Czahary/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czahary |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kasjan z Mironem siedzieli na kładce nad młyńskim upustem, palili fajki i gadali. Niedziela była, młyn stał — woda była niska, młynarze i Likta popłynęli do Sydorów — w całej osadzie było pusto i cicho.
Miron przyszedł do Kasjana po nowiny. Młyn i prom — to chłopskie gazety, mieli więc sobie dużo do opowiedzenia.
— Co ty słyszał na promie?
— Co gadali we młynie?
Opowiedzieli sobie tedy, kto jechał i płynął, co się stało na jarmarku, kto co ukradł, kto się «sądzi», kto co sprzedał. Miron przeprawiał Łasickiego grafa i ojca żony «panicza Lolka«, i dla «łysego panicza» wapno wieźli.
— A ten ryży z Łasicka nie jechał?
— Nie.
— To źle, bo i panienki już trzeci tydzień niema.
— Ty myślisz, że oni gdzie razem?
— Może wszystko być. Panienka to niby nie całkiem durna — ale zawsze babska głowa a owcza, to jedno.
— No, a jakby się pobrali — toby dopiero państwo było — bo to gadają żydy, że graf ino komisarzuje, a Łasick tego ryżego.
— Ehe — prawda — komisarzowałby graf — czymbarom. Ot, cierpi to plugastwo przez żonę! Aj, żeby on mnie się poradził, jaby jego nauczył, co z nimi zrobić.
— No, co?
— Byłaby rada — splunął Kasjan w wodę.
— No, a mój pan co robi? — zagadnął Miron. — Może gdzie do panienek dojeżdża?
— Uj — z niedającem się opisać lekceważeniem — odparł Kasjan — albo to żywe stworzenie, ten twój pan. Z pnia go kozikiem wystrugali, a nie kobieta porodziła. On nietylko o panienkach nie myśli, ale nawet za najgładszą dziewką się nie obejrzy. Czyta, w czółnie się położy i chyba śpi, bo coby robił tak godziny, ptaszki ze skóry obdziera, trawy suszy, poco jemu panienki — stara Parczewska w sam raz dla niego kompanja.
— A pocóż panienka mnie pytała, czy dach nie cieknie na domu po posesorze?
— Pytała? — zdziwił się Kasjan — a czemu mnie o tem nie mówiła? — dodał urażony.
— Bo ty wtedy po weselu w pierzynach Likty spał — a ja panienkę odwoził do miasta. Do ciebie było wtedy gadać, jak do pnia.
Kasjan się zamyślił, jastrzębie jego oczy poszły daleko po rzece, zmrużył je od blasku i rzekł:
— Ktoś płynie za Szczerbą — daleko.
Miron nawet nie spojrzał, tak był zajęty.
— Więc ja dach świeżą strzechą poszył i nawet szyby nowe wstawić kazał i myślę: będzie jakaś nowina. Skąd panience do głowy przyszedł dom w Ługach. Dla kogo? Poco?
— Jakieś łachy płyną, chyba do nas — mruknął Kasjan, zapatrzony w wodny szlak.
To zainteresowało wreszcie Mirona, począł też wypatrywać.
— A może panienka wraca?
— Kiedy dwie jakieś rabe na czółnie. Chłopy cudze z miasta widać. Niechno miną zakręt, to poznam.
Chwilę czekali, wreszcie Kasjan się zerwał.
— Dalibóg panienka i jakaś druga!
— A co? Ja mówił, że będzie nowina.
Wstali obadwa i poszli ku wybrzeżu, gdzie lądowano. Kasjan wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu i począł nawoływać z ochoty, Miron, wymusztrowany przez starego pana, wyprostował się po żołniersku i czekał. Czółno przybiło, chłopi bystrem spojrzeniem objęli «cudzą», zdawali się węszyć, czy to sługa, czy pani, gość czy domownica.
Zośka wyskoczyła pierwsza, lekko i zwinnie, wygimnastykowana, nawykła; tamta wahała się, zalękniona chybotaniem łodzi. Tedy Zośka podała jej rękę i rzekła wesoło:
— Śmiało, tu się niczego nie lękaj. Jesteśmy u siebie!
I zwróciła się do Kasjana.
— Likta jest?
— Niema. Powlekła się do Sydorów z babami trajkotać.
— I panicza niema?
— Niema.
— To dobrze. Zabierzcie rzeczy i na prostki przeprowadźcie nas do Ługów. Pamiętałeś o reperacji domu, Mironie?
— Tak jest, wedle rozkazu.
— No to jazda!
Zapłaciła wioślarzy i ruszyła pierwsza. Nowo przybyła przytuliła się do niej, ruchem wystraszonego dziecka, a Miron z Kasjanem, obładowując się tłomokami, zamienili swe spostrzeżenia.
— Nie sługa, bo ani się obejrzała za rzeczami.
— Musi być prawdziwa pani, bo bardzo cienka i rękawiczki nosi.
— Niczego sobie, taka chuderlawa i biała, jak pany lubią. Co ona będzie w Ługach robić?
— Panować tobie — zobaczysz! Jaby jej taki na moją panienkę nie handlował. Kraski nie ma, truśliwa, drepce jak indyczka, miastowe jakieś heho. Tyle to u nas na ziemi warte, co pajęczyna po kątach. Niby to nić, a tego ani prząść, ani tem szyć, takie śmiecie.
O zmroku Kasjan przewoził Zośkę do nowego dworu. Rozpytała go o sprawy i roboty, dała moc poleceń, wreszcie rzekła:
— Nie powiesz nikomu słowa, że ze mną przyjechała druga pani. Nikomu, nawet Likcie.
— Panienka nie wie gadki: Nie zadawaj się z policją, nie lżyj matce, nie gadaj sekretów babie, nawet własnej.
— No, to dobrze — zaśmiała się. — Pamiętasz, co masz kupić jutro? Niechże tej pani nic nie braknie.
— Ojoj, co jej trzeba chleba i słoniny zjeść, żeby do ludzi stała się podobna.
— Słońca jej trzeba więcej, niż chleba.
— Świeci każdemu, niech się nie chowa od niego i nie lęka, to ono pokrasić rade.
Psy zaszczekały i wnet, poznawszy Zośkę, rzuciły się wpław na spotkanie łodzi, a z domu wyszedł Wacław i stara Parczewska, witając radosnemi okrzykami.
— Chciałem już jechać szukać ciebie po świecie. Sumienia nie masz. Trzy tygodnie bez wieści mnie zostawić. Coś porabiała?
— Dajcie jeść i pić. Jednym tchem jadę z Warszawy — odparła, przeciągając się i oglądając po domu z widoczną przyjemnością.
Gdy zasiedli we dwoje do herbaty w zacisznem gnieździe, zaczęła opowiadać.
— Bronkę znalazłam na ruinach sklepu, dzieci chore, graty opisane przez komornika. Lucjan już tam był i oboje zdecydowali procesować spólniczkę. Po rozejrzeniu się w sprawie potrafiłam ich przekonać, że rezultatem procesu będą tylko koszty. Szczęściem, że jak ich znasz, tych dwoje łatwo namówić, żeby nic nie robili, tembardziej, gdy się ofiaruję za nich robić. Otóż graty zostawiłam komornikowi. Bronkę z dziećmi zabrał na lato Lucjan, a że słyszeć nie chce o zamieszkaniu na stałe mi wsi, że bez Warszawy żyć nie może, że dzieci już się uczą, zobowiązałam się w twojem i swojem imieniu dawać jej rocznie sześćset rubli, a Lucjan obiecał płacić za chłopca gimnazjum, i namówić Karola, żeby także paręset rubli dołożył.
— No, dobrze, ale dlatego siedziałaś trzy tygodnie?
— Gdym się ich pozbyła, szukałam twojej żony.
— Chyba takie warjackie pomysły mogły ciebie trzymać i dłużej.
— Nie. Znalazłam bardzo łatwo.
— Więc żyje — rzekł bezdźwięcznie. — Zapewne nawet dobrze jej się powodzi. Ładna była i jest młoda. I śmie nosić nasze nazwisko może?
Zośka zmarszczyła brwi i rzekła jakby nie zauważyła przerwy.
— Ale była chora, więc zostałam przy niej, aż mogła wyjechać.
Wacław się zerwał.
— Jakto? Mogła wyjechać!
— Ze mną.
— Z tobą? Dokąd?
— Do mnie.
— Słuchaj, zwarjowałaś? Jakiem prawem?
— Jakto? Jakiem prawem? Mogę mieć u siebie, kogo mi się podoba.
— Tuś ją przywiozła, tu? A ja czemże ci jestem, a mnie nie raczyłaś spytać, czy ja pozwolę, czy ja chcę? Gdzie ona jest?
— Co masz pozwolić? Komu? Tobie jej nie przywiozłam, ale sobie.
— Więc mnie tem samem stąd wypędzasz!
— Człowieku, czego się miotasz? Nikt ci jej nie narzuca, ani cię zmusza, byś się z nią spotkał. Ona nawet nie wie, nie przypuszcza, byś ty tu był. Znalazłam kobietę chorą, w nędzy, pracującą ciężko, mieszkającą od sześciu lat w jednej kamienicy, w jednej stancji ze staruszką emerytką, która jak o łaskę mnie modliła, żeby tę jej opiekunkę odesłać jesienią. Zabrałam ją na wypoczynek, na odżycie, na odkarmienie. Wróci do pracy, gdy sił nabierze, ale będzie już odtąd pod moją opieką. Tobie jej nie narzucam, ale też nie masz prawa zabraniać mi spełnienia obowiązku.
— Gdzie ona jest? — spytał.
— Umieściłam tymczasem w Ługach.
— U mnie?
— Nie u ciebie, boś tutaj. Jeśli nie pozwalasz, tutaj ją zabiorę.
— Spodziewam się. Możesz to jutro uczynić, ja wyjeżdżam.
— Na długo?
— Na zawsze!
— Człowiek nie powinien używać dwóch wyrazów: «nigdy i zawsze». Dokąd jedziesz?
— Nic ci do tego. Bądź pewna, że do ciebie potem nie wrócę. Zapowiadam ci jedno, że nie pozwalam, by używała mego nazwiska.
— Ja jej go nie dałam. Rozwiedź się, daj jej alimenty, wolność, wtedy możesz zabraniać. Ale ożenić się, rzucić kobietę na poniewierkę, potępić w szale i czuć się jeszcze bohaterem lub ofiarą, to trzeba być albo złym, albo niespełna rozumu. Ładniebyśmy wszyscy wyglądali, żeby nas Bóg tak za winy karać począł. Ale nazywamy się chrześcijanami, klepiemy pacierze, a tyle w nas z Chrystusa, ile w tym papierowym obrazku. Przysięgliście sobie nawzajem przed ołtarzem i któreż z was zerwało przysięgę? Ona ci oddana była, kochająca, wierna. Za coś ją wygnał, za przeszłość? Ona nie twoją; na coś wygnał, na przyszłość, przysiągłszy, że jej nie opuścisz do śmierci? I teraz się na mnie wściekasz, żem ją przygarnęła? Chcesz znowu w szale czynić — jakeś wtedy postąpił? Twoja wola, ale wtedyś nie po ludzku, nie po chrześcijańsku postąpił i teraz to chcesz powtórzyć. Idź, ja ci jedno powiem na rozstanie: do śmierci będziesz mi druhem i bratem serdecznym, ja ci się nie zmienię, nie przestanę kochać. Jakem poznała tę drugą Zośkę i ona twoją była i będzie. Ale, poco nam tak się rozchodzić? Masz żal do mnie, złość, bunt, ale gdy się opamiętasz, to zrozumiesz, że to nie do mnie. Ty to wszystko masz do siebie, nie od dziś, od wtedy, to cię żre, nęka, trapi, męczy i trapić będzie, wiesz dopóki? Aż kiedy «Ojcze nasz» zmówisz, nie ustami, ale duszą i czynem! Wtedy zdrów będziesz i cichy, i wtedy będziesz szczęśliwy.
Wstała, przechodząc koło niego, objęła go za głowę, pocałowała i wyszła.
Noc była cicha, lipcowa noc. Minął sezon żabich plotek i słowiczych koncertów, jakieś malutkie bestyjki-owady ćwierkały w kalinach nad wodą i pluskały ryby w toni.
Zośka usiadła nad zatoką i miała wrażenie głodu, który ta cisza syciła, zmęczenia, które ustępowało w tym spokoju i cieple pustkowia. Nie poruszyła się, gdy usłyszała za sobą kroki, ani gdy Wacław usiadł obok niej, nie odezwała się. Usiadł o stopień niżej nad wodą i po chwili oparł głowę o jej kolana. Wtedy na tej głowie gorącej położyła rękę, przeszła pieszczotliwie po włosach. Bestyjki-owady ćwierkały w kalinach i czasem nad tonią z dyskretnem świśnięciem przelatywał jakiś ptak wodny, spłoszony z gniazda.
— Przepraszam, Zośko — szepnął Wacław.
Pochyliła się, pocałowała go w głowę.
— Ale to coś tak niesłychanego, coś zrobiła — dodał.
Uśmiechnęła się.
— To określenie wiecznie mi towarzyszy w życiu. Tyś użył raz pierwszy, ale słyszę oddawna, ze wszech stron. Gdym wyrwała się do Paryża na studja, powiedzieli: to coś niesłychanego, gdym odmówiła Owerle, gdym zechciała Czaharów, gdym tu osiadła i nie szukała ludzi, gdym oswoiła Kasjana — wszystko nazywają czemś niesłychanem. Myślę, że ludzie są bardzo głusi, albo tak zatokowani w swych potocznych sprawach bytu, że nie słyszą wielu głosów i melodyj, i hejnałów i jęków i zgrzytów i ech, które lecą, płyną, grają, tętnią, gdy się ktoś w ciszę wsłucha i w siebie. Wszystko to «niesłychane» dla mnie jest bardzo prostem, tak, jak przyszłam do wniosku, że co w mojem życiu uważałam za klęskę na razie, wszystko mi korzyść przyniosło, wszystko mnie wiodło w górę, uczyło myśleć, dojrzewać, czyniło człowiekiem. Jeden triumf byłby moim kresem może, opór, trudności dały hart i spokój. Jak tu dobrze, jak dobrze, w tym porcie naszym, jak tu cicho, a jakie granie cudne w tej ciszy!
— Opowiedz mi, jak to było? — rzekł po chwili.
Nie pytała co, wiedziała.
— Warszawa jest przystanią tylu rozbitków — postanowiłam poszukiwania tam rozpocząć. Znalazłam nazwiska — poszłam pod wskazanym adresem. Stróż udzielił mi pierwszych informacyj — staruszka, która z nią mieszka, dalszych. Jej samej nie zastałam: była w fabryce kwiatów, gdzie pracuje od trzech lat. Staruszka niepokoiła się o nią, gdyż od pewnego czasu cierpiała bóle głowy, brak apetytu i snu i ledwie siłą woli pracować mogła. Dziesięć godzin roboczych za 75 kop., z tego utrzymywały się we dwie! Wyobrażasz sobie takie życie? Opowiedziała mi staruszka, że ją poznała przed sześciu laty, kiedy straciła męża i poszukiwała sublokatorki. Była wtedy robotnicą w fabryce papierosów. Za kąt na łóżko zgodziła się płacić trzy ruble miesięcznie i odtąd nie rozstały się. Staruszka miała nieco zajęcia; chodziła do bogatych cerować bieliznę i doglądać małych dzieci, ale od roku paraliż odjął jej rękę — była zupełnie niezdolną do pracy, na łasce serca obcej — także nędzarki. Jak ona o niej mówiła — nie opowieść to była, ale modlitwa. A potem bojaźń: kto jestem, dlaczego pytam, po co przyszłam, czy jej nie zabiorę skarbu. Była zgroza w jej oczach, wypłakanych, bladych, na pół ślepych. Uspokoiłam, że jestem daleką krewną, że mam do niej sprawę rodzinną. Spytała. «Może pani krewna jej nieboszczyka męża, bo ona własnej rodziny nie ma?» Potwierdziłam — a w tem drzwi się otworzyły i ona weszła.
— Kto inny, pewnie, nie ta. Skąd poznać mogłaś — to niemożliwe.
— Średniego wzrostu, szczupła, ciemnowłosa, z bardzo ładnemi oczami piwnemi. Popatrzyłyśmy na siebie chwilę, muszę być bardzo do ciebie podobna, bo ona stała się, jeśli możliwe, jeszcze bledsza, zachwiała się i nic nie mówiąc, dyszała, trzęsąc się, jak w febrze.
Staruszka zawołała:
— Jezus Marja — tyś chora!
Wtedy się opamiętała i spytała mnie szeptem:
— Co pani każe?
Umilkła Zośka i chwilę, jakby się wahała. Wacław podniósł na nią oczy, bez tchu był.
— Coś rzekła? — wyjąkał.
— Nic. Ucałowałam ją.
Znowu długą chwilę tylko ciszę tego wodnego pustkowia słychać było i szelest niewidzialnych skrzydeł ptaków Bożych, czy Bożych duchów. Spokojnym głosem dokończyła Zośka.
— Przeleżała dwa tygodnie w śmiertelnej niemocy. Gdy wróciło życie i trochę sił, ubezpieczyłam byt staruszki, ją sobie wzięłam.
— Wie, że ja tu jestem?
— Nie. Nie było o tobie mowy.
Znowu milczeli, zapatrzeni w gwiaździste niebo. Na wschodzie począł blednąć błękit i słychać było szmer rosy zarannej i słaby powiew rzucił smugę miodowej woni leśnych ziół i kwiatów. Czekał świat ciepły i cichy na zorzę.
— Co mam czynić? — szepnął Wacław bezwiednie.
Objęła go rękami za głowę, i tak byli skroń o skroń oparci.
— «Ojcze nasz», zmów duszą całą, ona ci powie, posłyszysz w tej ciszy. Ja tam jutro u niej będę, wszystko ci przygotuję. Szczęście komu dać, otrząsnąć się od wstrętnej zmory, zwalczać plugawą żmiję, czy to dla takiego ducha, jak twój, straszny trud?
— Boję się, nie czuję siły.
— To wyjedź na czas jakiś. Wypróbuj siebie.
— Myślisz, że wrócę?
— Jestem pewna. Masz do kogo wracać, masz dla kogo żyć. Człowiek jesteś!
— Wyjadę, spróbuję. Nie wiem — szepnął.
— Teraz ja spocznę — rzekła Zośka, wstając.
Nazajutrz Wacław wyjechał. Codzień Zośka bywała w Ługach — wracała późno do domu. Minęło tak parę tygodni. Pewnego wieczora ujrzała zdaleka światło w swym saloniku, ucieszyła się, pewna, że Wacław wrócił, ale poznała na łodzi u przystani wioślarzy z Szafranki. Motold przypłynął przed godziną — czekał na nią.
— Wacława niema? — spytał na wstępie.
— Wyjechał trochę w świat. Niepokoi mnie, że za długo bawi — żałuję, żem go puściła.
Zawahała się chwilę, spojrzała nań.
— Musiał pan mieć jakąś wielką troskę?
Spróbował się uśmiechnąć.
— Nie, nie uważam. Miałem sporo kłopotu i ambarasu tylko. Spełniło się proroctwo Wacława — zarwał mnie grubo ów Bronikowski. Pieniądze przepadły, ale on już szkodzić nie będzie — złapano ptaszka w Hamburgu. Straciłem kilkadziesiąt tysięcy, lecz może mnie gorzej dotknęły triumf i złośliwa radość współobywateli z tego wypadku. O tem tylko mówią, to tylko krytykują — i cieszą się, radują: wpadł Motold, klapnie Motold — uczył wszystkich — dobrze mu! Cieszą się — za co? Com im kiedykolwiek złego zrobił? Gorzko!
Przesunął ręką po głowie, która siwiała coraz bardziej, z dniem każdym zda się, i dodał:
— Pora odejść! Nic już nie mogę uczynić — ni ludziom, ni sobie.
Ona milczała, usunęła się instynktownie w cień, zaczęła sprzątać gazety ze stołu, a po chwili zapanował nad sobą i rzekł:
— Żałuję, żem Wacława nie zastał. Możeby rad był słyszeć, że ów Bronikowski pod kluczem. Miał z nim także, jak uważam, spory rachunek.
— Tak, ale taki, który sądów się boi. Ta jego siostra — jest żoną Wacława.
Motold się zdumiał. Tedy mu opowiedziała sprawę, utrzymując miano siostry, pozorując szantaż, w którym kobieta była niewinną ofiarą — opowiedziała dalsze losy, aż do ostatnich dni.
— Kochał ją — wróci — upewnił, gdy się niepokoiła, że tak długo bawi. — Zresztą chce pani — pojadę za nim, przywiozę. Jestem pewny, że wróci. Jeśli tej pamięci złej i dobrej pozostał wierny, to pani zwycięstwo pewne. Podziękuję pani za szczęście. Takim rad za niego, aż się cieszę, że przecie ta moja niefortunna znajomość z Bronikowskim, spowodowała jego wyznanie.
Ożywił się i poweselał — rozmawiali czas jakiś o tym przedmiocie, ani się nie obejrzał, jak godziny biegły. Zegar wybił dziesiątą. Motold drgnął. Spojrzał na siedzącą naprzeciw niego dziewczynę, umilkł nagle, i rzekł po chwili namysłu:
— Jam tu dziś przybył w ważnym interesie, jako poseł Noltena. Pani się zapewne domyśla, o co chodzi?
— Ani trochę. Chyba pan Nolten chce dostać prawo na polowanie? Prawda, Kasjan mi mówił, że są łosie na Pohybelniku.
— Nie pani, Nolten prosi o prawo bywania tutaj.
— Tego mu nikt nie bronił i bronić nie zamierza.
— Ale on tu chce bywać w zamiarze starania się o rękę pani.
Spojrzała nań chwilę, zdumiona, potem wybuchnęła śmiechem tak szczerym, jakby na dobry koncept.
— A pocóż mu ta ręka? Nie pytał pan, podejmując się poselstwa?
— Skokietowała go snadź pani tak silnie, że chce się żenić. Kocha panią — odparł Motold jakimś niechętnym tonem.
Ton ten podziałał na nią, przestała się śmiać. Było nieco rozdrażnienia w tej odpowiedzi.
— Dziwię się, że pan w takim razie przyjął rolę posła. Skokietowany mógł doskonale sam się porozumieć z kokietką.
— Czy mam mu to powtórzyć?
— O nie. Jeśli to, co mu dawałam, nazywa kokieterją, to o więcej niech się nie stara, bo mógłby równie się omylić i nadal. Uścisk dłoni mógłby wziąć za oddanie ręki, a tu nie jest «cztery mile za Warszawą» i ja «pawą» nie jestem.
— Więc pani mu nie czyni żadnej nadziei? Pani wie, że jest to miljonowy człowiek — i w gruncie dobry.
— Równie mi niepotrzebne jego miljony, jak i dobroć, dla tej prostej przyczyny, że ja go nie chcę, a jestem o tyle od niego bogatsza, że on ma miljony, a ja mam tu swój raj, i żadna pokusa mnie zeń nie wygna.
— To stanowcze pani postanowienie? Może się pani namyśli, rozważy? Może on będzie ode mnie wymowniejszy, potrafi przekonać?
— Mnie? Przekonać? Ależ ja jestem zupełnie przekonana, że pan Nolten jest świetną partją, że potrafi uszczęśliwić każdą, tylko nie już szczęśliwą i już mającą partję. Wybaczy pan, ale sprzedawać siebie, może albo głupia, albo nędzarka, albo próżna, a takie małżeństwo czemby było, gdy usuniemy formę i literę, a weźmiemy tylko treść?
— On jednak twierdzi, że okazywała mu pani sympatję.
— Pan stanowczo wini mnie w tej sprawie. Możem istotnie fałszywie postępowała. Byłam prosta, swobodna i uprzejma, jak z każdym. Nigdym nie widziała w mężczyźnie konkurenta, nigdym nie żywiła marzeń i zamiarów matrymonjalnych. Widocznie szczerość naśladuje kokieterję i odwrotnie, kiedy się taki światowiec na tem nie poznał. Bardzo mi przykro, żem go w błąd wprowadziła, zaczynam wierzyć w zdanie Kasjana, że nie rozumiem uczuć.
— Jednakże muszę prosić panią o powtórzenie tego wszystkiego osobiście Noltenowi. Wysłał mnie dla formy i ceremonji — jest pewny przyjęcia — nie uwierzy na słowo — będzie myślał, żem źle polecenie spełnił, żem pani nie zrozumiał.
— Dlaczego pan wygląda, jakby nie rad mojej odpowiedzi? Czy pan naprawdę także przypuszczał, że przyjmę ofertę?
— Pani to traktuje omal nie humorystycznie.
— Nie widzę racji do elegji lub dramatu.
— I lekko — dokończył — a przecie to rzecz wielkiej wagi — to przyszłość pani. Proszę mi wybaczyć — znamy się tak dawno — nie chciałbym, żeby pani dla jakiejś mrzonki, uporu, została na całe życie samotną. Znam Noltena — pani uczyni z niego, co zechce; przed panią szerokie pole działania. Użyje pani tych miljonów na dobre, potrafi dać im wzniosły cel.
Spoważniała, pogłębiło się spojrzenie. Założyła ręce na piersi — słuchała uważnie. Gdy skończył, nie odpowiadała, tylko jej rysy tężały w jakieś postanowienie nieodwołalne.
Po chwili milczenia spytał:
— Więc pani pozwoli, aby Nolten sam po ostateczną odpowiedź przybył?
— Jeśli pan sobie życzy — niech przybędzie — odparła zupełnie obcym głosem.
Powstał, aby się pożegnać, wstała i ona, podali sobie dłonie.
— Pani mnie rozumie? — spytał.
— Nie, ale to wszystko jedno. Wiem, co mam robić. Dobranoc.
Przeprowadziła go na ganek, cofnęła się bez słowa i zostawszy sama, przerzuciła nuty — wzięła jeden zeszyt — i usiadła do pianina. Chwilę czekała, żeby łódź mogła odpłynąć — potem poczęła grać.
Nolten czekał na Motolda w Szafrance.
Gdy wsiedli do powozu spytał:
— No i cóż? Zgłupiała — nie spodziewała się?
— Myślę, że przyjmie.
— Dobryś! Myślisz ledwie! Toś naiwny.
— Powiedziała, żebyś sam przyjechał.
— Kiedy?
— Kiedy chcesz. Co prawda, o tom nie pytał.
— Jutro! Głupstwo szalone robię, ale stać mnie na każdy wybryk. Wyobrażam sobie wrzask, jaki się na świecie podniesie — aż tu słychać będzie! Trochę się lękam, czy potrafi dobrze reprezentować, czy się nie skompromituje z początku, ale wygląda sprytnie; połapie się, wytrze, wyszlifuje. Figurę ma dobrą, żeby cal wyższa, byłaby pokaźniejsza, ale jak się nauczy głowę nosić, to ujdzie. Zresztą śliczna, ach, jaka smaczna!
— Brat jej wyjechał, możebyś poczekał z oświadczynami, aż wróci? — przerwał Motold.
— Sama jest, tem lepiej. Obejdziemy się bez opiekunów i świadków. Co to jutro? Niedziela — święto: «Morgen ist Feiertag — Feiertag».
— «Am liebsten Morgen ich sterben mag!» — dopowiedział w myśli Motold.
Nolten w świetnym humorze poklepał go po ramieniu, i zawołał z grubą dobrodusznością niemiecką:
— Co, stary — nie cieszysz się? Truje ciebie ta awantura z drzewem? No, za swatostwo i zapoznanie mnie z tą dziewczyną, dam ci te pięćdziesiąt tysięcy, bez procentu na pięć lat.
Motold ani drgnął.
— Dziękuję ci — rzekł spokojnie — alem już dostał kredyt, to załatwione.
Nolten miał ochotę obrazić się, ale tak był zajęty nową swą fantazją, że wnet począł snuć projekty i już szwagra nie zaczepiał, nie uważał jego milczenia.