Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro (1926)/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons: Tom I, Tom II
Inne Cały tekst
Indeks stron


SĄD INKWIZYCJI.

Nie rozumiejąc coby mogło oznaczać to nowe obwinienie Raul spojrzał w stronę Beaumagnan‘a. Nie siedział on już z twarzą ukrytą w dłoniach, lecz powstawszy, napół zgarbiony by tem łatwiej się ukryć, przekradał się za plecami swych towarzyszy ku Józefinie Balsamo. Ta zaś zajęta słowami barona, nie uważała co się wokół niej działo.
Raul natomiast zrozumiał odrazu jaką straszną pułapkę zgotowano młodej kobiecie i całą siłą musiał panować nad sobą by jej nie ostrzec jakimś okrzykiem lub znakiem: jeżeli bowiem istotnie miała zamiar otruć Beaumagn‘ana, jeżeli sądziła że zamiar ten jej się powiódł — jakież okropne czekało ją wrażenie na widok swej ofiary żywej, stojącej przed nią.
— Jeżeli się nie przerazi — myślał Raul — będzie to dowodem iż jest niewinną — i czuł iż zainteresowanie jego hrabiną Cagliostro rośnie z każdą chwilą.
Tym czasem baron prowadził dalej swoje śledztwo:
— Więc wypiera się pani i tego przestępstwa? Uważa pani zarzuty moje za niesłuszne? — pytał.
Zmarszczyła brwi po raz drugi, tym razem z lekkim wyrazem zniecierpliwienia.
— Nie znała pani Beaumagnan‘a — wypytywał baron coraz natarczywiej — proszę niechże mi pani coś odpowie. Niech nas pani zaszczyci jakimkolwiek słowem.
Nie odpowiedziała, ale jakiś niepokój odbił się w jej olimpijskiem, niemal wesołym dotychczas uśmiechu. Jak osaczone zwierzę, które czuje że ostatnia jego chwila się zbliża, poczęła rozglądać się wokół.
Spojrzenie jej pobiegło do Godfroyd‘a d‘Etigues ku panu de la Beaupaliere: od niego do Oskara Bennetot, aż wreszcie zatrzymało się na Beaumagnan’ie.
Twarz jej zbladła i skurczyła się, jakby na widok widma, wyciągnęła ręce przed siebie, jakby do obrony i szepnęła:
„Beaumagnan!....
Zdawało się że ulegnie, że padnie na kolana przed tymi ludźmi, którzy mianowali się jej sędziami, i, wyznając swoje przewinienia, błagać będzie łaski. Beaumagnan czekał na to; wyprostowany, z zaciśniętymi pięściami, wpatrywał się w nią pałającym z gniewu wzrokiem, tak jakby chciał tem spojrzeniem pozbawić ją resztki sił, złamać i upokorzyć.
Ale nie było to łatwe zadanie. Przestrach Józefiny Balsamo nie trwał dłużej nad kilkanaście sekund. Twarz jej przybrała znów dawny swój uśmiechnięty wyraz zupełnie naturalnym, niemal radosnym głosem, postawiła pytanie, którego logika i spokój mimowoli trafiały do przekonania:
— Jakże mnie pan przestraszył, panie Beaumagnan! Czytałam w gazetach o pańskiej nagłej śmierci. Ale czemu to przyjaciele pańscy chcieli mnie zwieść?
Raul zrozumiał w tej chwili iż to co się działo dotychczas było zaledwie nic nieznaczącym prologiem, że wielka, prawdziwa, nieubłagana walka zacznie się dopiero teraz, gdy dwaj przeciwnicy, dwaj zacięci wrogowie znaleźli się przed sobą.
Beaumagnan rozpoczął atak; dalekie od chłodnego spokoju, od gryzącej ironji barona słowa jego płynęły jak potok lawy, wezbrane nienawiścią i wściekłością.
— „Kłamstwo! — wołał — kobieta ta żyje kłamstwem, oddycha niem, sieje wokół siebie zbrodnie i przewrotność! Ileż brudu, mętów i okrucieństwa kryje się za tym jej wiecznym uśmiechem. Gadzina, żmija, tchnąca jadem.
Było coś dzikiego, coś średniowiecznego w tym jego ataku; coś z mnicha znęcającego się nad ofiarą, która za chwilę ma posłać na stos. Głos jego chrypiał ze wzburzenia, ruchy jego były gwałtowne, cała twarz płonęła.
— Niech się pan uspokoi, panie Beaumagnan! — zwróciła się doń hrabina z łagodnością, która zakrawała niemal na obelgę.
Widać było że starał się zapanować nad sobą; przez chwilę umilkł jakby chcąc zdusić dławiącą go wściekłość, mimo to jednak, gdy mówić znów zaczął, słowa tak żywo, tak gwałtownie wyrywały się z jego ust, że zebrani z trudnością zrozumieć mogli treść spowiedzi, z którą zwrócił się do nich.
— I ja po śmierci Iseval‘a czyniłem poszukiwania. Czułem instynktownie że nie skończy się na tych dwu ofiarach.... i zarazem zdawałem sobie sprawę że na mnie to, zwróci się złość tej czarownicy. Wszak znać musiała wszystkie moje zamierzenia... niemal moje myśli.... Było to w czasie gdy nosiłem się z zamiarem przywdziania szat kapłańskich.
Byłem więc opancerzony przeciw złemu, broniony mocą mojej wiary.
Umyśliłem jednej nocy udać się na zebranie spirytystów, w nadziei spotkania tam tej piekielnicy.
Nie myliłem się. Była tam istotnie. I przysięgam na wszystko co jest świętem, iż nikt nie potrzebował mi jej wskazać. Wiedziony przeczuciem czy instynktem odgadłem natychmiast, że to ona. Obserwowałem ją. Nie rozmawiała prawie z nikim, przysłuchując się i przyglądając wszystkiemu i paląc bezustannie papierosy.
Przyjaciel, który mnie wprowadził, usiadł obok niej i rozpoczął rozmowę z tym i co ją otaczali. Po chwili, tak jakeśmy się umówili, zwrócił się do mnie i głośno zawołał mnie po imieniu.
Ujrzałem wówczas jak oczy jej zabłysły. Imię moje znać musiała, czytała je w pamiętniku Saint-Heberta, słyszała może z ust Iseval‘a. Byłem wtajemniczonym, jednym z pozostałych dziesięciu. Po paru chwilach zwróciła się do mnie i rozpoczęła ze mną rozmowę. Mówiliśmy przez dwie godziny.. Dwie godziny, przyjaciele, czarowała mnie całą potęgą swej urody, swego dowcipu i wymogła na mnie obietnicę że odwiedzę ją nazajutrz.
W chwili gdy jej to obiecałem, w momencie gdym przestępował próg jej domu, powinienem był ratować się, uciec od niej na drugą choćby półkulę. Ale już było zapóźno. Nie miałem sił aby się bronić. Łudziłem się oczywiście sam przed sobą. Wmawiałem sobie że spełniam obowiązek, iż daję dowód odwagi zapuszczając się aż do obozu wroga. W rzeczywistości jednak z chwilą gdym do niej przemówił byłem przekonany o jej niewinności. Jej uśmiech, jej uroda zdawały mi się obrazem czystej i pięknej duszy.
Nie powstrzymało mnie ani wspomnienie na szych dwóch zmarłych przyjaciół, ani wiara moja, ani moje powołanie. Nie chciałem nic wiedzieć, nie mogłem myśleć. Przez kilka miesięcy oddawałem się bez wstydu zakazanym radościom, wyuzdanym roskoszom.
Byłem człowiekiem silnym, oddanym i wierzącym. W objęciach tej kobiety zapomniałem o moim celu, porzuciłem swoje obowiązki i zaparłem się swojej wiary. Popełniłem jednak coś gorszego jeszcze, coś do czego z największym wstydem dziś przed wami muszę się przyznać: zdradziłem was, i siebie, złamałem przysięgę milczenia któreśmy wszyscy złożyli. Kobieta, która macie przed sobą, posiadła odemnie całą naszą tajemnice.
Szmer oburzenia i zdumienia przebiegł po zebranych. Beaumagnan spuścił głowę.
Teraz zrozumiał Raul cały dramat, jaki rozgrywał się przed jego oczyma. Ludzie ci stanowili ścisłe bractwo, bractwo, którego Beaumagnan był duchem. Miał on w Sobie coś z proroka, coś z fanatyka, któren porywa za sobą, bez względu na to czy tworzy czy burzy. W XV wieku byłby inkwizytorem; mógłby bez żalu, bez wahania posłać na stos, lub skazywać na ćwiartowanie, W XII porzuciłby swój zamek i z radością udałby się w pochód krzyżowy, dzid kierował tą drobną grupą swych przyjaciół; narzucił im swoje myśli i plany, skłonił ich do uroczystej przysięgi, — wszystko aby zapewnić powodzenie dziełu, które sam zdradził i zniszczył.
Musiał to być człowiek ambitny a nawet próżny, przyzwyczajony dążyć bezwzględnie do swojego celu. Zatrzymany na swej drodze przez kobietę i to kobietę, którą kochał, postanowił że musi ona umrzeć, a sam otwartym wyznaniem swych win, zmniejszył poniekąd ich ciężar.
Wyznaniem tym jakgdyby uspokojony, ciągnął dalej bez poprzedniej wściekłości i już znacznie wolniej:
— Nie umiem powiedzieć co było przyczyną mojego upadku. Nie byłem bowiem nigdy człowiekiem słabym a tu nie mogę nawet przytoczyć na wytłomaczenie aby kobieta ta wypytywała mnie o co. Przeciwnie, ja sam wyznałem jej słowo po słowie, wszystko to cośmy strzegli tak zazdrośnie. Nie rozumiem także czemu to uczyniłem i chciałem widzieć w jej oczach błysk zadowolenia, łudziłem się że stanę się jej droższym. Jak szaleniec wmawiałem sobie że będzie ona naszą sojuszniczką, że jej dar jasnowidzenia, potęga jej umysłu będzie dla nas nielada nabytkiem.
Im głębszy był sen, tem przykrzejszem było przebudzenie. Nastąpiło ono nagle, mniejwięcej trzy tygodnie temu. Wybierałem się wówczas do Hiszpanji. Ponieważ w dzień mego wyjazdu byłem bardzo zajęty, pożegnałem się więc z moja kochanką rano, a popołudniu złożywszy walizki, wyszłem jeszcze z domu, dokąd miałem zamiar powrócić dopiero przed wieczorem, na krótko przed godziną odejścia pociągu. Na mieście jednak przypomniałem sobie iż nie wydałem służącemu bardzo ważnych zleceń i zmuszony byłem wrócić. Nie wszedłem jednak głównym wejściem lecz schodami służbowemi. Służący mój był nieobecny, a drzwi od kuchni zastałem otwarte. Z sypialni mojej dobiegł mnie jakiś szmer. Zdziwiony tem zbliżyłem się na palcach i przez wpół uchylone drzwi, w wiszącem naprzeciw mnie lustrze dostrzegłem — ją. Klęczała nad moją walizką, w której zdawało się czegoś szukać; jakoż po chwili wydostała pudełko, w którem przechowuję proszki na bezsenność, i wyjąwszy stamtąd jeden proszek, włożyła zamiast niego jakiś inny.
Byłem tak podniecony iż nie wiedziałem co czynić: rzucić się na nią czy podejść i zapytać co miało znaczyć jej postępowanie? Zanim zdołałem ochłonąć — znikła mi z oczu.
Nie wyjechałem. Aptekarz bowiem, któremu zaniosłem wszystkie proszki do analizy, znalazł w jednym z nich śmiertelną truciznę.
Miałem więc niezbity dowód. Zwierzyłem się z tajemnicy i przestałem być potrzebny. Byłem zbędnym świadkiem, żenującym wspólnikiem, któren z czasem mógłby zażądać części zdobyczy. Postanowiono mnie zgładzić. Tak jak Saint Hebert‘a i d‘Iseval‘a.
Napisałem niezwłocznie do jednego z mych przyjaciół w Hiszpanji, a w kilka dni potem gazety doniosły o śmierci niejakiego Beaumagnan‘a w Madrycie.
Od tej chwili, ukrywając się przed oczyma wszystkich, śledziłem tę kobietę bezustannie. Z początku wyjechała do Rouen, stamtąd do Hawru później do Dieppe, tj. wszędzie tam gdzie prowadzimy poszukiwania. Z moich własnych ust dowiedziała się że w okolicy Dieppe, zaczęliśmy rozkopywać ziemię w starym klasztorze, więc udała się tam i na tym pustkowiu spędziła cały dzień. Straciłem ją na jakiś czas z oczu aby w Rouen znów ją odnaleść. Przyjaciel nasz d‘Etigues opowiedział wam resztę. Wiecie więc jaką zastawiliśmy na nią pułapkę, ogłosiwszy w gazetach iż pewien włościanin natrafił na swym polu na siedmioramienny świecznik, i jak, uwierzywszy temu, wpadła w nasze ręce.
Macie ją przed sobą. Wiecie kim jest, co zrobiła i czem nam grozi. Wiecie również iż nie możemy oddać jej w ręce sprawiedliwości, gdyż rozgłos jaki wynikłby z tego, pogrzebałby raz na zawsze całą naszą sprawę. Musimy więc osądzić ją sami. Osądzić bez nienawiści ale z całą surowością.
Beaumagnan zakończył swoją przemowę z powagą, która wywarła na słuchających stokroć silniejsze wrażenie niż poprzednia jego gwałtowność. Nie wyglądał już na człowieka który się mści, lecz na sędziego, który oskarża osobę istotnie występną. Raul d‘A ndrassy nie wiedział już komu wierzyć ani co o tem myśleć; czuł tylko iż z całej duszy nienawidził człowieka, który, stojąc tam na środku sali, wyznawał głośno iż był kochankiem tej kobiety.
Hrabina Cagliostro podniosła się i spojrzała prosto w oczy swemu przeciwnikowi. Uśmiech jej stał się pogardliwy.
— A więc to co się tu odbywa jest zwykłem, choć pełnem ceremonji, morderstwem?
— Nie, jest tylko sądem, któren wyda surowy lecz temniemniej sprawiedliwy wyrok.
— Jakie macie prawo sądzić i wyrokować? Na to są jawne, zwykłe sądy i ludzie ustanowieni do tego. Cóż mnie to obchodzi że dla jakiś waszych ciemnych celów obawiacie się rozgłosu. Żądam abyście mi natychmiast zwrócili swobodę.
— Po to chyba aby nas pani znów zabijała jednego po drugim. O nie, jesteś pani w naszym ręku i musisz poddać się naszemu wyrokowi.
— Będzie to najwyżej gwałt, jeżeli bowiem między wami znajduje się choć jeden człowiek, mogący zdobyć się już nie na bezstronność ale na zdrowy rozsądek, — to nie może się nie śmiać z waszych bezpodstawnych obwinień, z waszych bezsensownych dowodzeń!
— Niech więc nam pani dowiedzie że się mylimy, że pani jest niewinną.
— W jakim celu mam się bronić? Postanowienie wasze jest powzięte z góry.
— Jest powzięte gdyż mamy dowody pani winy.
— Jestem winną, owszem, ale mam powiedzieć na czem polega moja zbrodnia? — Oto na tem że dążę do tego samego co i wy celu. Dlatego wytoczył mi pan sprawę, dlatego mnie pan prześladuje i ohydnie mnie pan oczernił. Po co mi pan mówił o swych tajemnicach? Nie prosiłam pana o to. Znam zagadkę Cagliostra, bo dowiedziałam się o niej z jego papierów. Nie potrzebowałam pańskich wyznań, sama dążę do jej rozwiązania i znajdę je wbrew wszystkim przeszkodom. Pan wie o tem 1 dlatego chce mnie pan zamordować.
Beaumagnan, który znów zaczął tracić panowanie nad sobą, wykrzyknął:
— Ależ to pani mordowała naszych przyjaciół i mnie pani chciała zamordować a teraz udaje pani niewinną!
— Nie zabiłam nikogo, to nieprawda — zaprzeczyła.
— Wie pani również dobrze jak ja że to pani zepchnęła ze skały Saint Hebert‘a i Iseval‘a.
— Nie znałam tych ludzi. Po raz pierwszy w życiu słyszę ich imiona.
— A ja? — zawołał — czy mnie pani również nie znała? Nie chciała mnie pani otruć?
— Nie — odparła, z niezamąconym spokojem.
Oburzenie jego wzrosło do tego stopnia że zapomniał gdzie się znajduje i przed kim mówi.
— Józefino — zawołał — nie zapieraj się! Widziałem cię tak, jak cię teraz widzę! Kładłaś truciznę do pudełka, śmiejąc się tym wiecznym twoim, na wpół obojętnym na wpół drwiącym śmiechem... widziałem Cię!
Potrząsnęła głową i odparła z całym spokojem:
— Nie, to nie mogłam być ja.
Oburzony tak bezczelnem zaprzeczeniem Beaumagnam stracił głos; chciał przemówić i nie mógł, naprzemian to bladł to czerwieniał. Nie tracąc ani na chwilę swego spokoju, hrabina Cagliostro położyła mu dłoń na ramieniu i rzekła:
— Nienawiść zaślepia pana, panie Beaumagnan i odbiera panu możność myślenia. Czy pozwoli mi pan jednak powiedzie parę słów na swoją obronę?
— Niech pani mówi. Słuchamy. Ale na miłość Bożą, niech się pani pospieszy.
— Pospieszę się. Nie mam wiele do powiedzenia. Ale niech pan wprzódy poprosi swego przyjaciela o tę minjaturkę hrabiny Cagliostro, malowaną w Moskwie r. 1816. (Beaumagnan machinalnie usłuchał rozkazu i wziął minjaturę z rąk barona d‘Etigues) — Niech jej się pan przypatrzy uważnie. To moja podobizna, nieprawdaż?
— Do czego pani zmierzasz? Nie rozumiem.
— Niech mi pan powie. Czy to mój portret?
— Tak, bez najmniejszej wątpliwości.
— Jeżeli to mój portret to w takim razie musiałam wówczas żyć i mieć lat dwadzieścia pięć lub trzydzieści. Przed osiemdziesięciu laty! niech pan pomyśli, niech się pan zastanowi czy coś podobnego jest możliwem?! Albo nie, powiem panu coś lepszego: niech pan wyjmie tę minjaturę z ramek, tak, na odwrotnej stronie jest drugi obrazek. Jest to portrecik młodej uśmiechniętej kobiety, której głowa osłonięta jest szalem spadającym aż do opuszczonych rzęs, a tak powiewnym że widać przezeń jej ciemne włosy, rozdzielone równo nad czołem, prawda? Czy rysy tej kobiety przypominają moje? niech pan spojrzy.
Podczas gdy Beaumagnan oglądał minjaturę, hrabina Cagliostro zarzuciła na głowę swój szal i spuściła oczy. Podobieństwo do owego portreciku, który istotnie znajdował się na odwrocie minjatury, — było tak uderzająco że Beaumagnan zawołał:
— Tak... to pani... to znowu pani...
— A więc w takim razie niech pan odczyta datę, znajdującą się na prawej stronie u dołu.
Beaumagnan odczytał:
— Malowane w roku 1498 w Medjolanie.
Hrabina powtórzyła:
— W roku 1498! Przed czterystu laty.
Poczem roześmiała się głośno dźwięcznym wesołym śmiechem.
— Niech pan nie robi takiej przerażonej twarzy! Wiedziałam o tej podwójnej minjaturze i szukałam jej oddawna. Niema tu żadnego cudu; to nie ja pozowałam do niej, choćby dlatego że nie liczę sobie jeszcze czterystu wiosen. Twarz, którą pan tam widzi przed sobą jest twarzą Panny Marji, skopjowaną z obrazu Bernarda Luini, mistrza mediolańskiego, jednego z uczniów Leonarda da Vinci.
Głos jej nagle spoważniał. Nie pozostawiając przeciwnikowi chwili czasu do zaprotestowania, w ten sposób ciągnęła dalej:
— Teraz pojmuje pan do czego zmierzam, panie Beaumagnan? Jest coś wspólnego między mną a panną Marją Bernarda Luini i portretem młodego dziewczęcia z Moskwy. Tym czemś niezaprzeczalnie wspólnem, a niezrozumiałem jest uderzające podobieństwo. Trzy absolutnie te same twarze, choć z różnych epok, należące do jednej i tej samej kobiety. Czemu nie chce pan zrozumieć, że to samo, napozór niepojęte zjawisko, mogło się powtórzyć i w innych okolicznościach, i że kobieta, którą pan widział w swoim pokoju, kobieta, tak uderzająco podobna do mnie, nie była jednak mną. A zarazem była tą samą, którą pan posądza o zamordowanie tamtych dwóch przyjaciół swoich, tego Saint Hebert‘a i Iseoaka?
— Ależ ja widziałem.... bąkał Beaumagnan, który blady, zmieniony stał przed nią — na własne oczy widziałem....
— Przed chwilą widział pan na własne oczy fotografję z przed paru tygodni, minjaturę z przed osiemdziesięciu laty i portret z XV wieku. Czy będzie pan twierdził, że to ja jestem tam wszędzie?
Podniosła ku niemu swą świeżą młodą a tak piękną twarz, bez jednej zmarszczki, o oczach błyszczących życiem, o jasnym uśmiechu odsłaniającym zdrowe, jak śnieg białe ząbki. Spojrzał na nią i przez chwilę jakby się zawahał, ale wnet wykrzyknął ze zdwojoną gwałtownością:
— O piekielnico, umiesz ty mówić tak, aby przekonać każdego!.. słowa twoje jak toń pociągają i oplątują człowieka. Ale kobieta na minjaturze ma ciemne znamię na odsłoniętych nisko plecach. Znamię te widziałem i na twojem ciele... pokaż że go innym aby się przekonali!...
Blady był a pot strumieniem ściekał mu z czoła; w uniesieniu wyciągnął rękę aby uchwycić ją za ramię ale z dziwną siłą odepchnęła go. — Dosyć — rzekła — dosyć. Pan jest doprawdy nieprzytomny i to już od dłuższego czasu. Wysłuchałam wszystkiego co pan mówił i przyznać muszę iż wysłuchałam z oburzeniem, mówił pan o mnie tak jak gdybym była jego kochanką, a jednak nie byłam nią nigdy. Można spowiadać się publicznie ale spowiedź ta powinna być szczerą; pańska nią nie była. Próżność popchnęła pana ku kłamstwu i to co pan wyznałeś swoim przyjaciołom, dalekiem jest od prawdy. Poznaliśmy się, to prawda. Chciałeś mnie pan posiąść, i to również prawda, ale się to panu w zupełności nie udało. Ani razu nawet nie pozwoliłam panu dotknąć ustami mojej ręki. Zadrasnęłam pańską próżność, nie zadowoliłam pańskiej chuci — i oto przyczyna pańskiej nienawiści.
Przez zemstę chce mnie pan zgubić i dlatego przedstawił mnie pan swoim przyjaciołom jako przestępczynię, jako czarownicę. Tak, jako czarownicę. Chce pan bowiem wpoić w swoje otoczenie przekonanie że taki człowiek jak pan słabym ani ułomnym być nie umie. Jeśli więc zawinił, to mógł to uczynić jedynie na skutek jakichś sił nadnaturalnych. Doprawdy panie Beaumagnan pan nie wie nietylko co czyni, ale nawet co pan mówi. Jakiem prawem twierdzi pan że byłam w pańskim pokoju i że wkładałam truciznę między pańskie lekarstwa? Był tam ktoś, być może, ale nie ja. Była to inna kobieta, tak łudząco podobna do mnie.
Inna... ta która znajduje się na waszej i na mojej drodze, panowie. Ta która dąży do tego samego co i my celu. Jest jeszcze ktoś co posiada papiery Cagliostra i nosi jego imię To markiza de Belmonte, hrabina Fenis‘e. Jej to musi pan szukać, panie Beaumagnan, to ją a nie mnie widział pan wówczas u siebie, i padł pan ofiarą łatwo zrozumiałej hallucynacji.
Wszystko co się działo dziś tutaj uważam za nieporozumienie lub za przykry żart. Nie odzywałam się, nie broniłam się i nie zaprzeczałam niczemu, wiedząc aż nadto dobrze iż jestem niewinną. Wiem zresztą że nic mi się nie stanie, bo niema tu między wami człowieka tak podłego żeby mnie skazał na śmierć. Pan być może panie Beaumagnan, bo jesteś pan fanatykiem, chwilami niemal nieprzytomnym, ale nie znajdzie pan w tym zebraniu niegodziwca któryby pana poparł lub panu pomógł. Skończmy więc tę przykrą scenę, i wróćcie mi panowie wolność. Siła jest przy was; możecie mnie sądzić i osądzić, ale pamiętajcie, że niema więzienia z którego bym się nie wydostała równie łatwo jak wy z tej sali. Możecie korzystać ze swojej przewagi. Co do mnie nie przemówię więcej ani słowa.
Usiadła znów na swojem miejscu i spokojnie oparła łokieć na ławce. Rola jej była skończona. Przemawiała bez cienia przestrachu, ze zdumiewającą pewnością siebie i zupełnym spokojem. Logika jej rozumowania nie dała się zaprzeczyć, a to co mówiła było ogromnie proste i zarazem ogromnie prawdziwe.
Jeżeli bowiem istotnie była osobą którą obwiniał Beaumagnan i d‘Etigues, którą poznał d‘Arcole, osobą sfotografowaną i namalowaną na trzech podobiznach z odległych od siebie czasów — to lista jej przestępstw musiała być o wiele dłuższą. Czemuż mówić o jednych, wyłączając drugie? Ale jakże zgodzić się z twierdzeniem tak nieprawdopodobnem, poprosili niemożliwem? Dlaczego nie przyjąć iż Beaumagnan się pomylił, że jakieś okropne nieporozumienie istotnie tkwiło w całej tej sprawie?
Beaumagnan nie mógł nic przeciwstawić tym twierdzeniom.
Czując że z pojedynku tego wyszedł zwyciężonym, milczał i poniechał walki. Raul zauważył również, że obecni nie mieli już tego zaciętego, jakby skamieniałego wyrazu w twarzy; przeciwnie wyglądali jak ludzie którzy zaczynają się wahać. To też nadzieja wstępowała w serce młodego człowieka, ale niestety przyćmiewała ją nieco myśl o owych przygotowaniach, o których wspominali, przed rozpoczęciem zebrania, d‘Etigues i Bennetor.
Beaumagnan odciągnął na bok barona i przez chwilę mówili o czemś półgłosem, poczem Beaumagnan zwrócił się do obecnych z wyrazem człowieka, który powziął niezłomną decyzję.
— Drodzy przyjaciele — rzekł — wiecie teraz aż nadto dobrze jaką jest sytuacja. Słyszeliście oskarżenie i obronę. Widzieliście z jaką pewnością d‘Etigues i ja obwinialiśmy tę kobietę i byliście świadkami jej chytrej obrony, gdy starała się w nas wmówić jakieś, zupełnie niemożliwe podobieństwo. Sprawa jest zupełnie jasną: mamy przed sobą potężną przeciwniczkę, która nie zawaha się przed żadnymi środkami i nie da nam nigdy spokoju. Musimy wybierać: my czy ona. Jej życie zagraża ruiną nam i naszemu dziełu.
Nie sądźcie jednak iż śmierć jest jedynem rozstrzygnięciem tej zawiłej sytuacji, lub karą jaką wam proponuję. Chciałbym poprostu unieszkodliwić naszą przeciwniczkę, tak aby nie mogła nam grozić i przeszkadzać. Jest to może zbyt łagodny środek ale odpowiada bardziej naszemu sumieniu, bo wszak nie tyle nam chodzi o to aby karać lub mścić się, ale raczej o to aby się bronić.
Przewidując waszą zgodę przygotowaliśmy plan następujący: tej nocy statek angielski przepływa w pobliżu brzegu. Wyśle on ku nam barkę ku której przypłyniemy tak, aby spotkanie nastąpiło około dziesiątej u podnóża skały Belval. Powierzymy tę kobietę marynarzom angielskim, którzy, zgodnie z umową odwiozą ją do Londynu i zamkną w domu warjatów. Pozostanie ona tam aż do chwili ukończenia naszych poszukiwań, to znaczy do chwili gdy już przestanie być niebezpieczną. Sądzę że nikt nie zaprotestuje przeciw temu projektowi, który, ratując nasze dzieło, nie obciąża naszego sumienia zbrodnią, dokonaną na bezbronnej kobiecie?
Raul przejrzał natychmiast plan Beaumagnan‘a I zimny pot wystąpił mu na czoło.
— To śmierć — pomyślał — statek angielski, marynarze, dom warjatów, — wszystko to wymysł. D‘Etigues przygotował dwie barki, do jednej z nich złożą nieszczęsną, wywiozą barkę na pełne morze i zatopią. Hrabina Cagliostro zniknie bez śladu i nikt nie dowie się nigdy co się z nią stało.
Tym czasem przyjaciele Beaumagnan‘a milczeli dając tem znak niemej zgody. Nie podejrzewali widocznie podstępu, i w oczach ich malowało się zadowolenie z takiego rozwiązania sprawy, przy którem skazanie na śmierć stało się zbędnem. Niejeden byłby się zawahał przed podobnym wyrokiem, a żaden, prócz Beaumagnan‘a, barona i Bennetot, nie wiedział iż wyrok taki faktycznie zapadł. Jeden za drugim w pośpiechu opuścili salę, zostawiając w niej tylko Beaumagnan‘a i dwóch kuzynów.
Ci trzej mieli więc teraz ręce rozwiązane. Mogli czynić co im się podobało z tą kobietą, której życie zależało tylko od ich dobrej roli. Ale Raul nie wątpił, że to co zaczęto tak zagadkowo, skończy się dramatycznie.
Przez tych parę krótkich godzin obwiniania i sądu, zdołał sobie zdać sprawę z charakteru Beaumagnan‘a, prawdziwego kierownika tak tego zamysłu, jak i całej wspominanej sprawy. Sąd i zebranie miały być dlań jedynie pożądanym pretekstem dla przeprowadzenia swojej roli. Wiedziony miłością, fanatyzmem i nienawiścią w równej mierze, postanowił odrazu że kobieta ta musi umrzeć. A jednak w chwili, gdy tej woli jego stało się zadość, gdy nic nie mogło przeszkodzić jej wykonaniu — jakaś niepewność, jakiś żal nieokreślony malował się na jego twarzy. Duma, porywczość, a zarazem niezłomna siła woli mięszały się w tym człowieku z napadami słabości, z nieoczekiwanym przypływem łagodniejszych uczuć.
Stał na progu jakby nie mogąc się zdecydować na opuszczenie sali, i przyglądał się swej ofierze brwi jego były zmarszczone, twarz blada, a usta drgały mu nerwowo. Zdawało się że się waha, że chce zbliżyć się do hrabiny, że chce coś powiedzieć lub uczynić, przeciw czemu sam się broni. Ale nagle właściwym mu a nieco teatralnym ruchem, ujął za ramię Godfryda d‘Etigues i odprowadziwszy go na bok, rzekł półgłosem:
— Wszystko tak, jak ułożone. Żadnych głupstw, żadnej słabości, nieprawdaż?..
Przez ten czas hrabina Cagliostro siedziała bez ruchu i bez słowa, zachowując spokojny, nieco zamyślony wyraz twarzy, tak nie licujący z jej sytuacją.
— Oczywiście — myślał Raul — nie podejrzewa tego co ją czeka. Sądzi iż osadzą ją istotnie na jakiś czas w domu warjatów, która to perspektywa dla jakichś powodów, nie przestrasza jej.
Minęła godzina, mrok począł zapadać na dobre. Hrabina Cagliostro kilkakrotnie spoglądała na swój zegarek.
Próbowała zawiązać rozmowę z Bennetot, który pozostał przy niej sam na straży. Gdy zwróciła się ku niemu głos jej i uśmiech przybrały wyraz czarujący. Ale Bennetot zaledwie mruknął coś niezrozumiałego w odpowiedzi.
Minęło jeszcze pół godziny. Było już całkiem ciemno. Hrabina Cagliostro obejrzała się wkoło siebie i zauważyła iż drzwi prowadzące do ogrodu były wpół uchylone. Widocznie myśl o ucieczce zaświtała jej w głowie, gdyż nagle cała jej postać naprężyła się jak do skoku.
Raul ze swej strony szukał również środka ratunku. Gdyby był miał rewolwer byłby zastrzelił Bennetot, ale niestety nie posiadał przy sobie broni; przez chwilę chciał skoczyć na salę i na pięści zmierzyć się z przeciwnikiem, ale otwór, którym wyglądał na salę, był o wiele za mały.
Przy tem Bennetot był uzbrojony. Zauważył spojrzenie i ruch uwięzionej, gdyż wyjął rewolwer i oświadczył:
— Jeśli się pani poruszy położę ją trupem na miejscu.
Było tyle groźby w tonie jego głosu iż istotnie hrabina nie poruszyła się więcej; nie starała się nawet rozmawiać. Raul nie spuszczał jej z oka.
Około siódmej Godfryd d‘Etigues powrócił.
Zapalił lampę i zwróciwszy się do kuzyna rozkazał:
— Przynieś nosze i przygotuj wszystko. A potem idź coś zjeść.
Pozostawszy sam na sam ze skazaną baron d‘Etigues począł nerwowo przechadzać się po sali. Ruchy jego były niepewne, a zachowanie zdradzało człowieka, który musi zrobić czy powiedzieć coś, czego wolałby uniknąć. Jak zwykle w tych wypadkach zdecydował się nagle, nieomal brutalnie. — Czy nie sądzi pani że dobrzeby było dla niej pomodlić się nieco? — zapytał głosem ochrypłym, i nie patrząc na hrabinę.
Ona za to podniosła na niego spojrzenie tak spokojne iż znać było, że nie domyśla się niczego.
— Czemu? — rzekła — skąd ta rada?
Głos jego stał się jeszcze bardziej chrapliwym i zupełnie cichym:
— Jak się pani podoba.... chciałem tylko powiedzieć....
— Co to znaczy? zapytała głosem, w którym po raz pierwszy zadrżała nuta strachu.
— Są chwile — szepnął — gdy lepiej jest pomyśleć o Bogu... chwile w których śmierć jest tak blisko....
W tej chwili zrozumiała co ją czeka. Z wyrazem zwierzęcego przerażenia wyciągnęła ręce i krzyknęła przeraźliwym głosem:
— Umrzeć! a więc mam umrzeć! Więc Beaumagnan mnie oszukał! Nie zawieziecie mnie do domu warjatów! Niech pan powie co zrobicie ze mną?..,
Nie odpowiedział, uczynił jakiś nieokreślony ruch ręką, nie patrząc na swą ofiarę.
— O Boże miłosierny! — zawołała nieszczęśliwa — w ciemną noc, na morzu wrzucicie mnie do wody... o Boże ratuj mnie, nie dopuść mojej śmierci!..
Godefroy d‘Etigues trzymał w ręku grubą wełnianą chustkę. Brutalnie zarzucił ją na głowę hrabiny i, kneblując jej usta, zagłuszył jej krzyki.
W tej chwili Bennetot powrócił. Bez jednego słowa pomógł kuzynowi związać hrabinę, poczem obaj położyli ją na noszach, i przywiązali do nich. Potem nie patrząc na siebie, nic nie mówiąc usiedli w dwóch przeciwnych rogach sali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.