Co tu kłopotu!/Akt IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Co tu kłopotu! |
Rozdział | Akt IV |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom VI |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom VI |
Indeks stron |
Wierz mi moja Rozalko, ja ci szczerze radzę
Trzeba mieć swoję przyszłość zawsze na uwadze.
Ja to wiem.
Jedna chwila znaczy bardzo wiele,
Bo każdy tak się wyspi jak sobie pościele.
Ja to wiem.
A do tego wierz mi moje dziecię,
Szczęścia rzetelnego nie ma na tym świecie.
Jeżeli nam sumienie nie poświadcza skrycie,
Ześmy z Bogiem niezmiennie wiedli nasze życie.
I to wiem. Ale na cóż Pan mi to powiada?
Bo cię radą zasmucę.
I jakaż to rada?
Ażebyś wszelkich sporów unikając wcześnie,
Któreby, jak to wczoraj, mogły tknąć boleśnie
Tak ciebie jak Albina — ztąd się oddaliła.
Cóż to jest? Co to znaczy? Cóżem przewiniła?
Wszak kochasz opiekuna?
Czy kocham? O Boże!
Krew moję, życie moje, jak zechce wziąć może.
Próżne słowa — krwi, życia nikt nie chce od ciebie,
Ale chce dobréj woli, pomocy w potrzebie.
Pomocy? O łaskawy Panie, nie drwij sobie...
Zresztą bez opiekuna nigdy nic nie zrobię.
Powiedział że opieki nie zwierzy nikomu...
I że dopóki zechcesz będziesz w jego domu.
Otóż mnie właśnie trzeba ażebyś nie chciała.
Ależ on nie zezwoli.
I w tém trudność cała.
Otrzymaj zezwolenie lecz w dobrym sposobie,
A Albin szczęście swoje będzie winien tobie.
Lecz przez Boga żywego cóż się u nas dzieje,
Powiedzże Pan wyraźnie bo ja oszaleję.
Słuchaj zatém Rozalko, powiem bez ogródki,
A poznasz mojéj rady czy słuszne pobudki:
Albin twym opiekunem, ty pupilką jego,
On łaskawy, ty wdzięczna — niéma w tém nic złego,
Ale Albin jeżeli wkrótce się ożeni
I waszych, acz niewinnych stosunków nie zmieni,
Jakiemże okiem na nie patrzeć może żona?
W czém przeciw jéj zazdrości dla ciebie obrona?
Niewiele się przyczyni do domowéj zgody,
Przyjaciółka za ładna, przyjaciel za młody.
Wszak służąca potrzebna każdéj wielkiéj Pani,
A ja zechcę pójść w służbę, któż mi to przygani?
(z lekka ironją) Jeżeli zaś nieszczęściem czasem się wydarzy,
Że służąca od Pani powabniejszéj twarzy,
To cóż z tém robić? Trudnoż powabów zabronić,
Trudnoż ją i zeszpecić lub z domu wygonić.
Chcesz zatém pójść w służbę?
Chcę.
Albin ci zabroni.
Jak poproszę, zezwoli.
Pójdziesz nawet do niéj?
Do niéj?
Do téj, co wczoraj skrzywdziła cię mową?
Nawet do niéj.
Rozalko!
Tak. Jestem gotową.
A jak ona nie zechce?
Ach temu nie wierzę...
Zresztą czy dziś koniecznie Pan żonę wybierze?
Wybierze. A choćby nie — rzeczy to nie zmieni.
Młoda osoba, która przyzwoitość ceni,
W domu młodego człowieka nie zostaje długo,
Chyba jest jego krewną, albo jego sługą.
Prawda bywa zakrytą, a pozór u ludzi
Nietylko zwodzi... ale i złe myśli budzi.
Gdybyś była u jakiej szanownéj matrony,
Sam jéj dom jużby tobie użyczał obrony
I taki Szwarc żonaty, lub Papryka taki,
Nie śmiałby i wejrzeniem robić te oznaki
Jakie dziś tu wyjawia i powtarza snadnie.
Rozumiem, już rozumiem — szkaradnie! szkaradnie!
(z decyzją) Pojadę — dzisiaj — zaraz — prędko, ale wprzódy
Powiem opiekunowi, że to dla swobody
I spokojności jego, pragnę oddalenia.
Bo nam, w uboższym stanie, czysty sąd sumienia
Wystarcza na osłonę; o pozór nie dbamy,
Lękać go się, ni czasu, ni sposobów mamy.
Pojedź do mojéj siostry, tam w godnéj rodzinie,
W obowiązkach stosownych smutek prędko minie,
A późniéj, może, kiedyś męża znajdziesz sobie.
Och! Och!
Zwłaszcza że posag, który Albin tobie
Wyznaczy...
O!.. O!.. Panie! skończmy proszę na tém.
Ta wieś gdziem urodzona była moim światem;
Ten dwór, ten ogród, rzeka, ten kościołek mały
Powoli, jakby moją rodziną się stały...
Nie mam już innéj. Teraz z pod czułéj opieki,
Co strzegła od kolebki pójdę w świat daleki,
Z obcémi ludźmi wstąpię w obce mi zawody,
Jeśli więc w sercu mojém nie znajdę nagrody,
To jéj, chciéj mi Pan wierzyć, nie zjedna, nie ziści
Największa obietnica największych korzyści.
Co to jest? Co to jest? Sen, sen wątpić nie mogę,
Dlaczego jeszcze dotąd czuję taką trwogę?
Śniło ci się że toniesz, albo lecisz z wieży...
A tu się na dywanie obok łóżka leży.
Ach gdzież tam! Tylko słuchaj. Już o wschodzie słońca,
Nie mogąc pijatyki doczekać się końca,
Wymknąłem się cichaczem do mego pokoju...
Tam nie składając sukni, nie otarłszy znoju,
Padłem. I ledwiem zasnął, zaraz mi się zdaje,
Że w kościele, do ślubu, przed ołtarzem staję.
W czerwony frak ubrany, z bukietem pod brodą...
A kiedym chciał zobaczyć moję pannę młodą...
Jakimże mam mój przestrach określić wyrazem?..
Obok mnie, zamiast jednej, klęczało trzy razem.
Każda wyciąga rękę, długą jakby wiosło,
I ze mnie także ramię potrójne wyrosło;
I pomimo że serca nie czułem w mém łonie,
Mimo wstrętu i trwogi łączyły się dłonie...
Na moje palce drżące z rąk każdej małżonki
Grube jak salcesony parły się pierścionki;
A gdy Veni Creator zagrzmiały organy,
Dźwignąwszy się z kobierca szedłem jak pijany.
Nie dość. Na którą żonę padną moje oczy,
Natychmiast taka sama druga z niéj wyskoczy,
Z drugiéj trzecia, z trzeciéj czwarta i tak daléj...
Aż mnie mróz przejmuje, aż gorączka pali.
A tymczasem co żyje przemienia się w żony...
Ty, Ernest, Szwarc pijany, Papryka czerwony,
Nawet hultaj Szczepanek w kornecie z piórami...
Wszyscyście byli wszyscy mojemi żonami...
Jak całunem okryta topola miotlasta
Klotylda Fontazińska nad wszystkie wyrasta;
Panna Joanna do mnie strzela z rewolwera,
Laura całą edycją drogę mi zapiera.
Wtenczas, aczkolwiek we śnie nie tracę odwagi...
Uciekam. Ale przebóg! Brak mi równowagi...
Nogi jakby bawełna... upadam stokrotnie...
Raz na twarz, a raz znowu zupełnie odwrotnie...
Potém... siedzę na koniu i przez stepy gonię...
Ale zawsze na karku albo na ogonie...
Chcę już i spaść nareszcie... lecz daremna praca,
Jakaś siła od ziemi na konia powraca.
A za mną żony, jakby dzikich gęsi stado...
Mężu! mężu i mężu! gają gromadą —
Dochodzą mnie, już ginę... A w tém z góry nagle,
Anioł nademną skrzydła roztoczył jak żagle...
Dotknął czoła ustami — spadła snu zasłona
I tylko obraz został... To ona!
Kto ona?
Rozalka, to Rozalka w postaci anioła...
W białym fartuszku...
Ona, dotknęła się czoła.
Odpłaćże jej Albinie twoje zmartwychwstanie...
Bo ma prośbę do ciebie.
Co chce, to się stanie.
Ja... chcę... Panie... odjechać.
Odjechać dlaczego?
Muszę.
Od opiekuna, przyjaciela swego.
Muszę.
Czémżem twe serce oddalił od siebie?
Ach Panie.
Opuszczasz mnie w najgorszéj potrzebie.
Z kimże teraz wieczorem przy kominku siędę?
Z kim pogram w kalabrakę? Sam już teraz będę..
No no... nie tak tragicznie...
Rozalko!
O Boże!
Wszak idąc kiedyś za mąż tak zostać nie może.
I ty, wszak sam nie będziesz — wkrótce pojmiesz żonę,
Przy niéj powtórzysz chwile z Rozalką trawione.
O! Panie Stanisławie, ostremi cnotami
Bawisz się cudzym kosztem... ostro miotasz nami...
Dla jakiéjś możliwości w przyszłości dalekiéj
Mnie pozbawiasz pociechy — ją tkliwéj opieki.
Ha otóż Wencel! Wencla lubię. Człowiek prawy...
Pewnie chce z tobą mówić.
Tak Panie łaskawy.
Wencel człowiek stateczny... takich Wenclów mało...
Chodź, chodź Panie koniuszy. Cóż tam? Daléj! śmiało!..
Jam jest Wencel Hazenfus, z Majerdorfu rodem,
Mam tam połowka domu z drzewem i ogrodem;
Mam trzy duży kobyli, trzy mali srebiątek,
W gospodarskich bydlęciach porządny majątek.
Najticzanka, zégarki... oba repetiery...
Do tego piecset reńskich... same cwancygiery.
Cóż z tego?
Stajem z prośbom przed wielmożnym progiem,
Ja chciałbym żenić...
Kogo?
Siebie.
Żeń się z Bogiem.
Więc o Pannę Rozalkę proszem uniżenie...
Co! Co! Ty? Ty? — z Rozalką...
Chętnie się ożenię.
Ty... ty?!..
No, no... powoli... Wszak wolno Wenclowi.
Nie — nie wolno...
No, no, no... cóż Rozalka powié?
Nie chcę.
Choćby i chciała... Ja zabronić muszę
(postępując ku Wenclowi) Idź do djabła!...
Calujem rączki...
Ja cię zduszę!...
Calujem rączki...
Jak cię w moim domu zoczę,
To własną moją ręką kości ci zdruzgoczę.
Calujem rączki...
Ruszaj! (Wencel odchodzi)
Ha wiesz Stanisławie,
Że najdziksza nienawiść w swojéj własnéj sprawie,
Tak twardą, zimną ręką serca nie wyrywa,
Jakto częstokroć przyjaźń zanadto gorliwa.
Co? Myślisz że już we mnie niéma krwi kropelki,
Że w mojéj duszy zagasł czucia ogień wszelki?
Że świécę tylko sobą jak martwém próchniskiem,
Że już nawet i nie drgnę pod twoim naciskiem?
Nie dosyć że Rozalkę chcesz mi porwać z domu,
Jeszcze rzucasz w objęcia i to jeszcze komu!
Kiedy tak, pokażę wam, jaka moc rozsądku...
Nie dbam, nie chcę, drwię sobie z przyjaciół, majątku,
Kuzynek, testamentu i świata całego...
Rozalko, chcesz pójść za mnie? — Zrzekłem się wszystkiego.
Jestem sam, bez przyjaciół... już teraz ubogi...
Rozalko, chcesz pójść za mnie?
O mój Panie drogi,
Czy chcę? Jakże mam nie chcieć!
Będzie z mnie kochała?
Och będę.
I ja ciebie. Dusza moja spała,
Trzeba było dopiero tak wielkiéj boleści
Abym poznał jak silnie ciebie w sobie mieści.
No no, tylko powoli, powoli Albinie,
Przyjaciół ci nie braknie. Ale ja dziś czynię,
Czyni jak człowiek który najlepiéj wam życzy,
Który chce wam obojgu oszczędzić goryczy.
Słuchaj mnie, krótko powiem: Nie wybierzesz żony?
W połowie tylko będzie majątek stracony,
Zrzekać się więc całego nie jesteś w potrzebie,
Ale niestety, ponoś on zrzeknie się ciebie.
Z owych skorup przepychu nie posklejasz wiele,
A jak ściśle policzym, wiész co weźmiesz w dziele?..
Reputacją, bez winy, szaleństwa, swawoli,
I długi co ci wszystko pochłoną powoli,
I cóż wtenczas? Od nędzy niech Cię Bóg zachowa.
Będę pracował.
Słowa! Nic więcéj jak słowa.
Praca trudna każdemu, cóż dopiero tobie.
Ty, ty, miałbyś pracować? W jakimże sposobie?
Będziesz może drwa rąbał, albo tłukł kamienie?
Nie Albinie, nie możesz myśleć tak szalenie.
Ale i ty Rozalko, w której nadspodzianie
Takie zdrowe, rozsądne napotkałem zdanie,
Powiedz, masz ty odwagę przyjąć tę ofiarę?
Maszże ty przed oczyma zupełną jéj miarę?
Jestżeś pewna że zdołasz wszystko mu zastąpić?
Wiem — pracy, poświęcenia nie będziesz mu skąpić;
Lecz chleb z twych zarobionych kupiony pieniędzy,
Zawsze będzie dla niego tylko chlebem nędzy.
I jestżeś zresztą pewna, że w jakiéj złéj chwili
Nie będziecie się kiedyś wzajemnie winili.
Prawda. I miałby prawo zrzucać na mnie winę.
Ach jesteś bez litości!
I w jakąż godzinę
Na swoje słabe barki wkładasz takie brzemię,
Którém wkrótce ze wstydem uderzysz o ziemię.
Nie chcesz wybierać — dobrze. Na cóż do odmowy
Obelgi? O Rozalce niech nie będzie mowy.
Chcesz zmienić sposób życia, ująć wystawności,
Nie wytrącajże za drzwi zaproszonych gości...
Gdzie się osy zalęgły nie uderzaj nogą,
Póki nie wiesz że pewnie zduszone być mogą.
Powoli i oględnie przeprowadzaj zmianę...
Zresztą... jak się podoba... ja tu nie zostanę.
Ja z Panem jadę.
Zostań... zostań Stanisławie.
Zamilczcie o tém wszystkiém — do jutra zabawię.
(Za sceną śmiech i trzaskanie z harapów.)
Cóżto? Wszyscy wymarli?
Krzyknę że się pali.
Dzień dobry wam. Dzień dobry — wszyscyśmy zaspali.
Wino było za mocne.
Papryka powiada,
Że w ostatnim kieliszku zawsze cała zdrada.
Dlatego ostatniego nikt się nie doczeka...
Taka zabawa w bydlę przemienia człowieka...
Jest! poranek nazajutrz, morałów porankiem,
Ernest dzisiaj toasty pić będzie rumiankiem.
Otóż to, oto skutek, wdawać się z trzpiotami,
Wszystko nam potém idzie do góry nogami.
I to w dzień tak znaczący, haniebne działanie!
Ale cóż się tu dzieje? Gdzież są nasze Panie?
Odebrałem sztafetą... najważniejsze wieści...
Chciałbym wszystkim in pleno udzielić ich treści...
Co tam pleno — Czas krótki.
A więc rzecz przyspieszę.
(p. k. m.) Pięć kuzynek przybywa.
Oto ich depesze.
Wszystkie, jedna jak druga i téj saméj daty.
Massą więc maszerują. Rzecz groźna za katy!
„Wielmożny Mości Dobrodzieju, Exekutorze testamentu ś. p. Grzegorza Albińskiego. Będąc bliską kuzynką Pana Albina Albińkiego, chcę korzystać z prawa dozwolonego mi ostatnią wolą nieboszczyka i spieszę do Dębowa. Ale zatrzymana wylewem wody, jestem zmuszona upraszać, co mi pewnie odmówioném nie będzie, o sześciogodzinne przedłużenie terminu etc. etc.“
Ani godziny.
Ciszéj.
Jakież Pańskie zdanie?
Trzymać się testamentu niech się co chce stanie.
Rozumnie! Sprawiedliwie!
Lecz w tak ważnéj sprawie,
Zwłoka kilkogodzinna nie jest zwłoką prawie.
Udzielam wiadomości bo mi się podoba,
Lecz ja tu decyduję — ja piérwsza osoba.
Bramy zamknąć.
Szczepanku, każ mosty popalić.
(Szczepanek odchodzi.)
Przed dziesiątą nikogo nie można oddalić.
Ale z jéj uderzeniem, miano to na względzie...
Zamknięcie już finalne ogłoszoném będzie.
A która z pretendentek nie stanie w terminie,
Choćby księżna udzielna, jéj prawo zaginie.
Dziesiąta? już dziesiąta!
I nie ma nikogo.
Przebóg! gdzież nasze Panie?
Panie przyjść nie mogą.
Dlaczego?
Bo ich nie ma.
Jakto? Odjechały?
O nie! wcale nie.
Cóż więc?
Pieszki poderdały,
Ta bramą, ta furtką, a tamta przełazem,
Każda sobie samopas... ale wszystkie razem
Kazały swym pojazdom jechać ku domowi.
Daléj w konie!
Za późno!
Przecie ktoś się dowie.
Nie pojedziesz Rozalko.
I mnie się tak zdaje.
Wszystko to moi państwo, zrobili hultaje.
Rano był tu rozgardjasz aż chodził dom cały.
Panny służące w kółko jak frygi biegały,
Bo w nocy okradziono ich pań toalety...
Co najpotrzebniejszego: żelazne gorsety,
Obręcze pod spodnice... poduszeczki różne,
Kwadratowe, półkrągłe, spiczaste, podłużne...
A co najgorsze, jak mi powiadały Panny,
Wzięto, przedni z haczykiem ząb Panny Joanny...
Pęzle z farbą do twarzy Pani Laury Pińskiéj,
I ogromną perukę Pani Fontazińskiéj.
Bez tych narzędzi trudno pokazać się komu...
Cóż robić?... rada w radę... trzeba umknąć z domu.
O hultaj!
Jego sprawka.
Oczywista zdrada...
Nasze zatém wybory odroczyć wypada.
Która zaś z pretendentek nie stanie w terminie,
Choćby księżna udzielna, jéj prawo zaginie.
Czynność twoja skończona mój Panie Papryka.
Zgoda.
Głosu więc nie masz.
Z wszystkiego wynika,
Że Albin przy majątku, a my przy Albinie.
Z kawalerskiego życia dom jego zasłynie.
Przepraszam bo z Rozalką wkrótce się ożenię.
Z Rozalką?
Źle! (wkrótce wynosi się cichaczem)
Nie dobrze.
No, no, no!...
Nie zmienię
Co wyrzekłem.
No... ale... zresztą!.. Szczęść wam Boże.
Zbytkom, zjazdom, szaleństwom raz koniec położę,
Sługa, służka najniższy, państwa łaskawego.
Jan Aniołkiewicz, woźny sądu wekslowego...
Miło mi jest, że wszystkich zastaję tu razem...
Mam tu cytacyjki, z maleńkim rozkazem.
Pan Szwarc, Pan Ernest, Adolf — znani mi Panowie.
Na honor! Wszak to areszt.
Tak się niby zowie.
To rzecz nader niemiła.
Koza? Co to znaczy!
Koza beknie jak fraki czerwone zobaczy.
A to co jest?
Panowie Skubelscy łaskawie
Asystować mi raczą w téj niemiłéj sprawie.
A nawet znając Pana (wskazując na Szwarca), ze sąsiedzkiéj łaski
I konie swoje dadzą do mojéj kolaski.
Jeśli więc wola Panów, możem ruszyć w drogę.
Jest tam Panie i Sznurek — dziś nim jeździć mogę;
Przeparłem narów głodem, poznał że na świecie
Trzeba swój wózek ciągnąć albo pójść na śmiecie.
Ściskam nogi. (odchodzi)
Szczepanku, dużom winien tobie,
Czego chcesz? Dam ci urząd, ekonomem zrobię...
Ja chcę nic nie robić.
Leń!
I on może kiedy
Znajdzie swoję Rozalkę, a ocknie się wtedy.
(do Rozalki) Pociągniem wózek, prawda?
Ochoczo, wesoło,
Bo miłość nieprzebrana potoczy nam koło.
No! ale prawdę mówiąc na tych Panów, Panie,
Dzielneś niechcąc wyprawił parforce polowanie;
I zagrzmi niezawodnie od Dniepru do Sali,
— Jak mówią na Podolu — ogromne Halali.