Dwie blizny/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Dwie blizny | |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom VI | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1880 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom VI | |
| ||
Indeks stron |
ANIELA, jéj siostra.
WANDA MALSKA, młoda wdowa ich siostrzenica.
ALFRED TULSKI, sekretarz ambasady.
BARSKI, kapitan artyleryi.
PANNA FIGASZEWSKA, na respekcie u kasztelanowéj.
STANISŁAW, służący kasztelanowéj.
Rzecz dzieje się na wsi w domu Kasztelanowéj.
Nota. Panna Figaszewska ma lat pięćdziesiąt, przyzwoicie ubrana, w czepeczku nie modnym ale starannie wykarbowanym; trzyma się prosto, chodzi drobno, mówi powoli, robi ciągle pończoszkę, siada zawsze w kącie na swoim taburecie. Nie spuszcza z oka kasztelanowéj i zdaje się wyrazem twarzy i giestami jakby wtórować jej słowom. Rola Panny Figaszewskiej cała w wyrazie twarzy, nie powinna przechodzić w krzywiącą się karykaturę. — Pani Kasztelanowa chodzi posuwisto, mówi dobitnie,
spogląda z góry. Często rzuca okiem na Pannę Figaszewską; ta jeźli czasem się zapomni, budzi się nagle i stara się podług twarzy Kasztelanowéj odgadnąć o co idzie. Kasztelanowa kończy najczęściéj mowę odwołaniem się do Panny Figaszewskiej, co poniekąd stało się jéj przysłowiem, — szuka niby rady, któréj
nie słucha i wywołuje aprobatę, która zawsze mylna.
Śniadanie o dwunastéj... Tu nakryjesz przy kominku... O pierwzéj, Maciej zaprzęgnie cztéry konie do kocza... Niech czeka przed gankiem... Wszystko w porządku... Idź! (Stanisław odchodzi. Do Pani Malskiej) Pojedziesz ze mną do Krzewina?
Na spotkanie cioci Anieli? Bardzo chętnie.
O! tego przecie nie zrobi.
Już kiedy ja co powiem, to tak jest a nie inaczéj.
Długoż ciocia Aniela z nami zabawi?
Spodziewam się, że do twego ślubu.
Do którego tylko narzeczonego niedostaje.
Z Neapolu trudno w trzech dniach przyjechać.
Zapewne, zapewne... nareszcie im dłużéj pojedzie, tém lepiéj.
Wando! Co znaczy ta obojętność?
Ależ kochana ciociu, ja nie znam mojego szanownego narzeczonego, nie mogę zatém być jak tylko całkiem obojętną.
Jednak idziesz za niego?
A tak, jestem ci posłuszną, dałam słowo.
Żałować nie można tylko tego czego się pragnie.
Czegoż ty pragniesz?
Niczego. Tak źle, tak nie dobrze — wszystko jedno.
Wszystko jedno pójść za mąż, czy zostać wdową?
Wszystko jedno.
Że cię wydano za starego jenerała, że twoje sześciomiesięczne z nim pożycie nie było szczęśliwe, nie wypływa ztąd aby i raz drugi tak być miało.
A dlaczego nie?
Bo jenerał był stary, a Alfred Tulski jest młody.
Cóż to znaczy?
Co znaczy? Panno Figaszewska? co znaczy? wiele znaczy, ja powiadam. Przytém Alfred ma reputacyę rozumnego i przyjemnego człowieka. Prawdziwie nie jesteś wdzięczną losowi, że cię, tak gładko z ciernistéj na kwiecistą wyprowadził drogę.
Ja. A kiedy ja co powiem, to pewnie jest tak a nie inaczéj. Pan radca stanu Tulski, mój najdawniejszy przyjaciel, któremu wierzę i ufam jak sama sobie, ręczy za gruntowne przymioty swojego synowca. Zapisuje mu cały majątek jeżeli się z tobą ożeni, z tobą, która w tym razie staniesz się sukcesorką moją.
Bardzo jestem wdzięczną...
Ale że Pan Alfred jest sekretarzem ambasady w Neapolu od lat pięciu, a ty bawisz w Nadwiślanach, trudno było was inaczéj skojarzyć, jak na drodze poprzednich familijnych układów... I to, bądź przekonana, do szczęścia najpewniejsza droga. Z romansów rzadko kiedy co dobrego wyniknie. Oto Panna Figaszewska, jak ją widzisz, miała dawnemi czasy trzech konkurentów...
Cztérech.
Jeden nawet utopił się dla niéj, wielkich przymiotów kawaler...
Wdowiec.
Pan Krupski...
I jak zaczęła przebierać, przebierać... otóż i na koszu osiadła. A ja, miewałam zawsze konkurentów podostatkiem. Panno Figaszewska?
Po piętnastu.
O! o! o! Figaszesiu!
Dalipan po piętnastu... nie licząc rozumie się Pana Tulskiego, starościca...
Rób Waćpanna swoją pończoszkę... nie lubię kiedy się kto nie pytany odzywa. Otóż moja Wando, miałam dużo konkurentów, a jednak spuściłam się na wybór rodziców i nigdy tego nie żałowałam.
Nie wątpię, kochana ciociu; dlatego wypełniam twoją wolę, oddając rękę zupełnie mi nieznanemu Panu Alfredowi (Stanisław przynosi list i dzienniki — potém nakrywa do śniadania i stół naprzód sceny wysuwa). Otóż i poczta.
Przyjął!... powinna była dodać: łaskawie.
Ależ to nie on pisze. (Czyta) „Jednak pod warunkiem“...
I warunek? Coraz lepiéj!
Słuchajże. (czyta) „Pod warunkiem aby pierwéj Wandę poznał osobiście.“
Poddałam się więc na łaskę i niełaskę.
„Wyjeżdża ztąd pod przybraném nazwiskiem; starać się będzie wkraść do Amazońskiego grodu, jak tu wasz dom zowią.“ (Kasztelanowa wzrusza ramionami.) „Gdy mu powiedziano, że to jest rzeczą niepodobną, uśmiechnął się tylko. Dyplomata nie łatwo daje się zrazić. Opisu jego osoby nie robię, bo wszystkie sobie podobne; powiem tylko, że ma bliznę nad okiem... To znak niezawodny. Całuję was serdecznie. P. S. Ktoś mi powiedział, że Pan Radca bardzo cierpiący“ — O Nieborak! „P. S. Dla zaspokojenia wszelako Wandy, załączam portret jéj czcigodnego narzeczonego.“ (przewraca kartkę i parska śmiechem). Szalona, szalona!
Piękna figura!
Nie lękaj się Acanna. Pan Alfred piękniejszy.
Pozwolisz jednak ciocia, że się uważać będę jako uwolniona od danego słowa.
Ale jeżeli ci się podoba.
A tak, jeżeli. (zbliżając się do okna) Ach, cóż tam za ulewa... trudno będzie podobno jechać do Krzewina.
Na deszcz uważać nie będę.
Patrz ciociu, ktoś w ogrodzie schronił się przed deszczem pod drzewo.
To on! Panno Figaszewska.
To on.
Kto?
Alfred.
Ciocia zawsze widzi we wszystkich, czychających adoratorów.
Raczéj, jakiś wojskowy.
Wojskowego więc przybrał rolę, — dobrze.
Zobaczył nas, kłania się... Alfred czy nie Alfred, na deszczu go zostawić nie wypada.
I zaprosić można bezpiecznie, bo że to jest Alfred, ja ręczę. W ogrodzie, w deszcz, w okna patrzy; ho, ho, ho! wiem co to znaczy. (dzwoni i mówi do Stanisława) Jakiś Pan schronił się w ogrodzie, przed deszczem pod wielkiego kasztana. Idź, proś go do nas, ale oświadcz mu przy wstępie do domu, że tu dłużéj jak godzinę nikomu bawić nie dozwolono.
Na co tego? mała gościnność a duża niegrzeczność.
Idź i rób co każę.
Prawdziwie ciociu, że to bardzo śmiesznie i dlatego słusznie...
Nazwano mój dom Amazońskim grodem, — prawda? Ja wiem co mówią w Warszawie; że przy zwodzonym moście stoi straż w kornetach, że ja przez kratę zagadki zadaję i biada temu młodzieńcowi który nie odgadnie. Wiem, wiem, ale niech sobie gadają, niech się śmieją do woli, ja z wytkniętéj drogi nie zejdę. Póki nie pójdziesz za Alfreda, póty mój dom dla mężczyzn zamkniętym pozostanie.
Ha! niech i tak będzie. (na stronie) Kiedyś to się skończyć musi.
(Barski w cywilnym stroju, tylko czapeczka wojskowa, — ma bliznę nad prawém okiem.)
Korzystam z danego mi pozwolenia. Jestem Barski, kapitan artyleryi.
Jestem Kasztelanowa Zawiejska... Pani Malska moja siostrzenica... Panna Figaszewska (przypatrując się i powoli mówiąc) Pan Barski?.. kapitan?.. artyleryi?.. (postrzegłszy bliznę) Panno Figaszewska... widzisz?
Co?
Wando, widzisz?
Cóż tu sprowadza Pana... kapitana?
Jadę do familii, furman zajechał na popas. Ja tymczasem wziąłem tekę i ołówki — zająłem się rysunkiem niektórych widoków téj pięknéj okolicy i dopiero krople deszczu padając na papier, ostrzegły że trzeba gdzieś szukać schronienia. Muszę wyznać z wdzięcznością, że w sam czas otrzymałem łaskawe zaproszenie, bo przed tak mocnym deszczem, jesienne liście nie długo zasłaniać mogą.
Przekonałeś się Pan... kapitan, że niebezpiecznie schodzić z bitéj drogi za ujmującemi widokami.
Przeciwnie. Nawet i niebezpieczeństwo któreby mi ułatwiło wstęp do jéj domu, byłoby mi przyjemnem.
A tak, wstęp do domu.
Dobrze udaje wojskowego, nie ma co mówić.
Zatém Pan służysz w wojsku?
Jestem kapitanem.
I dawno już Pan służysz?
Hm, hm... i Pan byłeś na wojnie?
Byłem Pani.
Widzę bliznę nad okiem... Gdzież to Pan byłeś ranny?
W małéj utarczce.. draśnięcie.
Pan Sekretarz gładko kłamie.
Wyjeżdżamy z domu, dlatego zastajesz nas Pan przy rannym obiedzie. Czy nie zechcesz podzielić go z nami?
Bardzo chętnie; przechadzka i kąpiel deszczowa zaostrzyły apetyt.
A więc proszę. (siadają do stołu, Kasztelanowa po prawéj a Pani Malska po lewéj stronie Barskiego) Panna Figaszewska dziś z postem. (po krótkiém milczeniu) Pan
kapitan jedziesz z Warszawy?
Tak jest Pani, z Warszawy.
Mamy tam mnóstwo znajomych. Nie słyszał Pan tam co nowego?
Pan kapitan jedziesz na urlop... może w zamiarze żenienia się... jak to teraz moda u Panów wojskowych?
Nie Pani. Dopiero rok drugi jak owdowiałem
Bogu dzięki... (Pani Malska śmieje się.) Źle się wyraziłem? Co?
I owszem, dobrze bo otwarcie.
Muszę powiedzieć na uniewinnienie moich wyrazów, że miałem żonę młodą, piękną, rozumną i byłaby doskonałością, gdyby nie jedna wada...
A tą wadą?
Złość.
A... była zła.
Jak trzysta dja.... to jest... chciałem powiedzieć... bardzo, bardzo zła... Teraz pocieszam się myślą, że moje dwuletnie z nią pożycie odkupi wiele z moich grzechów.
Dziwne podobieństwo kolei naszych losów. I ja rok temu drugi, owdowiałam.
Nie Pani. Znałem go wszakże z widzenia.
Byłby był doskonałością, gdyby nie jedna wada.
To jest?
Był nudziarzem nad wszelki wyraz i pojęcie. Moje sześciomiesięczne z nim pożycie było ciągłą męczarnią.
Którą jednak wynagrodził sowicie szlachetnym czynem.
Jakim czynem?
Swoją śmiercią.
O! ja tak dalece...
I trzeba mu przyznać że umarł dość prędko, a nudziarze zwykle decydują się z wielką trudnością.
Spodziewam się, że tym razem będzie szczęśliwsza.
Pani idziesz za mąż?
Pewnie Pan znasz w Warszawie Radcę stanu
Tulskiego?
Nie, nie znam. Więc Radca stanu. To mi się wydaje coś zanadto poważnego dla Pani. Ostrzedz przytém muszę, że nudziarze biórowi o wiele gorsi od szeregowych... zażywają tabakę i noszą watowane szlafroki... w kwiaty.
Lubo i Pan Radca stanu nie jest nudziarzem, nie o nim jednak mowa, ale o jego synowcu Alfredzie Tulskim, sekretarzu ambasady.
A! Dyplomata.
Dyplomata.
Niebezpiecznie. (Obiedwie się śmieją.)
Cóż Pan kapitan masz przeciwko dyplomacyi?
Właściwie nic, ale jako wojskowy z duszą i ciałem, nie lubię wybiegów i gmatwaniny jakiegobądź one są rodzaju.
Czy tak?
Zresztą w dyplomacyi jest wielu ludzi honoru i Pan Tulski pewnie liczy się do tychże, kiedy umiał pozyskać to, co mu nie jeden zazdrościć
musi.
Pewnie, pewnie, Pan Alfred jest człowiekiem honoru i... jak miarkuję, dowcipnym, ale czy prace dyplomatyczne nie pozbawiły jego charakteru, staropolskiéj otwartości, to pytanie. Jak się Panu zdaje?
Znając go dobrze i zapewne od dawna, Pani lepiéj odemnie odpowiedzieć sobie możesz.
Ja go nie znam wcale... nigdy nie widziałam... do dziś dnia.
Jakto, Pani nie znasz tego, któremu więcéj niż życie, bo pokój, szczęście życia powierzasz?
Ale jéj krewni, jéj przyjaciele znają go dobrze.
Krewni żyć z nim nie będą.
Tak jednak postępowali nasi antenaci i pewnie więcéj było dobrych małżeństw niż teraz. Panno Figaszewska?
Żartuj Pan sobie, żartuj.
Ale nie żartuję wcale. Nareszcie i powierzchowność może być antypatyczną... Cóż natenczas? Mnie naprzykład nos kończaty, bekasi, jest nieznośnym; prędzéj zostałbym kamedułą jak mężem kończatego nosa... No, prawda że moja żona miała nosek troszkę w górę... zawiódł mnie... ale pomimo tego, nos kończaty — nigdy! (do Pani Malskiej) Nie bez tego, abyś i Pani nie miała w tym względzie
stałych zasad?
Co do nosów, nie mam żadnych.
Panie kapitanie, uważaj jednak, radzę szczerze, abyś nie przekonał mojéj siostrzenicy, że małżeństwo między nieznającemi się dawniéj jest niepodebném. (odchodzi śmiejąc się).
Tém lepiéj jeżeli przekonam.
Zatém, nie radzisz mi Pan iść za Pana Tulskiego?
I cóż Pan radzisz?
Co radzę? Co radzę? Chcesz Pani wiedzieć? Powiem szczerze, nie dyplomatycznie, bez długiéj przemowy... radzę Pani...
Co?
Radzę pójść za mnie.
Ho! ho!
Co?
Dziwię się.
I ja się dziwię, że mi ta myśl przyszła tak późno.
Późno, dobre żarty.
Dlaczego żarty? Jesteśmy młodzi, wolni, kochamy się...
Jakto kochamy?..
Przepraszam, źle powiedziałem; chciałem powiedzieć że możemy się kochać i być szczęśliwi. Jestem majętny, nie potrzebuję posagu. Jestem człowiekiem honoru, to świadczą moje szlify... I jestem dobrym, na honor dobrym... zrobię co Pani każesz... Pozostanę w służbie albo ją porzucę... zamieszkamy w mieście albo na wsi... na wsi lepiéj... będziemy razem... razem... kwiatki sadzić, — dobrze? Ja bardzo kwiatki lubię... na honor lubię... Cóż Pani na to?
Ja na to? że myśl aczkolwiek późno przyszła, rozwija się nadzwyczajnie nagle.
Wszystko robię nagle, bo idą za bezpośredniém natchnieniem. Jestem z tych, którzy wierzą, że Opatrzność do nas czasem przez serce przemawia. Ledwie ta myśl zabłysła w mojéj duszy, już siebie pojąłem, zrozumiałem, już wiem dlaczego ujrzawszy Panią, zdało mi się, że ją znam; dlaczego jéj głos nie był mi obcym, dlaczego nie zaczynam kochać, ale już kochałem od dawna.
Nie zgadzasz się Pan z samym sobą. Wszakże
dopiero powstawałeś przeciw małżeństwom między
nieznającemi się pierwéj.
Ja już nie jestem nieznajomym. Pani mnie widzisz, słuchasz, wierzysz mi...
O! O!
Ależ proszę Pana...
Tak, tak, Pani mimowolnie wierzysz, że to co mówię, mówię szczerze, z głębi serca. A mnie zdaje się, że mam jakiś święty obowiązek stanąć obok niéj i błagać abyś mi zaufała.
Zaufała? Wierz mi Pan, że im lepiéj rola odegrana, tém boleśniejsze obudza uczucie, bo nas uczy, jak ludzie dobrze udawać mogą.
O, zaklinam cię Pani na Boga! Nie dziel mojéj miłości, wzgardź moją otwartością, gniewaj się za zuchwałe nadzieje, ale o udawanie, o nieszczerość, nie oskarżaj mnie nigdy. Moje postępowanie zdaje się szaloném; wiem, i szaloném zawsze pozostanie dla tych, co nie pojmują innéj w życiu przewodni jak zimną rachubę.
Prawdziwie nie wiem dlaczego słucham...
O słuchaj, słuchaj Pani. Raz w życiu poszedłem za głosem rozsądnéj niby rachuby, ożeniłem się i byłem nieszczęśliwym. Wszakże Pani toż samo? Ach gdybym mógł otworzyć najgłębsze tajnie duszy mojéj, ujrzałabyś Pani tyle wiary, tyle ufności nietylko w moje ale i w szczęście nas obojga...
Dość tego; późniéj dowiesz się Pan kapitan dlaczego słuchałam go tak cierpliwie. (Odchodzi. Barski po krótkiém milczeniu nalewa sobie wina i wypija. Stawiając kieliszek mówi.)
Kocham się szalenie. (Staje zamyślony na przodzie sceny i mówiąc powoli dostaje cygaro i to przyrządza. — Lokaje stół odnoszą.) Rzecz dziwna... tu jest jakaś tajemnica... ostrzeżenie przy wstępie do domu... przyjęcie tych Pań... przycisk z jakim mówią: Panie kapitanie. Cóż u djabła! Już od dawna powinienem być majorem. (Kiedy chce zapalić cygaro, postrzega swoje roztargnienie i chowa czémprędzéj.) Aj gwałtu! co robię... głowę tracę... byłbym się pięknie spisał. Wyraźnie głowę tracę... kocham się... kocham szalenie. Ha! może od tej Panny dowiem się czego... poproszę ją najczuléj, najpokorniéj. (Staje przed Panną Figaszewską, która w ciągu całéj przeszłéj sceny nic nie widziała i nie słyszała.) Panno Figaszewska! (Panna Figaszewska spostrzegłszy, że Pani nie ma, zrywa się i cofając się odchodzi spiesznie z przestrachem.) Dobrze, wiele się dowiedziałem. Może byłoby rozsądnie wymknąć się powoli. A ba! Cóż mi zrobią? Zająłem dobrą pozycję i na niéj do upadłego trzymać się będę. Pani Malska, albo, albo... niech się co chce dzieje.
No, Panie kapitanie, jak się podoba moja siostrzenica?
Jak się podoba moja siostrzenica? Czegóż się dziwisz?
Dziwie się... no, dziwię się jak można o to pytać. (na stronie) Osobliwie!
A więc?
A więc?
Cóż mi powiesz?
Aj! miałażby ta kasztelanowa być dwuznacznych dążności?
Bardzo miła i piękna. Prawda?
Bardzo miła i piękna, prawda.
A więc.
A więc.
Milczysz? Popełnię zatém zdradę... uchylę nieco zasłony. (zbliżając się i poufnie) Podobałeś się.
Tak jest, podobałeś się, ile w tak krótkim czasie podobać się można. Ale gniewa się na ciebie.
Na mnie? Za co?
Jest za co, niema wątpienia... ale to jakoś uśmierzy się powoli. Gdzie familijne układy tak dalece posunięte, nie należało odgrywać komedyi i to jeszcze tak długo.
Komedyj? Przepraszam Panią Dobrodziejkę, ale nie rozumiem wcale.
Skończże już Panie Alfredzie, bo i ja pogniewam się nareszcie.
Alfredzie?
Jużci z naszego przyjęcia mogłeś się domyśleć, że wiemy o wszystkiém.
A niech mnie djabli... przepraszam, niech zginę jeżeli zgaduję o czém Panie wiedzą.
O, o! tego zanadto. Wiemy że jesteś Alfredem Tulskim, sekretarzem ambasady, synowcem Radcy stanu; no teraz wyraźnie.
Tak? A zatém...
Cóż, zatém?
Masz Pan zegarek?
Do usług.
Czy też już jest godzina jak mieliśmy honor powitać go w naszym domu?
Hm! nie idzie... stanął.
Nikogo na czas dłuższy nie przyjmujemy, wszakże podobno byłeś Pan o tém przy wejściu ostrzeżony?
Nie pamiętam.
Tylko Pan Alfred Tulski jako narzeczony mojéj siostrzenicy mógłby tu dłużéj pozostać.
Teraz zaczynam rozumieć.
Przecie.
Zatem, jeżeli nie jestem Alfredem Tulskim, zostać tu nie mogę?
To za ostro.
Być może.
Ale zmiłuj się Pani, — taka ulewa.
W saméj rzeczy, wielka ulewa. Na cóż się Pan decydujesz?
Ja się decyduję zostać.
Więc przyznajesz...
Żem sekretarzem... (na stronie) Ha! dla miłości poświęcić się trzeba.
Cóż jeszcze roztrząsasz?
Ale chciej pamiętać łaskawa Pani, że mnie poniekąd zmuszasz gwałtownemi środkami.
Dobrze, dobrze. Koniec końców, zostajesz czy nie?
A jako Władysław Barski nie mógłbym zostać
żadnym sposobem?
Kilka godzinek... krótkich godzinek?
Nie, nie.
Co to Pani szkodzi?
Dziwne urojenie; i tak będziesz musiał przeprosić swoją narzeczoną.
O! to bardzo chętnie.
Zatém?
Vogue la galère! (głośno) Jestem Alfredem Tulskim, (krztusząc się) Sekretarzem.
Trzeba było takiéj ulewy, aby pokonać głęboką dyplomacyę... Przytém, ze mną sprawa... no wszystko w porządku. A teraz do tamtéj. (odchodzi).
Hm! hm, hm! zająłem pozycyą, ale za pozycyą bagna, mogę ugrząść... wziąć czyje nazwisko, fraszka jeszcze, ale wkradać się w jego prawa... to jakoś nie ładnie... Prawda że to sekretarz... (nuci). Hm, hm,
hm... kłamać nie umiem... zaplączę się łatwo... i koniec końców, mogą mi drzwi pokazać i to jako... bodaj nie oszustowi... ale z drugiéj strony, nie ma kto nie waży... zostaję.
Panie Alfredzie, czyniąc zadość woli mojéj ciotki, chcę zapomnieć co w jego postępowaniu było dla mnie ubliżającego.
Ach, bądź Pani zawsze skłonną do przebaczenia, teraz i na przyszłość.
Ale pozwolisz Pan, że go naśladować będę i odłożę jeszcze stanowcze moje słowo do lepszego poznania się.
Bardzo sprawiedliwie.
Teraz Pan już rozumiesz zapewnie, dlaczego przy śniadaniu słuchałam jego oświadczeń?
Niestety!
Niestety?
Wolałbym abyś mnie Pani słuchała łaskawie z innych powodów jak z tych, że jestem synowcem Radcy stanu.
Nie Pani, wszelkie udawanie jest mi niemiłém a kapitan Barski nie jest idealną osobą, jest to rzeczywiście... mój najdawniejszy przyjaciel. Jego charakter poznałaś Pani we mnie. Serce jest u niego pierwszą skazówką, za którą późniéj postępuje otwarcie i niezmiennie. Gdyby Panią poznał, pokochałby ją pewnie tak jak ja na pierwsze wejrzenie i na zawsze.
Miałbyś Pan więc rywala?
Oby szczęśliwego.
A! tego wcale nie rozumiem.
Wierz, wierzę... Nie możesz mnie Pani rozumieć, ale bądź przekonaną, że tylko zbieg dziwnych okoliczności, czyni mnie niezrozumiałym. Śmiem jednak upraszać cię o jedną wielką łaskę. Powiedz otwarcie, czy jedynie dlatego że jestem Tulskim,
uszczęśliwiasz mnie daną nadzieją?
Hm!.. może i nie.
Teraz jestem spokojny, a przynajmniéj spokojniejszy, dzięki ci, stokrotne dzięki. (Całuje ją w rękę.)
Panna Figaszewska.
Wszystko więc w porządku. I na cóż to było
tych dyplomatycznych obrotów?... zwłaszcza ze mną. Ja się nie dam wywieść w pole, nie. No, a teraz kochany Sekretarzu, (Barski westchnął) siadaj i powiedz nam co o Warszawie. (siadają) Wielkie odmiany, prawda?
Nie wiem o żadnych.
Jakto? po pięciu latach niebytności w Warszawie, nie znalazłeś Pan żadnej odmiany?
A tak, po pięciu leciech... (na stronie) Pięć lat nie byłem — dobrze. (głośno) Zapewne, wiele odmian zastałem, ale te mnie nie zajęły, bo o nich
zawsze mi donoszono.
A klimat?
Klimat?
Jakże się teraz wydaje?
To nagłe przejście.
A tak, przejście i nagłe... (na stronie) Grzęznę.
W pięciu leciech można odwyknąć.
A naturalnie, naturalnie... i bardzo.
Któryż Pan wolisz?
Hm! który wolę, który wolę... trudno powiedzieć (na stronie) Gdzież byłem u licha?!
Tam gorąco.
Fiu!... i jak! (na stronie) I tu nie chłodno.
Tu często zimno.
Tu zimno... tam gorąco. (na stronie) Grzęznę.
Ależ w samym Neapolu, gorąco podobno nie zbyt wielkie.
O! wcale nie... (na stronie) Byłem więc w Neapolu, Bogu dzięki!
Kochany... o kochany. (na stronie) Teraz Radcę djabli wnoszą.
Bardzo cierpiący?
Bardzo, bardzo cierpiący, kochany Radca.
Cóż mu takiego?
Pah!... (na stronie) Grzęznę... wyraźnie grzęznę.
Cóż?
Hm, hm... coś niby... paraliż...
O dla Boga! Panno Figaszewska?
Co? Nie?
Ale ja się Pana pytam.
Myślałyśmy, że jego zwykły napad podagry.
W saméj rzeczy, zwykły napad podagry... Ale
gwałtowny... O! gwałtowny... lękano się sparaliżowania.
O! lepiéj.
I będzie zdrów.
Niezawodnie. (na stronie) Bodaj go...
Pewnie ściągnął sobie tę słabość swoją nieszczęsną namiętnością.
Oczywiście. (na stronie) Cóż ten Radca pijak czy gracz?
Jakże to było, powiedz kochany Sekretarzu, bo to nas wiele obchodzi.
Zwyczajnie namiętność... o namiętność... nocy bezsenne...
Nocy bezsenne?...
Co? Nie?
Nie przeczę, ale się pytam.
Chciał zapewne śledzić rozwój jakiéj rzadkiéj rośliny.
I przeziąbł?
Jak reneta. (na stronie) Uf!...
Jakiś Pan przejeżdżający prosi o łaskawe przyjęcie i o pozwolenie zabawienia w pałacu, póki nie naprawią pojazdu, który mu się złamał za ogrodem.
Prosi o przyjęcie?... pojazd mu się złamał? hm, hm, hm!
Pewnie jakiś skryty adorator mojéj osoby.
.Wszystko to być może.
Adorator nie adorator, trudno mu drzwi zamknąć.
Dlaczego nie? Nie może wziąć tego za złe.
Prosić tego Pana, ale ostrzedz że dłużéj tu jak godzinę zabawić nie może.
Dobrze dobrze. (do Stanisława) Idź i zrób co każę.
(Stanisław odchodzi) Grzecznie, niegrzecznie... wiem co robię... postanowienia zmieniam nie łatwo. Panno Figaszewska?
Pani Kasztelanowa! Cóż to za przyjemna nie
spodzianka. Myślałem że wchodzę do zupełnie nieznajomego domu, a ja mam szczęście złożyć moje
uszanowanie Pani Kasztelanowej Dobrodziejce i Pani Jenerałowej Malskiej. (Kasztelanowa i Pani Malska zdają się pytać wzajemnie oczyma kto to jest.)
Przepraszam... ale prawdziwie... nie mogę sobie...
Nie walem honoru widzieć Panie od balu u Pani Skalskiej w dzień zaślubin jéj córki.
Byłam na balu u Pani Skalskiej... Ale nie mogę...
Grałaś Pani w szachy.
Zostałem zwyciężony... haniebnego dostałem mata, lubo nie jestem z najsłabszych graczy.
Grałam wprawdzie dość szczęśliwie... ale...
Po mistrzowsku... po mistrzowsku.
Grałam z kilkoma Panami, ale żebyś Pan był
w ich liczbie, tego sobie przypomnieć nie mogę.
Muszę się więc pochwalić. Byłem tak szczęśliwy tego wieczora, że mogłem podać rękę Pani Kasztelanowej i wyprowadzić ją z ogólnego zamięszania, które powstało z powodu znarowienia się koni — czyich niepomnę.
Ten wypadek pamiętam i tém bardziéj się wstydzę, że muszę Pana prosić abyś dopomógł mojéj
pamięci.
Pani Kasztelanowa zapomniała więc zupełnie Karola Skalskiego, krewnego Pani Skalskiej?
Z Panem Alfredem Tulskim?
Masz teraz!
Czy się Panowie znacie?
Nie mam tego ukontentowania. Znam tylko bardzo dobrze Pana Radcę stanu Tulskiego.
Kara Boska z temi Tulskiemi.
Jakże tam idzie jego choroba?
Choroba?... Pan Radca zdrów.
Jest! Teraz znowu zdrów jak koń.
Jakto? nie chory? Co Pan mówisz? (Postrzega bliznę nad okiem Alfreda — mówi powoli wpatrując się raz w Alfreda, raz w Barskiego. Ci zdziwieni myślą, że coś w ich ubiorze ją zadziwia.) A!.. A!.. A!.. to rzecz... dziwna... Panno... Figaszewska? Pan... i Pan. (Stając spiesznie między Malską i Figaszewską, tajemnie) I ten ma bliznę nad okiem.
Chryste Panie!
Jeden ma nad prawém a drugi nad lewém okiem.
Cuda!
Czyliż tylko Tulskiemu wolno mieć bliznę nad okiem?
Gdzie list? gdzie list? Julka pewnie napisała nad prawém czy lewém.
Nacóż szukać Alfreda, kiedy go już mamy?
Mamy nawet dwóch i w tém właśnie rzecz nieczysta. List? List?
Nie mam go przy sobie.
Chodźmy, — zobaczymy, — przekonamy się. (Do Alfreda i Barskiego.) Przepraszam Panów, że ich samych na krótką chwilę zostawić musimy, — zaraz
służyć będę. Chodźcie. Panno Figaszewska! (Odchodzi przypatrzywszy się obudwom.)
Grzęznę.
Pozwolisz mi Pan jedno zapytanie?
Bardzo proszę.
Pan jesteś Tulski?
Tulski.
Alfred?
Alfred.
Sekretarz ambasady?
Ha! Sekretarz.
W Neapolu?
W Neapolu.
Synowiec Radcy stanu?
A!...
Dziwisz się Pan?
Bynajmniéj. Cieszę się, że mam sposobność poznać członka rodziny, z którą w blizkich zostaję stosunkach.
Tak?
Nie inaczéj.
Teraz Pan zechcesz mi pozwolić parę słów zapytania.
Wet za wet. Bardzo sprawiedliwie, — słucham.
Pan jesteś Alfred Tulski?
Tak jest.
Sekretarz ambasady w Neapolu?
Nie inaczéj.
Synowiec Radcy stanu?
A!...
Dziwisz się Pan?
Bynajmniéj. Cieszę się, że poznaję członka godnej rodziny. (Obadwa parskają śmiechem.)
Zatém dwóch Alfredów Tulskich?
Nie, — tylko jeden.
Któryż z nas?
Niezawodnie Pan.
Bez wątpienia.
Zwracam Panu więc Tulstwo bez skazy i sporu.
Dziękuję. Ale niech mi wolno będzie zapytać się, z jakich powodów raczyłeś mnie Pan zastępować? Chciej mi oraz powiedzieć łaskawie, z kim mam honor?
Jestem Władysław Barski, kapitan artyleryi pozycyjnéj.
Pozycyjnéj.
Zatém niby z powołania zająłeś Kapitan moją pozycyę?
Nie. Byłem na nią wciśnięty.
Nie rozumiem.
Bardzo wierzę, powiem więc w krótkości: Jadę na urlop... zajeżdżam na popas... nudzę się... wychodzę zwiedzić okolicę... deszcz mnie napada... chronię się pod drzewa... Panie postrzegają przez okno... i zapraszają do siebie.
Historya bardzo jasna.
Daléj zaciemnia się nieco. Dziwi mnie niezwykłe wszędzie, a tém bardziéj w polskim domu ostrzeżenie przy wstępie, że dłużéj jak godzinę zabawić tu nie wolno.
I mnie to spotkało.
Wiem. Wchodzę, prezentuję się... jestem przyjęty jak najgrzeczniéj... Jem śniadanie... smacznie, bardzo smacznie.
Piję nie źle.
Naturalnie.
Towarzystwo podoba mi się coraz więcéj.
Nic dziwnego.
Ale jednak, w rozmowie tych Pań, w ich uśmiechu, w wejrzeniach na siebie, przeczuwam jakąś tajemnicę... któréj wprawdzie zgłębić nie daję sobie pracy... Używałem natrafionéj przyjemności... było mi dobrze... i mile biegły chwile.
Rozumiem.
Ale jakież było moje zadziwienie, kiedy znalazłszy się sam na sam z szanowną Panią Kasztelanową, ona po krótkim wstępie... wstępie dość uciesznym... oświadcza mi, że jestem Alfredem Tulskim, narzeczonym Pani Malskiej, że się wkradam do jéj domu pod przybraném nazwiskiem, co obiedwie z różnych a różnych przyczyn uważają z méj strony za niegodne postępowanie. Zapieram się, protestuję najusilniéj... nie ma ratunku: Jesteś Tulskim, zostaniesz.... jesteś Barskim lub téż kim innym, bądź zdrów! Tu piękna Pani, tam ulewa...
Prawda? Zostałem więc Tulskim. Byłbyś Pan
zrobił to samo, wyznaj szczerze.
Bez wszelkiego wahania.
Pomyślałem sobie: Co może szkodzić Panu Tulskiemu, że się schronię przed ulewą, pod jego nazwisko... jakby pod parasol.
A parasola nie byłby odmówił.
Bardzo się cieszę, że Pan tę rzecz tak pojmujesz. Proszę o rękę.
Bardzo chętnie.
Tak! Godzisz mnie Pan z dyplomacyą.
A ja zaczynam kochać artyleryę pozycyjną. — Ale koniec końców, bo koniec zawsze potrzebny, ile zrozumiałem, Pan Kapitan zostałeś upoważniony zabawić tu dłużéj jedynie jako Alfred Tulski?
A tak.
Ten warunek sine qua non, nie jest dotąd niczém usunięty?
Wypływałoby więc z tego... jeśli się nie mylę... że kto nie jest Tulskim...
Cofnąć się musi.
Bardzo trafnie rozwiązałeś Pan węzeł naszych stosunków.
Dlatego prosiłbym Pana Sekretarza, abyś mi jeszcze swego nazwiska nie odbierał.
O! nie, nie, to być nie może.
Dlaczego nie? na parę godzin.
Być nie może, bo natenczas musiałbym ja odejść.... bez parasola.
Z nazwiskiem Skalskiego stracisz Pan swoje incognito.
Za drzwiami stracę je jeszcze pewniéj.
Wpadniesz w ckliwe położenie poziomego konkurenta.
Wolę wpaść jak wypaść zupełnie.
Bądź Pan spokojny, poradzę sobie.
Wyrzekasz się Pan zatém swojego planu... planu doskonałego... dyplomatycznego sposobu poznania swojej narzeczonéj dokładnie.
Bynajmniéj. Zostanę jako Tulski... wkrótce potém, powiem że jestem Skalskim... a jak Skalskiego naprawdę oddalić zechcą... stanę się znowu Tulskim.
Ha! to i ja tak mogę zrobić.
Zupełnie to od Pańskiéj woli zależy. Pozwolę sobie tylko zrobić uwagę, że co innego być w końcu zmuszonym przyznać się do swego własnego nazwiska, a co innego wyjawić ostatecznie, że się nie jest tym za którego się udać chciano.
Pan Sekretarz masz na wszystko gotową odpowiedź.
Spodziewam się.
Dyplomata.
Nareszcie o cóż mi szło przyjeżdżając tu pod przybraném nazwiskiem? Nie chciałem ja poznawać charakteru Pani Malskiej... w kilku dniach rzecz to niepodobna, lepiéj w tym względzie spuścić się na przyjaciół a może i na los cokolwiek, ale chciałem poznać jéj osobę... ta mi się podoba i jeżeli przeciągam moje, jak je Pan zowiesz, incognito, to dlatego że mając wszelką pewność...
Wszelką pewność... Hm!
Wszelką, proszę mi wierzyć, chcę nietylko zabawić się nieco, ale zarazem postawić się zawczasu za zakresem żelaznego berła szanownéj Kasztelanowej.
Glęboka dyplomacya... trudno mi ją pojąć.
Bardzo żałuję.
Barski, Alfred.
Proszę siadać. (Siadają, Barski po prawéj a Alfred po lewéj stronie Kasztelanowej. Kasztelanowa mówi z powagą, Alfred seryo ale ironicznie.) Panowie! We wiadomym im czy niewiadomym interesie, muszę zacząć od początku.
Ab ovo.
Słucham.
Muszę przedłożyć istotny stan rzeczy.
Status causae.
Hę?
Słucham z uwagą.
W skutek układów familijnych, Pan Alfred Tulski, bawiący w Neapolu od lat pięciu, ma zaślubić moją siostrzenicą, wdowę po ś. p. Jenerale Malskim. (Skłaniają się obadwa na wejrzenie Kasztelanowej.) Pan
Alfred nieznany osobiście ani mnie, ani mojej siostrzenicy, przybył do Warszawy. Nie przestając na finalnie zawartych układach, chciał jeszcze pierwéj poznać swoją narzeczoną.
A!...
Hm?
Nic Pani, — mówię A! przez co chcę wyrazić,
że słucham z wielkim udziałem.
Do Amazońskiego grodu.
Co? jak? Panno Figaszewska?
Tak zowią w Warszawie dom Wać Pani Dobrodziejki.
Zowią dość głupio.
Trafna uwaga.
Wróćmy do Pana Alfreda. — Powodem jego przedsięwzięcia zdaje się być zamiar, aby w razie gdyby mu się Pani Malska nie podobała, mógł się cofnąć cichaczem.
Wniosek ten, przynosi zaszczyt przenikliwości Pani Kasztelanowej Dobrodziejki.
Otóż dziś odbieram od mojéj kuzynki uwiadomienie o tém, a razem opis jego osoby.
Oho!
Cóż? co?
Nic Pani, słuchamy ciekawie.
W tym opisie znajduje się, że Pan Alfred ma
bliznę nad okiem. A! (spoglądają na siebie.)
Hm? Co?
Nic... wykrzyknik zadziwienia, — kréska z kropką.
Kreska?..
Kropka na dole.
I kropka?... Panno Fi....
Tak jest, — signum exclamationis.
Signum? Panno Figaszewska?
Kochana ciociu! pozwól abym przerwała tę scenę. Wolno ci przyjmować i nie przyjmować w swoim domu kogo ci się podoba. Ja zaś mam prawo
wyjść z ubliżającego położenia. Dlatego oświadczam, że jakiebądź objaśnienie nastąpi, ja mam stałe przedsięwzięcie Panu Alfredowi Tulskiemu ręki mojéj nie oddać. (Odchodzi.)
Oho! ho! czekaj... czekaj... przeprosisz się... moje słowo dane.
A więc krótko mówiąc, dwóch was przyjeżdża
i obudwóch powierzchowność zgadza się z opisem
przysłanym z Warszawy, z tą różnicą, że jeden ma
bliznę nad prawém, a drugi nad lewém okiem.
Hic rodus.
Herodus?
Nie Pani... mowię po łacinie „Hic rodus, hic
salta“, co znaczy po polsku: tu sęk.
Tu sęk?.. tak jest, tu sęk. Pytam się przeto solennie, który z was dwóch jest Alfred Tulski?
Czy Pan jesteś?
Ja nie.
Hm? Co? Jak? Dopiero było dwóch, teraz nie
ma żadnego? Panno Figaszewska?
Pozwól szanowna Pani Kasztelanowo Dobrodziejko zrobić sobie uwagę, że ja nigdy nie oświadczyłem, że się Tulskim zowię.
A Pan?
Po oświadczeniu Pani Malskiej muszę milczeć.
Wprawdzie Pan nazwałeś się Skalskim, ale jego pojawienie się tu, właśnie kiedy oczekiwałyśmy Pana Alfreda... jego wpieranie we mnie że go znam, nareszcie i blizna nad okiem, wszystko to upoważnia do wniosku, że możesz być Alfredem Tulskim, równie jak i ten Pan.
Przekonywasz mnie Pani Kasztelanowa Dobrodziejka.
A zatém?
Jest dwóch Tulskich podług opisu przysłanego
z Warszawy.
Panie!...
Albo téż dowodziłoby że jest gdzieś jakieś individuum jadące do Nadwiślan, moknące lub zagrzęzłe gdzie w kałuży, które ma bliznę nad okiem i które zowie się Alfred Tulski.
Jakto trzech, trzech z bliznami miałoby się tu zjechać dnia jednego?
Jak tylko dwóch się zjechało, nie wychodzi
z granic podobieństwa, aby i trzech zjechać się nie
mogło. Racz to Pani łaskawie uwzględnić.
Pan zanadto mowny. (do Barskiego) Pan zanadto milczący. Ale ja nie jestem osobą, z którą można dozwalać sobie niewczesnych żartów. Parmo Figaszewska? Odchodzę, daję dziesięć minut czasu, — gdy wrócę, spodziewam się, że tu zastanę tylko Pana Tulkiego, albo nie zastanę nikogo. Ostrzegam przytém, że co raz postanowię, to tak być musi a nie inaczéj. I że nie jestem sama w domu. Panno Figaszewska! (Odchodzą.)
A to samiec baba. (Bierze gazety, rozciąga się jak długi na kanapie i zaczyna czytać.)
Cóż?
Pan zostajesz?
Ha! słyszałeś Pan wyrok?
Czyj?
Kasztelanowej.
A Pani Malskiej.
Pah!
Jakto Pah!?
Fraszka. — Proszę na wesele.
Ach, jakąż mam ochotę stłuc te dyplomatyczne
okulary... (głośno siadając) Ha! więc i ja zostanę.
A!
Dlaczego nie?
Pan Kapitan chcesz wytrzymać natarcie Amazonek i bronić pozycyi do upadłego?
Nie, ale chcę rzecz wyjaśnić, prawdę powiedzieć.
Potém może dozwolą mi tu zostać.
Śmiem wątpić.
No, wtenczas pożegnam.
A potém?
Cóż u diabła z tém potém... potém... Potém odjadę, to się rozumie.
Słuchaj Panie Kapitanie, pozwól mi mówić otwarcie. Dotychczas znalezienie się tu twoje było rozumném i wesołém; nie trzeba go popsuć rozwiązaniem, któreby mogło niejaką śmieszność na ciebie ściągnąć.
Śmieszność ściągnąć? na mnie?
Każdy odwrót przymusowy ma zawsze coś śmiesznego. Chcę iść naprzód, a idę wstecz. Jakież nareszcie może być pożegnanie wasze? — Dość niemiłe, nawet dość kwaśne... Zwiedzione, a przeto w miłości własnéj obrażone damy, będą niecierpliwie na drzwi spoglądać, póki się za Panem nie zamkną. A bohater tego qui pro quo, cóż innego powié wśród licznych ukłonów, jak przepraszam i przepraszam. Gdyby mnie zdarzyło się coś podobnego, oddaliłbym się cichaczem, a z pierwszéj poczty napisałbym list w którym starałbym się jak najgrzeczniéj całe zdarzenie w żart obrócić. A tak, choćby się kto i skrzywił, to sam na sam.
Dyplomatyczna niepotrzebna gmatwanina.
Przytém niech mi wolno będzie zapytać się, dlaczego Pan tak usilnie starasz się tu pozostać?
Dlaczego... dlaczego. Nie widzisz Pan jaka ulewa?
O! żołnierz ulewy się boi.
Najprzód proszę być przekonanym raz na zawsze, że się niczego nie boję; potem że my żołnierze moknąc zawsze kiedy tego potrzeba, mamy prawo nie moknąć bez potrzeby. Nareszcie, nie chcę pędzić przez wieś w deszcz jak pies, któremu ogon ucięto.
Jeżeli o to idzie, łatwo zaradzić mogę. Za ogrodem stoi mój pojazd... (zbliżając się do okna) Oto tam... za drzewami... Każ się Pan odwieźć gdzie zechcesz.
Dobrze, poszlę po niego.
Tymczasem damy nadejdą... Przebiegniesz Pan
prędko ten mały kawałek drogi. Weź nareszcie mój
parasol i moje kalosze.
Do zobaczenia.
Do zobaczenia, do zobaczenia (wracając) Ale... prawda... wszak pojazd złamany.
Ech, gdzież tam złamany!... to był tylko fortel aby wejść do domu Kasztelanowej. (Barski śmieje się.) Cóż? co?
Śmieję się, bo jeszcze w dzieciństwie widziałem komedyę... w której Figlarski, rywal Zacniewskiego, używa podobnego środka aby wkraść się do domu Pani Cnotliwskiej. (śmieje się) Ach! ach!
I cóż to dowodzi?
Że koncept djable nie nowy.
Nie nowy, ale dobry.
Dyplomacya mogła była zdobyć się na coś lepszego.
To najlepsze co wiedzie do celu.
Tak Pan Sekretarz mówisz, dobrze wiedzieć. Żegnam.
Nie mogę przypomnieć sobie tytułu téj komedyi. Nie pamiętasz Pan?
Dajże mi Pan Kapitan pokój ze swoją komedyą.
Figlarski do Cnotliwskiej. Ha ha ha!...
Przecie! z wielką biedą.
Ale, ale... a jak Pański furman nie zechce mnie usłuchać.
Ach gdzież tam! zowie się Grzegorz.
Kocham Grzegorzów, ale w tym razie, Grzegorz
równie jak Michał, odmówić może.
Pokażesz mu Pan mój parasol.
Dobrze, — ale jak nie zechce jechać, zaraz wrócę.
Jak się podoba.
Do nóg upadam.
Sługa uniżony.
A to twardy artylerzysta pozycyjny... ledwiem go wyrugował... Ulewy się lęka... Ho! ho! nie o ulewę tobie idzie... wiém ja czém to pachnie... Ale... nuż Grzegorz nie zechce... Zawołam ze drzwi, może usłyszy. (Otwiera drzwi na ogród, ale zmyka czémprędzéj i strzepuje się z deszczu.) Uf! co za deszcz! co za wicher! trudno głowy wychylić... Jednak... nie dość zwyciężyć, trzeba umieć skorzystać ze zwycięstwa... Trzeba pójść, nie pomoże... (Wychodzi środkowemi drzwiami i zaraz wraca w kapeluszu i paltocie.) Wziął parasol i kalosze... przez mur zawołam... (Spogląda w okno i na swoje buty, znowu w okno i na kapelusz, nareszcie podnosi kołnierz i chustką obwiązuje.) Djabli deszcz... ale po kamyczkach, po gazonie, jakoś będzie! djable jednak nie miło! (Wychodzi do ogrodu.)
Mamże powtórzyć jego słowa: „Mnie się zdaje, że nie zaczynam kochać, ale że kocham od dawna.“ Cóż błądzi, rozum czy serce?.. Jestżo on owym przed dziesięciu laty młodziuchnym oficerem, co ze swoim oddziałem stał w domu mojéj kuzynki?... Owym Władysławem, który mnie tak lubił, którego tak kochałam... który mnie małą swoim kwiateczkiem nazywał?... Ta próba przekona... Jeżeli on, to swój rysunek pozna niezawodnie. (Spostrzegłszy Barskiego, rozwija rysunek i zdaje się wpatrywać w tenże z wielką uwagą.)
Szczęśliwéj drogi!... To najlepsze, co wiedzie do celu — wszak powiedział, dobrze. Pani, czas drogi....
Zaraz, zaraz.
Dłużéj taić nie będę...
Zaraz, zaraz.
Ach, cóż Panią na moje nieszczęście tyle zajmować może?
Oto znaleziony dawny rysunek... zdaje się przedstawiać jakieś prawdziwe zdarzenie... staram się odgadnąć... Jakiś dwór między lipami... Tu jakiś młodzieniec w mundurze, niesie na obu rękach dziewczynkę, która zdaje się swawoląc łechtać go po twarzy pękiem kwiatów. Patrz Pan... (Oddaje rysunek i siada.)
Ten... ten rysunek... o Boże!... co za wspomnienia... To ja rysowałem... ten wojskowy, to ja... a ta dziewczynka, Wandzia! mój luby kwiateczek... (Zastanawia się, z wzrastającém uczuciem spogląda na Panią Malską, potém upuszcza rysunek i pada przed nią na kolana.) To ty!.. Wandziu! (Całując ją po rękach.) Ty droga luba istoto... I ty mnie nie zapomniałaś?.. Tyś mnie poznała... Ale i twoja postać, Bogiem się świadczę, jak obrazek anioła był zawsze przed moją
duszą.
Wstań Pan, wstań.
Nie Pan, nie Pan!
Wstań, proszę cię.
Pamiętasz jak co dnia rano wstawałaś, aby narwać kwiatów na bukiet lub wianek dla mnie?...
dlatego cię moim kwiateczkiem nazwałem... Pamiętasz jak cię brałem na konia przed siebie?
Na tego ogromnego kasztana.
Pamiętasz te długie nasze spacery?
Zkąd najczęściéj na twoim ręku wracałam, jak
tu wyrysowałeś... ale pamiętam zarazem opiekę, której użyczałeś biednej sierocie przed złośliwością Pani Komeckiej...
Komecka... prawda, Komecką się zwała.
Ale jakże mogłaś milczeć tak długo? Ja byłbym przebił dwa mury, gdybym był przeczuł, że za niemi ciebie zobaczę. Ach, to nie dobrze.
Powoli, powoli... Najprzód byłam dzieckiem kiedy odjechałeś, powtóre zmieniliśmy się oboje, nareszcie w domu Pani Komeckiej, zwano cię tylko
Panem Oficerem, a ja Władysławem. Bardzo więc
naturalnie, że cię nie poznałam... Wprawdzie nie
długo brałam cię za Alfreda; ale późniéj sama siebie zrozumieć nie mogłam... aż nakoniec głos twój zapewne, obudził we mnie wspomnienie dawnych
czasów.
Tak, tak... serce nie zwodzi... O teraz, tak jak dawniéj, wezmę cię na ręce i żeby cały batalion kasztelanowych, Figaszewskich, dwa bataliony sekretarzy, trzy Radców stanu, rozbiję, przełamię, rozgonię i uniosę jak swoją własność... bo ty będziesz, bo ty jesteś moją, — wszak prawda?
Jestem i będę, ale zaklinam cię, unikajmy wszelkiéj ostateczności... szanujmy opinię świata i względy familijne.
Ale jak, jak?
Ale ten Sekretarz siedzi mi na karu. Wszelkiemi siłami starał się wydalić mnie jak najprędzéj.
Trzeba koniecznie Kasztelanowę w niepewności
utrzymać.
Możeby w liście z Warszawy... kilka słów dopisać.
W liście?... nie, to być nie może... ale... co za myśl... ołówka, prędko ołówka. — Moja kuzynka
wyrysowała w liście karykaturę niby portret mego
narzeczonego. Dodam ogromną krésę nad prawém
okiem, potém staraj się ściągnąć uwagę Kasztelanowej. (rysuje) Tak, doskonale... cicho!
A więc Pan zostałeś... spodziewałam się tego... odszedł.
Poszedł do swego złamanego pojazdu.
Może jeszcze wróci?
Niezawodnie.
On?
Pokazałeś palcem na czoło.
Ach, to ja tak czasem pocieram czoło z powodu blizny.
Ach, ta blizna, blizna... i on ma także bliznę.
Może i w samej rzeczy nie staje piątéj klepki.... mówił za wiele.
Raczéj za śmiało, bez należnych względów.
Z lekceważeniem nie do przebaczenia.
Któż on jest?
Skalski.
Jednak rzecz nie jasna.
Wszak odszedł.
Ale wróci... rzecz nie jasna... i on ma bliznę... muszę rozmówić się z nim finalnie... sam na sam.
Zrobisz jak zechcesz kochana ciociu, ale pozwól zwrócić swoją uwagę, że między temi portretami jest podobno portret dziada Pana Alfreda „Starosty
Grudeckiego“.
A tak, oto nad kominem.
Może znajdą się jakie rysy familijne.
Co robisz?
Ha! zobaczyć nie zaszkodzi... Panno Figaszewska!
Dla Boga! nos bekasi. (Kasztelanowa i Panna Figaszewska wkładają okulary i przypatrują się portretowi. Pani Malska wstrzymuje się od śmiechu.)
Cóż?
Co?
Jest coś...
O!
Jest coś...
Nos...
O! O!
Hm! hm!
Wszystko w porządku.
Co w porządku? Ot robiłabyś swoją pończoszkę. (jak do siebie) I tamten dziś przyjechał... i tamten ma bliznę...
Ale nad lewém okiem.
I cóż z tego?
A proszę Pani Dobrodziejki... to wielka różnica.
Ja wiem że różnica... Ta szalona Julka... zapomnieć tak ważnej rzeczy.
Ale rysując karykaturę, nie byłaby przepomniała pewnie charakterystycznych okularów.
Okularów?... (postrzegając kresę) Ha! ha! (na stronie) Nad prawém okiem. (głośno) Panno Figaszewska!
Cóż? co?
Panie Sekretarzu, przepraszam cię... wszystko w porządku... Wando, to jest twój narzeczony.
Ale ja wiem, a kiedy ja co powiem, to jest tak a nie inaczéj... To twój narzeczony.
Ale ja jeszcze nie powiedziałam...
Ach, dajże pokój... zakończ już raz.
Ciocia mnie zmusza.
Zmuszam, zmuszam.
Niechże i tak będzie.
No, Bogu dzięki wszystko w porządku... Panno
Figaszewska? A teraz jedźmy nie tracąc czasu...
Wando, pojedziesz ze mną... Pan Sekretarz zostanie.
Z Panną Figaszewską.
Z Panną Figaszewską. Zostanie aby wyprawić
ztąd Pana Skalskiego.
Jakże go wyprawić?
Powiedzieć aby odjechał.
Są inne sposoby.
Jeden tylko, jeźli Pani pozwolisz... zastrzelę go...
Ach fi! paskustwo! strzelać! Panno Figaszewska? Ja się strzelania boję ogromnie... (cofając się) Może Pan masz przy sobie co nabitego?
Nie Pani... nie mam i najmniejszéj armatki... Ale jak między ludźmi honoru...
Nie, nie ciociu... Z tém nie ma co żartować... ci Panowie widzieć się nie powinni.
A więc biorę to na siebie... ja sobie poradzę... ale jakże zrobić... jechać muszę koniecznie.
Niech Pani Dobrodziejka nie troszczy się... Ja mogę towarzyszyć Pani Malskiej.
O ho! ho!.. nie uchodzi.
Narzeczony z narzeczoną?
Nie, nie.
Kochana ciociu, chciej téż być przekonaną, że choćby mnie kto i chciał wykraść, to ja się wykraść nie dam. Nie potrzeba mnie strzedz, bo ja się sama strzegę.
Niechże i tak będzie... kiedy inaczéj być nie może... ale Panna Figaszewska pojedzie z wami...
O! o! na taką słotę... tyle fatygi.
Tak będzie jak postanowiłam.
Róbmy jak ciocia każe... bo ona wié najlepiéj.
(Wybiegają z Barskim podawszy sobie ręce, za niemi spiesznie Panna Figaszewska.)
Uf! przecie spocząć mogę. Ja tylko, ja mogłam dojść prawdy i wydobyć dowód nie do zaprzeczenia z żartu Julki... Zadziwili się... Niech się dziwią... Ja to lubię... Nareszcie prawdą mówiąc i bez tego dowodu, trudno było wątpić... To przecie człowiek ugrzeczniony, widać na nim polor dworski... A tamten! gbur! Pan Skalski wielka figura!.. pół mędrka, pół głupca. (postrzegając Alfreda) Ha!
Bardzo, bardzo przepraszam Panią Kasztelanowę, ale nie było sposobu, musiałem wejść do jéj salonu w stanie arcynieprzyzwoitym... Ale trzeba także wyznać, że myśl nie nader szczęśliwa, ścieżki zamiast wysypywać żwirem, wybijać gliną... a jeszcze dziwniéj, stawiać mostki ze spruchniałéj brzeziny... Niby to rustique... pittoresque... a to jak łapka na kuny... gdyby nie ogrodnik... No, stało się... wyglądam niegodziwie. (Stając przed kominkiem jakby do siebie.) Rustique!... pittoresque! szkaradzieństwo!
Bardzo mi przykro, że Pan w moim ogrodzie
doznałeś małéj nieprzyjemności.
Nieprzyjemności, prawda... ale małéj? — bardzo przepraszam, bo bardzo wielkiéj.
Miłoby mi było wynagrodzić Panu gościnném
przyjęciem... ale niestety są okoliczności...
Wiem, wiem, i aby te wszystkie okoliczności
usunąć, oświadczam Pani, że jestem zdecydowany
żenić się z Panią Malską.
Hę?
Tak jest... jestem zdecydowany.
Trochę za późno, bo moja siostrzenica już jest narzeczoną.
Wyraźnie waryat... (oglądając się) Panno Figa... Stanisławie!..
Oto jest list mego stryja.
Ale ja nie mam honoru znać stryja Pana Skalskiego.
Ależ, przez Boga żywego, chciejże Pani raz rzecz zrozumieć... list od mego stryja Radcy stanu Tulskiego.
Cóż to znaczy?
Proszę czytać.
A!.. A!.. A!.. Pan, Pan jesteś Alfredem?
I zawsze nim byłem.
A tamtenże?
Kapitan Barski, wszakże na wstępie powiedział.
Panie Alfredzie!.. Panno Figaszewska!.. Ależ oni pojechali.
Tamten z Wandą... O dla Boga!
Wykradł ją?
Nie, ja ich wyprawiłam na spotkanie mojéj
siostry.
O!.. jakie Pani mogłaś zrobić coś podobnego?
Jak mogłam... jak mogłam... jak Pan mogłeś narobić takiego zamięszania... Ale biegaj... biegaj... czém prędzéj, może jeszcze nie odjechali. (Alfred biorąc paltot na siebie) Ale spieszże się.
Taka wilgoć i przeciągi.
Co za flegma!.. Stryj Pana byłby już dotychczas dwa razy przez okno wyskoczył... Co to za generacya!...
I byłby dwa razy wpadł w błoto, jak wpadł
jego synowiec raz jeden.
Prędzéj! prędzéj!
A jeżeli już odjechali?
O! O! O!.. proszę Pani... mam jak pudel biegnąć za pojazdem... i szczekać jeszcze może? Nie, nie, to mogłoby mnie okryć niczém nie startą śmiesznością w całym dyplomatycznym świecie.
(Panna Figaszewska wchodzi powoli.)
Ha!.. nic się nie stało... Jesteś Wać Panna?
Jestem.
Nie pojechaliście?
Owszem.
Co?
Pojechali.
A Wać Panna?
Ja zostałam.
Widzę. Ale dlaczego Wać Panna zostałaś?
Miejsca nie było? W moim poczwórnym koczu?
Maciej nie zaprzągł, myśląc że Pani Kasztelanowa Dobrodziejka nie zechce jechać w tak wielką słotę.
Głupiec.
Tak jest.
Ale jakże mogli pojechać... mówże Wać Panna.
Jegomość Dobrodziej przysłał łaskawie swój pojazd.
Dobrze!
Złamany?
Ech, gdzieżtam złamany.
Wszak mówiłeś.
Był to wybieg, aby wejść do jéj domu.
Ja téż nie roszczę sobie prawa do przywileju na nowy wynalazek.
I dlaczegoż Pan dałeś swój pojazd?
Dlaczego... dlaczego... aby go ztąd wyprawić jak najprędzéj... Sam nawet chodziłem... i ten mostek... ale co to powtarzać... (ciszéj) Rustique! pittoresque!
Ale Wać Panna mogłaś jechać i w pojeździe
Pana Tulskiego?
Za ciasny.
Za ciasny?
Ale na dwie osób bardzo wygodny.
Wielkie szczęście.
Kazałam zapiąć firanki.
Zapiąć firanki?
Coraz lepiéj.
Piękny porządek.
Pojadą jak w pudełku.
Milcz Wać Panna.
Jak w pudełku... fait accompli...
Proszęż Pana...
Fait accompli Mościa Dobrodziejko... akceptuję go jako taki i radzę uczynić to samo, inaczéj ściągniemy na siebie śmieszność w całym dyplomatycznym i niedyplomatycznym świecie.
Co tam śmieszność...
Śmieszność Mościa Dobrodziejko, gorsza śmierci.
Ależ ja dałam słowo Panu Radcy.
Z boleścią serca muszę w jego i swojém imieniu, od danego słowa uwolnić.
Tego się nie spodziewałam.
I których najbystrzejszy rozum przewidzieć nie może. Czy kto słyszał, aby dwóch ludzi z dwóch
końców świata zjechało się w jednej godzinie i obadwa z bliznami na czole... Tego nikt jeszcze nie widział... Panno Figaszewska?
Nikt nie widział.
Otóż jestem... otóż jestem... (ściska Kasztelanowę) Jak się masz Figaszesiu... Pan Tulski zapewne?
Do usług.
Zaraz za wsią spotkałam twoje dzieci... Już się zupełnie porozumieli.
Co za szczęście.
Barski przeprosił Wandę... Wanda przebaczyła..
Et cetera.
Ależ kochana ciociu, — wszak ja zrobiłam co
kazałaś.
Posłuszeństwo przykładne.
Stało się... co tu rozbierać... połącz ich siostruniu i koniec.
I ja jestem tego zdania.
Poczciwy Sekretarz!
Nie wahaj się Pani, bo zginiemy.
A więc, Pan Barski?... kapitan?
Najdokładniejszy.
Barski, Barski, dobry, poczciwy, kochany....
prawda Wando?
Ależ ciociu...
No, to nie kochany, ale najlepszy przyjaciel mego syna. I jak mnie kochasz siostruniu, uszczęśliw nas wszystkich, prędkiém zezwoleniem.
Niechże i tak będzie, zezwalam i błogosławię.
Od Pana Radcy bowiem odebrałam list przez Pana
Alfreda, który mi z nieprzewidzianych powodów
radzi zerwać zawarty z nim układ. Panno Figaszewska?
Wszystko w porządku.