Co tu kłopotu!/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Co tu kłopotu! | |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom VI | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1880 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom VI | |
| ||
Indeks stron |
CO TU KŁOPOTU! | ||
KOMEDYA | ||
W CZTERECH AKTACH, WIERSZEM. | ||
|
ALBIN ALBIŃSKI. | |||||
DORĘBA. | |||||
SZWARC. | |||||
PAPRYKA. | |||||
ERNEST. | |||||
ADOLF. | |||||
| |||||
ROZALKA. | |||||
SKUBELSKI i bracia. | |||||
| |||||
ANIOŁKIEWICZ, woźny. | |||||
LICZNA SŁUŻBA. |
Dobry dzień ranny ptaszku, Rozalko kochana,
Zawsze, zawsze przy pracy od samego rana,
Szczęśliwy ten Albiński, nie dość ma miljony,
Jeszcze w domu posiada skarb nieoceniony.
Ale ten skarb pracować nie powinien wcale.
Panie Szwarc, bardzo proszę, albo się oddalę.
Okrutna! Nie masz względu na moje cierpienie
A ja Rozalko, kocham, kocham cię szalenie.
Ach gdybyś chciała słuchać, być dla mnie wzajemną,
Służyłbym ci dozgonnie — Raj miałabyś ze mną.
I wiesz co teraz myślę?
Powrócić do żony?
O ty mała złośnico.
Poszedł jak sparzony.
Bardzo lubię Rozalkę.
Ja lubię Szczepanka.
Bo Szczepanek ma rozum, nie rośnie w kochanka,
Nie nudzi umizgami jak ten Wencel stary.
Hm! patrzcie! on z Rozalką jaki mi do pary!
Co tam Wencel, kto tam o Wencla się pyta.
Chce abym szła za niego, ja nie chcę i kwita.
Ale ten Pan
Furyfant!
Ten zanadto bryka.
Albo i tamten.
Który?
Ha! któż, Pan Papryka.
Proszę ja kogo! Ten... ten... pekeflaisz w peruce.
Te zaloty mnie krzywdzą... temi ja się smucę.
Inaczéj może będzie jak się Pan ożeni.
Może! Ale na lepsze nic się tu nie zmieni.
Dlaczego?
Bo miarkuję, że te obie Panie...
Djabła warte... co?
A fe! ja ich tak nie ganię,
Ale jedna jak druga nadto roztrzepana,
Nie takiéj żony trzeba dla naszego Pana.
Po co mu się i żenić.
Trzeba kiedyś przecie.
Ja się nie ożenię.
Tak?
Ciężko z żoną w świecie.
Raz już byłem zaręczon z piękną, tłustą wdową,
Alem wypadł z nią z czółna razem, na dół głową;
Chcę się jakoś ratować — ona łap za szyję.
Krzyczę: Puść! puszczaj! O! tak! Jak powój się wije;
A co porwę do góry, ona w dół pociąga,
I gdybym się jakiegoś nie był chwycił drąga,
Byłaby jak Bóg Bogiem na piękne zalała,
Tyle téż mnie Mospanie potém i widziała;
Bierz djabli taką sprawę, pomyślałem sobie,
Masz ty mnie się czepiać w każdéj życia dobie,
Nie ożenię się nigdy — i wolę w potrzebie
Siebie tylko ratować, dbać tylko o siebie.
Całuję nóżki Pańskie. Jakem Pana zoczył,
Ledwiem wczoraj z radości z skóry niewyskoczył.
I ja się ucieszyłem Szczepanku poczciwy.
Widzę żeś zdrów i wesół.
I bardzo szczęśliwy.
Pan Stanisław Doręba — służyłem przed laty
U niego. Pan to dobry, mądry i bogaty.
Nasza ładna Rozalka.
Rozalka się zowie?
Rozalka. Dobra jak miód, a więcéj ma w głowie
Jak my obadwa. Pani Kozakiewiczowej
Staréj, siostrzanka.
Pani Kozakiewiczowej?
A tak — któréj nieboszczyk, bodaj tam był zdrowy,
Pismem zatestamencił wieczne utrzymanie.
Aha! zatestamencił — już wszystko rozumiem.
O! ja teraz wiem wszystko — wszystko teraz umiem.
Bardzo się cieszę.
Powiem co się u na święci,
Rozalko, to przyjaciel — miéj dobrze w pamięci.
To nie Pan Szwarc, nie Adolf, ani téż Papryka...
Ja Pana bardzo kocham... Lubo w uszach ćwika,
Boś mi Pan je naciągał jak struny basista.
Bo téż byłem głupi. Och! Prawda?
Oczywista.
Zaraz, zaraz. (do Doręby) Pan dzwoni — muszę pójść do Pana.
Poczciwy ale głupi — nie wielka w nim zmiana.
O! nie taki on głupi jak się czasem zdaje,
W łasce naszego Pana coraz wyżéj staje.
Nie boi się nikogo; nie dba o nikogo;
Goście tu się zgromadzać i balować mogą,
On jakby ich nie było — kroku nie przysporzy,
W kurtce jak go Pan widzisz, ręce w tył założy,
Chodzi sobie poważnie jak piérwsza osoba,
Kogo chce słucha, mówi co mu się podoba.
Ale przytém poczciwy, chęć w nim dobra, szczéra,
Tylko że swych wyrazów nie zawsze dobiera.
On Pana w złe nie ciągnie.
A któż taki?
Boże!
Czy jeden? Pan Szwarc piérwszy — on tu wszystko może,
On trzęsie całym domem. Na zbytki, igrzyska,
Pieniądze pańskie trwoni, pełną garścią ciska.
Cóż Albin na to wszystko?
A Bóg wiedzieć raczy,
Jużci żeby chciał silnie, byłoby inaczéj.
Często wprawdzie narzeka, za spoczynkiem wzdycha,
Ale w końcu tam idzie, gdzie go Szwarc popycha.
Od dawnaż tu jest ten Szwarc?
Spadł do nas jak z nieba,
Jak tylko Pan zbogaciał. Oj, rady nam trzeba,
Jeszcze więcéj opieki a zwłaszcza w téj dobie,
Gdzie niby każdy radzi, a myśli o sobie.
Jeśli więc szczéra przyjaźń z naszym Panem łączy,
Nieodstępuj go Panie bo źle się z nim skończy.
Dobrze, dobrze Rozalko, miéj dobrą nadzieję,
Niechno pierwéj rozpoznam, co się u was dzieje.
Wczoraj w zgiełku, nie miałem sposobności prawie
Uściskać cię serdecznie drogi Stanisławie; (ściskają się)
Twój przyjazd niespodziany w tak ważnéj godzinie,
Szczęściem dla mnie prawdziwém.
Kochany Albinie!
Co tam robisz Rozalko?
Firanki układam.
Jesteś mi nieposłuszną, pokutę ci zadam.
Mnie to bawi.
A mnie nie.
Jakaż to przewina?
Koniecznie chce pracować uparta dziewczyna.
A ja nie chcę aby kto mógł pomyśleć sobie,
Że ona u mnie służy.
Już tego nie zrobię.
Książki, kwiatki, kanarki, modlitwa poranna,
To twoje panowanie. (głaszcząc pod brodę) Rozumiesz Waćpanna.
(Rozalka całuje go w rękę i odchodzi.)
Anioł dziewczyna! skarby, jak w sercu tak w głowie.
I ładna, bardzo ładna; a ten zapał w mowie...
O dla Boga! źle nie myśl. Nie krzywdź tak dalece;
Ojciec jéj umierając zwierzył méj opiece,
Dość Ci powiedzieć, znasz mnie.
Znam, znam, ale bratku
Kto z ogniem igra, często sparzy się w ostatku.
Potém o tém, a teraz...
Chcesz wiedzieć dokładnie
Zkądto żem został Panem? Tego nikt nie zgadnie.
Było to niespodzianką ze wszech miar przyjemną.
Grzegorz Albiński umarł nie znając się ze mną,
I pokrewieństwo nasze dalekie lub żadne;
Lecz jeśli testamentu powodów nie zgadnę,
Przez to, jak łatwo pojmiesz, nie ganię go wcale,
Lubo nie jest i tenże bez wielkiego ale.
Przyniosłem go dla Ciebie, poznasz z krótkiej treści
Ile dla mnie dobrego, ile złego mieści.
Siadaj, jédz, pij i słuchaj.
(Na znak kamerdyner i lokaje odchodzą.)
(Czyta) Ja Grzegorz Albiński etc. etc. zapisuję Imć Panu Albinowi Albińskiemu majątek mój cały pod następującemi warunkami:
W drugą rocznicę mojéj śmierci chcę, aby do pałacu w Dębowie zjechały się wszystkie niezamężne kuzynki moje aż do trzeciego stopnia. Gdy oświadczą każda z osobna, że są gotowe przyjąć rękę Imć Pana Albina Albińskiego, natenczas tenże jest obowiązany jednę z nich wybrać sobie za żonę. Jeżeliby wybrać nie chciał, odda połowę zapisanego majątku na fundusz, z którego rocznie będą płacone praemia małżeńskie. A to za najlepszą żonę 5000, a za najlepszego męża, jako o wiele rzadszą osobliwość 10,000 zł. mk. Wybór małżonki ma się odbyć punkt z uderzeniem godziny dziesiątéj. Gdyby się żadna kuzynka nie stawiła w terminie, cały majątek staje się własnością Imć Pana Albina Albińskiego. Exekutorem téj mojéj ostatniéj woli postanawiam Imć Pana Józefa Paprykę etc. etc.
Co tu kłopotu!... Co tu kłopotu! O Boże!
Taki zamęt, wrzask, trzask, prask, w końcu zabić może.
Termin rzeczony jutro. Damy się zjechały,
Z uderzeniem dziesiątéj zamknie się akt cały.
Wieleż jest pretendentek?
Laura i Joanna.
Zatém dwie tylko — piérwsza wdowa, druga panna.
Pewnieś już chustkę rzucił szczęśliwy sułtanie?
Nie wiem nawet czy rzucę. — Okropne zadanie!
Samemu żonę wybrać, samobójcze dzieło!
Krocie myśli i trosek mój umysł zajęło,
I nie mając spoczynku wyznać się ośmielę,
Że szczęście bardzo dobre... kiedy nie za wiele.
Ach rozumiem, rozumiem, ten sam jesteś zawsze,
Nie zmieniły cię widzę i losy łaskawsze;
Twoje dolce far niente nad wszystko silniejsze.
Jest to moją pociechą, pewnie jéj nie zmniejszę.
(deklamuje) O jak słodko zamknąć oczy
I na czasy i na ludzi,
A jeżeli nas przebudzi
Zgiełk żałośny lub ochoczy,
Drzymiąc zawsze, drzymiąc miło,
Jakby nam się ciągle śniło
Przez mgłę tylko w świat poglądać
I prócz łóżka nic nie żądać.
Ironiją poety bierzesz za przewodnię.
Chcę, mówiąc jedném słowem, żyć sobie swobodnie...
Niczego nie zazdroszczę, za niczém nie gonię,
Nie lubię nawet serca słyszeć w swojém łonie;
Chciałbym jak jaki Nabab, pod niebem bez plamy,
W cieniu chwiejnych wachlarzy wiejących balsamy,
Kołysać się w hamaku od rana do rana.
O gustach nie ma sprzeczki, przypowiastka znana.
Ale jakże pogodzić te ciche dążności
Z owym przepychem domu, z tym natłokiem gości?
Zgłupiałem wczoraj wpadłszy jakby w ul rozbity,
Muzyka, tańce, korki bijące w sufity,
Czy to wszystko nie nadto hamakiem potrąca?
Ach mego położenia to strona cierpiąca;
Jako człowiek bogaty muszę żyć z paradą.
Musisz?
Tak Szwarc powiada; za jego więc radą
Urządzono dom cały na największą skalę...
Ja się tam na tém nie znam... ale doskonale
Szwarc, człowiek wielkiéj cnoty, sam się wszystkiém trudzi,
Nasprowadał z Anglii koni, psów i ludzi;
Urządził steeple-chase[1], parforce polowania...
Codzień po moich błoniach hurma się ugania;
Hurma siada do stołu, przy grze noce trawi,
Każdy u mnie używa i dobrze się bawi...
Prócz ciebie.
Zgadłeś. Ginę z i niewczasu.
Cofnij się.
Tożby było gadania, hałasu!
Czasem tylko wieczorem jednę mam zabawę,
Do Kozakiewiczowej wymknę się na kawę;
Tam sobie w kalabrakę z Rozalką pogramy.
(który wszedł był i słuchał za krzesłem).
Aż nieraz we łbie boli tyle śmiéchu mamy.
Bo to mówiąc po prawdzie, trutnie nas obsiadły.
A te Panie? fe! śmiecie — a bodaj przepadły.
Zostaw nas samych.
Dobrze. (odchodzi)
Jakto? O kobiecie,
Którą może zaślubisz, ten gbur mówi śmiecie
I ten koncept cię bawi, poufałość cieszy.
Jego zdanie jest niczém a prostactwo śmieszy.
Jak gastronomy co się łakociami pasą,
Lubią czasem skosztować kapusty z kiełbasą,
Tak ja, który od chwili jak się bawię w pana,
W kłamstwach, fałszach, pochlebstwach brnę jak po kolana;
Nie dziw, że się rozśmieję gdy mi wpadnie w uszy
Jaki wyraz prostacki, ale prosto z duszy.
Ale cóż cię u djabła, przymusza, nakłania,
Działać wbrew swojej woli i wbrew przekonania?
Wzgląd na opinję świata. Bo jak Szwarc powiada,
Bogacz który nie traci, świat cały okrada.
Ktoś tu z nas jest warjatem ze wszystkiego wnoszę,
Wszakże rozsądek...
Tylko niedyskutuj proszę.
Dla mnie nad dyskusję nic gorszego niéma,
A chcesz, pomów ze Szwarcem, ten placu dotrzyma.
Patrzaj Albinie, nasze myśliwskie ubiory.
Co? Myśliwskie, czerwone?
Nie na łowy w bory
Z fuzyjką na zajączka, lecz na polowanie
Parforce na wzór angielski.
Niepróżno mój Panie
W Polsce, w czerwonym fraku djabła malowali.
Tym djabłem jest małpiarstwo. I to nas z nóg zwali.
Nim do nas fryzowane zawitały głowy,
Ochoczo młodzież polska spieszyła na łowy;
Tam to się nauczała jak dosiadać konia,
Którego na arkanie przywiedziono z błonia.
Tam się wprawiała celno ze sztućca uderzyć,
Tam rozbijać toporem, oszczepem się mierzyć;
A zawsze z krwią spokojną jak w ręku tak w oku
Czy niedźwiedź, czy odyniec, dotrzymać mu kroku.
Tam znosić niewygody, do pracy się wciągać,
Nie bać się deszczów, mrozów i z trudów urągać;
Taka młodzież do broni i do konia wprawna,
Pogromem nieprzyjaciół była kiedyś sławna.
Dziś zaś wasze gonitwy, parforce polowania
To jest tylko firanka co handel osłania;
Koń szlachetny, Rycerstwa towarzysz bojowy
Dziś w ręku spekulantów jest towar giełdowy;
Odwaga ani zręczność nie wiodą do dzieła,
Bo brudna chciwość zysku w treningi go pchnęła.
A ów w czerwonym fraku albo pstrym żupanku
Cóż umie, prócz uganiać i spadać bez szwanku?
Nie zdatny na ułana podrostek wybladły,
Co mu wasze pigułki pół wagi objadły.
Ot, jedném słowem, niéma szczéréj, stałéj chęci,
Małpiarstwo u nas wszystko wykrzywi, przekręci;
Łowy niegdyś nauką, dzisiaj są szaleństwem,
A cała Anglomanja największém błazeństwem.
A to szlachcic weredyk. — (głośno ironicznie) Rozprawiasz Pan pięknie,
Lecz moda pańskiéj klątwy ponoś się nie zlęknie.
I dopóki panuje na tej naszej ziemi,
Głupcami być możemy, ale angielskiemi.
(do Albina)
Przymierz mundur.
Co?... I ja?... w tém? W to mnie ubiorą?
Na co téj liberyi? Niech liberją biorą
Ci, co pański chleb jedzą.
Masz w tym oślim ryku
Odpowiedź dostateczną.
Ależ mój Frydryku
To mnie żenować będzie... Ja w tém niewytrzymam.
Ha! kiedy nie chcesz dobrze, ja ręce umywam.
Ależ ja...
Sam rób wszystko — zwijam moje żagle.
Nie mówiłem że nie chcę, lecz czemu tak nagle?
Dla próby.
Trzeba próby?
Koniecznie.
Bezemnie
Uszłoby może?
Gościom będzie nieprzyjemnie.
Konno?
Konno.
I znowu dla mnie Odaliska?
Całéj stajni królowa.
Za twardego pyska.
Puszczaj ją.
Na co puszczać? Ledwie za nią brama,
Ona mi się z kopyta zawsze puszcza sama,
A ja modlę się tylko uchwyciwszy grzywy,
Póki nas nie zatrzyma jaki traf szczęśliwy.
Siądź na Baszę.
Spina się.
Z razu.
Zadem rzuca.
Trochę.
Dzięki!... Ale co?... Gdybym dosiadł kuca?
O!...
Z tyłu... troszkę z tyłu... forsowałbym silnie.
W łasce panny Joanny kark skręcisz niemylnie.
Lepiéj w łasce niż w rowie.
No, zbierz się czémprędzéj...
I każ krawca zapłacić... ja nie mam pieniędzy.
Wszak ci dałem.
Przegrałem... Pieniądz to się traci.
Szczepanka! Niech Basiewicz rachunek zapłaci.
I mnie da trzysta reńskich... razem wszystko spłacę.
I Panu trzysta reńskich.
Olbrzymią mam pracę,
Ale festem jutrzejszym świat w oczy uderzę...
O dziesiątéj akt ważny... fanfary... moździerze...
Potém śniadanie, potém na koń... hajże w pole...
Potém obiad ogromny... sto osób przy stole...
Wieczór tańce, fajerwerk, w końcu moje dłonie
Piérwszą w Polsce ruletą zagrzmią w twym salonie.
Masz! tego brakowało.
Co to jest ruleta?
Pompa do twéj kieszeni i ostatnia meta.
To nasz Pan, a to ten którego szukacie.
Co to jest? (odwracając się) Tam do licha!
Czegoż to żądacie?
Skargę mamy.
Na kogo?
Ot, na tego Pana.
Na Szwarca?
Niech Szwarc będzie.
Szlachciura pijana,
Precz za drzwi!
O cóż idzie?
Więc pójdę.
Nie panie,
Pan zostaniesz. Ja proszę. (przybliżywszy się groźno na siebie patrzą, potém Szwarc tyłem do niego siada. Albiński rozciąga się na kanapie, za nim stoi Szczepanek;
przy nim na krześle siedzi Doręba; Szwarc po lewéj stronie sceny; Skubelski w środku.)
Takiem miał spotkanie.
Na jarmarku w Rzeszowie stanąłem na stronie
I przy bryczce z respektem popasałem konie.
Niebawem ten Jegomość zbliża się do bryczki...
Suknia, but, na nim fajne... żółte rękawiczki...
Pan a Pan jedném słowem; pyta jak się zowię?
Skubelski ze Skubelskiéj Woli szlachcic, mówię.
Tośmy sąsiady odrzekł, kupiłem Wierżbisko...
Wierżbisko wieś ogromna, skłoniłem się nisko,
I tak się od niechcenia zaczęła rozmowa,
A wkrótce wszystko wiedział z respektem do słowa,
Że mój koń siwy, z prążkiem, przez to sznurkiem zwany,
Jak mu przyjdzie pod górę, staje jak spętany,
A jak dobrze z respektem przeciągnąć go biczem
Cofa się, cofa Panie niewstrzymany niczém
Póki bryczki nie złamie albo w rów nie zwali.
Wziąłbym zań lada szkapę, byle jechać daléj
Bo mi spieszno. Zamian, rzekł, niebezpieczny bratku,
Wolisz przedać i kupić nic nie dasz dodatku,
Koń twój miniasty, dobrze zapłacić ci mogą.
Tak się stało, przedałem i przedałem drogo,
Ale jak przyszło kupić... Dolaż nieszczęśliwa!
Jegomość wszystko gani, każdy mój targ zrywa.
Czekaj, mówi, nie stracisz. A mnie czas już w drogę...
Chciałbym uciec, lecz jedną kobyłą nie mogę.
Nareszcie pod wieczór jak w processyi jakiéj
Wiodą konia gniadego. Nuż pędzić w zygzaki,
Chustkami straszyć, trzaskać... bębnić w kapelusze
A krzyczeć Haho! Haho! tak że wyznać muszę,
Koń zgłupiał, ja zgłupiałem, zgłupieliśmy oba.
Jegomość chwali bardzo i mnie się podoba.
Stał Panie, jakby wryty, forkał jakby z miecha;
A ogon... a ogon... ot tak... z respektem jak wiecha.
Targ w targ, sto reńskich gładko by skończyć czémprędzéj
Doliczyłem do wziętych za Sznurka pieniędzy.
Teraz daj, rzekł Jegomość, koniuszemu, dałem...
I faktorowi, dałem; oduzdnego, dałem,
I skłoniłem się wszystkim, i ruszyłem sporo,
I pomyślałem sobie, niech was djabli biorą..
Z razu szło dobrze. Drogać myślę ta zamiana
Ale mam przecie konia, zbyłem się gałgana.
Aż przyszło pod pagórek... A mój koń jakby wrył...
Hej!... Wio!... Ani rusz... ja go batem a on w tył...
Źle! wyskoczyłem z bryczki, wstrzymałem nad rowem.
Kara Boska! Znów szkapa z tym samym narowem.
Ha cóż robić! Dojechałem nareszcie do domu,
Chodzę, wstydzę się, słowa nie mówię nikomu.
Nazajutrz każę pławić, gniady płynie tęgo,
Lecz za nim woda czarna snuje się jak wstęgą.
Hej Maćku jedźno na brzeg... I patrzcie! O dziwy!
Koń wszedł do wody gniady a wystąpił siwy.
Skoczę, grzbiet potrę... prążek!... Małom nie padł trupem,
Sznurka znowu dostałem za drogim okupem.
No wprawdzie jak świat światem i na całym świecie
Okpiwano na koniach, ależ nie tak przecie.
Cygan.
A wiész Frydryku, to nieładnie było.
Spił się szlachcic na targu, wszystko mu się śniło.
Złodziéj.
Na honor prawda, to szkaradnie było.
Albo może dla śmiechu ktoś wyrządził psotę.
Niechże ktoś się wyśmiawszy zwróci moję kwotę.
Szczepanku! Niech Basiewicz obliczy, zapłaci.
Dziękuję...
A teraz precz! Niech cię wszyscy kaci...
Hola mój Panie, hola! Nie ujdzieć daremnie,
Że sobie bracia szlachta podrwiwała ze mnie,
Proszę więc z sobą.
Dokąd?
Na grzybki do lasu.
A cóżto, czy ja głupi iść na grzybki z wami?
Nie sam nie, ale z dwoma godnemi świadkami.
Wyzywasz mnie?
Wyzywam.
Ty?
Ja.
Nie mam czasu.
O!
Nie mam broni.
W bryczce znajdą się szabelki.
A ja chcę pistoletów.
O mój Boże wielki!
Jabym za taką fraszkę miał zastrzelić Pana.
Wszak kaczki kulką strzelam, rzecz powszechnie znana,
Naznaczyć, to nie mówię... Chybabyś Pan zmuszał.
Zmuszać nie mam potrzeby... prawabym naruszał.
Nie naruszajże sobie... lecz pamiętaj Panie,
Że tam u nas i tępych szabelek dostanie.
(do Albina) Ściskam nogi z respektem.
Konie, zawsze konie!
Człowiek daléj naturę przybierze zwierzęcą.
Tak mi już nieraz głowę końszczyzną zakręcą,
Że ledwie wyjdę, kłusem puszczam się z kopyta,
Nawet czasem i zarżę jak mnie kto powita.
Cóżto Panie Papryka za paprasów stosy?
Paprasów?.. Skarby Panie... Myśli złote kłosy...
Laura Pińska, autorka uwielbiona nasza,
Małą cząstkę dzieł swoich byś przyjął uprasza
I ośmiela się oraz o zdanie zapytać.
Co! Ja? To?
Co ty robisz?
Ja? Ja? mam to czytać...
Wszystko.
Ależ Albinie to edycja cała
Dzieła, które dla ciebie świéżo napisała:
Rozdęcie serca.
Duże?
Rozdęcie?
Nie, dzieło.
Tomik.
Powiedz w sekrecie, komu się rozdęło,
Może mógłbym nie czytać.
Zgoda. Niéma grzechu.
Niéma... No Bogu dzięki... Złóżcie tam na strychu.
Idź zobacz co Pan robi, powiedz, że czekamy.
(p. k. m.) Nowe na bal dzisiejszy przybędą nam damy.
Wczoraj dużo przegrałem.
Dziś ci się poszczęści.
Bój się Boga Frydryku, oddaj dług, choć w części.
A ty oddaj Pawłowi a Paweł Gawłowi,
Gaweł zaś Protazemu, Protazy Markowi...
Oddaj! Co to za mowa! kto teraz oddaje?
Na co te przedawnione odświeżać zwyczaje?
Ależ, przyznać wam muszę: Weksle podpisałem.
A ja nie podpisałem? W towarzystwie całém
Któż nie podpisał? Niby wynalazek nowy...
Nie warto i wspominać, łamać sobie głowy.
Ależ ich czas już minął.
Bo czas ciągle mija.
„Le temps passe, jak biczem trzasł“
Alboż to nasza wina? Nie wiem nawet czyja.
Ot, nie plećcie, i Bogu dziękujcie pokornie,
Że nam w Panu Albińskim odkrył Kalifornię.
Wszystkie ponoś korzyści niebawem przeminą.
Jak cytrynę wyciśniesz, za płoty z cytryną.
Jak cytryn kiedyś braknie, cóż natenczas będzie?
A komunizm od czego? Staniem w licznym rzędzie
I tak prośbą z trybuny jak sękatą pałą
Do podziału majątków wezwiem ludzkość całą.
No! Jestem więc gotowy. (do Szczepanka) Popraw...
z tyłu... w dole...
Ślicznie ci w tym mundurze!
Ja w szlafroku wolę.
Jedźmy.
Coś się podobno zanosi na słotę.
Nie masz widzę ochoty.
Straszną mam ochotę,
Ale byłoby może jakoś przyzwoicie
Aby gospodarz jechał z damami w karécie?
Bo damy... Aj Szczepanku coś mnie w bucie gniecie.
Djabliż to widzieć mogą...
Nie wywróć mnie przecie...
Wszak sprzączka przekręcona.
Przeklęte ostrogi
Zawsze się wykręcają... lezą między nogi...
Czy bez ostróg nie można?...
A cóż u kaduka!
Chcesz nam popsuć zabawę?
Uf! ciężka nauka!
Bóg mnie stworzył rozumnym, ale nie wiem przecie
Dlaczego tyle głupców na tym bożym świecie.
Co tkniesz, głupi; a każdy jakby jendor dmucha,
Myśli, ze jest najmędrszy, siebie tylko słucha.
Ot jeden, drugi, trzeci, ten ceglasty panek,
Weź na łokieć od konia, a głupi jak dzbanek.
Albo i ten Papryka, o mój miły Boże!
Wszystkich zawsze chce odrwić a odrwić nie może.
Teraz swą Panią Pińską forytować skory,
Bo z nią, jak ludzie mówią, miał różne jamory.
Co zaś mój Pan... No!.. to mu honoru nie zmniejszy,
Ale na jego miejscu byłbym rozumniejszy,
Dziśbym jeszcze dom cały zamknął na trzy klucze.
Niech się jak Marek w piekle Szwarc po lasach tłucze.
A te damy, co z góry poglądają z pańska,
Wszystkie trzy w jednym pęku spławiłbym do Gdańska.
(Słysząc nadchodzących zatyka palcem usta i wynosi się zcicha)
Nie... Nie chcę... Nie pojadę.
Lecz z jakiéj przyczyny?
Bo nie chcę.
(w ciągu całej sceny niespokojny, pokrząkuje).
Nie chcę — zgoda.
Jeśli z mojéj winy
Zaszła jaka przeszkoda, przepraszam stokrotnie.
Prócz w méj woli, przeszkody nie było istotnie.
Pan Szwarc....
O! Pan Szwarc błądząc winny haracz płaci.
(z ukłonem)
Bo kto się Laurze zbliży łatwo głowę traci.
Prawda Panie Papryka?
Tak... to jest... w téj mierze...
Pani żartujesz sobie.
Ach, nie, mówię szczérze.
Luba woń poezyi opływa ją w koło,
Jenjusz swoje promienie spuścił na jéj czoło.
Jakaś przy niéj stref wyższych czysta atmosfera
Na nas biédnych profanów silny wpływ wywiéra.
Prawda Panie Papryka?
Pani jesteś w błędzie,
Że pochlebstw dla poetów nigdy dość nie będzie.
Pochlebstwo przesadzone z ironją graniczy,
Łatwo téż zgadnąć powód téj zbytniéj goryczy.
Może zazdrość? Ach Pani bądźże sprawiedliwa...
Zdrowego mi rozsądku przynajmniéj nie zbywa.
Czyż ja rywalizować jestem z tobą w stanie...
Czyliż nie mam zwierciadła? Co za porównanie!
Mamże tę śnieżną białość? Rumieniec jutrzenki?
Żyłek siatkę błękitną i brwi heban mięki?
Prawda Panie Papryka?
Barometr opada,
Burza będzie.
Mówże Pan.
Panie, moja rada...
Pomimo moich wdzięków tobie jednak chwała,
U nóg Panny Joanny młodzież nasza cała.
Słusznie. Jak nie podziwiać lubość téj postaci,
Gdzie młoda pełność kształtów w gibkości się traci,
Jak nie podziwiać uśmiech anielskiéj swobody,
Co odsłania perełki przez ustek jagody,
Ale tryumf największy gdy na dzikim koniu,
W wonnym dymie cygara ugania po błoniu,
Wtenczas oczom Farysa przedstawia się zarys.
„Pędź latawcze białonogi!
Sępy z drogi, chmury z drogi!“
Prawda Panie Papryka wszakże istny Farys?
Parys.
Farys.
Tak Parys przy Helenie swojéj.
Och kochany Papryka jeszcze dotąd w Troi.
Lecz jak Laura znieść może by u jéj rydwana
Farysa na Parysa nastąpiła zmiana.
Mniejsza z tém, ale Panie, grzeczne wasze spory
Zbliżyły was ku sobie — korzystajmy z pory;
Zejście to dla stron obu z korzyścią wypadnie,
Jeśli mnie wysłuchacie, pojmiecie dokładnie.
Ach chętnie, bo któż lepiéj poradzić nam może
Jak człowiek tak lojalny, (Papryka krząka) tak silny w honorze.
Wszak prawda droga Pani?
A tak jest... w istocie...
Mówże Nestorze, oświeć mądrością w ciemnocie.
Z niezamężnych kuzynek drogiéj nam pamięci
Grzegorza Albińskiego pozostało w chęci
Zaślubienia Albina dwie was tylko Panie.
Cieszmy się zatém z tego bo lżejsze zadanie.
Wybornie! doskonale! Z ust pańskich miód płynie.
Cieszmy się — prawda Pani?
Daléj więc rzecz czynię:
Faktem, że dwie Pań tylko wejdzie jutro w szranki,
Ale i dwie za wiele gdzie mniej jak dwa wianki.
Jedna z was najsolenniéj musi odejść z kwitkiem.
Cudnie!
Mała rzecz a wstyd. A zatém z pożytkiem
Byłoby dla stron obu... gdyby... może... Panie
Chciały losować (dobywa chustkę) która węzełek dostanie
Stając w szrankach już sama...
Samą tylko będzie,
Świetniejszéj konkluzyi trudno dać w tym względzie
Męża ciągnąć węzełkiem myśl jenjalna, droga,
Lecz czy dość poetyczna Pani sądź z trójnoga.
Fe!
Fe!
Fe! Zgoda... Więc?...
Nie!
Spuszczam się na serce.
Hm! Niechże jedna drugiéj spłaci spadkobiercę.
Być może.
Być by mogło.
Byćby mogło? Bravo!
Jest pierwszy krok do zgody, (zacierając ręce) kupimy więc prawo.
Mam własny mój majątek.
Lecz go Pani traci
Na druki swych utworów... Lubo to się spłaci,
Mówią, że w dziełach Pani zalegają krocie.
Prawda Panie Papryka?
Tak... może... w istocie...
Bajki.
Zgoda, (do Joanny) a zatém Panią prosić muszę,
Powiédz, na swe kupno jakie masz fundusze?
Fundusze? Mój mąż przyszły.
Zgoda, ale w razie
Jak mąż nie da.
Co za nonsens w tym wyrazie!
Nie da! Cóżby zmuszało w jarzmo wkładać głowę
I ciągnąć z jakim mężem co siebie połowę
Zostawił już za sobą w rozpustnéj swawoli,
Co mnie tylko ze swemi nudami zespoli?
Co mnie, setnéj już może, nie wzbroni uścisku...
Gdyby nie chęć na wyższém stanąć stanowisku;
Gdyby nie upragnienie zbytku, wystawności
A zwłaszcza dzika żądza wzbudzenia zazdrości?
Gdyby nie ruch zawrotny, namiętna zabawa,
Co pierś upajającém powietrzem napawa,
Co straszy i kołysze jak wzburzone morze
A które tylko piéniądz zapewnić nam może?
I mąż nie da? Naiwność dziwna na mą duszę!
Jak mu długów narobię to go dać przymuszę.
Prawda i to, rzecz jasna, zatém śliczna zgoda...
Zróbmy więc licytacją — któraż więcęj poda?
Wszak nie Albin Albiński?
Nie — Józef Papryka.
Dobrze więc. Exekutor woli nieboszczyka.
Prezentuję się wszystkim nieznana nikomu.
(z niskim ukłonem)
Klotylda Fontazińska, Kutasińska z domu.
Filaret Kutasiński, podsędek Lubelski
Miał dwie córek, trzech synów z Agnieszki Podcielskiej:
Annę, Ewę, Rafała, Pawła i Prospera;
Anna idzie za Bajkę, Ewa młodo zmiéra,
Prosper ma sześciu synów (westchnienie powszechne)
z Dziobeltowskiej Klary,
Piotr, Józef, Maciéj, Marcin, Kasper i Makary.
Kasper pojął Albińskę, umarł bardzo stary
Był Wojskim Żydaczowskim, miał jednego syna
Antoniego, którego ja córka jedyna.
(odetchnąwszy) To z trzech pierwsza linija. Druga od Rafała...
Wiémy już wszystko, czysta procedencja cała.
Ufam słowu zupełnie... sprawdzę dokumenta...
Jeśli mi czas wystarczy, bo rzecz już zaczęta.
Oto jest Kutasińskich drzewo od korzenia...
Sprawdzać nie potrzebujesz; samo się ocenia.
W mojém zaś opóźnieniu przyczyna się mieści,
Siedziałam jak przykuta do łoża boleści.
Nie daléj jak przedwczoraj mężam pochowała.
Pani czasu nie tracisz.
Na tém sztuka cała.
Dziś domyślam się — widzę — że są różne spiski,
Ale ostrzegam nie patrz na nieczyste zyski.
Och Pani jakże możesz...
Znam cię z reputacyi
Rozsądzasz kompromisa, ale każdy traci,
Bo bierzesz łapowego z téj i z tamtéj strony.
Chyba dla równowagi.
Bądź więc ostrzeżony.
Wiem z kim mam do czynienia, acz jesteś jurysta
Jakbyś mnie kiedy zarwał spieniam cię do czysta.
Pewnie moje kuzynki... Jakiż jest stan rzeczy?
Urok rzuca wyraźnie.
Czy Papryka przeczy?
A... per: ty! (głośno) Nic nie przeczę i uważną robię,
Że testament chce, aby następnie po sobie,
Ustnie Panie wyznały Panu Albinowi,
Co względem jego ręki, która postanowi;
O pierwszeństwo w tym względzie zawrzejcie umowę...
Ja już ręce umywam... Ja straciłem głowę.
Mogę być i ostatnią.
I ja nie dbam wcale.
Pani więc masz piérwszeństwo. Pięknie! doskonale!
Teraz przestroga, którą Panie nie pogardzą:
Jest tu w domu dziewczynka, ładna... ładna bardzo.
Nie bardzo.
Bardzo ładna... i bez rużu.
Zgoda.
Ta dziewczynka Rozalka świeża jak jagoda
Pod Pana Albińskiego zostaje opieką.
Zgoda — wszelka myśl złego niech będzie daleką.
Co każą wierzyć, wierzę — ale prawda szczéra,
Że Rozalka na niego wielki wpływ wywiéra.
Nic złego... zgoda... Ale w jego wybór wglądnie...
Czyżby ją ztąd wydalić nie było rozsądnie?
Późniéj będzie dość czasu.
Pogardzam plotkami...
Niech sobie i zostanie.
Wyścigać rózgami.
To za wiele.
Zbyt wiele.
Niegodnie.
Szkaradnie.
Półśrodków nienawidzę, — zresztą, jak wypadnie.
Zgoda, tylko łagodnie. Wszakże ręce moje
Od wszystkiego umywam.
Gdzież moje pokoje?
Rozalko jesteś ładna. Ja lubię co ładne —
Zostaniesz przy mnie jeśli tym domem zawładnę.
Strzeż się tych Pań Rozalko, strzeż się tego Pana,
Ja nie jestem zazdrośną, to bądź przekonana,
Nigdy, nigdy nie będę. Lecz ta trójka cala,
Ta ciebie w łyżce wody utopićby chciała.
Rozumiesz?
Nie rozumiem.
Pamiętaj me słowa;
Na masz, weź ten pierścionek, kochaj mnie, bądź zdrowa.
Rozalko, jako młodéj rady ci udzielę...
Nie wierz nikomu. Zdradza, kto chwali za wiele...
W kwiatach kryją się węże. Rozumiesz?
Rozumiem.
Mnie tylko jednej ufaj. Umiész czytać?
Umiem.
Masz tu, weź moje dzieła, serc czułych ogniwa;
Naucz się ich na pamięć, a będziesz szczęśliwa.
Zkąd łaska? zkąd przestroga? czego chcą odemnie?
Nie wiem... nie zgadnę, na cóż myśleć mam daremnie.
Rozalko, nie mam czasu, a zatem do rzeczy...
Jesteś ładną, cnotliwą, nikt temu nie przeczy,
Lecz dla tych dam to właśnie niby solą w oku...
Nie mogłem się powstrzymać od dania wyroku
Abyś ztąd odjechała, dzisiaj, bez zawodu.
Abym ztąd odjechała? Z jakiegoż powodu?
Powodu niema... zgoda. Lecz tak jest w istocie,
Gdzież się udać, co robić, byłabyś w kłopocie.
W mój więc dom cię zapraszam. Nie będziesz tam sama,
Jest tam moja bratowa bogobojna dama.
Za małe zatrudnienie czeka cię nagroda...
Później... z pięknym posażkiem wydam za mąż... zgoda?
Nie pojadę, bo nie chcę; nie rządzą tu Panie...
U pana noga moja nigdy nie postanie.
Ha! dobrze że cię widzę, przy téj sposobności
Muszę ci co darować (daje mu pieniądze).
Kłaniam Jegomości.
Jak miarkujesz Szczepanku, lepiéj będzie w domu
Jak się twój Pan ożeni?
Czy lepiéj? Jak komu.
Zgoda. Tyś tęgi chłopak a zwłaszcza do siodła,
Jakby Panna Joanna rej u was powiodła
Zostałbyś jej żokiejem. (szczypiąc mu policzki) Nie brak ci ochoty.
Brak.
Skakałbyś przez rowy.
O tak!
I przez płoty.
Nie głupim.
Zgoda (sekretnie) Z Panią Pińską (między nami)
Jeszcze gorzéj; musiałbyś chodzić z kluczykami
Od cukrów, od konfitur.
Szanowna osoba.
A do piwnicy?
Także. Jakże się podoba
Twojemu Panu.
Nie wiem.
Radził co z Dorębą?
Radził.
Co?
O, to Panie człowiek z ostrą gębą.
Zgoda. A Pan go słucha?
Słucha.
Cóż powiada?
Alboż jedno.
Naprzykład?
Och!
Cóż?
Niewypada.
No!
Mówił... żeś Pan... cygan.
O!
A mój Pan na to...
Cóż?
Powiedział że prawda.
Odwdzięczę im za to.
Spadł z konia.
Pan spadł z konia.
Otóż macie!
Mówiłem: jak kark skręcisz zapłaczesz po stracie.
(wybiega)
Cóż, jeżeli kark skręcił?... kto na tém zarobi?
Testamentu nie zrobił — testament się zrobi.
W najgorszym razie, płacząc przy młodzieńca grobie
Jako Administrator porządzę tu sobie.
Spadłem z konia. Żenić się ? nie żenić? Pytanie.
Stadło? Saltum mortale... A któż ręczyć w stanie,
Że na dół łbem nie padnę jak padłem pod płotem?
Jakiż to głos z przyszłości zapewnia nas o tém ?
Żenić się? pojąć żonę? Żona tajemnica!
Któż ją kiedy odgadnie? — Trapi lub zachwyca!
Dobra, niebo — zła, piekło — młoda, czasem płocha,
Starsza, stalsza, lecz biada jak nazbyt pokocha.
Nie ożenię się... szkoda — pół majątku stracę;
Ożenię? może później w dwójnasób dopłacę.
(przechodząc w tragicznosć)
Wszędzie drżąca niepewność i trwoga ponura.
Spadłem z konia i stłukłem... Ale czyż natura
W stanowczych chwilach życia tajnéj swojéj księgi
Nie otwiera śmiertelnym? Gdzież kres jéj potęgi?
Nie onaż Odaliskę, siedząc na ogonie
Cięła, jak niegdyś Neptun Hipolita konie?
I kiedy Odaliska wiérzgała mi srodze
Nie byłoż to przestrogą na małżeństwa drodze?
Żenić się? nie żenić się? wyrzec jednak trzeba!
Co tu kłopotu! Co tu kłopotu! O Nieba!
(który wszedłszy pierwéj słuchał czas jakiś).
Mnie kochany Albinie, głos mówi rozsądku:
Lepiej zawsze mieć żonę, jak nie mieć majątku.
Bez majątku na świecie zawsze ślisko będzie,
Jeśliś jeszcze jenjuszem w jakimkolwiek względzie,
Dadzą ci umrzeć z głodu, lecz pochwalą potém;
Ale jeśli swą biedę kujesz jakby młotem,
Choćbyś miał serce złote a duszę niezłomną,
Z golca w życiu drwić będą, po śmierci zapomną.
Z żoną zaś łatwa rada... święty ślub miłości
Lecz trzeba cierpliwości — wielkiej cierpliwości.
O dla Boga już idzie? I ty...
Tak wypada (odchodzi).
Aż mnie mory przechodzą i drzączka napada.
Przykrą dla nas kuzynku ta stanowcza pora,
Obojga nas podobno dusza jakby chora,
Lecz otwartość wzajemna wkrótce nas uleczy;
(siadając) Siadaj Pan.
Z konia spadłem.
Cóż to ma do rzeczy?
Do rzeczy niekoniecznie, lecz do... stać wolę.
Od poezyi sobie rozpocząć dozwolę.
(Czyta zatrzymując się często)
Sonet.
Czemu w nocy księżyc świeci?
Rosa z nieba w kwiaty ścieka?
Do gniazdeczka ptaszek leci,
Przepiórka wabi z daleka?
Czemuż w skałach szumi rzeka
Kiedy rybak rzuca sieci?
Czemu i w sercu człowieka
Wieczny ogień miłość nieci?
Któż przeniknie, na błękicie
Tych gwiazdeczek smutne życie
Co migoczą swém zarzewiem?
Któż pokochał wiernie, skrycie?
Ach któż płacze pod modrzewiem,
Powiedz, powiedz bo ja nie wiem.
Prawdę mówiąc i ja nie wiem.
Ale dowiesz się wkrótce; poezyi tknięcie
W Niebianów niezgłębione wiedzie nas objęcie.
Teraz wróćmy do prozy bo o prozie mowa.
Mam oświadczyć... oświadczam że jestem gotowa
Przyjąć rękę kuzynka... chętnie... powiem szczerze,
Bo nad względy poziome ta myśl górę bierze,
Że nietylko na lepszą wyprowadzić drogę
Lecz i szczęście istotne zapewnić ci mogę.
Ach, czémże byłby ten dom w tajemniczéj ciszy,
Ten dom gdzie dzisiaj w zgiełku nikt siebie nie słyszy?
Ach, cisza! Cisza!
Ogród, dziś miejsce gonitwy,
Powtarzałby słowika wieczorne modlitwy.
Śpiew słowika najlepiéj usypia.
Ze świata
Niech nas szmer tylko, jakby szum wody dolata,
Ciało kołysze, duszę unosi w marzenie.
Kołysać się, kołysać, to moje życzenie,
Lecz próżne.
Czemu?
Szwarca każdy opór drażni.
Chceszże szczęście poświęcić dla Szwarca przyjaźni?
Ach, dziś się przekonałem że to człowiek podły.
A więc?
Zmiany do kłótni pewnieby przywiodły.
Boisz się?
Swaru, gwaru, kłopotów się boję.
Cóż Doręba?
Chce zmiany.
Spuść się na nas dwoje.
Jak rószczką czarnoksięzką tknięty żeglarz młody
Wypłyniesz z wiru szaleństw w cichy prąd swobody.
Lecz co świat na to powie? Że tak nagle z Pana...
Powié że się wyrwałeś ze szponów szatana.
Dobrze więc, róbcie, ale cicho, grzecznie, zgodnie....
Lecz aż jutro... pojutrze... w tydzień... dwa tygodnie...
Bądź spokojny.
Jestem nim.
Skończyło się przecie
No! nie tak djabeł czarny jak malują w świecie.
Raz, dwa, trzy... Huź na wodą! ożenię się gładko,
Jasną mi teraz prawdą co było zagadką.
Niepotrzebuję konno udawać warjata...
Słowik będzie usypiać... kołysać szmer świata...
Ale Szwarc?... Co Szwarc powie? Jak jemu dać radę?
Ha! jak się już ożenię, sam z domu wyjadę...
Doręba z moją żoną skończą bez bojaźni..
A ja się potém wsunę jak do ciepłéj łaźni.
Cóż to Albinie? W pierwszéj zachwiałeś się walce?
Ulegasz téj srokato malowanéj lalce,
Bez mojéj wiedzy, rady?
Tak, bez twojéj rady...
Prawda... bo widzisz... bo to... Jéj,... moje zasady...
Bajka! Trutkę chwyciłeś, kręcisz się jak płotka...
Lecz wiédz, pierwéj czém była... co cię przy niéj spotka.
Słuchaj: Młodą, już dawno, zaślubił poeta
A raczéj najpłodniejszy w świecie wierszokleta;
Pisał wiersze a pisał, czy dobre nie pytał,
Ale niedość że pisał, wszystkie żonie czytał.
Jednéj godziny prozy już w życia nie miała.
Budzi ją w nocy — po co? By wiérszy słuchała...
Rano czyta jéj znowu... i czyta w południe...
Biedna małżonka słucha lecz blednie i chudnie
I byłaby zagasła jak świéczka w latarni
Gdyby był pomysł wielki nieulżył męczarni.
Chwyta librę papieru, piórek pół tuzina,
Atramentu butelkę i pisać zaczyna.
Ale jak!... pióro biegło tędy i owędy
A wiérszęta Ventre à terre stawiały się w rzędy.
Jak raz pierwszy mężowi wywarła część dzieła...
Drgnął — jakby mu kulka pod nosem świsnęła.
Drugim razem, wiérsz za wiérsz oddawał odwetem,
Bajkę odpierał bajką, a sonet sonetem.
Ale przy poemacie zachwiał się widocznie,
A gdy żona wciąż czyta, nigdy nie odpocznie...
Wpadł nareszcie w konsumpcję... i przytkawszy ucha...
W dwudziesto-czwartéj pieśni Bogu oddał ducha.
Umarł?
Umarł.
Od wierszy?
Ha! dobre pytanie!
Nic nie spiąc.
Nie spiąc?
Nigdy. To się łatwo stanie.
Ależ w nocy spią wszyscy.
Ale nie Poeci.
Wszak to woda na ich młyn gdy księżyc zaświeci.
A fe?
A myślisz że w dzień spoczniesz! O! tak właśnie:
Jak utnie dytyrambem aż ci we łbie trzaśnie.
Ja tego nie chcę.
Niema pardonu kochanku.
Słuchaj, słuchaj i słuchaj a chwal bez ustanku.
Wciąż: Losy nosy, Łąki bąki, Nieba chleba,
Słońce końce... Toć w końcu i umrzeć potrzeba.
Słowa jeszcze nie dałem.
Bo téż i nie pora;
Wysłuchaj jeszcze drugie, masz czas do wieczora.
Oto Pannę Joannę postrzegam w ogrodzie...
Idź, pomów, spróbuj — może serca będą w zgodzie.
Ha! idźmy. Ale wprawdzie po téj pierwszéj próbie
Słabą już mam nadzieję. (wracając od kolumn)
Ja wiérszy nie lubię.
(odchodzi).
Bo masz rozum Albinie. (sam)
Lecz i ja nie głupi,
O niełatwo kto ciebie z moich rąk wykupi.
Panie Szwarc, my się znamy.
Znamy się dokładnie.
Zgoda. Wielki masz rozum, nikt Panu nie przeczy.
A Panu każdy przyzna.
A zatém do rzeczy:
Kopiem dołki pod sobą, walczym nieustannie,
Starasz się szkodzić Laurze, ja Pannie Joannie.
Ledwie Albin do któréj zbliżać się zaczyna,
Już zaraz druga strona straszydła rozpina.
Ten go ciągnie na lewo a tamten na prawo...
Któryś przeciągnie.
Zgoda. Ciągniem sobie żwawo,
Lecz i on szarpnąć może, wymknąć się w potrzebie,
A od Joanny dla mnie a Laury dla ciebie,
Gorszém będzie sto razy jak nam jutro powie:
Ni żony, ni majątku — teraz bądźcie zdrowi.
Co? On miałby się wyrzec majątku połowy?
Być może, ja powiadam. Przytém kłopot nowy,
Co nad nami zawisnął jakby gniazdo gromu.
Co? — jak? kto?
Fontazińska, Kutasińska z domu.
A to co?
Pretendentka.
Zniszcz dowód i basta.
Tak, zniszcz, spróbuj. To Panie potężna niewiasta,
Szturmem bierze warownię a kto się z nią zetrze,
Musi się poddać albo wyleci w powietrze.
Straszna?
Straszna.
I przed nią stchórzyłeś na piękne?
Tak jak ty przed Skubelskim.
Pah! Jéj się nie zlęknę.
Cóż radzisz?
Łącznie, silnie, zagradzać jéj drogę...
A co przytém najgorsze, co mi zwiększa trwogę,
Że dość młoda i ładna.
Co ładna? I młoda?
Gdybym miał tydzień czasu...
Uległaby — zgoda.
Ależ Joanna.
Prawda.
Zazdrośna.
W téj mierze
Jak Laura kiedy ciebie z Rozalką postrzeże.
O! O!
Wiem, wiem.
Rozalka! Lecz nie o niéj mowa.
Fontazińska niech ginie. Decyzja gotowa.
Zgoda. Lecz z drugiej strony zostawmy losowi,
Niech Albina Joanna albo Laura złowi;
My się potém zgodzimy.
Pan to mówisz szczerze?
Wszak przyszedłem z tą myślą.
Ja Panu nie wierzę.
Przysięgam na uczciwość.
Wiatr.
Na honor.
Woda.
Na mój interes własny.
No! to coś.
Więc zgoda.
Zgoda.
Winszujcie szczęścia. Rzecz prawie skończona.
Wiemy.
Panna Joanna to jest dla mnie żona.
Panna Joanna? Wszakże Laura...
Nie chcę wierszy.
Zrobiliśmy więc układ najczystszy, najszczerszy.
Od razu do mnie rzekła: Mój Panie Albinie
Pożycie nasze z sobą jak woda popłynie
Jeśli jedno drugiemu słodko, mile, grzecznie,
Własnych gustów narzucać nie zechce koniecznie.
Naprzykład: Lubię kawę, Pan herbatę wolisz,
Pij Pan sobie herbatę, mnie kawę pozwolisz.
Lubię do kawy grzanki, Pan może placuszki,
Lubię z kurcząt wątróbki, Pan może pępuszki,
Jédz pępuszki, placuszki. Ja wątróbki, grzanki.
Tak będziem zawsze wzorem kochanka, kochanki,
Bez wolności we wszystkiém, małżeństwo niewolą.
Muszę pójść powinszować... Panowie pozwolą.
Pamiętaj na przysięgę.
Buduj jak na skale.
Co ty robisz Albinie? w jakim jesteś szale?
Ty? ty człowiek spokojny z tą warjatką w parze?
O! O!
Gniewaj się — zgoda. Lecz mój honor każe
Mówić ci bez ogródki. W wielkie leziesz błoto.
Oto i Pan Doręba. To mędrzec! To złoto!
Niech powié czy Joanna dobrą żoną będzie.
Wątpię.
Niech powié o niej co zasłyszał wszędzie?
Ha! Niewiele dobrego.
Czy słyszysz? Niewiele.
A niechże piorun trzaśnie! Sami przyjaciele,
A każdy łeb mi kuje, cwiek cwiekiem wypycha,
Toż i mnie cierpliwości zabraknie u licha!
Żenić mi się każecie, ale z kim do czarta?
Jedna jest niebezpieczna, druga mało warta.
Jest Pani Fontazińska, godna białogłowa.
O téj potém, a teraz o Joannie mowa.
Wiesz co są te istoty zwane lijonkami?
Z nich dusza się wywarła wszystkiemi porami,
I osiadła na wstążkach, koronkach i piórach,
Na świetnych ekwipażach, zbytkowych ubiorach,
Nie zostawiwszy z siebie jak poczwarkę lichą,
W któréj jeżeli jeszcze serce bije cicho,
To nie serce kobiety, żony albo matki,
Ale już tylko serca wyschnięte ostatki.
Jeśli rumieniec przedrze srokate osłony,
To rumieniec zazdrości lub pychy zranionéj.
Taką jest i Joanna... ale niedość na tém,
I lionerja u niej płaszczykiem przed światem.
Co? Wolności bez granic, wolności wymaga?
Lecz zbytnia wolność jednych, drugim ciężka plaga.
Szwarc ma tu wolność wszelką, a maszże ty swoję?
A cóż dopiero późniéj, gdy ich będzie dwoje?
Dwoje — czy ty rozumiesz? Wiedzieć ci się godzi,
Że Szwarc z dawna z Joanną w ścisłéj parze chodzi.
A! A! całuję nóżki.
Ach tak jest niestety!
Żona! U której w ręku zawsze pistolety...
Nie, nie, bardzo dziękuję... Lecz słowa nie dałem,
Na głowę nie upadłem acz z konia zleciałem.
(Klotylda zbliża się niewidziana; wstrzymuje się zasłyszawszy swoje nazwisko.)
Co zaś do Fontazińskiej... To wdowa w koronie
Ale nie z Malabaru. Na stosie nie spłonie,
Bo zaledwie nieboszczyk ziewnął w jéj uścisku,
Na czułéj narzeczonej staje stanowisku.
To zdaje mi się dosyć i pewnie za wiele.
Hę?
Ach!
Jak?
Wszak.
Co?
Zgoda.
Pod nóżki się ścielę.
Tak jest kuzynku, w świeżéj przybywam żałobie,
Bo zadaniem niewiasty nie ślęczyć przy grobie.
Mąż, narzędziem bez końca, nigdy nie umiera,
Która straci jednego, drugiego wybiera,
I jak każe przestroga spartańskiéj kobiety,
Tylko z nim lub na nim musi dojść do mety.
Przyjmuję twoję rękę. A nie zechcesz, fraszka,
Ale niech cię w samotrzask nie złapią jak ptaszka,
Joanna albo Laura, czém ci się podoba?
Lijonerja szaleństwo, autorstwo choroba.
Autor jest złym autorem, gdy nie z duszą, ciałem,
Kobieta, gdy kobiétą nie jest życiem całém,
Żadna jednym i drugim nie może iść torem,
Będzie złą żoną, matką, lub nędznym autorem.
A ta u któréj karty, konie, pistolety,
Niby emancypacją zwiastują kobiety,
Wziąwszy nałogi mężczyzn, weźmie i przywary,
A nie mając sił męzkich, zabrnie w złém bez miary.
Chcesz żyć nieczynnym, dobrze, — weźże żonę sobie,
Któraby i za ciebie myślała o tobie,
Któraby z energją pochwyciła wodze
I z twym całym majątkiem nie zagrzęzła w drodze.
Z Laurą sentymentalną twój majątek zgaśnie,
A z Joanną jak bomba wkrótce się roztrzaśnie.
Tak z jedną jak i z drugą nędza czeka ciebie,
To ja mówię. Rób jak chcesz. Znajdziesz mnie w potrzebie.
Wiesz co Albinie, rada, rzecz to djable śliska,
Nie wydźwignie z otchłani jak raz pchnie z urwiska.
A jednakże tym razem, biorę na sumienie,
I szczęście twe zapewnię jak cię z nią ożenię.
Mówiłem z nią, rozsądna, oszczędna, pobożna,
Młoda i dość przystojna. Cóż więcéj chcieć można?
Prawda, prawda — z tém wszystkiém... Ja się jéj coś boję.
A ba!
Nawet ogromnie.
Rozważ rady moje.
Postępując rozsądnie.
Dobrać to nauka,
Lecz w strachu mieć odwagę na tém cała sztuka.
Co to? Rozalka płacze. Rozalko co tobie?
Ja, nie wiem... za co... za co... ta Pani w żałobie...
Złajała mnie.
Złajała?
Takiemi słowami!...
Księżniczka z łyséj góry groziła rózgami.
Co! rózgami, rózgami, Rozalce rózgami?!
Ja... ja... zaraz... Szczepanku wyrzuć ją za bramę!
No, no... tylko powoli.
Taką wielką damę,
Chybaby we dwóch...
Cicho!... Ty głupi bajtało!
Otże masz!
Ale powiedz, jakże to się stało?
Przyszła do mnie i rzekła: Precz mi zaraz z domu?
Precz?
No, no no...
I z groźbą?
Cóż ja winna komu?!
Precz? Precz? Ona precz pójdzie.
Powoli, powoli...
Co to? Czemu powoli? Co boli, to boli...
Rozalki nie dam krzywdzić.
Pójdę z Pańską wiedzą,
Ale niech, żem wygnana ludzie nie powiedzą.
Ty Rozalko, wygnana! O ty lube dziecię...
No, no... Albinie... słuchaj... zastanów się przecie...
(na przodzie sceny — nikt go nie słucha).
Bo to tak — powiem — wszystkie na Pana wołają:
Wybierz mnie, wybierz! Djabli w czém wybierać mają!
Wszystkie jakby senne mary włóczą się na jawie,
A gdyby kto z respektem przepławił po stawie,
Wyszłyby jak ów Sznurek każda innéj maści...
Och!... Och!... Och!... co za myśl!... Tak — zbędziem się napaści.
Szczepciu, pokaż co umiesz, a na dniu jutrzejszym
Pozna i Pan Doręba kto tu rozumniejszym.
Tak, tak, wszystkim ogłoszę me postanowienie,
Że, czyli się ożenię, czyli nie ożenię,
Opieki nad Rozalką nie oddam nikomu,
I póki sama zechce zostanie w mym domu.
No... no... tylko powoli.
A ty zaś Mospanie,
Strzeż jéj jak oka w głowie.
Nic się jéj nie stanie.
Wierz mi moja Rozalko, ja ci szczerze radzę
Trzeba mieć swoję przyszłość zawsze na uwadze.
Ja to wiem.
Jedna chwila znaczy bardzo wiele,
Bo każdy tak się wyspi jak sobie pościele.
Ja to wiem.
A do tego wierz mi moje dziecię,
Szczęścia rzetelnego nie ma na tym świecie.
Jeżeli nam sumienie nie poświadcza skrycie,
Ześmy z Bogiem niezmiennie wiedli nasze życie.
I to wiem. Ale na cóż Pan mi to powiada?
Bo cię radą zasmucę.
I jakaż to rada?
Ażebyś wszelkich sporów unikając wcześnie,
Któreby, jak to wczoraj, mogły tknąć boleśnie
Tak ciebie jak Albina — ztąd się oddaliła.
Cóż to jest? Co to znaczy? Cóżem przewiniła?
Wszak kochasz opiekuna?
Czy kocham? O Boże!
Krew moję, życie moje, jak zechce wziąć może.
Próżne słowa — krwi, życia nikt nie chce od ciebie,
Ale chce dobréj woli, pomocy w potrzebie.
Pomocy? O łaskawy Panie, nie drwij sobie...
Zresztą bez opiekuna nigdy nic nie zrobię.
Powiedział że opieki nie zwierzy nikomu...
I że dopóki zechcesz będziesz w jego domu.
Otóż mnie właśnie trzeba ażebyś nie chciała.
Ależ on nie zezwoli.
I w tém trudność cała.
Otrzymaj zezwolenie lecz w dobrym sposobie,
A Albin szczęście swoje będzie winien tobie.
Lecz przez Boga żywego cóż się u nas dzieje,
Powiedzże Pan wyraźnie bo ja oszaleję.
Słuchaj zatém Rozalko, powiem bez ogródki,
A poznasz mojéj rady czy słuszne pobudki:
Albin twym opiekunem, ty pupilką jego,
On łaskawy, ty wdzięczna — niéma w tém nic złego,
Ale Albin jeżeli wkrótce się ożeni
I waszych, acz niewinnych stosunków nie zmieni,
Jakiemże okiem na nie patrzeć może żona?
W czém przeciw jéj zazdrości dla ciebie obrona?
Niewiele się przyczyni do domowéj zgody,
Przyjaciółka za ładna, przyjaciel za młody.
Wszak służąca potrzebna każdéj wielkiéj Pani,
A ja zechcę pójść w służbę, któż mi to przygani?
(z lekka ironją) Jeżeli zaś nieszczęściem czasem się wydarzy,
Że służąca od Pani powabniejszéj twarzy,
To cóż z tém robić? Trudnoż powabów zabronić,
Trudnoż ją i zeszpecić lub z domu wygonić.
Chcesz zatém pójść w służbę?
Chcę.
Albin ci zabroni.
Jak poproszę, zezwoli.
Pójdziesz nawet do niéj?
Do niéj?
Do téj, co wczoraj skrzywdziła cię mową?
Nawet do niéj.
Rozalko!
Tak. Jestem gotową.
A jak ona nie zechce?
Ach temu nie wierzę...
Zresztą czy dziś koniecznie Pan żonę wybierze?
Wybierze. A choćby nie — rzeczy to nie zmieni.
Młoda osoba, która przyzwoitość ceni,
W domu młodego człowieka nie zostaje długo,
Chyba jest jego krewną, albo jego sługą.
Prawda bywa zakrytą, a pozór u ludzi
Nietylko zwodzi... ale i złe myśli budzi.
Gdybyś była u jakiej szanownéj matrony,
Sam jéj dom jużby tobie użyczał obrony
I taki Szwarc żonaty, lub Papryka taki,
Nie śmiałby i wejrzeniem robić te oznaki
Jakie dziś tu wyjawia i powtarza snadnie.
Rozumiem, już rozumiem — szkaradnie! szkaradnie!
(z decyzją) Pojadę — dzisiaj — zaraz — prędko, ale wprzódy
Powiem opiekunowi, że to dla swobody
I spokojności jego, pragnę oddalenia.
Bo nam, w uboższym stanie, czysty sąd sumienia
Wystarcza na osłonę; o pozór nie dbamy,
Lękać go się, ni czasu, ni sposobów mamy.
Pojedź do mojéj siostry, tam w godnéj rodzinie,
W obowiązkach stosownych smutek prędko minie,
A późniéj, może, kiedyś męża znajdziesz sobie.
Och! Och!
Zwłaszcza że posag, który Albin tobie
Wyznaczy...
O!.. O!.. Panie! skończmy proszę na tém.
Ta wieś gdziem urodzona była moim światem;
Ten dwór, ten ogród, rzeka, ten kościołek mały
Powoli, jakby moją rodziną się stały...
Nie mam już innéj. Teraz z pod czułéj opieki,
Co strzegła od kolebki pójdę w świat daleki,
Z obcémi ludźmi wstąpię w obce mi zawody,
Jeśli więc w sercu mojém nie znajdę nagrody,
To jéj, chciéj mi Pan wierzyć, nie zjedna, nie ziści
Największa obietnica największych korzyści.
Co to jest? Co to jest? Sen, sen wątpić nie mogę,
Dlaczego jeszcze dotąd czuję taką trwogę?
Śniło ci się że toniesz, albo lecisz z wieży...
A tu się na dywanie obok łóżka leży.
Ach gdzież tam! Tylko słuchaj. Już o wschodzie słońca,
Nie mogąc pijatyki doczekać się końca,
Wymknąłem się cichaczem do mego pokoju...
Tam nie składając sukni, nie otarłszy znoju,
Padłem. I ledwiem zasnął, zaraz mi się zdaje,
Że w kościele, do ślubu, przed ołtarzem staję.
W czerwony frak ubrany, z bukietem pod brodą...
A kiedym chciał zobaczyć moję pannę młodą...
Jakimże mam mój przestrach określić wyrazem?..
Obok mnie, zamiast jednej, klęczało trzy razem.
Każda wyciąga rękę, długą jakby wiosło,
I ze mnie także ramię potrójne wyrosło;
I pomimo że serca nie czułem w mém łonie,
Mimo wstrętu i trwogi łączyły się dłonie...
Na moje palce drżące z rąk każdej małżonki
Grube jak salcesony parły się pierścionki;
A gdy Veni Creator zagrzmiały organy,
Dźwignąwszy się z kobierca szedłem jak pijany.
Nie dość. Na którą żonę padną moje oczy,
Natychmiast taka sama druga z niéj wyskoczy,
Z drugiéj trzecia, z trzeciéj czwarta i tak daléj...
Aż mnie mróz przejmuje, aż gorączka pali.
A tymczasem co żyje przemienia się w żony...
Ty, Ernest, Szwarc pijany, Papryka czerwony,
Nawet hultaj Szczepanek w kornecie z piórami...
Wszyscyście byli wszyscy mojemi żonami...
Jak całunem okryta topola miotlasta
Klotylda Fontazińska nad wszystkie wyrasta;
Panna Joanna do mnie strzela z rewolwera,
Laura całą edycją drogę mi zapiera.
Wtenczas, aczkolwiek we śnie nie tracę odwagi...
Uciekam. Ale przebóg! Brak mi równowagi...
Nogi jakby bawełna... upadam stokrotnie...
Raz na twarz, a raz znowu zupełnie odwrotnie...
Potém... siedzę na koniu i przez stepy gonię...
Ale zawsze na karku albo na ogonie...
Chcę już i spaść nareszcie... lecz daremna praca,
Jakaś siła od ziemi na konia powraca.
A za mną żony, jakby dzikich gęsi stado...
Mężu! mężu i mężu! gają gromadą —
Dochodzą mnie, już ginę... A w tém z góry nagle,
Anioł nademną skrzydła roztoczył jak żagle...
Dotknął czoła ustami — spadła snu zasłona
I tylko obraz został... To ona!
Kto ona?
Rozalka, to Rozalka w postaci anioła...
W białym fartuszku...
Ona, dotknęła się czoła.
Odpłaćże jej Albinie twoje zmartwychwstanie...
Bo ma prośbę do ciebie.
Co chce, to się stanie.
Ja... chcę... Panie... odjechać.
Odjechać dlaczego?
Muszę.
Od opiekuna, przyjaciela swego.
Muszę.
Czémżem twe serce oddalił od siebie?
Ach Panie.
Opuszczasz mnie w najgorszéj potrzebie.
Z kimże teraz wieczorem przy kominku siędę?
Z kim pogram w kalabrakę? Sam już teraz będę..
No no... nie tak tragicznie...
Rozalko!
O Boże!
Wszak idąc kiedyś za mąż tak zostać nie może.
I ty, wszak sam nie będziesz — wkrótce pojmiesz żonę,
Przy niéj powtórzysz chwile z Rozalką trawione.
O! Panie Stanisławie, ostremi cnotami
Bawisz się cudzym kosztem... ostro miotasz nami...
Dla jakiéjś możliwości w przyszłości dalekiéj
Mnie pozbawiasz pociechy — ją tkliwéj opieki.
Ha otóż Wencel! Wencla lubię. Człowiek prawy...
Pewnie chce z tobą mówić.
Tak Panie łaskawy.
Wencel człowiek stateczny... takich Wenclów mało...
Chodź, chodź Panie koniuszy. Cóż tam? Daléj! śmiało!..
Jam jest Wencel Hazenfus, z Majerdorfu rodem,
Mam tam połowka domu z drzewem i ogrodem;
Mam trzy duży kobyli, trzy mali srebiątek,
W gospodarskich bydlęciach porządny majątek.
Najticzanka, zégarki... oba repetiery...
Do tego piecset reńskich... same cwancygiery.
Cóż z tego?
Stajem z prośbom przed wielmożnym progiem,
Ja chciałbym żenić...
Kogo?
Siebie.
Żeń się z Bogiem.
Więc o Pannę Rozalkę proszem uniżenie...
Co! Co! Ty? Ty? — z Rozalką...
Chętnie się ożenię.
Ty... ty?!..
No, no... powoli... Wszak wolno Wenclowi.
Nie — nie wolno...
No, no, no... cóż Rozalka powié?
Nie chcę.
Choćby i chciała... Ja zabronić muszę
(postępując ku Wenclowi) Idź do djabła!...
Calujem rączki...
Ja cię zduszę!...
Calujem rączki...
Jak cię w moim domu zoczę,
To własną moją ręką kości ci zdruzgoczę.
Calujem rączki...
Ruszaj! (Wencel odchodzi)
Ha wiesz Stanisławie,
Że najdziksza nienawiść w swojéj własnéj sprawie,
Tak twardą, zimną ręką serca nie wyrywa,
Jakto częstokroć przyjaźń zanadto gorliwa.
Co? Myślisz że już we mnie niéma krwi kropelki,
Że w mojéj duszy zagasł czucia ogień wszelki?
Że świécę tylko sobą jak martwém próchniskiem,
Że już nawet i nie drgnę pod twoim naciskiem?
Nie dosyć że Rozalkę chcesz mi porwać z domu,
Jeszcze rzucasz w objęcia i to jeszcze komu!
Kiedy tak, pokażę wam, jaka moc rozsądku...
Nie dbam, nie chcę, drwię sobie z przyjaciół, majątku,
Kuzynek, testamentu i świata całego...
Rozalko, chcesz pójść za mnie? — Zrzekłem się wszystkiego.
Jestem sam, bez przyjaciół... już teraz ubogi...
Rozalko, chcesz pójść za mnie?
O mój Panie drogi,
Czy chcę? Jakże mam nie chcieć!
Będzie z mnie kochała?
Och będę.
I ja ciebie. Dusza moja spała,
Trzeba było dopiero tak wielkiéj boleści
Abym poznał jak silnie ciebie w sobie mieści.
No no, tylko powoli, powoli Albinie,
Przyjaciół ci nie braknie. Ale ja dziś czynię,
Czyni jak człowiek który najlepiéj wam życzy,
Który chce wam obojgu oszczędzić goryczy.
Słuchaj mnie, krótko powiem: Nie wybierzesz żony?
W połowie tylko będzie majątek stracony,
Zrzekać się więc całego nie jesteś w potrzebie,
Ale niestety, ponoś on zrzeknie się ciebie.
Z owych skorup przepychu nie posklejasz wiele,
A jak ściśle policzym, wiész co weźmiesz w dziele?..
Reputacją, bez winy, szaleństwa, swawoli,
I długi co ci wszystko pochłoną powoli,
I cóż wtenczas? Od nędzy niech Cię Bóg zachowa.
Będę pracował.
Słowa! Nic więcéj jak słowa.
Praca trudna każdemu, cóż dopiero tobie.
Ty, ty, miałbyś pracować? W jakimże sposobie?
Będziesz może drwa rąbał, albo tłukł kamienie?
Nie Albinie, nie możesz myśleć tak szalenie.
Ale i ty Rozalko, w której nadspodzianie
Takie zdrowe, rozsądne napotkałem zdanie,
Powiedz, masz ty odwagę przyjąć tę ofiarę?
Maszże ty przed oczyma zupełną jéj miarę?
Jestżeś pewna że zdołasz wszystko mu zastąpić?
Wiem — pracy, poświęcenia nie będziesz mu skąpić;
Lecz chleb z twych zarobionych kupiony pieniędzy,
Zawsze będzie dla niego tylko chlebem nędzy.
I jestżeś zresztą pewna, że w jakiéj złéj chwili
Nie będziecie się kiedyś wzajemnie winili.
Prawda. I miałby prawo zrzucać na mnie winę.
Ach jesteś bez litości!
I w jakąż godzinę
Na swoje słabe barki wkładasz takie brzemię,
Którém wkrótce ze wstydem uderzysz o ziemię.
Nie chcesz wybierać — dobrze. Na cóż do odmowy
Obelgi? O Rozalce niech nie będzie mowy.
Chcesz zmienić sposób życia, ująć wystawności,
Nie wytrącajże za drzwi zaproszonych gości...
Gdzie się osy zalęgły nie uderzaj nogą,
Póki nie wiesz że pewnie zduszone być mogą.
Powoli i oględnie przeprowadzaj zmianę...
Zresztą... jak się podoba... ja tu nie zostanę.
Ja z Panem jadę.
Zostań... zostań Stanisławie.
Zamilczcie o tém wszystkiém — do jutra zabawię.
(Za sceną śmiech i trzaskanie z harapów.)
Cóżto? Wszyscy wymarli?
Krzyknę że się pali.
Dzień dobry wam. Dzień dobry — wszyscyśmy zaspali.
Wino było za mocne.
Papryka powiada,
Że w ostatnim kieliszku zawsze cała zdrada.
Dlatego ostatniego nikt się nie doczeka...
Taka zabawa w bydlę przemienia człowieka...
Jest! poranek nazajutrz, morałów porankiem,
Ernest dzisiaj toasty pić będzie rumiankiem.
Otóż to, oto skutek, wdawać się z trzpiotami,
Wszystko nam potém idzie do góry nogami.
I to w dzień tak znaczący, haniebne działanie!
Ale cóż się tu dzieje? Gdzież są nasze Panie?
Odebrałem sztafetą... najważniejsze wieści...
Chciałbym wszystkim in pleno udzielić ich treści...
Co tam pleno — Czas krótki.
A więc rzecz przyspieszę.
(p. k. m.) Pięć kuzynek przybywa.
Oto ich depesze.
Wszystkie, jedna jak druga i téj saméj daty.
Massą więc maszerują. Rzecz groźna za katy!
„Wielmożny Mości Dobrodzieju, Exekutorze testamentu ś. p. Grzegorza Albińskiego. Będąc bliską kuzynką Pana Albina Albińkiego, chcę korzystać z prawa dozwolonego mi ostatnią wolą nieboszczyka i spieszę do Dębowa. Ale zatrzymana wylewem wody, jestem zmuszona upraszać, co mi pewnie odmówioném nie będzie, o sześciogodzinne przedłużenie terminu etc. etc.“
Ani godziny.
Ciszéj.
Jakież Pańskie zdanie?
Trzymać się testamentu niech się co chce stanie.
Rozumnie! Sprawiedliwie!
Lecz w tak ważnéj sprawie,
Zwłoka kilkogodzinna nie jest zwłoką prawie.
Udzielam wiadomości bo mi się podoba,
Lecz ja tu decyduję — ja piérwsza osoba.
Bramy zamknąć.
Szczepanku, każ mosty popalić.
(Szczepanek odchodzi.)
Przed dziesiątą nikogo nie można oddalić.
Ale z jéj uderzeniem, miano to na względzie...
Zamknięcie już finalne ogłoszoném będzie.
A która z pretendentek nie stanie w terminie,
Choćby księżna udzielna, jéj prawo zaginie.
Dziesiąta? już dziesiąta!
I nie ma nikogo.
Przebóg! gdzież nasze Panie?
Panie przyjść nie mogą.
Dlaczego?
Bo ich nie ma.
Jakto? Odjechały?
O nie! wcale nie.
Cóż więc?
Pieszki poderdały,
Ta bramą, ta furtką, a tamta przełazem,
Każda sobie samopas... ale wszystkie razem
Kazały swym pojazdom jechać ku domowi.
Daléj w konie!
Za późno!
Przecie ktoś się dowie.
Nie pojedziesz Rozalko.
I mnie się tak zdaje.
Wszystko to moi państwo, zrobili hultaje.
Rano był tu rozgardjasz aż chodził dom cały.
Panny służące w kółko jak frygi biegały,
Bo w nocy okradziono ich pań toalety...
Co najpotrzebniejszego: żelazne gorsety,
Obręcze pod spodnice... poduszeczki różne,
Kwadratowe, półkrągłe, spiczaste, podłużne...
A co najgorsze, jak mi powiadały Panny,
Wzięto, przedni z haczykiem ząb Panny Joanny...
Pęzle z farbą do twarzy Pani Laury Pińskiéj,
I ogromną perukę Pani Fontazińskiéj.
Bez tych narzędzi trudno pokazać się komu...
Cóż robić?... rada w radę... trzeba umknąć z domu.
O hultaj!
Jego sprawka.
Oczywista zdrada...
Nasze zatém wybory odroczyć wypada.
Która zaś z pretendentek nie stanie w terminie,
Choćby księżna udzielna, jéj prawo zaginie.
Czynność twoja skończona mój Panie Papryka.
Zgoda.
Głosu więc nie masz.
Z wszystkiego wynika,
Że Albin przy majątku, a my przy Albinie.
Z kawalerskiego życia dom jego zasłynie.
Przepraszam bo z Rozalką wkrótce się ożenię.
Z Rozalką?
Źle! (wkrótce wynosi się cichaczem)
Nie dobrze.
No, no, no!...
Nie zmienię
Co wyrzekłem.
No... ale... zresztą!.. Szczęść wam Boże.
Zbytkom, zjazdom, szaleństwom raz koniec położę,
Sługa, służka najniższy, państwa łaskawego.
Jan Aniołkiewicz, woźny sądu wekslowego...
Miło mi jest, że wszystkich zastaję tu razem...
Mam tu cytacyjki, z maleńkim rozkazem.
Pan Szwarc, Pan Ernest, Adolf — znani mi Panowie.
Na honor! Wszak to areszt.
Tak się niby zowie.
To rzecz nader niemiła.
Koza? Co to znaczy!
Koza beknie jak fraki czerwone zobaczy.
A to co jest?
Panowie Skubelscy łaskawie
Asystować mi raczą w téj niemiłéj sprawie.
A nawet znając Pana (wskazując na Szwarca), ze sąsiedzkiéj łaski
I konie swoje dadzą do mojéj kolaski.
Jeśli więc wola Panów, możem ruszyć w drogę.
Jest tam Panie i Sznurek — dziś nim jeździć mogę;
Przeparłem narów głodem, poznał że na świecie
Trzeba swój wózek ciągnąć albo pójść na śmiecie.
Ściskam nogi. (odchodzi)
Szczepanku, dużom winien tobie,
Czego chcesz? Dam ci urząd, ekonomem zrobię...
Ja chcę nic nie robić.
Leń!
I on może kiedy
Znajdzie swoję Rozalkę, a ocknie się wtedy.
(do Rozalki) Pociągniem wózek, prawda?
Ochoczo, wesoło,
Bo miłość nieprzebrana potoczy nam koło.
No! ale prawdę mówiąc na tych Panów, Panie,
Dzielneś niechcąc wyprawił parforce polowanie;
I zagrzmi niezawodnie od Dniepru do Sali,
— Jak mówią na Podolu — ogromne Halali.