Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek który zapomniał swego nazwiska |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści” |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka godzin później, w obszernym, urzędowym gabinecie prokuratora, toczyła się ożywiona rozmowa.
Sam prokurator, siwy mężczyzna o poważnej twarzy, siedział za dużym, pokrytym papierami i aktami biurkiem, w pokoju zaś zostali zebrani najważniejsi aktorzy tej dramatycznej historji. Z jednej strony, z pewnemi minami, zajmowali miejsca na krzesełkach hrabina Iza Otocka, Gozdawa-Gozdowski, Horyński i Tretter — z drugiej zaś stał nasz mody człowiek, panna Janeczka, jej brat Korycki i Wręcz.
— Zebrałem tu państwa, wszystkich — odezwał się prokurator — gdyż mimo, że chory został zatrzymany i powinien zostać osadzony z powrotem w sanatorjum, zachodzą tu takie okoliczności, iż nie mogę lekko potraktować tej sprawy... W dalszym ciągu utrzymuje pan — zwrócił się do Otockiego — że jest zdrów i podstępem został osadzony w zakładzie dla obłąkanych?
— Tak jest!
— A czy nie zechciałby pan bliżej opowiedzieć, na czem polegał ten podstęp?
— Panie prokuratorze! — odparł. — Przedtem już wyznałem, panu prokuratorowi szczerze wszystko! Odzyskałem przytomność w sanatorjum dr. Trettera, lecz co się przedtem działo, nie wiem! Nie ulega, jednak, najlżejszej wątpliwości, że dostać tam się musiałem na skutek podłej intrygi!
— Jakiej.
— Powtarzam, nie wiem! Ale, warunki w jakich przebywałem w zakładzie, były takie, że miałem wszelkie prawo mniemać, że nie umieszczono mnie tam, abym wyzdrowiał, lecz żebym żywy stamtąd nie wyszedł!
Tretter, który dotychczas siedział w milczeniu, gładząc swą długą, czarną brodę, nagle przerwał:
— Przepraszam, że słówko wtrącę, ale zbyt boleśnie dotyka mnie podobne oskarżenie! Chory hrabia, Jarosław Otocki, w stanie nieprzytomnym został odstawiony do mojego zakładu i tam częściowo zdrowie odzyskał. Po przebytej chorobie, cierpiał na zanik pamięci, a ja nie chcąc wywoływać wstrząsu i recydywy, bardzo powoli wtajemniczałem go w rzeczywistość! Gdyby, poznał pewne szczegóły ze swej przeszłości mogło się to bardzo niekorzystnie odbić na jego zdrowiu! Ponieważ, odmawiałem mu wielu wyjaśnień, wpadał w wściekłość i podejrzewał mnie wraz z pielęgniarzem Antonim o jakieś straszliwe zamiary! Oto, goła prawda i taka za wyleczenie go mnie spotyka wdzięczność... Na szczęście, nikt nie będzie się liczył, ze słowami chorego, gdyż hrabia Otocki i nadal nie jest zdrów, a nastąpiło tylko chwilowe polepszenie. Dillucida intervalla — jaśniejsze momenty, jak my to w medycynie nazywamy... Długo, jednak, jeszcze leczyć się musi, zanim będzie można go uznać za normalnego.
— Cóż pan na to? — zwrócił się znów prokurator do Otockiego.
— Może pan prokurator zechce zapytać o wyjaśnienia w tej sprawie pannę Janecz... to jest chciałem powiedzieć pannę Janinę Korycką, pielęgniarkę z zakładu dr. Trettera!
Panna Janeczka śmiało wystąpiła naprzód i jęła powtarzać znane nam przygody. Mówiła i o opowieści, posłyszanej od koleżanki, w jaki sposób młodego człowieka odwieziono do sanatorjum i o tem, jak dopomogła mu do ucieczki. A w czasie tego opowiadania jej oczy płonęły takiem oburzeniem, a taką szczerością tchnęły jej słowa, że prokurator na chwilę wątpić nie mógł w jej dobrą wiarę.
— Pan Otocki jest kompletnie zdrów! — kończyła głośnym wykrzyknikiem swe zeznania. — Nigdy nie powinien był się znaleźć w sanatorjum dr. Trettera.
Gdy zamilkła, była przekonana, że uczyniła wielkie wrażenie i że samo to zeznanie wystarczy dla uznania słuszności sprawy młodego człowieka. Niestety, ma ustach prokuratora, błąkał się niedowierzający uśmiech.
— Nie chcę, na chwilę — rzekł — podejrzewać panią o złą wolę! Tylko, to co pani mówi, niema dla prawa żadnego znaczenia!
— Jakto? — zdziwiła się, a Tretter, Gozdowski, Horyński i hrabina radośnie poruszyli się na swych miejscach.
— Tak! — potwierdził. — Powtórzyła pani tylko posłyszaną opowieść.
— Od koleżanki...
— Ale ta koleżanka — tu prokurator spojrzał na leżącą przed nim notatkę — gdy ją dziś oficjalnie badano, zaprzeczyła wszystkiemu i twierdziła, że nigdy nic podobnego pani nie mówiła i że musiała pani jej słowa pojąć nienależycie...
— Co za podłość! — zawołała panna Janeczka, a nasz bohater pokiwaj głową, niby spodziewając się, że podobna niespodzianka nastąpi.
W rzeczy samej, koleżanka panny Janeczki, gdy ją przyciśnięto do muru, cofnęła poprzednie zeznania, w obawie utraty posady. Ale, panna Janeczka jeszcze nie dawała z wygraną...
— Skoro moje zeznanie niema wartości, może większą wagę będą miały słowa mego brata. Pracując u pana Gozdawy-Gozdowskiego, pochwycił kilka podejrzanych rozmów!
Korycki wysunął się o kilka kroków naprzód.
— Tak! — skinął głową.
Lecz prokurator spojrzał na niego ostro.
— Jaka była treść tych rozmów?
— Bliżej określić nie mogę! W każdym razie dawały wiele do myślenia!
— Do myślenia?
— Bezwzględnie! Dlaczego począłem bliżej obserwować działalność mego zwierzchnika, pana Gozdawy-Gozdowskiego! Przyznaję się, nawet, popełniłem wielką niedyskrecję, odczytując list, znajdujący się w otwartej szufladzie... Za to, zostałem oskarżony o kradzież, co panu prokuratorowi jest wiadome...
Prokurator uderzył dłonią o biurko.
— Jednem słowem, nic pan nie wie, coś podejrzewa i grzebie po cudzych szufladach. Daruje pan, ale w takich warunkach, pańskie zeznanie również nie budzi zaufania!
Twarz Koryckiego stała się purpurowa, a z policzków panny Janeczki, zdawało się lada chwila krew tryśnie. Tylko nasz bohater zachowywał spokój i spoglądał na nich, jakgdyby chciał powiedzieć:
— A co? Nie mówiłem, że nie wiele wskóramy, nie posiadając niezbitych dowodów!
W gabinecie na chwilę zaległa przykra cisza. Dwa wystrzały spaliły całkowicie na panewce, nie odnosząc pożądanego skutku. Wtem, wyrwał się Wręcz, z oskarżeniem najcięższego kalibru. Z trudem, dotychczas zachowywał milczenie, rzucając tylko od czasu do czasu spojrzenia pełne nienawiści swemu wrogowi Gozdawie-Gozdowskiemu, który miast dać się oszukać, jego chciał jeszcze orżnąć.
— Panie prokuratorze! — zawołał, a ze wzruszenia aż podskoczył mu brzuszek — Wręcz jestem! Dyrektor banku „Pożyczek Wzajemnych“, zna mnie w Warszawie małe dziecko...
Prokurator, jednak, nie był małem dzieckiem i widocznie, nigdy nie słyszał o Wręczu, gdyż dość oschle wyjaśnił:
— Pan Wręcz, gdy się dowiedział, że chory Jarosław Otocki, został z mojego polecenia tu dostawiony, zgłosił się sam, twierdząc, że pragnie złożyć niezwykle ważne oświadczenia...
Wręcz już wpadł w zapał.
— Hrabia nie jest chory, jest jaknajzdrowszy! Uciekł ze szpitala prosto do mnie, swego, starego przyjaciela, szukając ratunku i pragnąc, abym się nim zaopiekował i objął zarząd jego interesów... Uczynił tak, chroniąc się przed prześladowaniami pana Gozdawy-Gozdowskiego, który jest bardzo niebezpiecznym typem, bo mnie nawet chciał oszukać, pod pozorem wstąpienia, jako wspólnik, do banku...
Gozdawie-Gozdowskiemu ze zdziwienia powiększyły się oczy, nigdy bowiem nie słyszał, by przedtem Otockiego łączył z Wręczem zażyły stosunek. Ze złością, jednak, warknął:
— Nieprawda, to pan chciał mnie nabrać!
— Kłamstwo! — ryknął Wręcz, waląc się pięścią w piersi. — Ja, najuczciwszy człowiek w Warszawie! Wręcz, herbu Leliwa... To...
Nowe uderzenie dłoni prokuratora o biurko przerwało te wywody.
— Osobiste i bankowe porachunki pozostawią panowie na później! Panie Wręcz! Proszę teraz mówić, co pan wie w tej sprawie!
— Kiedy...
— Do rzeczy!
Wręcz opanował się i począł powtarzać historję o Oleńce Walendziakównie. Z konieczności musiał zatajać niektóre szczegóły, jak choćby niezwykłe zetknięcie z młodym człowiekiem — a czasem nawet łgał zwyczajnie. Jednak historję byłej przyjaciółki Gozdowskiego powtórzył wiernie, nadmieniając i o liście, który miał być pozostawiony i o tem, że list ten znikł w niewytłumaczony sposób i że o zabranie go podejrzewa Gozdawę.
— Ukradł i zniszczył! — znów potężnie w gabinecie zabrzmiał głos dyrektora. — Żeby usunąć wszelkie kompromitujące dowody! Nikt inny nie mógł tego uczynić, gdyż ciotka nieboszczki wyraźnie wspominała, iż poprzedniego dnia ten list pisany był w jej obecności!
Podczas tego opowiadania, zarówno Gozdowski, jak i hrabina Iza, chwytali z natężeniem każde słowo Wręcza. Wydawało się jednak, że to, co posłyszeli, mimo oskarżeń, sprawia im przyjemność raczej, a nie przykrość. W pewnym zaś momencie Gozdawa, którego niemiła o ostrych rysach, sępia twarz, przybrała, zaiste, drapieżny wyraz, cicho szepnął do siostry:
— Zapewnie, sama podarła przed śmiercią list! A ja tyle czasu szukałem, daremnie! Jesteśmy ocaleni! Nic nam nie grozi...
Na prokuratorze, opowiadanie Wręcza też wywarło wrażenie:
— Nie wie pan, jednak — wyrzekł — na czem miała polegać ta zasadzka, w którą wciągnięto pana Otockiego...
— Nie mam pojęcia! Zmarła chciała oświadczyć mu to sama, lub na piśmie złożyć zeznania! List znikł! Wspominała tylko, że miało to być coś potwornego...
— Ale, co?
Wręcz bezradnie rozłożył ręce.
Tymczasem, na poprzednio ponurem obliczu Gozdowskiego, już pojawił się uśmiech. Rzekłbyś, pobłażliwy uśmiech. Spoglądając teraz na Wręcza, niby na kogoś, kogo nie można traktować poważnie wycedził:
— Gdyby pan Wręcz był mniej zaślepiony nienawiścią do mnie, wiedziałby jaką przywiązywać można wagę do oświadczeń podobnej osoby. Zupełnie nie przeczę, że przez pewien czas łączyła mnie z panną Walendziakówną bliższa znajomość. Musiałem, jednak, odsunąć się od niej, zrażony jej zachowaniem, a ona, wtedy przez zemstę, poczęła rozpuszczać o mnie i moich najbliższych idiotyczne pogłoski, z których jedną, najgłupszą, raczył nas tu zapoznać pan Wręcz... Pomimo to, wiedząc, że Walendziakówna jest ciężko chora, opiekowałem się nią zdaleka i wspomagałem pieniężnie, a dziś, przypuszczając, że długo nie pożyje odwiedziłem... i zastałem martwą... Zaznaczę raz jeszcze, że krzty prawdy w tej opowieści niema. Walendziakówna była histeryczką, a wiadomo do czego histeryczka posunąć się może... Listu żadnego nie brałem i sam, byłbym bardzo rad, gdyby się odnalazła ta przedśmiertna spowiedź... Ocenilibyśmy ją należycie wszyscy... Sądzę, panie prokuratorze, że to moje oświadczenie wystarczy...
— Nie! — krzyknął Wręcz, ale prokurator gestem dłoni nakazał mu milczenie.
— Istotnie! — wymówił. — Błąkamy się ciągle w kręgu plotek!
Hrabina Iza, wnosząc z twarzy prokuratora, że zapatruje się krytycznie na zebrane przeciw niej i bratu dowody, postanowiła ostateczne odnieść zwycięstwo.
— Pozwoli, pan, panie prokuratorze — poczęła — że wyjaśnię, jaki charakter miała owa groźna intryga, ukuta przeciw memu mężowi, to jest chciałam powiedzieć, Jarosławowi Otockiemu, gdyż za męża prawdziwego go uważać nie mogę... Wnet się okaże kto tu jest winny, a kto ofiarą...
Nasz bohater nie spuszczał z pani Izy oka, przygotowany na potworne kłamstwa.
— Wyszłam za niego za mąż — mówiła — bo podobał mi się, zresztą, przyznaję się, nęcił mnie jego tytuł, majątek! Och, ileż razy później przeklęłam tę chwilę, kiedym się na to zdecydowałam, a nasze pożycie było jaknajgorsze od początku. Mąż mój był niezwykle opryskliwy i szorstki, wpadał w jakieś niezrozumiałe ataki gniewu, oskarżając mnie wówczas, że tylko dla pieniędzy zostałam jego żoną, że go nie kocham i zdradzam. Jego zazdrość stawała się wprost chorobliwa, a gdy zaczął w naszym domu bywać mój kuzyn — wskazała na Horyńskiego — aczkolwiek nie przekraczał nigdy granic światowej przyzwoitości, rozpoczęły się wprost niebywałe awantury. A w czasie tych awantur mąż zachowywał się tak, że nabrałam przekonania, iż nie jest zdrów na umyśle. Bez powodu rzucał się na mnie z pięściami, bił, oczy miał błędne, a piana mu występowała na usta. Aż mniej więcej, przed dwoma miesiącami stało się najgorsze. W napadzie szału, porwał się z nożem i nietylko mnie zranił, ale i obecną w mieszkaniu moją przyjaciółkę baronową Gerlicz, a nawet służącą. Ledwie, udało się nam obezwładnić szaleńca, a potem, zresztą zgodnie z postanowieniem odnośnych władz, osadzić w zakładzie dla umysłowo chorych dr. Trettera...
— Wszystko wymysły! — krzyknął Otocki. — Bezczelne wymysły!
Wzruszyła ramionami.
— Oficjalne dokumenty to stwierdzają!
Nic nie rozumiał.
Prokurator odczytywał teraz jakiś leżący przed nim urzędowy papier, niby raz jeszcze chcąc się o czemś przekonać. A gdy skończył, spojrzał nań z wyraźnem współczuciem.
— Panie Otocki! — rzekł. — Wierzę, że panu teraz jest lepiej i że nie pamięta pan nic z tego, co swego czasu zaszło! Niestety, jednak, pańska żona ma rację! Protokuł stwierdza, że o mały włos pan nie zamordował hrabiny Izy, pokrwawił baronową Gerlicz i służącą. Dwaj posterunkowi, którzy nadbiegli z ulicy, z trudem wspólnie z domownikami, obezwładnili pana... Działo się to przy licznych świadkach, których ani o chęć intrygi, ani o kłamstwo posądzać nie wolno...
— Niemożebne!
— Jeśli pan chce, proszę samemu przeczytać!
Pochwycił gorączkowo papier. Wszystko, zgadzało się całkowicie. Dłużej nie mógł wątpić. Był to urzędowy protokuł, sporządzony, napewno, przez ludzi bezstronnych.
Papier wypadł mu z ręki.
— Więc byłem obłąkany!
Twarz panny Janeczki stała się blada, jak płótno. Coś rwało się w jej piersi, jeszcze nie chciała wierzyć. Korycki miał minę mocno niewyraźną, a Wręcz nie powstrzymał się od cichego przekleństwa.
— Tam do licha!
Obawiał się teraz, że zagalopował zbytnio, uwierzył niepotrzebnie babskim plotkom i może ponieść za to niemiłe konsekwencje.
Natomiast, na twarzach Gozdawy i Horyńskiego rysował się triumf, a hrabina Iza, nie poprzestając już na samej obronie, teraz przemawiała, niczem oskarżyciel:
— Oto, jak wyglądają w świetle prawdy straszliwe, zebrane przeciw mnie i moim bliskim dowody! Ja przedstawiam oficjalne dokumenty, a ze mną chcą walczyć oszczerstwami i insynuacjami! Zaraz wytłumaczę, dlaczego tak się dzieje. Pielęgniarka Korycka — tu spojrzała na pannę Janeczkę — wraz ze swym bratem, tym samym, który szpera po cudzych szufladach, pomawiali szlachetnego doktora Trettera, który stanowczo nie powinien im tego puścić płazem, o jakieś brudne machinacje, gdyż pragną szantażować nas, rodzinę i tylko w tym celu dopomogli choremu do ucieczki. Dyrektor podejrzanego banczku — Wręcz drgnął gwałtownie — przynosi wieści, pochwycone od jakichś ulicznic, których potem niczem potwierdzić nie może, aby zemścić się na moim bracie, Gozdawie-Gozdowskim za to, iż ten nie dał się naciągnąć na znaczniejszą sumę. Gra tych państwa jest aż nadto przejrzysta i nie ma potrzeby bliżej jej wyjaśniać, panu prokuratorowi! Z mej strony, osobiście, opieram się wyłącznie na danych oficjalnych i protokułach! Nieszczęsny mój mąż, niestety był niebezpieczny dla otoczenia i jako taki, zgodnie z rozporządzeniem odnośnych władz, o czem panu prokuratorowi dobrze jest wiadomo — dygnitarz sądowy, niby to potwierdzając, lekko skinął głową — został umieszczony w sanatorjum dr. Trettera, uchodzącem za jedno z lepszych. Czy jest obecnie zdrów? Wątpię! Raczej lada chwila spodziewać się można ataku szału, gdyż dziś rano jeszcze, napadł na pana Horyńskiego i mało go nie udusił. Nic to nie znaczy, że chwilami wydaje się przytomny i słusznie zauważył dr. Tretter, że wiele czasu upłynie, zanim całkowicie wyzdrowieje. Z tego powodu, nietylko we własnym interesie, choć jestem narażona najwięcej, ale poprostu, przez wzgląd na bezpieczeństwo publiczne żądam i proszę o natychmiastowe osadzenie go z powrotem w zakładzie i całkowite izolowanie, aby podobne fakty do obecnych nie mogły się więcej powtórzyć!
W obszernym gabinecie zaległa znowu głucha cisza. Nasz bohater tak był zgnębiony, że nie protestował nawet, posłyszawszy, że pani Iza oskarżyła go o to, że napadł na Horyńskiego. Cóż mogło go wzruszać jedno więcej niesłuszne oskarżenie, gdy wiedział teraz, napewno, że większość z tego, co mu zarzucano, była prawdą. Obłąkany! Furjat! Mniejsza o to, w jaki sposób doszedł do podobnego stanu, i czy winy za jego szaleństwo nie ponosiła Iza! Ale dość, że podlegał ohydnym atakom, a wówczas popełniał czyny straszliwe! Czyż w podobnych warunkach miał marzyć o rozpoczęciu życia na nowo i o lepszej przyszłości.
Coraz niżej opuszczała się jego głowa, podczas gdy pełen bezgranicznego przywiązania wzrok panny Janeczki, daremnie usiłował go pocieszyć.
Tak długą chwilę wszyscy milczeli, jakby w powietrzu zawisł nieubłagany wyrok, a w gabinecie słychać było tylko ciężkie sapanie Wręcza. Sapanie, jasno mówiło:
— Po djabłam tu wlazł!
Na twarzy prokuratora widoczne było wahanie. Choć, hrabina Iza, przedstawiła przekonywujące dowody, węchem starego sądownika czuł, mimo wszystko, coś niewyraźnego w tej historji. Niestety, aż nadto jasne były policyjne raporty. To też, na ich zasadzie, już miał powziąć decyzję i usta otwierał, by rozstrzygnąć tę skomplikowaną sprawę, gdy wtem nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda. Do gabinetu pośpiesznie wszedł woźny i położył na stole kopertę.
— List do pana prokuratora!
Pochwycił kopertę, rozdarł ją i uważnie przeczytał pismo. Czytał długo, a ciekawe musiał tam odnaleźć wiadomości, bo aż mars przeciął jego czoło.
Nagle zwrócił się do Wręcza.
— Niesłusznie — rzekł — pan oskarżał pana Gozdawę-Gozdowskiego o to, że ukradł list panny Walendziakówny! List się odnalazł! Oto on! — podniósł papier do góry. — Sama przed śmiercią nadesłała go pocztą...
— Ach! List Walendziakówny! — wyrwał się okrzyk z piersi obecnych, lecz zabrzmiał bardzo różnie. U jednych, niby westchnienie ulgi, u innych, rzekłbyś, niczem jęk przestrachu.
— Najwięcej ucieszy to chyba — dalej mówił prokurator — pana Gozdawę-Gozdowskiego. Przed chwilą wspominał, że byłby rad, gdyby list taki istniał...
— Oczywiście! — bąknął Gozdowski, blady teraz, jak płótno.
— Odczytam go więc, państwu, bo sądzę, że wszystkich zainteresuje...
Powoli, uroczyście zabrzmiał w gabinecie głos prokuratora. Widać było, że do pisma, które trzyma w dłoni, przywiązuje wagę niezwykłą. Początek listu pisany był nieco chaotycznie i znać było, że pisała go zmagająca się z chorobą i gorączką osoba. Został datowany poprzedniego dnia.
— Rozumiemy! — wykrzyknęli niemal jednocześnie Wręcz i Otocki, podczas, gdy w oczach panny Janeczki szkliły się łzy — tym razem radości.
W rzeczy samej, sprawa przedstawiała się jasno. Walendziakówna, korzystając z nieobecności starej krewnej, zebrawszy resztki sił, ubrała się, wyszła i wrzuciła list, poczem powróciła do domu, gdzie zmarła, gdyż wysiłek ten, wyczerpawszy ją ostatecznie, przyśpieszył jej zgon. Oto, dlaczego jej ciotka nadmieniała, że ku wielkiemu swemu zdziwieniu, zastała ją martwą, ale ubraną i leżącą na podłodze.
— Rozumiemy! — powtórzyli.
— Bezczelne łgarstwa! — przerwał Gozdawa, czerwony teraz, jak burak, ale surowy wzrok prokuratora nakazał mu milczenie.
— Podła dziewczyna! — syknął Horyński.
— Ach! — wyrwało się z piersi młodego człowieka.
Teraz przypomniał sobie wszystko. Jak otrzymał podejrzany list, jak wahał się, czy iść pod wskazany adres, jak wreszcie ciekawość przemogła. Jak drapał się krętemi, śliskiemi schodkami i jak ujrzał młodą kobietę. Później, poczęła mu dawać wykrętne odpowiedzi i zamierzał odejść. Powstał nawet z owego pamiętnego, głębokiego, jedwabiem obitego fotelu i...
Nagle prokurator przerwał. Tretter, siedzący dotychczas w milczeniu, wstał i pocichu kierował się do wyjścia.
— Niedobrze mi! — szepnął.
— Pan zostanie! — ostro wyrzekł prokurator, poczem dodał, zwracając się do obecnego w pokoju woźnego. — Proszę dobrze uważać, żeby stąd nikt nie wyszedł.... Potem trzeba będzie zawezwać dyżurnego posterunkowego, a może i kilku posterunkowych... Nie obejdzie się bez udziału policji i sporo osób, niezadługo, odprowadzi ona do więzienia!
Masywna figura Trettera opadła z powrotem na krzesło. Drżał, niczem osinowy liść. Gozdawa i Horyński byli nie mniej bladzi, tylko ich oczy błądziły dziko.
— Ach! — wyrwał się okrzyk z piersi panny Janeczki.
— To — Otockiemu wielki ciężar spadł z serca — dzięki temu rzucałem się na ludzi? Stąd powstały policyjne raporty!
Tylko prokurator, niewzruszony, czytał dalej przedśmiertną spowiedź Oleńki Walendziakówny.
— Cud się stał i nie zdołał Tretter nic nowego wymyślić w swej mordowni! — zawołała Janeczka —
Ale prokurator nakazał jej milczenie. Groźne wyznania miały się ku końcowi.
Tu następował podpis — i list był skończony.
— A co, nie mówiłem! — pierwszy wyrwał się Wręcz — znów pewien siebie i napuszony, niczem kogut. — Łotr z Gozdawy-Gozdowskiego! Łotr ostatni, jak Wręcz, herbu Leliwa, jestem! Pasy drzeć, mało!
Ale hrabina Iza wzruszyła tylko ramionami na ten wykrzyknik. Jeszcze nie dawała za wygraną, jeszcze pragnęła się bronić:
— Nędzne łgarstwa i podłej dziewczyny! — wykrzyknęła. — Chyba pan im nie uwierzy, panie prokuratorze! Przecież...
Dalsze jej zdanie przerwał jakiś hałas. Tretter, który od pewnego czasu, nerwowo coś szukał po kieszeniach, nagle wyciągnął stamtąd mały przedmiot i wsunął go do swych ust. Była to pastylka. Skutek nie kazał długo na siebie oczekiwać. Twarz „djabelskiego doktora“ stała się sina i runął z krzesła na podłogę.
— Otruł się! — wymówił prokurator, spoglądając na sztywniejące zwłoki. — Nikogo już nie poczęstuje swemi tybetańskiemi zastrzykami! Oto, na pani słowa, najlepsza odpowiedź!