabina Cagliostro! Tak jak i on wiedziała z ust wdowy Rousselin o mającem nastąpić spotkaniu, i Raul był pewnym, że nie omieszka skorzystać z tej wiadomości, że odszuka wieżę i stawi się o oznaczonej godzinie, aby wydrzeć losowi upragnione skarby.
W głębi duszy pragnął ją ujrzeć. Pragnął nawet, aby przez jakiś cudowny zbieg okoliczności zwyciężyli oboje i po tem zwycięstwie padli sobie w ramiona.
Przeskoczywszy zmurszałą furtkę, broniącą wejścia. Raul dostał się na podwórze. Naokoło nie było śladu żywej duszy, ale młody człowiek wiedział, że wróg mógł był w innem miejscu przebyć mur, okalający wieżę i przez jedno z okien dostać się do jej wnętrza.
Serce mu biło, zacisnął pięści, gotów bronić się przed wszelką zasadzką.
Obrócił klucz w zardzewiałym zamku, otworzył drzwi, które zazgrzytały i wszedł.
W tej samej chwili odgadł instynktownie czyjąś obecność; ten ktoś ukrywał się we framudze drzwi, ale Raul nie miał czasu zwrócić się ku niemu, nie miał nawet czasu się cofnąć; pętlica grubego sznura zacisnęła się wokół jego szyi a czyjeś kolano zgniotło mu brutalnie plecy.
Napół zduszony upadł na >ziemię, ale nie stracił przytomności.
— Doskonale, Leonardzie — wyrzekł — dobry rewanż.
Mylił się jednak; przeciwnikiem jego nie był Leonard; w człowieku, który nachylił się nad nim, by mu związać ręce, poznał Beaumagnan’a.
Nad jednem z okien wbity był wielki hak; Beaumagnan przeciągnął przezeń drugi koniec oplątującego szyję Raula sznura, i ciągnął za ten koniec, zmuszał w ten sposób swego więźnia do powstania i do zbliżenia się do okna; tutaj obrócił go plecami ku okiennicom, które poprzednio otworzył, i związał mu nogi tak, jak przed chwilą ręce.
W ten sposób pętlica na szyi Raula zacisnęłaby się jak stryczek, przy pierwszym gwałtowniejszymi ruchu Beaumagnan‘owi wystarczyłoby jedynie pchnąć go silnie poza okno, aby zawisł w przestrzeni.
— Idealna pozycja dla prowadzenia poważnej rozmowy — zażartował Raul, którego humor nie opuszczał nigdy.
Był zupełnie zdecydowany. Jeśli, jak sądził, Beaumagnan da mu do wyboru śmierć, lub wyznanie wszystkiego co wie o skarbie, gotów był, bez najmniejszego wahania, opowiedzieć wszystko.
— Jestem do pańskich usług — rzekł — pytaj pan.
— Milcz — rozkazał Beaumagnan, najwidoczniej rozdrażniony do najwyższego stopnia.
Wepchnąwszy mu spory kawał waty w usta, zakneblował je cienką chustką jedwabną.
— Jeśli zrobisz jeden ruch, lub wydasz jakiś głos — zagroził — zepchnę cię za okno.
Po tych słowach oddalił się w stronę drzwi i skulił się w ich framudze, ale w taki sposób, aby widzieć przez szparę wszystko, co się działo na podwórzu.
— Spraw a przybiera obrót fatalny — myślał z niepokojem Raul — tem fatalniejszy, że nic z niej nie rozumiem. W jaki sposób Beaumagnan znalazł się tutaj? Czyżby to on był tym dobroczyńcą wdowy Rousselin, którego wymienić nie chciała?.. Nie, to niemożliwe. Nie zorientowałem się w sytuacji, nie zdałem sobie sprawy, że taki człowiek, jak Beaumagnan, musi znać do gruntu całą sprawę; naturalnie kazał śledzić wdowę Rousselin, dowiedział się o jej spotkaniach, zarówno jak i o jej niespodziewanem zniknięciu. W ten sposób dowiedział się również o mojej obecności w Lillebonne i spodziewał się, że przyjdę tutaj.
Jedno pozostawało w tem wszystkiem niepojęte; czemu Beaumagnan zachował tę postawę dzikiego zwierzęcia czyhającego na swą zdobycz? Rola jego była tak prosta, gdyż osoba, której się spodziewał, nie wiedziała nic o całej sprawie i przybywała w zupełnie pokojowych zamiarach. Beaumagnan mógł powiedzieć tylko, że pani Rousselin jest cierpiącą, przyjść nie mogła lecz przysłała mnie w zastępstwie, gdyż zależy jej bardzo na tem, aby się dowiedzieć, co jest wyryte na wieku szkatułki.
— A może — pomyślał Raul — Beaumagnan spodziewa się jeszcze kogoś trzeciego... kogoś, na którego tak czyha...
Zaledwie to przypuszczenie błysnęło mu w głowie, gdy zrozumiał całą sytuację. Pułapka, jaką dziś zastawił Beaumagnan, była podwójną. Prócz niego, Raula, spodziewał się jeszcze kogoś, a któż to mógł być jeśli nie Józefina Balsamo
— Domyślał się, że ona żyje. Wówczas w Paryżu popełniłem tę kolosalną nieostrożność, żem mu to pozwolił wyczuć. Czyż mógłbym tak z nim rozmawiać, gdyby Józefina zginęła naprawdę. Powiedziałem mu w oczy, żem czytał ów list do barona d‘Etigues, żem był obecny na ich posiedzeniu, i sądziłem, że ten człowiek nie odgadnie dalszego mojego postępowania? Czyż mógł na chwilę przypuścić; że zostawiłem Józefinę na łasce losu, że zgadzałem się obojętnie z tem, co o niej postanowią? A skoro zrozumiał, żem ją uratował od śmierci, to domyślał się również, że się kochamy.... kochamy teraz, obecnie, nie w czasie przeszłym, jak to weń wmawiałem.
Myśli łączyły się jedna z drugą jak ogniwa łańcucha.
Józefina Balsamo musiała również krążyć W tych okolicach i Beaumagnan wpadł i ha jej ślady. Zwabiwszy w zasadzkę Raula, czekał teraz na jego spólniczkę.
Rzeczywistość potwierdzała te domysły; w tej chwili bowiem dał się słyszeć tentent, w którym Raul poznał krótki krok koników Leonarda. Beaumagnan rozpoznał go również, gdyż podniósł się i nadstawił ucha.
Tentent ucichł, potem rozległ się znowu, i znowu się urwał. Tym razem na dobre; widocznie bryczka zjechała z szosy na leśną drogę, którą należało przebyć pieszo. Najdalej za pięć minut Józefina Balsamo musiała się zjawić.
Podniecenie Beaumagnan’a wzrastało z każdą chwilą. Twarz jego kurczyła się jakimś zwierzęcym grymasem. Jakieś chrapliwe dźwięki wychodziły z jego gardła, a taka zaciętość, taka wściekłość malowała się w jego spojrzeniu, zwróconem na Raula, że młody człowiek zrozumiał, iż cała siła jego nienawiści ześrodkowała się na nim jako na kochanku Józefiny Balsamo.
Ręce Beaumagnan’a drżały; zataczał się jak człowiek pijany i przez chwilę Raul myślał, że Beaumagnan zepchnie go w przepaść, ale w tej chwili żwir na podwórzu zaskrzypiał pod czyjąś nogą, i klucz zgrzytnął w zamku, s Raul spojrzał na Beaumagnan’a: przytulony do ściany wpatrywał się w drzwi a palce jego zaciskały się i otwierały kurczowo, niczem szpony drapieżnego ptaka.
Ktoś popchnął drzwi.... ktoś wszedł do pokoju.
Wypadki rozwinęły się z błyskawiczną szybkością a rozwinęły się tak, jak to obmyślił Beaumagnan a przewidywał Raul. Józefina Balsamo istotnie stanęła we drzwiach i w tej chwili padła pod pięścią Beaumagnan’a. Lekki, leciutki krzyk wydarł się z jej ust, zagłuszony głuchem wyciem jej mordercy.
Raul drżał na swej pętlicy. Nigdy jeszcze nie kochał tak Józefiny jak w tej chwili właśnie. Co znaczyły jej przestępstwa wobec tego cudnego uśmiechu jej ust, wobec tego czaru jaki roztaczała wokoło. Była najpiękniejszą kobietą w świecie, i oto ginęła w jego oczach pod pięścią mordercy. Nie mógł marzyć o żadnej pomocy, nie mógł nawet krzyknąć.
Ah, właśnie ten nadmiar miłości, przechodzący w nienawiść uratował życie Józefinie Balsamo. Beaumagnan przeliczył się z siłami, nie był w stanie dokończyć swego posępnego dzieła. Puszczając naglę swą ofiarę, rzucił się na ziemię i w jakimś ataku furji począł tłuc głową o ścianę i rwać sobie włosy.
Raul odetchnął. Był pewny, że Józefina żyje choć leżała nieruchoma.
Jakoż po długiej chwili podniosła się z trudem, opierając się o ścianę. Ubrana była w długą pelerynę i toczek, przysłonięty szalem haftowanym w kwiaty. Odrzuciła pelerynę, ukazując z pod poszarpanej przez walkę sukni, swoje białe ramiona. Zsunęła również z głowy szal i toczek a jej czarne włosy o miedzianym połysku w falistych kędziorach spłynęły wokół jej twarzy. Rumieńce jej były żywsze, oczy bardziej błyszczące.
Przez chwilę trwało milczenie. Obaj mężczyzn wpatrywali się w tę, która nie była już ani kochanką, ani przeciwniczką, ani ofiarą, lecz cudną kobietą, roztaczającą śwój czar nieuchwytny a tak potężny. Raul w strząśnięty do głębi, Beaumagnan, jakgdyby ogłuszony, — obaj w patrzyli się w nią z jednakim podziwem.
Józefina Balsamo podniosła do ust maleńką gwizdawkę, którą Raul znał już dobrze. Leonard musiał znajdować się w pobliżu, gotów na wezwanie. Ale nie wezwała. Czyż nie była i tak panią sytuacji?
Podeszła do Raula i, zrywając jego knebel, rzekła:
— Nie wróciłeś Raulu, a ja cię czekałam. Ale ty wrócisz, nieprawdaż?
Gdyby był wolny, byłby ją porwał w ramiona. Ale czemu go nie uwalniała? Jakie były jej zamysły?
Potrząsnął głową i odparł:
— Nie, nie wrócę. Między nami już skończone.
W spięła się nieco na palce i, przyciskając wargi do jego ust, szepnęła:
— Skończone? Szalony jesteś, mój Raulu!
Na widok tej pieszczoty Beaumagnan zadrżał; rozwścieczony przez zazdrość podskoczył ku niej i znów porwał ją za ramię. Zwróciła się gwałtownie ku niemu a spokój, który nie opuścił jej ani na chwilę, nagle prysnął.
Przemówiła doń z gwałtownością, jakiej Raul nie spodziewał się po niej nigdy, a wstręt i nienawiść brzmiały w jej głosie.
— Nie dotykaj mnie nędzniku. I nie myśl, że obawiam się ciebie. Nie masz dzisiaj pomocników, a sam nie ważysz się nigdy mnie zabić. Jesteś zwykłym tchórzem; ręce twoje drżą, ale wiedz, że moje drżeć nie będą, gdy wybije godzina mojej zemsty!
Cofał się pod potokiem tych gróźb a ona ciągnęła dalej, coraz gwałtowniej, coraz nienawistniej.
— Ale ta godzina jeszcze nie nadeszła. Cierpiałeś za mało a właściwie nie cierpiałeś wcale, boś mnie miał za umarłą... Otóż wiedz teraz, że żyję, że żyję i kocham!
— Słyszysz, kocham Raula! Zostałam jego kochanka, aby się zemścić na tobie, wyznając ci to z czasem, aż pokochałam go naprawdę, i dziś nie mogę żyć bez niego. On nie wie, czem jest moja miłość, bo ja sama nie rozumiałam tego. Dopiero, gdy mnie porzucił, gdym kilka dni spędziła w strasznej męce oczekiwania na niego, nieludzkiej tęsknoty za nim, dopiero wówczas zrozumiałam, czem on jest dla mnie!
Była w jakimś ataku miłosnej maligny, ale patrząc na nią, Raul, czuł że namiętność, podziw, jaki żywił dla niej, zamierają w nim ostatecznie. Przed godziną jeszcze była mu bliższą niż obecnie i w twarzy jej, niezmiernie pięknej czytał tylko, nienawiść i chorobliwe okrucieństwo.
Beaumagnan, targany zwierzęcą zazdrością, odpierał jej ataki. I w chwili, gdy los miał im dać upragnione oddawna rozwiązanie zagadki, a legendarne owe skarby, których poszukiwaniom poświęcili swoje życie, miały wpaść w ich ręce — oboje zapomnieli o wszystkiem, by oddać się niepodzielnie uczuciom, jakie ich nurtowały. Miłość zawładnęła nimi niepodzielnie, zaślepiając ich na wszystko co się działo wokoło. Namiętność i nienawiść, dwa kolejne uczucia kochanków, staczały ze sobą bój nieubłagany.
Palce Beaumagnan‘a zaciskały się znowu, jak do śmiertelnego uścisku; zdawało się, że lada chwila rzuci Się na Józefinę, a ona wyzywała go coraz bardziej.
— Kocham go! Kocham go tak, jak ty mnie Kochasz, Beaumagnan‘ie, a jak ciebie nigdy nie kochałam. I zabiłabym go raczej, niżbym go miała oddać innej, lub, gdybym się przekonała, że on mnie nie kocha. Ale tak nie jest. Wiem że mnie kocha, tylko mnie!
Nieoczekiwany uśmiech wykrzywił radosnym grymasem twarz Beaumagnan‘a.
— Kocha cię, mówisz Józefino? Ależ tak, miłością, którą kocha wszystkie kobiety. Jesteś piękna i wzbudzasz jego pożądanie; przyjdzie inna — i wzbudzi je również. A ty tymczasem, męczysz się jak potępiona.
— Męczyłabym się gdybym przypuszczała, że mnie zdradza, ale ja wiem, ja wierzę, że on mnie kocha. Niepotrzebnie chcesz wzbudzić moje podejrzenia...
Nagle urwała i pobladła; twarz Beaumagnan’a nosiła wyraz takiej okrutnej radości, że lęk w kradł się w jej serce. Stłumionym, drżącym głosem zagadnęła:
— Czy masz dowód? Daj mi dowód, lub poprostu wskazówkę... coś, co usprawiedliwi twoje słowa, a zastrzelę go jak psa!..
Wyciągnęła z za gorsu nieduży kastet; spojrzenie jej stało się zimne i twarde.
Beaumagnan odparł:
— Pokażę ci coś, co usunie wszelkie twoje wątpliwości.
— Mów... Kto jest ta kobieta?
— Klaryssa d’Etigues.
Uspokojona Józefina Balsamo, wzruszyła ramionami.
— Słyszałam o tem. Dziecinny flircik.
— Nie tak znowu dziecinny, skoro chciał się z nią ożenić.
— Ożenić!! Nie, to niepodobna... nie wierzę temu. Dowiadywałam się o ich stosunki, i wiem że spotkali się w polu dwa czy trzy razy.
— Nietylko w polu, bo i w sypialni Klaryssy.
— Kłamiesz! — krzyknęła Józefina.
— Kłamie raczej baron Godfryd, który mi to opowiedział onegdaj wieczorem.
— A on, skąd wie o tem?
— Od samej Klaryssy.
— Co za absurd! Żadna córka nie uczyniłaby ojcu takiego wyznania.
Beaumagnan uśmiechnął się drwiąco.
— Są sytuacje, w których jest się zmuszonym do szczerości.
— Co to znaczy? Co chcesz powiedzieć? Chcę powiedzieć, że matka wyznała to, czego nie ośmieliłaby się powiedzieć kochanka. Matka domagała się małżeństwa, aby zapewnić imię swemu dziecku.
Józefina Balsamo zdawała się nieprzytomna.
— Małżeństwo? — powtarzała — Raul miałby się z nią żenić? I cóż na to stary baron?
— Ma się nie zgodzić?
— Wszystko kłamstwo! — wykrzyknęła z nową siłą Józefina — plotki, wymyślone przez ciebie w tej chwili. Raul i ona nie widzieli się już więcej.
— Ale pisywali do siebie.
— Masz dowód na to? Daj mi.
— Mam list jego.
— Jego list?
— Tak, pisany do Klaryssy.
— Przed czterem a miesiącami?
— Przed czterema dniami.
— Masz ten list przy sobie?
— Oto on.
Raul, będący niemym świadkiem tej sceny, drgnął na widok koperty, którą wysłał z Lillebonne do Klaryssy.
Józefina Balsamo wzięła papier z rąk Beaumagnan‘a i przesylabizowała półgłosem:
„Wybacz mi, najdroższa Klaro. Postąpiłem względem ciebie nikczemnie. Starajmy się jednak wierzyć w jaśniejszą przyszłość, a tymczasem myśl o mnie, z całem pobłażaniem twego szlachetnego serca. Wybacz mi i raz jeszcze wybacz, Raul“.
Z trudnością doczytała ten list, którego każde słowo raniło ją do głębi. Chwiała się, szukając oczyma oczu Raula; młody człowiek wyczytał w jej spojrzeniu wyrok śmierci, wydany na Klaryssę d’Etigues, w tej samej chwili zrozumiał, że jedynem uczuciem, jakie mu odtąd pozostaje dla Józefiny Balsamo jest nienawiść.
Beaumagnan tłómaczył tryumfująco:
— Godfryd przejął ten list i pokazał mi go, prosząc mnie o radę. Stempel pocztowy z Lillebonne naprowadził mnie na wasz ślad.
Hrabina Cagliostro nie odpowiedziała. Usta jej były zaciśnięte z głębokim wyrazem bólu, a łzy, które spływały zwolna po jej policzkach, mogłyby wzbudzić litość, gdyby nie wyraz oczu, zdradzający, iż w duszy knuła już mściwe plany.
Wreszcie wstrząsnęła głową i rzekła do Raula:
— Uprzedziłam cię Raulu.
— Tem lepiej odparł wiem, czego mam się po tobie spodziewać.
— Nie drwij! — krzyknęła z gniewem — pamiętaj raczej com raz powiedziała: biada tej dziewczynie, jeśli mi stanie na drodze.
— A ja ci powiedziałem z wyzywającym spokojem odparł Raul — że biada tobie, jeśli choć jeden włos poruszysz na głowie Klary.
— Ach zawołała Józefina, nie panując już nad sobą — drwisz ze mnie, depczesz moje serce, i śmiesz ujmować się za nią przeciwko mnie! Tem gorzej dla niej!
— Uspokój się — powiedział — nie unoś się. Klara jest zupełnie bezpieczną, gdyż jest pod moją opieką.
Beaumagnan przyglądał im się, uszczęśliwiony z tej niezgody. Ale mówić przedwcześnie o zemście nieleżało w charakterze Józefiny Balsamo. To też odzyskując nagle spokój, i zwracając się ku innym myślom, rzekła:
— Ktoś gwizdał, nieprawdaż? To jeden z moich ludzi, którzy pilnują wejścia, dają mi znak. Osoba, której się spodziewam, musi się, zbliżać. Czy i ty także jej czekasz, Beaumagnan‘ie?
Istotnie obecność i zamiary Beaumagnan‘a były dosyć niewyraźne. Skąd znał miejsce i godzinę spotkania? Jak dalece sięgały jego informacje w sprawie wdowy Rousselin?
Józefina Balsamo spojrzała na Raula; związany, zawieszony na stryku, nie mógł wziąć udziału w tej decydującej walce. Ale Beaumagnan niepokoił ją. Stanęła między nim a drzwiami, jak gdyby chciała wyjść naprzeciwko nieznanej osoby, ale w tej chwili dały się słyszeć pośpieszne kroki i Leonard wszedł do pokoju.
Bystro spojrzał na obu mężczyzn, potem, wziąwszy na stronę hrabinę Cagliostro, szepnął jej coś do ucha.
Wydawała się zdumiona i powtórzyła kilkakrotnie:
— Co mówisz?.. co mówisz?..
Raul patrzył na nią, odwróciła więc pośpiesznie głowę, ale zdawało mu się, iż dostrzegł na jej twarzy wyraz ogromnej radości.
— Nie ruszajmy się — rzekła — nadchodzi już... Leonardzie, przygotuj rewolwer i wyceluj go, jak tylko osoba, której oczekujemy, ukaże się.
Tym czasem Beaumagnan podążył do drzwi i byłby je otworzył, gdyby go nie zatrzymała.
— Co ty wyrabiasz? — gniewała się — oszalałeś!
W miarę jak ją odpychał, zatrzymywała go coraz gwałtowniej.
— Dlaczego chcesz odejść? pytała — masz w tem jakiś ukryty cel? Znasz tę osobę, której się spodziewamy? Chcesz ją ostrzec... czy tak? odpowiadaj.
Widząc, że nie zdoła go zatrzymać, zwróciła się do Leonarda i w skazała mu lewą ręką plecy Beaumagnan‘a; w jednej chwili wierny jej pomocnik wyciągnął nóż z kieszeni i lekkim celnym uderzeniem zatopił go w ramieniu Beaumagnan’a.
Ten z cichym jękiem upadł na podłogę.
Józefina Balsamo spokojnie zwróciła się do Leonarda:
— Prędko, pomóż mi.
Odciąwszy kawał sznura ze stryka Raula, związali nogi i ręce rannego, poczem posadzili go pod ścianą i obandażowali chustką.
— To drobnostka — rzekła Józefina — zaledwie kilkugodzinne omdlenie.
Oboje stanęli na czatach.

W całej tej, ogromnie krótkiej scenie Józefina Balsamo zachowała najzupełniejszy spokój. ale taki tryumf, taka tajna, a zła radość brzmiała w jej głosie, wyzierała z jej twarzy, że niewypowiedziany lęk przepełnił serce Raula.
Chciałby krzyknąć, aby uprzedzić tą osobę, która miała jeszcze nadejść i z kolei wpaść w pułapkę. Ale było już zapóźno, aby się wymknąć ze szponów Cagliostro. Myśli mąciły mu się w głowie i jęk przerażenia wyrwał mu się z ust:
Zawiasy we drzwiach skrzypnęły raz jeszcze: Klaryssa d’Etigues stanęła na progu.


GENJUSZ i SZALEŃSTWO.

Raul nie znał uczucia strachu; wierzył niezmiernie w swoją dobrą gwiazdę, co do Józefiny to wiedział dobrze, iż mogła mierzyć się z Beaumagnan‘em.
Ale Klara! Była, jak bezbronne dziecię wobec swojej przeciwniczki, jak zgóry skazana ofiara. Włosy Raula po raz pierwszy w życiu zjeżyły się strachem, gdy patrzył na obie kobiety, na posępną twarz Leonarda i przypomniał sobie okaleczoną rękę wdowy Rousselin.
Przed godziną dążąc tutaj, przygotowywał się na ciężką w alkę; ale to co zaszło dotychczas, było za ledwie drobną utarczką, teraz dopiero nadeszła chwila decydująca, której on, Raul, przyglądać się musiał związany i bezsilny.
Pod lufą rewolweru Leonarda zatrzymała się na progu. Szła tutaj pogodnie, wesoło, ciesząc się myślą pięknej przechadzki i zobaczenia się z kimś, kogo serdecznie lubiała. A oto znalazła się wśród obcych, wrogich ludzi, w potwornej atmosferze zbrodni.
Przerażona szepnęła:
— Co to znaczy? Raulu, czemu jesteś związany?
Wyciągnęła doń ręce, jakby wzywała jego pomocy, i nawzajem ofiarowując swoją. Ale cóż mogli począć oboje.
Raul patrzył na jej twarzyczkę wychudłą i bladą, i całą siłą wstrzymywał się od łez na myśl o tem bolesnem wyznaniu, jakie uczynić musiała swemu ojcu, o skutkach popełnionego błędu. Ale mimo wszystko, z tą śmiałością, która była charakterystyczną cechą jego charakteru rzekł:
— Nie obawiaj się Klaro. Nic absolutnie nie zagraża ani mnie ani tobie. Jesteś pod moją opieką.
Klaryssa płochliwie obejrzała się po pokoju. Ze zdumieniem poznała Beaumagnan’a i wreszcie, zwracając się do Leonarda, spytała:
— Czego pan chce ode mnie? Kto mnie tu zwabił?
— Ja — odparła krótko Józefina Balsamo.
Piękność jej zwróciła uwagę Klaryssy. Wstąpiła w nią nadzieja, że kobieta tak cudna nie wyrządzi jej nic złego, zapytała więc śmielej:
— Kto pani jest? Nie widziałam pani nigdy...
— Ale ja panią widziałam — odparła Józefina Balsamo którą wdzięk i słodycz młodego dziewczęcia zdawały się irytować — jesteś pani córką barona d‘Ltigues... i kochasz pani Raula d‘Adrasy.
Klaryssa zaczerwieniła się, ale nie zaprzeczyła; Józefina Baisamo zaś, zwracając się do Leonarda, rozkazała:
— Idź zamknąć furtkę. Zarygluj ją kłódką i łańcuchem, któreś przyniósł i podnieś pod murem leżący słupek z napisem „własność prywatna“.
— Mam pozostać na podwórzu? zapytał Leonard.
— Na razie tak — odparła Józefina, a wyraz jej oczu przeraził Raula, — nie potrzebuję cię chwilowo, a musisz uważać, aby nam nikt, za żadną cenę, nie przeszkadzał.
Leonard zmusił Klaryssę, by siadła na jednem z krzeseł i chciał jej związać ręce na plecach, ale Józefina Balsamo przeszkodziła mu.
— To zbyteczne — rzekła — teraz zostaw nas.
Usłuchał jej natychmiast.
Spojrzała na swoje trzy ofiary, wszystkie trzy bezbronne i bezsilne. Była panią sytuacji i, pod grozą śmierci, mogła narzucać im swe wyroki.
Raul nie spuszczał jej z oka, starając się odgadnąć jej zamiary. Spokój jej najbardziej go przerażał; czuł że znajduje się pod władzą tych instynktownych, ciemnych stron swojej duszy które tak fatalnie kierowały jej życiem.
Usiadła naprzeciwko Klaryssy, i zatopiwszy oczy w twarzy dziewczęcia, poczęła mówić suchym, nieco monotonnym głosem:
— Przed trzema miesiącami pewna młoda kobieta została zwabiona podstępem do Haie d’Etigues i postawiona przed sądem dwunastu mężczyzn, wśród których pierwszą rolę odgrywali ojciec pani i tu obecny Beaumagnan. Nie chcę się wdawać w szczegóły tego ohydnego sądu, ni powtarzać oszczerstwa, jakie zarzucano tej kobiecie, dość, że tejże nocy, ojciec pani i kuzyn jego, Bennetot, rzucili tę kobietę, związaną do łodzi, wywieźli na pełne morze i tam porzucili przedziurawiwszy uprzednio łódź“.
Oburzona, zmieszana Klaryssa przeczyła:
— To niemożliwe! to nieprawda, mój ojciec nie zrobiłby nigdy nic podobnego!
Nie zwracając najmniejszej uwagi na jej słowa, Józefina Balsamo ciągnęła:
— „Na tym sądzie był jednak obecny jeszcze ktoś, kto, podsłuchawszy w ukryciu, zamiary morderców — bo jakżeż inaczej nazwać tych dwu panów? — wydarł im ich ofiarę. Tym kimś był człowiek, który spędził poprzednią noc i cały ranek w sypialni pani, nie jako narzeczony, gdyż ojciec pani odmówił mu jej ręki, ale jako kochanek.
Słowa Józefiny Balsamo spadały jak uderzenia młota na nieszczęsną Klaryssę; nie była zdolną ani odpierać obwinienia te i obelgi, ani się bronić.
Pochylona na swem krześle jęknęła raczej niż szepnęła:
— Jak pani śmie to mówić?
— Pani sama wyznała to swemu ojcu — odparła hrabina Cagliostro — wiedząc że nie zdoła pani ukryć następstw swego błędu. Ale mogę pani powiedzieć jeszcze, że tego samego dnia w którym posiadł panią, Raul gonił już za inną kobietą, za tą, którą ocalił od niechybnej śmierci, oddawał jej się duszą i ciałem, przysięgał jej że nigdy do pani nie powróci. „To była przelotna miłostka — rzekł — która już się skończyła“.
„Otóż na skutek przelotnego nieporozumienia między nami, wykryłam, że Raul koresponduje z panią, i że napisał ten oto list w którym błaga panią o przebaczenie i obiecuje piękną przyszłość. Czy pojmuje pani teraz, że mam pewne prawo traktować panią, jako śmiertelnego wroga?
Klaryssa nie odpowiadała, ze w zrastającym przerażeniem przyglądała się pięknym rysom tej, która odebrała jej Raula i żywiła do niej taką nienawiść.
Bez najmniejszego lęku przed gniewem Józefiny Balsamo, poruszony widokiem Klaryssy, Raul rzekł poważnie:
— Złożyłem istotnie jedną solenną przysięgę i dotrzymam jej wbrew wszystkiemu i wszystkim; przysięgę, mocą której zapowiedziałem, że ani jeden włos nie spadnie z twojej głowy, Klarysso. Proszę cię, nie lękaj się. Nie upłynie nawet dziesięć minut jak wyjdziesz stąd, bezpieczna i zdrowa. Jeszcze tylko dziesięć minut, moja Klaro.
Józefina nie zwracając uwagi na jego wykrzyknik, ciągnęła dalej:
— Przechodzę do sedna rzeczy i chcę się streszczać. Twój ojciec, Beaumagnan i ich pomocnicy dążą do pewnego wspólnego celu, który i ja osiągnąć pragnę. Trzecim konkurentem jest Raul. Z tego powodu trwa między nami wojna.
Wszyscy znamy wdowę Rousselin, której potrzebowaliśmy, ażeby posiąść szkatułkę. Okazało się jednak że szkatułka powędrowała dalej. Napróżno pytaliśmy ją o nazwisko obecnego posiadacza. Zdaje mi się jednak, że dobrobyt w jaki opływa pochodzi właśnie z tego źródła. Wszystko czego dowiedzieć się mogliśmy to stara historja, którą zaraz opowiem. Proszę skupić uwagę.
Raul począł rozumieć plan Józefiny. Chciał coś powiedzieć ale Cagliostro rozpoczęła znowu:
— Podczas wojny między Francją i Prusami, przed dwudziestu laty zbiegli z Prus dwaj mężczyźni w karetce prowadzonej przez Rousselin. W pobliżu Rouen, zamordowali niejakiego Jaubert, w celu zdobycia konia.
— W kabriolecie Joubert‘a znaleźli szkatułkę z kosztownościami które zabrali ze sobą.
Rousselin był zmuszony gwałtem odbywać dalszą drogę wraz nimi poczem mu kazano wrócić do Rouen, do żony, obdarowując kilkoma bezwartościowymi obrączkami.
Rousselin wstrząśnięty do głębi dokonanym mordem oraz mimowolnym swym współuczestnictwem zakończył wkrótce życie.
Mordercy obawiając się zeznań nawiązali stosunki z wdową. Ale... przypuszczam że pani mnie teraz dobrze rozumie — dorzuciła zwracając się do Klaryssy.
Klaryssa jednak, słysząc to wszystko, była jak ogłuszona i głosu wydać nie mogła.
Józefina Balsamo ciągnęła dalej swą opowieść:
— Pani ojciec i jego kuzyn Bennetot czuwali nad wdową Rousselin, aby ułatwić sobie tę pracę nabyli dla niej dom w Lillebonne.
Pewnego jednak roku nowa osobistość mniej lub więcej świadomie przejęła to zadanie. Tą osobą jest pani. Wdowa Rousselin została podbita miłością pani i żadnych wrogich wystąpień można się było już nie obawiać. Jak mogła zdradzić ojca, tej małej, miłej dzieweczki, która tak często przychodziła się bawić. Odwiedziny były jednak zawsze ukrywane. Czasami spotykały się w okolicy naprzykład w starej wieży latarni morskiej.
Podczas jednej z takich wizyt w Lillebonne, spostrzegła pani na podłodze kasetkę, którą ja i Raul poszukujemy. Wzięła ją pani ze sobą do Haie d‘Etigues. Od wdowy Rousselin ja i Raul dowiedzieliśmy się że szkatułka jest w posiadaniu osoby, nazwiska której powiedzieć nie chce. Osoba ta jest dla niej bardzo dobrą i dość często się z nią spotyka. Z tego wywnioskowaliśmy że wystarczy trzymać się w pobliżu starej latarni aby dowiedzieć się wkrótce prawdy.
I jak tylko zobaczyliśmy panią, upewniliśmy się że owi mordercy, o których wspominałam byli to Bennetot i pani ojciec. Ci sami którzy chcieli mnie utopić.
Klaryssa szlochała głośno. Raul nie wątpił że ona o tych rzeczach nawet pojęcia nie miała. Teraz jednak wobec faktów jakie przedstawiła hr. Cagliostro musi patrzeć na ojca jak na mordercę. Jak zręcznie jednak Józefina to przeprowadziła i jak pewnie trafiła.
— Tak — dodała ciszej — morderca....
Jego pieniądze, jego zamek, jego konie, wszystko to owoce jego zbrodni nieprawdaż, Beaumagnan? Ty możesz to potwierdzić, ty który uzyskałeś nad nim taki wpływ. Ty znałeś jego tajemnicę i zmuszałeś go do różnych usług nawet do takich aby dla ciebie mordował. Czy nie tak Beaumagnan? O! ja znam was łotry.
Oczy jej szukały wzroku Raula. Miał on wrażenie jakgdyby pragnęła własne jego postępki uniewinnić, ponieważ mówiła tylko o Beaumagnan’ie i jego Wspólnikach. Ale rzekł głosem twardym — a teraz? Czyś już skończyła? Czy chcesz jeszcze dłużej Męczyć to dziecko? Czego jeszcze chcesz?
— Ona musi mówić.
— Czy puścisz ją wolną, jeżeli powie?
— Tak.
— A więc pytaj. Co chcesz wiedzieć? Napis na spodzie kasetki? — Klaryssa jednak nie była wstanie dać żadnej odpowiedzi. Była jak bez życia.
— Opanuj swój ból — nalegał Raul — jeszcze ten jeden raz! Proszę cię odpowiedz..... Wiadomość o którą cię proszę nie może w żaden sposób obciążyć twego sumienia. Nie zdradzasz nikogo. Co się stało ze szkatułką? Czy wzięłaś ją ze sobą do Haie d’Etigues?
— Tak — wyszeptała.
— Dlaczego?
— Była tak piękna.... kaprys....
— Czy ojciec twój widział ją?
— Tak.
— Tego samego dnia?
— Nie w kilka dni później.
— Czy zabrał ci ją?
— Tak.
— Prawdopodobnie pod jakimkolwiek pretekstem?
— Nie.
— Ale miałaś dość czasu zapewne aby się dobrze przyjrzeć szkatułce?
— Tak.
— I zapewne zauważyłaś napis wewnątrz na pokrywie?
— Tak.
— Starożytnemi zgłoskami?
— Tak.
— Czy udało ci się odcyfrować je?
— Tak Bez żadnego wysiłku?
— Nie, ale w końcu szczęśliwie mi się udało. — Czy przypominasz sobie ten napis?
— Możliwe.... tak.... nie wiem....
— To były łacińskie wyrazy, nieprawdaż?
— Czy ja mogę mówić, jeżeli to jest tajemnica tak wielkiej wagi?
Raul zaczął ją przekonywać, że tajemnica należy do tego, kto ją odkrył; że wobec tego nie ma żadnego obowiązku zachowywania jej.
Klaryssa przemogła się w końcu i rzekła:
— Chwilę... to było powiedzenie jakiejś królowej.... było to zdanie z pięciu łacińskich słów.... mam je....„Ad lapidem currebat olira regina“...
Zaledwie ostatnie zgłoski zostały wymówione, kiedy Józefina Balsamo wybuchnęła:
— Kłamstwo! Tę formułę znamy już dawno! Beaumagnan może to poświadczyć! O słowach tych wspomina również kardynał de Bonnechose w swojem Memorandum, nie przywiązuje do nich jednak żadnej wagi. Mówi o nich mimochodem, o czem ci już opowiadałam, Raul. „Do kamienia dąży królowa“... Ale gdzie jest ten kamień? I o której królowej, jest mowa? Szuka się tego napróżno od lat dwudziestu. Nie, zdanie to musi inaczej brzmieć.
Schyliła się nad młodą dziewczyną i rzekła w bezsilnej wściekłości:
— Kłamiesz!... kłamiesz!... Jest słowo, co owe pięć objaśnia. Nazwij je. Odpowiadaj!
Klaryssa milczała. Raul prosił również.
— Klarysso, czy oprócz owych pięciu słów nic więcej nie zauważyłaś?
— Ja nie wiem, nie męczcie mnie... — jęknęła młoda kobieta.
Cagliostro wstała gwałtownie. Rozległ się ostry gwizd. Leonard stanął w progu drzwi.
— Bierz ją i rozpoczynaj badanie! — syknęła wściekle.
— Tego nie uczynisz — krzyknął Raul, odchodząc od zmysłów. — Jeżeli tylko dotkniesz to dziecko, Leonardzie, wtedy....
— Jak oni się dobrze wzajem dobrze rozumie ją — wycedziła Cagliostro.
— Jesteście rzeczywiście jakgdyby dla siebie stworzeni: córka mordercy i złodziej!
— Tak, złodziej — rzekła i stanęła znów przed Klaryssa.
— Twój Raul jest to zwykły złodziej! Widziałam go nieraz przy „pracy“. Nawet nazwisko jego kradzione. Raul d’Andresy? On się nazywa Arsene Lupin! Jakie piękne imię dla twego dziecka i dla wuja barona d’Etigues.
Myśl o dziecku, dowodzie miłości Raula i Klaryssy, tak ją wzburzyła, że sama pchnęła młodą dziewczynę do drzwi, nie zwracając uwagi na wybuchy wściekłości Raula.
Raul uczynił tak straszny wysiłek, aby się uwolnić, że mechanizm Beaumagnan’a uległ i posypały się na pokój drzazgi ramy okiennej. Więzy jednak ich trzymały silnie i boleśnie, wżarły się w ciało. Leonard wyciągnął rewolwer i skierował go w skroń Klaryssy.
— Jeżeli jeszcze jeden krok uczyni, pal — rozkazała Cagliostro.
Raul nie ruszył się. Co miał uczynić? Myśl pracowała błyskawicznie. Józefina nie spuszczała go z oka.
— Chyba rozumiesz sytuację i zechcesz ustąpić — zapytała.
— Nie — odrzekł spokojnie, — myślę o...
— O czem?
— Przyrzekłem, że będzie wolna i że niema się Czego obawiać. Muszę przyrzeczenia dotrzymać.
— Może nieco później, — zadrwiła.
— Nile, Jozyno, ty ją natychmiast uwolnisz?
W miejsce odpowiedzi zwróciła się do Leonarda.
— Gotów jesteś? Ruszaj i czyń swoje! — Stój — zawołał Raul. — Słuchaj, ty, Jozyno, żądam abyś ją natychmiast uwolniła.
Taka siła i pewność biły z jego słów, że Józefina na chwilę zawahała się. Leonard również stał niezdecydowany. Cagliostro rzuciła przez zęby.
— Słowa... Jakiś nowy podstęp nieprawda?
— Nie, to czyn — prawidła i tak ważna, że musisz przed nią ustąpić.
— Co to ma wszystko znaczyć? Czego sobie życzysz?
— Ja nie życzę sobie — ja żądam!
— Czego?
— Natychmiastowego uwolnienia Kllaryssy i wolny wyjazd dla niej, podczas kiedy ty i Leonardo nie zrobicie ani kroku.
Zaśmiała się głośno.
— I nic więcej?
— Nie.
— A co ofiarowujesz mi wzamian?
— Słowo zagadki.
Zadrżała.
— Znasz go więc?
— Tak.
Sytuacja uległa radykalnej zmianie. Pragnienie zemsty stłumił ogień chciwości posiadania klejnotów!
Beaumagnan przysłuchiwał się również ciekawie.
Józefina zbliżyła się do Paula i zapytała:
— Czy wystarczającą Jest znajomość tych słów?
— Nie, — rzekł Raul, — trzeba je wiedzieć. Znaczenie tej formuły jest jakby spowite woalem, który należy uchylić.
— I tobie się to udało?
— Tak, miałem różne domysły, mniemania lecz wreszcie przyszło prawdziwe objawienie i zrozumiałem.
— Powiedz pierwej co wiesz, a wtedy uwolnię Klaryssę.
— Klaryssa musi zaraz wolną odejść — rzekł Raul — wtedy będę mówić.
Niezależnie od powyższego nie będę mówić również z postronkiem na szyi i rękach.
— Ależ to jest śmieszne doprawdy! Odwracasz całą sytuację. Pamiętaj że ja tutaj rządzę nie ty.
— To już skończone — rzekł. Teraz zależysz odemnie i ja dyktuje swoje warunki.
Wzruszyła ramionami i zauważyła tylko:
— Przysięgnij, że powiesz prawdę! Przysięgnij na grób swej matki.
Raul wyrzekł z całym spokojem:
— Przysięgam na grób swej matki, że w dwadzieścia minut po opuszczeniu tego domu przez Klaryssę, wyjawię ci miejsce gdzie znajdują się skarby zebrane przez mnichów francuskich.
Józefina opierała się jeszcze tej sile prawdy jaka dźwięczała w tych słowach i odparła: nic....
— Nie, nie! To jest pułapka. Ty nie wiesz nic...
— Wiem, niestety, nie ja jeden — rzekł Raul, — inni wiedzą również.
— Kto?
— Beaumagnam i Baron.
— Niemożliwie!
— Zastanów się. Beaumagnam był przedwczoraj w Haie d’Etigues.
Po co? oto dlatego, że baron posiada szkatułkę, której napis chciał przestudjować. Prócz owych pięciu słów jest jeszcze jedno które on napewno spotrzegł i zna je.
— Jest on w mojej mocy — odrzekła Józefína.
— Tak, ale nie Godefroy d’Etigues. Prawdo podobnie pracuje on teraz wspólnie z kuzynem Bennetot, jako posłańcy Beaumagnan’a. Być może, że w tej chwili otwierają do skrzyń ze skarbami aby je przenieść w pewne miejsce. Czy pojmujesz teraz całe niebezpieczeństwo? Stracona minuta może oznaczać przegraną.
— Ale przy mnie wygrana jeżeli Klaryssa mi powie.
— Nie ona nie powie, z tej prostej przyczyny że sama nic więcej nie wie.
— Dobrze, mów więc ty, jeżeli byłeś tak nieostrożny żeś się zdradził ze znajomością tajemnicy. Dlaczego mam ją puszczać wolną? Dlaczego mam ciebie usłuchać? Dopóki Klaryssę mam w swem ręku, mam środki, aby z ciebie wszystko wydusić.
— Nie, — odparł. Możliwe to było niegdyś. Teraz tego nie potrafisz uczynić. Brak ci to tego odwagi.
Raul nie omylił się.
— Naprzód, Józefino Balsamo, rzekł Raul — bądź rozsądną.
— Postawiłaś całe swoje życie na jedną kartę. Chodzi o zdobycie niezmierzonych bogactw. Czy możesz zapomnieć o wszystkich trudach jakie w tym celu podjęłaś i pozwolisz aby ci skarby zabrano.
Opór jej znacznie zmalał odrzekła jednak jeszcze:
— Nie mam do ciebie zaufania.
— To nieprawda. Znasz mnie i wiesz, że przyrzeczenie dotrzymam.
Jeżeli się ociągasz... Ale ty się nie ociągasz Tyś się już zdecydowała.....
— Na pamięć twojej matki — zapytała raz jeszcze przezornie, czy nie tak?
— No pamięć mojej matki i na wszystko co mi jest drogie przysięgam ci udzielić wszelkich wyjaśnień.
— Dobrze, ale nie zamienisz z Klaryssa ani jednego słowa które bym mogła nie usłyszeć.
— Ani jednego słówka. Nie zawierzyłem jej żadnej tajemnicy.
Chcę tylko aby odeszła swobodnie.
Józefina rozkazała. — Leonard, puść małą.
Leonard zdawał się nic nie pojmować, jednak usłuchał. Oddalił się od Klaryssy i uwolnił Raula z więzów.
Raul podszedł do Klaryssy i rzekł:
— Proszę o przebaczenie za wszystko co tu zaszło. Nigdy więcej to się nie powtórzy. Od dziś jesteś pod moją opieką. Czy czujesz się na siłach aby odejść stąd.
— Tak... tak... — odparła. — A ty?
— Och dla mnie niebezpieczeństwo nie istnieje. Obawiam się jednak, że ty daleko nie zajdziesz.
— Moja droga niedługa. Ojciec wczoraj odwiózł mnie do przyjaciółki i jutro ma wstąpić po mnie.
— Tutaj w pobliżu?
— Tak.
— Nie mów Klarysso! Mogłoby ci to zaszkodzić.
Odprowadził ją do drzwi i dał znak Leonardowi, aby otworzył bramę. Kiedy Leonard posłusznie wykonał zlecenie dodał jeszcze:
— Bądź ostrożną i nie obawiaj się niczego. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila zobaczymy się znów. Żadna siła ludzika nie może nas rozłączyć.
Zamknął za nią wrota. Klaryssa była uratowana. Wtedy miał odwagę powiedzieć:
— Co za rozkoszne stworzenie!
I roześmiał się. Śmiał się. Józefina przypomniała mu, że czeka na zapłatę. W odpowiedzi puści! jej kłąb dymu z cygara które właśnie zapalał.
— Łotr syknęła z wściekłością.
Odpowiedział również obelżywem słowem. Kochał i nienawidził ją zarazem. Wszystkie środki przeciw niej zdawały mu się dozwolone od kiedy znęcać się chciała nad Klaryssą znienawidził ją.
Nie dostrzegał jej piękności, a widział w niej dzikie zwierzę.
Cagliostro i Leonard najchętniej byliby go zamordowali.
W końcu Józefina syknęła!
— Oh jak ja cię nienawidzę!
— Nie więcej niż ja ciebie!
— Pamiętaj, że między Klaryssa d’Etigues i Józefina Balsamo walka nie skończona!
— Również między Klaryssa i Raulem jeszcze nic nie skończone.
— Lotrze! Czy mam cię....
— Rewolwerem? Niemożliwe, moja kochana...
— Raul, nie drażnij mnie.
— Niemożliwe, powtarzam ci raz jeszcze. W tej chwili nie możesz mnie ruszyć, gdyż inaczej nie zobaczysz nic z owych miljardów, tak, piękna córo Cagliostro! Każda komórka mego mózgu odpowiada jednemu klejnotowi..... Mała kulka w moją głowę i mała Jozyna nic z tego nie zobaczy. Pozatem jestem dla ciebie „tabu“ jak mówią w Polinezji. Tabu od głowy do podeszew.
Klęknij i ucałuj moje ręce. Nic więcej nie pozostaje!
Otworzył okno i odetchnął głęboko.
— Można udusić się tutaj. Powiedz, Jozyno, czy ty przykładasz wielką wagę do tego, że twój oprawca skierował w kieszeni rewolwer na mnie?
Józefina tupnęła nogą.
— Dosyć tych głupstw! Postawiłeś swoje warunki — znasz także moje.
— Pieniądze albo życie!
— Wskaż mi to miejsce, Raul!
— Jak ci pilno. Określiłem czas na dwadzieścia minut, póki Klaryssa nie znajdzie się w bezpiecznem miejscu. Do końca tego terminu jeszcze daleko. Zresztą...
— Co?
— Jak ja mogę rozwiązać w pięć sekund taką tajemnicę nad którą lata całe napróżno ślęczano.
Józefina osłupiała ze zdumienia.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Coś bardzo zwykłego. Proszę o trochę czasu.
— Czas. Na co ci to?
— Ażeby rozwiązać tajemnicę.
— A więc ty zupełnie nic nie wiesz?...
— Nie Bóg mi świadkiem, że nie wiem.
— A więc skłamałeś!
— Pocóż, te grubiańskie słowa, Jozyno?
— Skłamałeś, mimo tak uroczystej przysięgi.
— Na grób mojej biednej matki, przyrzeczenia dotrzymam: Ale trzeba było słuchać uważniej. Ja nie przysięgłem, że znam prawdę, tylko, że ci prawdę powiem.
— Dlatego właśnie trzeba ją znać.
— Ażeby ją poznać muszę trochę pomyśleć, a ty mi nie dajesz chwili spokoju i potrzebnego czasu. Do pioruna proszę o spokój. Leonard niech puści swój rewolwer, to mie przeszkadza.
Szyderstwo Raula dotknęło ją bardziej niż jego żarty. Czuła, że wszelkie pogróżki będą próżne i rzekła:
— Rób jak chcesz. Wiem, że swój obowiązek wypełnisz.
— Ach, zawołał, — jeżeli jesteś tak dobra... Nigdy nie mogę oprzeć się łagodności.
— Ober, przybory do pisania! Papier z najdelikatniejszej słomki, piórko z kolibra, krew z dojrzałej truskawki i kałamarz z kory cedru jakby się wyraził poeta.
Wydostał ołówek z notatnika; wyjął wizytówkę, na której widać było kilka słów, dziwacznie podzielonych. Przeciągnął kilka linji aby te słowa połączyć. Następnie na odwrocie napisał łacińską formułę:
Ad lapidem currebat olim regina.
— Co za kuchenna łacina — wyrzekł półgłosem.
Spojrzyj na zegar, Józefino!
Nie śmiał się więcej. Można było zauważyć, że wszystkie myśli skoncentrowały się na jednym punkcie. Beaumagnan przysłuchiwał się również z naprężoną uwagą. Czyżby ta potężna zagadka rzeczywiście miała być rozwiązaną.
Znów przeszło kilka minut. Wszyscy milczeli. Raul wreszcie odetchnął głębiej rozpromieniony.
— Znalazłem! Mój Boże, ci mnichowie nie byli zbyt mądrzy.
Nie przeceniajmy ich. Rozwiązanie jest dziecinnie łatwe. Jak ci już kiedyś wspominałem osiągnięcie szkatułki napewno mi wystarczy do odgadnięcia miejsca ukrycia skarbów. Beaumaginam i Godefroy d’Etigues jednak zagadki nie odkryli. A to słowo jest w niej. Trzeba je tylko przeczytać aby wiedzieć. Zamiast rozmyślać nad treścią, należy wziąć pierwsza literę każdego słowa i zestawić razem!
Józefina rzekła cicho:
— O tem myślałam już dawniej, tworzą one słowo „Allcor“.
— Zupełnie słusznie, słowo „Allcor“.
— No i co z tego? Ależ to słowo jest owym kluczem do rozwiązania. Czy wiesz co ono znaczy? Jest to arabski wyraz i znaczy próba.
— A co oznaczają tym słowem arabowie i inne ludy?
Gwiazdę.
— Jaką gwiazdę?
— Gwiazdę która należy do Wielkiej Niedźwiedzicy. Ale to jest szczegół bez znaczenia. Co innego naprowadziło mnie na właściwą drogę.
Zwróciło moją uwagę to, że wszystko obraca się około liczby siedem: siedem opactw, siedmiu mnichów, siedem ramion lichtarza, siedem kamieni w siedmiu obrączkach i to, że słowo „Allcor“ oznacza nazwę gwiazdy. Problemat więc został rozwiązany.
— Rozwiązany?..... W jaki sposób?
— Wielka Niedźwiedzica składa się z siedmiu gwiazd, do licha!
Zawsze ta liczba siedem. Arabowie a za nimi i astronomowie zastosowali do najmniejszej gwiazdy tego układu słowo „Allcor“ co znaczy „próba“. Kto widzi dobrze tę gwiazdę ten wytrzymuje próbę dobrego wzroku. Tak więc słowo „Alcor“ oznacza to czego się musi szukać, co się szuka, ukryte bogactwa, niewidzialny kamień, skarby mnichów.
Józefina wyszeptała w febrycznem podnieceniu:
— Nie pojmuję jednak...
Raul odwrócił swoje krzesło w ten sposób, że siedział między Leonardem, a otwartym oknem. Przygotowywał sobie teren do ucieczki, gdyby to okazało się koniecznem i podczas kiedy mówił obserwował Leonarda, który ręki z kieszeni nie wyjmował.
— Zaraz to zrozumiesz — tłómaczył Raul. Jest to takie proste.
Patrz tutaj.
Pokazał jej wizytówkę którą trzymał w ręku.
— Patrz tutaj. Od tygodnia nie wypuszczałem jej z rąk. Już na początku naszych poszukiwań ustaliłem na mapie dokładne położenie siedmiu opactw, których nazwy widzisz na tej karcie.
Tutaj masz je wszystkie siedem we wzajemnym stosunku do siebie. Jak tylko znalazłem owo słowo, pozostawało mi połączyć linja owe siedem punktów aby dojść do niesłychanie ważnego odkrycia. Powstała w ten sposób figura odpowiada najzupełniej postaci Wielkiej Niedźwiedzicy. Rozumiesz teraz? Siedem opactw w prowincji Caux do których spłynęły bogactwa całego kraju, były rozdzielone jak siedem głównych gwiazd Wielkiej Niedźwiedzicy! Błąd tu jest wykluczony. Weź mapę i sprawdź, to. Otrzymasz, kabalistyczny znak gwiezdnego układu.
W ten sposób wskazano drogę. W miejscu gdzie na firmamencie znajduje się Alcor, na ziemi kamień znaleźć się winien. Ponieważ Alcor znajduje się na niebie nieco na prawo w ogonie Wielkiej Niedźwiedzicy, więc i kamienia szukać należy nieco W prawo od opactwa odpowiadającego tej gwieździe. A więc na prawo, poniżej Jumieges, najpotężniejszego i najbogatszego opactwa Normandji. Wyliczyłem z matematyczną dokładnością. Tam, nigdzie indziej znajduje się ów kamień.
W ten sposób rozumując przyszło mi na myśl że nieco na południo-wschód od Jumiéges w oddaleniu jednej mili, w bezpośrednim sąsiedztwie wioski Mesnil-sous-Jumiéges znajdują się ruiny zamku Agnes Sorel, kochanki Karola VII, następnie że zamek ten podziemnym korytarzem łączy się z klasztorem. Z tego wynika, że wspomniany kamień znajduje się w pobliżu zamku.
Zasłona została zdarta. Wszyscy milczeli. Zdawało się, że i nienawiść przygłuchła.
Raul siedział obok Jozyny i obserwował mapę. Podjął dalej:
— Mnisi nie byli zbyt przezorni powierzając tajemnicę tak przejrzystym słowom. Byli jednak nauczycielami i astronomami. Kto wie czy i opactwa nie były tak planowo pobudowane, że na płaszczyźnie Normandji tworzą taką potężną Wilelką Niedźwiedzicę.... Kto wie....
Liryczny nastrój Raulu był usprawiedliwiony nie zdążył jednak dokończyć rozpoczętego zdania. Nie spuszczał on coprawda z oczu Leonarda ale o Józefinie Ballsamo zapomniał. W tej chwili zadała mu potężny cios w czaszkę trzymanym w ręku kastetem.
Na to nie był przygotowany jakkolwiek zdawało mu się, że poznał ją doskonale. Runął ma ziemię. Miał jeszcze tyle siły, że wykrzyknął:
— Ty, łotrzyco, kamień masz w miejsce serca. Tem gorzej dla ciebie. Moglibyśmy podzielić się skarbem. Teraz go zatrzymuje wyłącznie dla siebie. Stracił przytomność.


SKARBY MNICHÓW.

Raul szybko wrócił do przytomności. Przed nim na jednym z dwu krzeseł siedziała Józefina, którą ostatnie przejścia zupełnie złamały.
Naprzeciw Raula oparty o ścianę stał Beaumagnan Leonard krzątał się około swej pani podając sole trzeźwiące.
Nagle wszedł młody człowiek, w którym Raul rozpoznał Dominika, który, w swoim czasie, jako woźnica stał na straży przy domu aktorki Rouselin.
— Co się stało Leonardzie — zapytał. — Czy pani miała tu jaką ciężką „robotę“ Mów co się stało?
— Zniesiemy ją do karety i ja pojadę do domu.
— A ja?
Będziesz pilnował tych obu — rzekł, wskazując na uwięzionych.
Podnieśli Józefinę. W tej chwili otwarta oczy i rzekła cichym głosem:
— Nie, ja sama pójdę, Leonard, pozostaniesz tutaj. Będzie lepiej jeżeli ty przypilnujesz Raula.
— Pozwól mi z nim skończyć — szepnął Leonard do Cagliostro. — On nam przynosi prawdziwe nieszczęście.
Doskonały słuch Raula pochwycił ten szept jak resztę djalogu.
— Kocham go.
— Ale on już mnie kocha cię.
— Jednak wróci do mnie.
— A więc co zdecydowałaś?
— Pozostaję w Candeber do rana. Wypocznę dostatecznie tylko muszę mieć spokój.
— A skarb? Takiego kamienia nie można samemu poruszyć.
— Dziś wieczorem uwiadomię braci Corbut aby skoro świt znaleźli się w Jumjeges. Wtedy pomyślę co zrobić z Raulem... Ach nie pytaj więcej.... nie mogę już....
— A Beaumagnan?
— Może być uwolniony, jak tylko będziemy w posiadaniu skarbów.
— Czy nie obawiasz się, że Klaryssa nas zdradzi? Žandarmenja może bardzo łatwo otoczyć wieżę latarni.
— Tego się nie obawiam. Nie naprowadzi ona żandarmów na trop swego Raula.
Powoli wyszła, Leonard towarzyszył jej do bryki, poczem wrócił z paczką żywności. Słychać było stuk kopyt oddalających się kont.
Raul spróbował wytrzymałość swych więzów.
— Zostaw powrozy w spokoju — zawołał powracający Leonard.
Ażeby ułatwić sobie czuwanie nad uwięzionymi końce sznurów związał razem i umocował je do oparcia innego krzesła w ten sposób, że najmniejsze poruszenie musiało go przewrócić z łoskotem.
W ten sposób upływały godziny. Ściemniło się. Raul nawet na chwilę nie wątpił, że uda mu się uwolnić. Więzy krępujące mu nogi w kostkach były lużniejsze od innych. Pracował więc z żelazną wytrzymałością aby ich bardziej rozluźnić. Leonard zjadł, wypił i zasnął. Raul nie ustawał w żmudnej pracy. Nagle usłyszał szmer za oknem. Spojrzał na Beaumagnana. Ten również z natężoną uwagą patrzył w okno. Leonard, przebudził się w tej chwili rozejrzał się i znów zasnął.
Po za oknem ukazała się głowa. Wkrótce ktoś przeszedł ostrożnie mur okienny. W zarysach nocy rozpoznać można było kształt kobiecy. Była to Klaryssa.
Postąpiła trzy kroki naprzód, kiedy znów Leonard się przebudził. Szczęściem odwrócony był plecami. Stanęła nieruchomo jak posąg i znów posunęła się naprzód kiedy ten smacznie zachrapał. W ten sposób zbliżyła się do Raula. Wzięła sztylet z krzesła — Raul pochyli się naprzód podając sznury do rozcięcia. Beaumagnan uczynił to samo. Szczęściem Leonard spał smacznie. Raul wyszeptał:
— Daj mi nóż.
Posłuszna, podała mu. Inna dłoń była jednak szybsza Beaumagnan chciał schwycić broń. Raul wściekły chwycił go za ramię. I zawrzała głucha walka, podczas kiedy każdej chwili Leonard mógł się obudzić.
Klaryssa drżała całem ciałem. Beaumagnan wkrótce osłabł w walce. Raul trzymał już sztylet w ręce i przeciął ostatnie swoje więzy.
— Naprzód, uciekaj, rzek szeptem do Klaryssy.
Potrząsnęła jednak głową.
Wskazała na Beaumagnana. Raul nastawał: ona jednak ani myślała ustąpić. W końcu podał swemu przeciwnikowi nóż.
Raul podążył za Klaryssą. Oboje wysunęli się oknem, poczem młoda kobieta ująwszy jego dłoń poprowadziła do miejsca w otaczającem murze w które łatwo można było przejść nazewnątrz. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie Raul stracił na chwilę z oczu Klaryssę zawołał więc:
— Klarysso! Gdzie jesteś?
Odpowiedzi jednak nie otrzymał. Uciekła odemnie pomyślał. Dopóki byłem uwięziony, ważyła się na wszystko, aby mnie uwolnić. Teraz jednak nie chce mnie widzieć więcej, ponieważ ją zdradziłem...
Ruszając w dalszą drogę, spostrzegł człowieka przesadzającego przez mur. Beaumagnan. W tejże chwili huknął strzał. Leonard strzelał w ciemność.
Raul był pewnym, że Beumagnan i jego przyjaciele natychmiast rozpoczną poszukiwania skarbu a ponieważ i Józefina zwlekać nie będzie należy więc ich wszystkich wyprzedzić.
W przeciągu godziny przeszedł dziesięć kilometrów, Około północy doszedł do swej gospody obudził kelnera, umył się, wsunął do kieszeni dwie paczki nabojów dynamitowych, które uprzednio już przygotował, wsiadł na rower i pomimo ciemności pomknął jak szalony.
Przejeżdżając przez Caudebec-en Caux, prowadził rower wiązką ścieżyną, która biegła obok domu zajmowanego przez Józefinę. Światło w oknach mówiło, że mieszkanka jego już nie śpi.
Ubiera się zapewnie, pomyślał Raul, i zaraz ruszy w drogę. Być może... Za późno, Józefinko!
I ruszył dalej co sił. W pół godziny później w całym pędzie rower wpadł na przeciągnięty przez drogę sznur. Dwoje ludzi pochwyciło Raula. Wyrwał im się jednak i skoczył w pobliskie krzaki cierniny, które porwały mu ubranie na strzępy.
Usłyszał głosy Bennetot i Godefroy. Zdawali się poszukiwać go. Usłyszał wreszcie głos Bennetot. — Musimy zniszczyć jego rower — to jest najgłówniejsze, poczem ruszamy dalej.
— Beaumagnan, czy możesz nadążyć za nam?
— Muszę — dał się słyszeć słaby głos Beaumagnana. — Przeklęte bandaże nic nie trzymają. Zbyt wiele utraciłem krwi!
Raul usłyszał jeszcze, jak rozbijano jego rower o drzewo, następnie trzask bata i odgłos oddalającego się powozu.
Raul puścił się w pogoń. Był wściekły ze złości. Rozwiązał tajemnicę a inni zbierać będą owoce. Próżność i zwątpienie napięły jego siły do maximum. Biegł nieledwie tuż za powozem. W końcu jednak uległ zmęczeniu. Ale i tym razem, jak zwykle, dopisało mu szczęście, spostrzegł światełko. Przybliżywszy się ujrzał księdza któremu towarzyszył chłopiec. Ksiądz wracał od umierającego którego opatrzył na długą drogę żywota wiecznego Olejami Świętymi.
Szybko nawiązana rozmowa i zręcznie ustawione pytania upewniły go, że znajduje się w pobliżu właściwego miejsca. Dzięki dokładnym studjom na mapie jakie przeprowadził niedawno znal najmniejsze nawet ścieżki. Pożegnał więc przypadkowych towarzyszy i naprzełaj podążył do upragnionego celu.
Nadzieja ubiegnięcia przeciwników dodawała mu skrzydeł, u nóg. Drżał w przeczuciu bliskiego zwycięstwa. Pierwsze odblaski jutrzenki zaróżowiły horyzont. Powoli wyłaniały się zarysy otaczających go przedmiotów. Przed nim znajdowała się niewielka wyniosłość.
„Skała królowej“ powinna być tuż, tuż. Ostatnich kilkanaście kroków przebiegł pędem. Wreszcie ujrzał stos kamieni. Przekleństwo zerwało mu się z ust. Ujrzał okropną prawdę. Skała została rozsadzona. Nieprzyjaciel uprzedził go.
Raul stał jak osłupiały. Wreszcie myśl zaczęła pracować intensywnie. Zapalił papierosa i usiadł na kamieniu. Nie chciał myśleć. Porażka i sposób w jaki dał się podejść i wyrwać sobie zwycięstwo były zbyt bolesne aby doszukiwać się teraz przyczyn i skutków.
Mimowoli jednak zdarzenia poprzedniego wieczoru przesunęły się przed jego oczyma. Ani Józefina, ani Beaumagnan nie tracili czasu napróżno. Strata czasu? Nie, do takich błędów Józefina nie jest zdolna. A więc światło jakie widziałem w jej oknach nie wskazywało wybieranie się w drogę, a powrót z ekspedycji. Zwyciężyła, ponieważ obliczyła najdrobniejsze przeszkody nawet, i nie zwłóczyła nigdy z wykonaniem zamierzonego czynu.
W zamyśleniu spędził około dwudziestu minut. Słońce wzeszło a on zatopiony wciąż w myślach nie słyszał turkotu zbliżającego się pojazdu. Trzej mężczyźni wysiedli i podeszli bliżej. Okrzyk zgrozy wyrwał im się z piersi kiedy ujrzeli pogrzebane nadzieje.
Beaumagnan całe życie postawił na kartę aby osiągnąć ów cel. Jak straszne musiało być jego rozczarowanie i co on w tej chwili przeżywał.
Raul zbliżył się do nich i wyrzekł:
— Ona tu była!
Beaumagnan nie odrzekł ani słowa. Towarzysze jego schylili się poszukując w kamieniach. On uważał to za zbyteczne. Widział ruiny skał i swoich marzeń. Józefina była biczem co ich rozbił, była szatanem, była nicością i śmiercią! Odwrócił się; uczynił znak krzyża i wbił sobie sztylet w piersi aż po rękojeść. Sztylet Józefiny Balsamo.
Wszystko to stało się tak nagle, że nikt go nawet nie zdążył pochwycić w ramiona i runął na ziemię.
Oddychał jeszcze i wyszeptał cicho:
— Księdza.... Księdza!....
Bennetot rzucił się do drogi. Wieśniacy zbliżali się. Zatrzymał ich zdala i wskoczył do powozi.
Godefroy d’Etigues upadł na kolana i bił się w piersi. Beaumagnan zapewnie powiedział mu, że Józefina Balsamo żyje i zna swoich morderców. Wiadomość ta i samobójstwo przyjaciela doprowadziły go do szaleństwa.
Raul pochylił się nad Beaumagnan’em i rzekł uroczyście:
— Przysięgam że ją odnajdę jeszcze! Przysięgam, że skarb ten odbiorę jej i pomstę wezmę!
Nienawiść i miłość walczyły w sercu umierającego. Tylko takie słowa mogły życie jego przedłużyć nieco. Oczy jego przyzywały Raula, który głębiej pochylił się nad nim i usłyszał jeszcze:
— Klaryssa... Klaryssa d’Etigues... musisz poślubić ją....
Klaryssa nie jest córką Godefroy.... powiedział mi to.. jest córką innego, którego kochała....
Raul odpowiedział poważnie:
— Przysięgam, że ją poślubię.
— Godefroy! zawołał Beaumagnan.
Baron modlił się wciąż jeszcze. Raul chwycił go za ramię i skierował ku umierającemu. Beaumagnan ostatkiem sił wyszeptał.
— Klaryssa ma zaślubić d’Andréssy... ja tak chcę...
— Tak jest — dobrze — wyjąkał baron który niezdolny był w tej chwili do jakiegokolwiek sprzeciwu.
— Przysięgnij!
— Przysięgam.
— Na zbawienie duszy twojej?
— Tak, na zbawienie mej duszy.
— Daj mu pieniądze, któremi pomści nas.. wszystkie pieniądze, które nakradłeś.... Przysięgnij mi.
— Na zbawienie duszy.
— On zna wszystkie twe zbrodnie. Posiada wszystkie dowody w ręku. Jeżeli nie usłuchasz strzeż się.
— Przeklęty bądź jeżeli kłamiesz!
Głos Beaumagnan’a osłabł zupełnie. Ostatnie słowa Raul zaledwie był w stanie dosłyszeć.
— Raul, spiesz za nią.... musisz odebrać jej klejnoty... Słuchaj... udało mi się dowiedzieć że Le Havre posiada okręt... słuchaj ruszaj zaraz drogę.... szukaj ją.
Oczy jego zamknęły się. Godefroy d’Etigues modlił się wciąż jeszcze Raul powstał i ruszył w drogę.
Wieczorem jeden z dzienników Paryskich w „Ostatnich Wiadomościach“ umieścił następującą notatkę: Pan Beaumagnan, znany i ceniony adwokat, którego śmierć sygnalizowano w swoim czasie z Hiszpanji dziś rano odebrał sobie życie w miejscowości Mesnil-sous-Jumiéges.
Przyczynę samobójstwa otacza pewna tajemnica. Dwaj jego przyjaciele, którzy mu towarzyszyli panowie Godefroy d’Etigues i Oskar de Bennetot powiadają, że w nocy w zamku Tancarville zbudził ich Beaumagnan. Był cały w ranach i głęboko wzburzony. Zażądał od swych przyjaciół aby kazali zaprzęgać i towarzyszyli mu do Jumiéges i stąd do Mesnil-sous-Jumiéges.
Po co! Na co ta wyprawa na opuszczone łąki? Narazie nic więcej nie udało się wyświetlić.
W dwa dni później, dzienniki z Le Havre przyniosły następującą wiadomość:
Ostatniej nocy, książę Lavorneff, który przybył do Le Havre dla wypróbowania swego nowego yachtu, był świadkiem zastraszającej katastrofy.
Zbliżał się właśnie do brzegu, kiedy w odległości najwyżej pół mili morskiej usłyszał straszny wybuch. Eksplozję tę słyszeli i inni ludzie.
Książę pospieszył swym yachtem na miejsce wypadku i ujrzał szczątki rozbitego statku. Na jednym ze szczątków ujrzano marynarza, którego natychmiast wciągnięto na pokład.
Opowiedział on, że statek ten należał do hrabiny Cagliostro. Zaledwie to powiedział, kiedy ze słowami: — oto ona! — rzucił się w fale morza.
W samej, rzeczy, w slabem świetle latarni, można było spostrzedz kształt kobiety, która z trudnością utrzymywała się na powierzchni.
Marynarzowi udało się dosięgnąć jej, ale ta w rozpaczy chwyciła swego zbawcę tak konwulsyjnie, że oboje skryli się pod wodą. Wszelkie poszukiwania nie dały żadnych wyników.
Po powrocie do Le Havre, książę opowiedział całą historię, którą potwierdzili czterej obecni z nim marynarze.
Dalej dziennik donosił:
Udało nam się dowiedzieć, że hrabina Cagliostro była to znana awanturnica, która występowała także pod nazwiskiem Pellegrini lub Balsamo.
Na statku tym znajdowała się wraz ze swymi kompanami z którymi zamierzała opuścić brzegi Francji.
Chodzą uporczywe pogłoski, że istnieje związek między przygodą hrabiny Cagliostro, a tajemniczem samobójstwem w Mesnil-sous-Jumiéges.
Mówią o wykopanym skarbie, sprzysiężeniu i starych dokumentach.
Wieczorem, tego samego dnia kiedy ukazała się w dzienniku powyższa notatka, a więc dokładnie po upływie sześćdziesięciu godzin od tragedji jaka rozegrała się w Mesnil-sous-Jumiéges, Raul wchodził do gabinetu barona w Haie d’Etigues. Obaj kuzyni siedzieli przy stoliku pijąc koniak z wytwornych kieliszków.
Raul rozpoczął bez żadnego wstępu:
— Proszę o rękę panny d’Etigues. Mam nadzieję, że....
Strój jego nie odpowiadał roli w jakiej wystąpił, prosząc o rękę młodej dziedziczki olbrzymiej fortuny. Miał na sobie starą marynarską bluzę, za krótkie spodnie, a na nogach zniszczone obuwie.
Jednak Godefroy d’Etigues nie zwrócił najmniejszej uwagi ani na słowa jego jak i na strój. Głęboko zapadłe oczy, twarz Ściągnięta bolesnym kurczem, mówiły o przeżytych cierpieniach.
Przerwał Raulowi w pół zdania i wskazując na stos gazet zapytał:
— Czy pan już czytał? Cagliostro?
— Tak, wiem — odparł Raul.
Nienawidził tego człowieka i nie mógł się powstrzymać, aby nie dodać.
— Tem lepiej, co? Nieoczekiwana śmierć Józefiny Balsamo zdejmie zapewnie panu z serca ten straszny ciężar.
— Ale skutki? — wyszeptał baron mówiąc raczej do siebie.
— Jakie skutki?
— Sąd! Władze urzędowe nie pozostawią tej sprawy nie zbadawszy jej gruntownie. Znajdą nici, a po nich dobiorą się i do kłębka.
Raul uspokoił go:
— Możecie oboje być spokojni. Władze nie będą się troszczyć o tę sprawę. Przeciwnie nawet, będą się starali ją zatuszować. Beaumagnan znajdował się pod opieką potęgi, która nie znosi skandalów i światła dziennego. Mnie więcej niepokoi coś innego...
— Co? — zapytał baron.
— Zemsta Józefiny Balsamo.
— Ależ ona zginęła.
— Nawet wtedy należy się jej obawiać i dlatego przybyłem tutaj. Na tyłach zamku, w ogrodzie warzywnym znajduje się mały pawilon. Chciałbym tam zamieszkać... aż do dnia mego ślubu. Proszę zawiadomić Klaryssę o mojej obecności i prosić ją aby nikogo nie przyjmowała... nawet mnie.
Proszę również o wręczenie jej w moim imieniu mały podarek zaręczynowy.
Raul wręczył zdumionemu baronowi potężny szafir niebywałej czystości, szlifowany tak pracowicie, jak to się spotyka tylko u starych kamieni.


PIEKIELNICA.

Zarzucić kotwicę — rozkazała Józefina Balsamo — przyholować barkę.
Gęsta mgła otulała morze i czyniła noc jeszcze ciemniejszą. Żadne światło nie przenikało mroków ciemności. Latarnia morska z Antifer nie mogła również przebić potwornej mgły.
— W jaki sposób poznamy, że jesteśmy w pobliżu brzegu? zapytał Leonard.
— Życzenie moje czyni wszystko możliwem! odparła Cagliostro. Leonard poruszył się niespokojnie:
— Wyprawa ta, to czyste szaleństwo. Od czternastu dni powodzenie nam sprzyja i pod twym kierunkiem osiągnęliśmy niesłychane zwycięstwo. Kosztowności i cenne zbiory znajdują się w kufrach w Londynie. Niebezpieczeństwo nie istnieje. dla nas. Cagliostro, Pellegrini, Balsamo, markiza de Belmonte wszystkie te postacie leżą na dnie morskim po pamiętnej katastrofie.
Jednak to zatopienie okrętu było mistrzowiskim dziełem i można ci go powinszować.
Dwudziestu świadków widziało wybuch z brzegu. Wszyscy mają cię za zgubioną, ciebie i nas, twoich pomocników. Gdyby komukolwiek udało się rozwiązać tajemnicę skarbów to w rezultacie swoich badań doszedłby do wniosku, że zatopione one zostały przy katastrofie twego statku.
W rzeczywistości jednak, władze są zadowolone z owego rozbicia ponieważ zależy im bardzo na tem aby ten nieprzyjemny wypadek Beaumagnan-Cagliostro zetrzeć ze świata pamięci ludzkiej.
Jesteś panię położenia i tryumfujesz nad swemi wrogami. Prosty rozum nakazuje opuścić teraz brzegi Francji. Ty jednak nie spoczywasz bo pozostał jeszcze jeden przeciwnik przy życiu. Mam wrażenie, że on ci przyniesie nieszczęście. Jednak co to za przeciwnik! To genjusz! Bez niego nigdybyś nie odnalazła skarbu. Twój plan więc jest tem bardziej szalony.
— Miłość jest szaleństwem!
— Więc wyrzecz się jej!
— Nie mogę, nie mam sił! Kocham go. Ach jak szalenie go kocham... Innych mężczyzn nie liczę, ale Raul! Przed nim nie znałam szczęścia. Myśl, że on chce zaślubić innę, że inna...Nie, to ponad moje siły — raczej wszystko postawię na kartę — raczej umrzeć, Leonard!
Barka podjechała bliżej. Józefina podniosła się i rzekła dumnie:
— Ale w tej grze, muszę wygrać.
— Więc co zamierzasz czynić?
— Uprowadzę go.
— Masz nadzieję?...
— Wszystko przygotowane i obmyślone aż do najmniejszych drobiazgów.
— W jaki sposób, przez kogo?
— Przez Dominika.
— Dominika?
— Tak; zanim Raul przybył do Haie d’Etigues udało się Dominikowi zainstalować w majątku za stajennego.
— Ależ Raul go zna! Widział on go raz czy dwa razy, a znasz Dominika jak umie się ucharakteryzować. Niemożliwe aby Raul mógł zwrócić nań uwagę przy tak licznej służbie w zamku. Dominik udziela mi codziennie informacyj. Wiem kiedy Raul wstaje i o której idzie spać, jak żyje i co porabia. Wiem, że dotychczas nie widział się z Klaryssą, czyni jednak wszystkie przygotowania i stara się o dokumenty niezbędne do ślubu.
— Skąd ta nieufność i ostrożność?
— Nie ze względu na mnie. Dominikowi udało się podsłuchać rozmowę Raula z Godefroy d’Etigues. Śmierć moja nie pozostawia dla nich żadnych wątpliwości. Raul jednak, jakgdyby intuicyjnie przeczuwa niebezpieczeństwo. Śledzi i czuwa nad zamkiem, przesłuchuje i podsłuchuje służbę i wieśniaków.
— I mimo wszystko udaje się Dominikowi oddalać codziennie niepostrzeżenie?
— Tak, ale tylko na godzinę i to z zastosowaniem największych środków ostrożności.
— A więc to dziś wieczorem?
— Tak dzisiaj między godziną dziesiątą a jedenastą. Raul zamieszkuje stojący na uboczu pawilon, w pobliżu wieży, w której w swoim czasie więził mnie Beaumagnan. Pawilon ten mieści się, w otaczającym zamek, murze i nazewnątrz znajduje się tylko duże okno, zamykane na noc okiennicą. Ażeby wejść od wewnątrz musimy przejść przez furtkę w murze do ogrodu. Oba klucze t. j. od ogrodu i od pawilonu będą leżały dziś wieczorem pod dużym kamieniem około kraty ogrodzenia.
Raul będzie spał i spowiniętego we własne koce i kołdry zabierzemy ze sobą, poczem bezzwłocznie podnosimy kotwicę.
— Czy to wszystko?
Józefina Balsamo zawahała się nieco, potem rzekła stanowczo:
— To wszystko.
— A Dominik?
— Pójdzie z nami.
— Czy nie dałaś mu jakiegoś specjalnego polecenia?
— O czem myślisz?
— Myślę o Klaryssie. Nienawidzisz ją, w obec czego przypuszczałem, że Dominik otrzymał pewne polecenia....
Józefina zawahała się i tym razem, zanim odparła:
— To ciebie nie obchodzi...
W każdym bądź razie...
Barka kołysała się wzdłuż burty statku. Józefina pierwsza zeszła na dół i usiadła. Leonard i czterej pomocnicy towarzyszyli jej. Dwoje z nich pracowało wiosłami. Józefina wydała odpowiednie każdemu instrukcje.
W końcu, ster łodzi zaszorował o piasek nadbrzeżny.
Józefinę przeniesiono na brzeg, poczem wyciągnięto barkę i przymocowano ją silnie.
— Czy jesteś pewna, że nie spotkamy urzędników celnych?
— Najzupełniej. Ostatnia depesza od Dominika zapewniała o zupełnem bezpieczeństwie.
— Czy wyjdzie naprzeciw nas?
— Nie, pisałam mu aby pozostał w zamku. O jedenastej przyłączy się do nas.
— Gdzie?
— W pobliżu pawilonu Raula. Ale teraz cisza!
Milcząc zaczęli wstępować na górę po schodach kościelnych. Jakkolwiek było ich sześć osób nie sprawiali jednak najmniejszego hałasu.
Gwiazdy poczęły błyskać, po przez mgłę i nad nimi zarysowały się kontury zamku. Na wieży kościelnej w Benouville zegar wydzwonił godzinę dziesiątą.
Józefina zadrżała.
— Ach te dzwony! Dziesiąta jak wtedy, kiedy licząc każde uderzenie szłam śmierci naprzeciw...
Szła tą samą drogą, którą podążali wówczas Godefroy z przyjaciółmi; maszerowali gęsiego w najzupełniejszym milczeniu.
Przed nimi wyłoniła się sztywna sylweta muru. Jeszcze kilka kroków i znaleźli się tuż obok pawilonu.
Cagliostro podniosła rękę.
— Tutaj zaczekacie na mnie.
— Czy mam ci towarzyszyć? — zapytał Leonard.
— Nie, wrócę aby was poprowadzić. Wejdziemy od innej strony przez ogród. Krok za krokiem zbliżyła się do samego pawilonu. Spróbowała ręką okiennic. Jedna z nich pozostawiona przez Dominika niedomkniętą, pozwalała zajrzeć przez szczelinę do wnętrza.
Ujrzała Raula w łóżku. Mała lampka oświetlała skronie, ramiona i książkę którą czytał. Ubranie złożone leżało na pobliskim krześle. Wyglądał bardzo młodo, nieledwie jak dzieciak, który odrabiając zadane lekcje walczy z ogarniającym go snem. Głowa opadła mu powoli na piersi, zbudził się jeszcze jednak i zgasił światło.
Józefina opuściła swoje stanowisko i powróciła do oczekujących ludzi. Role już były podzielone, ale ostrożność nakazywała jej powtórzyć instrukcje raz jeszcze półgłosem:
— Przedewszystkiem bez zbytecznych gwałtów!
Czy słyszysz, Leonardzie? Nie posiada on żadnej broni przy sobie, którą mógłby użyć w obronie, nie będziecie więc zmuszeni używać swojej. Jest was pięciu to wystarczy!
— Jeżeli jednak stawi opór?
— Podejdziecie w taki sposób, że nie będzie w stanie bronić się.
Dzięki dokładnemu szkicowi sytuacyjnemu, jaki nadesłał jej Dominik, Józefina doskonale orjentowała się w miejscowości i bez wahania poprowadziła ich do furtki ogrodowej. Klucze znalazła na umówionem miejscu. Po wejściu do ogrodu zbliżyli się do pawilonu.
Drzwi otworzono z łatwością. Józefina z pomocnikami weszli do wnętrza domu. Przeszli przedpokój i bez szelestu otwarli drzwi do sypialni.
Był to rozstrzygający moment. Jeżeli Raul nic nie zauważył, jeżeli w dalszym ciągu spał to plan Józefiny udał się.
Zaczęła nadsłuchiwać, nic się jednak nie poruszyło. Stanęła na uboczu, przepuszczając mimo siebie pięciu mężczyzn. Napad był tak gwałtowny, że o ile śpiący, po przebudzeniu zechciałby się bronić, to wszelki opór wówczas byłby już daremny.
Ludzie zawinęli go w jego własną pościel i skrępowali sznurem, co miało pozór długiej paczki bielizny. Wszystko to trwało zaledwie minutę. Raul nie wydał najmniejszego krzyku. Nie potrącono również o żaden przedmiot z umeblowania.
— Co mamy dalej robić? — zapytał Leonard.
— Na okręt z nim!
— A jeżeli będzie wzywał pomocy?
— Knebel w usta. Jednak on będzie milczał... naprzód!
Leonard zbliżył się do niej, kiedy inni zajęci byli wynoszeniem dość dziwnego łupu..
— Czy ty nie idziesz z nami?
— Nie.
— Dlaczego?
— Mówiłam ci już. Czekam na Dominika.
Zapaliła lampę i podniosła abażur.
— Jakaś ty blada Możliwe! — przemówił Leonard.
— Tu chodzi o tę małą, czy nie tak?
— Tak.
— Co robi Dominik w tej chwili?
Wzruszyła ramionami.
— Ale może się uda jeszcze przeszkodzić, zapobiedz....
— Gdyby nie było zapóźno — odpowiedziała, — niczego bym tak bardzo nie pragnęła... Ale niech się dzieje co się ma stać. Idź już.
— Dlaczego jednak mamy cię tu pozostawić samą?
— Raul jest jedynem niebezpieczeństwem i jeżeli znajdzie się na okręcie w bezpiecznem miejscu nic mi w tedy nie zagraża. Idź teraz.
Wybiła godzina jedenasta. Józefina przeszła na drugą stronę ogrodu i nadsłuchiwała. Rozległ się cichy gwizd. Odpowiedziała na ten sygnał i wkrótce nadbiegł Dominik.
Weszli do pokoju oboje. Zanim Józefina zapytała go o cokolwiek, wyrzekł:
— Stało się..
Milczała. Słychać było tylko jej ciężki oddech.
Dominik dodał:
— Nie cierpiała wcale.
— Nie cierpiała? — powtórzyła Józefina.
— Nie, spała.
— Napewno?
— O tak, a teraz śpi znacznie mocniej! Trafiłem ją prosto w serce. Trzykrotnie. Więcej nie miałem odwagi.... nie mogłem patrzeć na nią.... przestała oddychać... ręce jej były zimne...
— A jeżeli ten czyn już odkryto?
— Niemożliwe. Do pokoju jej wejdą dopiero z rana, a wtedy... zobaczymy.
Nie odważyli się spojrzeć sobie w oczy. Dominik wyciągnął rękę. Józefina odliczyła dziesięć banknotów i podała mu.
— Dziękuję rzekł krótko. — Na podobny czyn nie odważyłbym się jednak po raz drugi. A teraz co mam robić?
— Uciekaj, jeżeli się pośpieszysz to dosięgniesz swoich towarzyszy zanim wsiądą do barki.
— Czy udało się pani pochwycić Raula?
— Tak.
— Tem lepiej. Od czternastu dni przejmował mnie strachem.
Był taki ostrożny, nieufny. Ale, jeszcze jedno słowo... jak z klejnotami?
— Mamy je.
— Nie grozi im żadne niebezpieczeństwo?
— Nie, leżą złożone w Safe jednego z banków w Londynie.
— Czy dużo ich jest?
— Pełen kufer.
— Do djabła. To na moją część wypadnie chyba więcej jak sto tysięcy franków, co?
— Więcej, ale śpiesz się... a może zechcesz zaczekać na mnie?
— Nie, nie — odparł żywo — rad jestem, że będę mógł się oddalić... ale pani?
— Przejrzę jeszcze czy nie pozostały tu jakie niebezpieczne dla nas dokumenty i wkrótce podążę za wami.
Poszukiwania nie dały jednak żadnych rezultatów. Przejrzała jeszcze kieszenie w ubraniu, pozostawionym na krześle. Szczególniej zainteresował ją portfel. Zawierał on pieniądze, karty wizytowe i fotografję; podobiznę Klaryssy d’Etigues.
Przyglądała jej się długi czas. Wzrok jej nabierał stalowych ciemnych błysków, oparła się o pobliski kominek i krytycznym wzrokiem objęła swoją postać w wiszącym obok zwierciadle, poczem znów pogrążyła się w marzeniach. Rozległ się dźwięk zegara. Kwandrans na dwunastą. Nie poruszyła się jednak. Możnaby przypuścić że spała z otwartemi, nieruchomemi oczyma.
Powoli, powoli wzrok jej zaczynał nabierać życia, wyrazu. Zdawała się czemuś przypatrywać. Spostrzegła w końcu obraz którego widok zdawał się wprost trudny do zrozumienia. Czyżby halucynacja? Oto ciężka zasłona przy łóżku Raula, a przy wejściu do alkowy poruszyła się nagle jak gdyby dotknięta ręką ludzką.
Ręka ta wyłoniła się powoli z ciemności, za nią ramię i głowa...
Józefina przerażona krzyknęła:
— Raul... Raul...
Zjawa odsunęła zupełnie zasłonę, przeszła obok łóżka i skierowała się ku niej. Chciała uciekać, ale w tej samej chwili poczuła dłoń na swem ramieniu i wesoły głos zabrzmiał jej nad uchem:
— Pozwól, że ci dam dobrą radę kochana Józefino. Poproś księcia Lavorneff o małą przejażdżkę na morze w celu wypoczynku i uspokojenia wzburzonych nerwów. Ty mnie masz za widmo? Czyżbym był ci tak obcy w nocnej koszuli i bieliźnie.
Podczas kiedy się Raul ubierał i wiązał krawatkę Józefina powtarzała ciągle:
— To ty jesteś!... to ty!...
— Tak, tak; we własnej osobie.
Usiadł obok niej i rozpoczął:
— Przedewszystkiem, kochana przyjaciółko, nie gniewaj się na księcia Lavorneff i nie myśl, że on mi po raz drugi dopomógł do ucieczki. Nie, nie, twoi przyjaciele zapakowali i wynieśli stąd wielką lalę, podczas kiedy ja stałem ukryty w niszy i nie ruszałem się odkąd ty jesteś w tym pokoju.
Józefina ciągle jeszcze nie mogła się opanować.
— Tam, do djabła, zdaje mi się, że ci to nie dogadza? Czy nie napijesz się likieru? Zresztą, przyznam ci się Jozynko, że najzupełniej rozumiem twoje zwątpienie i rozczarowanie i nie chciałbym być na twojem miejscu. Zupełnie opuszczona przez przyjaciół i przed upływem godziny bez żadnej pomocy. Naprzeciwko zaś, w zamkniętym pokoju, prześladowany Raul. Tak, w samej rzeczy, sytuacja nie wesoła. Biedna Józefino... co za szczególny pech!
Schylił się i podniósł fotografję Klaryssy.
— Śliczne stworzenie, ta moja narzeczona, nieprawdaż?
Z prawdziwą przyjemnością patrzyłem, jak ją podziwiałaś niedawno. Wiesz zapewne, że w najbliższych dniach mamy się pobrać.
Cagliostro mruknęła:
— Ona nie żyje.
— Ach prawda — odrzekł — słyszałem już o tem od owego młodzieńca, który był tu niedawno. Zasztyletował ją w łóżku podczas snu.
— Tak, trzema pchnięciami, prosto w serce.
— No, jednego byłoby dość — zauważył Raul.
Józefina powtarzała powoli, mówiąc raczej do siebie:
— Nie żyje, nie żyje...
— Cóż chcesz? To dzieje się codziennie. Codziennie się ktoś rodzi i umiera. Takie drobnostki nie mogą jednak pokrzyżować mi moich planów. Zaślubię ją żywą lub umarłą! Ale wracając do ciebie to ty masz szczęście wychodzić ze wszystkich przygód obronną ręką.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała Cagliostro, którą szyderstwa Raula zaczęły niepokoić.
— Baron chciał cię raz utopić. Po raz drugi wyleciałaś w powietrze ze swoim statkiem: pomimo to jesteś tu obecną dlaczegóż ja nie mógłbym wobec tego zaślubić Klaryssy — nawet jeżeli otrzymała cios sztyletem w serce.
Józefina spojrzała nań uważniej.
— Czyżby Dominik miał mnie w błąd wprowadzić, ale dlaczego?
— Żeby otrzymać dziesięć tysięcy franków, które mu obiecałaś.
— Dominik niezdolny jest do zdrady. Nie uczyniłby tego nawet za sto tysięcy franków. Oprócz tego nie uciekł by odemnie. Zobaczę go wraz i innymi.
— Czy jesteś pewną że on cię oczekuje, Józefino?
Zadrżała. Miała wrażenie że jakieś fatalne kręgi przeznaczenia zacieśniają się w okół niej.
Raul podniósł głowę.
— Jesteś dosyć naiwną, przypuszczając że ja uwierzę w nieszczęśliwy wypadek eksplozji na twym statku i w twoją śmierć. Ręce twoje ociekają krwią i policja poszukuje cię. Był to więc najprostszy sposób zniknięcia z tego świata i powrotu doń pod innem nazwiskiem aby dalej mordować i rabować. Kiedy przeczytałem o twojej katastrofie, nie dałem się zwieść, ale przyszedłem tutaj.
Rozumowałem słusznie że musisz tutaj przyjść. Chcąc zaś przyjść musi mieć zapewnioną pomoc na miejscu. Byłem więc na straży i przyglądałem się czy nie zobaczę znajomej twarzy w pobliżu.
Natychmiast poznałem Dominika, którego widziałem jako woźnicę u ciebie przed domem Brygidy Rousselin, o czem nawet nie wiedziałaś. Dominik jest wiernym sługą ale obawa przed żandarmami i odpowiednia porcja kijów skłoniły go do przejścia na moją służbę.
Posyłał ci fałszywe doniesienia i zgotował ci zgubę. Nagrodziłaś go wspaniałomyślnie dziesięcioma banknotami, które może zużyć w spokoju, ponieważ znajduje się w zamku i pod moją opieką.
Taki jest stan rzeczy, moja dobra Józefino. Chętnie bym ci oszczędził tej małej komedji i z przyjemnością przyjął u siebie aby ci dłoń uścisnąć. Byłem jednak ciekaw w jaki sposób zechcesz przeprowadzić swój plan i jak przyjmiesz wiadomość o rzekomem morderstwie Klaryssy.
Józefina drgnęła. Raul nie żartował więcej. Pochylił się nad nią i rzekł:
— Wiadomość ta poruszyła cię zaledwie cokolwiek. Uwierzyłaś że dziecko nie żyje, a reszta okoliczności była ci obojętną. omyśl... ma się dwadzieścia lat — jest się młodą i piękną i całe życie przed sobą — nagle przychodzisz i niszczysz to wszystko jakgdyby szło o zgniecenie orzechu. Nie śmiejesz się ale i nie płaczesz. Wprost nie myślisz o tem. Pamiętam że Beaumagnan nazwał cię kiedyś piekielnicą co mnie niewymownie oburzyło.
Teraz muszę przyznać że miał on trochę racji. Masz w sobie coś piekielnego, coś o czem nie mogę pomyśleć bez wstrętu. Czy ty się czasami nie lękasz samej siebie, Józefino Balsamo?
Józefina ukryła twarz w dłoniach.
Nielitościwe słowa prawdy nie wywołały wybuchu wściekłości jak Raul przypuszczał. Czuł on że Józefina przeżywa chwile w której się widzi duszę swoją do dna samego i że przeraża ją ta straszna otchłań. Nie był on tem specjalnie zaskoczony. Wszystkie zdarzenia ostatnich chwil wypadły tak przeciwnie jej oczekiwaniom i wyrachowaniu; nieoczekiwane zjawienie się Raula, obecność jego i bezwzględne słowa tak ją przybiły że otrząsnąć się z nich nie mogła.
Raul ciągnął dalej:
— Nieprawdaż, Jozyno że czasami lękasz się samej siebie?
Była tak pełna zwątpienia i rozpaczy, że wbrew jej woli zerwały się z ust słowa:
— Tak.... tak chwilami... ale nie mów o tem... zamilcz! zamilcz!
— Ależ przeciwnie — rzekł Raul. Musisz sobie jasno zdać z tego sprawę. Jeżeli czujesz wstręt do pewnych czynów, dlaczego popełniasz je?
— Nie mogę inaczej....
— Czy nie próbujesz zwalczyć tego w sobie?
Staram się, walczę, ale jestem zawsze pokonana. Nauczono mnie zła... i czynię zło, jak inni dobro czynią jak powietrza tak mi go trzeba.
— Któż cię tego uczył.
Usłyszał szeptem wymienione słowa:
— Moja matka.
— Twoja matka? Szpieg? Ta która owa historię o Cagliostro ogłosiła?
— Tak... ale nie czyń jej zarzutów! Kochała mnie tak bardzo — ale nie powodziło się jej... była biedną i stała się nędzną; dlatego tak gorąco pragnęła mego szczęścia w życiu... i bogactwa dla mnie.
— Ależ ty byłaś piękną. Dla kobiety piękność jest jej największym bogactwem.
— Moja matka również była piękna, Raulu, ale to jej nie przyniosło szczęścia.
— Czy jesteś do niej podobną?
— Aż do złudzenia. I to było moją zgubą, koniecznie pragnęła abym urzeczywistniła jej wielkie plany.... dziedzictwo Cagliostro....
— Czy posiadała ona jakie dokumenty?
— Świstek papieru... kartkę z czterema zagadkami, którą jedna z jej przyjaciółek, znalazła w starej książce... zdaje się że kartka ta rzeczywiście była oryginałem Cagliostro... To ją upoiło oszołomiło... jak również i powodzenie jakie zaznała u księżny Eugenji. W następstwie musiałam ja dalej pracować w tym kierunku. Już od dziecka przygotowywała mnie do tego i tę jedną myśl wbijała w mozg popi ostu. To był mój los... Byłam córką Cagliostro... i musiałam kontynuować jej życie. Zycie awanturnicy...
Na łożu śmierci, w testamencie, pozostawiła mi dwa słowa:
— Pomścij mnie!
Raul zamyślił się i wreszcie zapytał:
— Rozumiem teraz przestępstwa... ale potrzeba morderstwa?
Nie mógł zrozumieć jej odpowiedzi i ciągnął dalej:
— Ale wychowała cię nie tylko matka. Kto był twoim ojcem? Przypuszczał, że usłyszy imię Leonarda. Ale czyby zechciała powiedzieć że Leonard jest jej ojcem lub że jest to ten sam człowiek który w raz z żoną wygnany był z Francji za uprawianie szpiegostwa.
Raul nie mógł się nic więcej dowiedzieć. Nie pytał więc o nic więcej. Józefina płakała rzewnemi łzami, „djabelski twór“ był w tej chwili tylko biedną, złamaną kobietą dla której poczuł litość i współczucie.
— Nie odpychaj mnie od siebie — prosiła.
— Ty jeden tylko możesz mnie ustrzedz od złego.
Masz w sobie tyle tężyzny, zdrowia i siły...
— Ach miłość.... tak tylko miłość ocalić mnie może i ja cię tak pokochałam... Jeżeli mnie odtrącisz....
Raul otrząsnął się z wszelkich sentymentalnych uczuć.
Znał ją. Wiedział że to nagłe uniesienie szybko przeminie.
— Daj pokój, Jozyno, — powiedział — w samej rzeczy od pierwszego dnia byliśmy zaciekłymi przeciwnikami. Jeden o drugim myślał tylko jak go zgubić. Przedewszystkiem ty.
Byłem dla ciebie intruzem, obcym. W umyśle twoim obok mego obrazu, stał obraz śmierci.
Poruszyła się niespokojnie, ale rzekła twardo i wrogo:
— Aż do dzisiaj, nie.
— Ale teraz, nieprawdaż? Jedna się tylko rzecz zmieniła, Jozyno! Oto nic sobie z ciebie nie robię za nic mam twoje prośby i groźby. Stoimy teraz naprzeciw siebie i nie masz więcej władzy nademną. Klaryssa żyje, ja jestem wolny. Jesteś pobitą na całym froncie.
Zejdź mi teraz z drogi, pogardzam tobą.
Szyderstwo; pogarda bijąca ze słów Raula smagały ją po twarzy jak razy bicza. Zbladła jak płótno, oblicze jej wykrzywił dziwny grymas.
— Zemszczę ja się jeszcze!
— Niemożliwe — zaśmiał się Raul, — już ci przyciąłem pazurki.
Obawiasz mnie się. Jestem z tego dumny że ci zaszczepić mogłem taki strach przedemną.
— Na nic zważać nie będę...
— Nie możesz mi już zaszkodzić. Znam dobrze twoje sposoby działania.
— Mam jeszcze inne środki.
— Jakie?
— Niezmierne bogactwa, jakie udało mi się zdobyć...
— Komuż to zawdzięczasz je? Zdaje mi się, że to ja przyczyniłem się do tego niemało?
— Możliwe. Ja je jednak posiadam, zdobyłam, podczas kiedy ciebie stać było tylko na słowa. Wołasz „zwycięstwo41 ponieważ Klaryssa żyje, a ty jesteś wolny, ale życie Klaryssy i twoja wolność to drobnostka w porównaniu do olbrzymiego celu jaki osiągnęłam. Prawdziwa walka była to sprawą zdobycia tysięcy, tysięcy klejnotów. Ja tę bitwę wygrałam. Skarb posiadam ja.
— Kto wie! — zażartował Raul.
— Upewniam cię. Sam a pakowałam klejnoty do kufra, który starannie opakowany i opieczętowany przewiozłam na swój statek i obecnie znajduje on się w safe jednego z banków w Londynie nienaruszony.
— Naturalnie, naturalnie — potwierdził Raul z całym spokojem.
— Sznur jest zupełnie nowy, mocny i czysty... jest pięć pieczęci z fioletowego laku z inicjałami J. B., Józefa Balsamo, kufer z plecionki wierzbowej, posiada rzemienie i rączki ze skóry, zwykły kufer nie zwracający niczyjej uwagi...
Cagliostro spojrzała nań z szeroko rozwartemi oczami.
— Skąd wiesz to wszystko?
— Spędziłem z nim kilka godzin... zaśmiał się Raul.
— Łżesz! Nie odstępowałam od kufra ani na chwilę.
— Jednak umieściłaś go w kajucie...
— Tak, ale umieściłam go za żelaznymi drzwiami przed którym i stała warta, póki nie podnieśliśmy kotwicy.
— Wiem o tem.
— Wiesz?
— Tak, ponieważ znajdowałem się wewnątrz tej właśnie kajuty!
Raul musiał raz jeszcze powtórzyć te straszne dla Józefiny słowa, zdawała się jednak ich nie rozumieć, w obec czego ciągnął dalej:
— Kiedy znalazłem się w Mesnil-sous-Jumiéges przed rozbitą skałą, pomyślałem, że szukając cię mogę się spóźnić. Należało więc oczekiwać na ciebie w miejscu do którego sam a przyjść musisz. Rozumowałem dalej, że według wszelkiego prawdopodobieństwa zechcesz opuścić Francję, a najwygodniejszą drogą do tego to twój własny statek.
Około południa byłem już w Le Havre. O godzinie trzeciej marynarze twoi wyszli na kawę. Wśliznąłem się przez burtę i ukryłem w kajucie do której o godzinie szóstej wstawiłaś kufer powierzając go mojej opiece.
— Łżesz, łżesz — jęknęła Cagliostro.
— O godzinie dziesiątej wrócił na pokład Leonard. Przyniósł on dzienniki donoszące o samobójstwie Beaumagnan‘a. O jedenastej podniesiono kotwicę. O północy na pełnem morzu oczekiwał okręt na który przeniesiono co cenniejsze rzeczy, oczywiście przedewszystkiem kufer, poczem twój statek wysadzono w powietrze.
Muszę ci się przyznać, że przeżyłem okropne chwile. Pozostałem sam jeden na statku. Na szczęście w porę odgadłem twój piekielny plan.
Nie było do stracenia ani chwili. Już miałem rzucić się w morze kiedy spostrzegłem małą łódź na tyłach statku. Byłem uratowany. W dziesięć minut później z całym spokojem przypatrywałem się jak wystrzeliły pierwsze płomienie, a wkrótce donośny, mimo kilkusetmetrowego oddalenia, huk w strząsnął powietrzem.
Następnej nocy dobiłem do brzegu i tego samego unia przybyłem tutaj oczekując twej łaskawej wizyty, kochana Józefino.
Cagliostro słuchała uważnie nie przerywając mu ani słowem. Zdawała się już zupełnie spokojną. Myślała w tej chwili tylko o kufrze i zawartym w nim skarbie.
Obawiała się jednak zapytać wprost.
— O nic nie pytasz mnie? — wyrwał ją z zadumy Raul.
— O cóż mam pytać? Sam powiedziałeś, że kufer w raz z innemi cenniejszemi rzeczami został przeniesiony na pokład drugiego statku.
— Nie sprawdzałaś przypadkiem czy zawartość została nienaruszona?
— Nie, dlaczego miałam go otwierać. Sznury i pieczęcie były w zupełnym porządku.
— Czy nie zauważyłaś przypadkiem otworu w plecionce i wązkiej szczeliny?
— Szczeliny?
— Tak, więc mogłaś przypuszczać, że będąc dwie godziny przy kufrze, pozostanę bezczynny! Tak głupi nie jestem.
Powoli, powoli, droga przyjaciółko, cierpliwością i dużym trudem udało mi się cały kufer opróżnić. W ten sposób, jeżeli otworzysz teraz swój skarbiec znajdziesz w nim konserwy i inne artykuły spożywcze, któremi musiałem go zapełnić, aby zyskał odpowiedni ciężar.
Cagliostro próbowała mu przeczyć:
— To nieprawda, to niemożliwe...
W odpowiedzi Raul podszedł do szafy wziął kasetkę drewnianą z której wysypał na ręce kilka tuzinów djamentów, rubinów, szafirów, błyszczących wszystkiemi kolorami tęczy.
— To nie wszystko — rzekł. — Nie mogłem zabrać ze sobą całej zawartości i większą część skarbów spoczywa obecnie na dnie morza. Co sądzisz o tem Jozyno... Dlaczego nic nie odpowiadasz. Nie masz zamiaru chyba zemdleć tutaj. Ach te kobiety!
Józefina Balsamo uczyniła ruch jakgdyby chciała się nań rzucić. Członki jednak odmówiły jej posłuszeństwa i z jękiem zwaliła się na łóżko.
Raul się nawet nie poruszył. Spokojnie oczekiwał końca ataku i nie mógł się powstrzymać od dalszych szyderstw:
— Cios wymierzony doskonale, musisz przyznać mi to. Opuścisz teraz zamek w przekonaniu, że nic ze mną nie wskórasz i że lepiej jest pozostawić mnie w spokoju. Potrafię być szczęśliwym i bez ciebie ciesząc się Klaryssą i dziatkami w przyszłości...
Dalsze słowa jego przerwał huk wystrzału.
Cagliostro błyskawicznie wyciągnęła rewolwer i mierząc w niego wypaliła. Raul jednak przygotowany był na wszystko i w porę skręcił jej dłoń. Kula ugodziła Józefinę w pierś. Runęła z powrotem na łóżko.
Raul opanował się szybko. Józefina żyła. Rana okazała się dość powierzchowną. Obandażował ją.
Teraz dopiero poczuł jak go zmęczyła walka z tą kobietą. I on tę kobietę kochał niegdyś. Jakie straszne rozczarowanie.
Musi ją stracić z oczu nazawsze i nie myśleć o niej więcej.
Otworzył okno i gwizdnął. Od strony morza słychać było kroki zbliżających się ludzi. Leonard odkrył podstęp i spieszył swojej pani z pomocą.
Bez słowa, bez jednego spojrzenia, nie zważając na wyciągające się ku niemu dłonie Józefiny opuścił Raul pokój.
Następnego dnia kazał się zameldować Klaryssie d‘Etigues.
Wiedziała ona o jego obecności; pracy i opiece jaką roztaczał nad całym domem.
— Klarysso przyszedłem prosić cię o przebaczenie.
— Nie mam ci nic do wybaczenia — odpowiedziało dziewczę.
— Jednak sprawiłem ci tyle bólu... Sam również męczyłem się niemało. Proszę cię więc nietylko o miłość, ale i o wiarę we mnie i opiekę. Potrzebna mi jesteś, abym mógł zapomnieć przeszłość, wiarę w ludzi odzyskać i w sobie złe skłonności zwalczyć.
Czy chcesz być moją żoną, Klarysso?
Z calem zaufaniem podała mu obie dłonie...

Koniec.




  1. Pierwszą z tych zagadek rozwiązała młoda dziewczyna (patrz tegoż autora „Dorota — tancerka“). Dwie następne Arsen Lupin („Wyspa umarłych“ i „Wydrążona igła“ tegoż autora). Ostatnia stanowi treść powieści niniejszej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.