<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czahary
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII

Bardzo rano we wtorek po Zielonych Świętach Motold ruszył do Czahar. Powitała go Zośka sama, Wacław miał za chwilę przypłynąć z młyna. Spojrzał na nią uważnie i zdała mu się zmienioną, jaśniejszą, weselszą, wypięknioną.
— Wygląda pani promiennie, jakby panią spotkało coś dobrego — rzekł.
— Bo tak jest istotnie. Zaczynam być potrzebną rodzinie. Nawróciła się już siostra. Pan wie, że wzięła swoją część w pieniądzach — założyła magazyn na spółkę z jakąś znajomą, no i straciła wszystko. Miałam już rozpaczliwy list o pomoc, i jadę za dni parę do Warszawy ratować pierwszego rozbitka. Wiem, co będzie — Czahary będą żywić troje — ją i dwoje dzieci.
— Myślałem, że spotkała panią jaka osobista przyjemność.
— To nie może mnie spotkać — wyrwało się jej bezwiednie.
— Dlaczego?
Już się cofnęła, zamknęła duszę i zaśmiała się
— Bo nie mam osobistych pragnień. Dobrze mi jest, jak jest.
— Nolten do końca bawił panią?
— Zapewne, bo się prędzej sam znudził — odjechał.
— Wróci.
— Znajdzie wszystko, jak zostawił, bez zmiany.
— Zdaje mi się, że on właśnie zmiany pragnie.
— To źle trafił. Ja się nie zmieniam.
Stali, rozmawiając przed domem. Dzikie wino już obejmowało ściany i jaskółki świergotały pod dachem, a u szczytu nad drzwiami rozpościerały się olbrzymie łosie rogi.
— Śliczny okaz! — zaczął Motold i urwał. Spojrzał raz drugi na rosochy, potem na stojącą przed nim dziewczynę, przez zmęczone martwe jego rysy przeszła fala myśli i życia. Wyraz jakiś wyrwał się z duszy, ale skonał bez dźwięku na ustach, tylko głęboko odetchnął.
Zośka nie spojrzała na oryginalną ozdobę domu, ani podniosła jego uwagi, otworzyła drzwi, wprowadziła go do saloniku i rzekła:
— Dziękuję panu za opiekę nad Kazimirką. Miałam wczoraj dziękczynny list od księdza.
— Była pani tam zimą?
— Nie. Czekaliśmy na pana.
— A teraz, jutro, nie można zrobić tam wycieczki?
— Jak pan zechce, myśmy gotowi.
— Żebym zawsze mógł, co chcę! — rzekł, siląc się na uśmiech.
— Więc, jeśli pan może, jedziemy — poprawiła.
— Ale, może pani nie to układa? Miała pani jechać do Warszawy.
— O! w tym wypadku tamto ustąpić musi. Z panem dawniejsza umowa — odparła żartobliwie.
— Więc dacie mi gościnność do jutra. Nie zrobię kłopotu?
— Pan wie, że jest u swoich. Poco powtarzać.
— Czasami trudno uwierzyć w dobre. Niech pani będzie dla mnie pobłażliwą. Nie umiem wierzyć.
— Zatem powtórzę, ile razy pan zechce. U swoich pan jest pod tym dachem zawsze. Jeśli panu ta myśl miła, to proszę czuć się tu bratem i druhem, nigdy nie zwątpić! A na dowód, że pana za gościa nie uważam, oto książka, oto cygaro, a sama zajmę się naszym obiadem.
Motold został sam i ośmielony począł przerzucać zeszyty nut. Czegoś szukał widocznie i znalazł, bo nad jednym zeszytem długo się zatrzymał, przerzucił go, spojrzał na pianino, jakby próbować chciał, ale spłoszony głosem Wacława za oknem, wyszedł na jego spotkanie.
— No przecie, jesteś! Jakże żona? Przyjechała z tobą może?
— Żartujesz. Ona już nie może wrócić do tutejszego klimatu.
— Widziałeś Zośkę? Mam dla niej furę nowin.
— Mów, słucham! — odpowiedziała przez okno z domu.
— Wyobraź sobie — Wilszyc ci przysłał prezent i list. Prezent jest to jedna z tych faraonowych krów — chudych — wiekiem też zbliżona, a list przeczytałem, bo posłaniec żądał natychmiastowej odpowiedzi. Posłuchaj, bo to warte odczytania powtórnego.
«Kochana Siostrzenico! Miałem zamiar przysłać Ci upominek na wiązanie w dzień Twojej patronki, bo jesteś moją chrzestną córką i pomimo wszystko, serca dla Ciebie nie straciłem, uradziliśmy tedy z wujenką dać Ci na nowe gospodarstwo krówkę, ale że termin pachtu u mnie jest w końcu maja, musieliśmy zamiar odłożyć do tej daty. Posyłamy Ci przez umyślnego tę krówkę z życzeniem, żeby Ci długie lata służyła. Przy tem proszę Cię o poinformowanie, czy to prawda, że brat twój Wacław powrócił, o czem słyszałem od Moti rzeźnika. Trzeba Ci też powiedzieć, że Karol obszedł się z nami bardzo niesumiennie i resztę należności za konie dotąd mi zwrócić nie chce. Rachuję, że zechcesz mi pomóc i płacąc resztę rachunku Wacława, odeślij pieniądze na moje ręce. Inaczej grozi mi strata krwawo zapracowanych dwustu rubli, co dla mnie chudopachołka jest sumą bardzo ważną. Ograniczamy się, jak można, żeby na stare lata nie zostać o żebraczym kiju, a ten rozrzutnik, wyzuty z sumienia, tak ciężko nas krzywdzi. Nie bywamy w Woronnem. Za wysokie progi tam teraz — i wyobraź sobie, na obiad jadają cztery potrawy — pani podobno niczem się nie zajmuje, ciągle goście, zajazd, zabawy. Źle się to skończy.
Ufam, że mojej prośbie nie odmówisz i nie zapomnisz o krewnych, którzy ci są życzliwi, czego ci nietylko słowem dają dowody.
Oboje z wujenką przesyłamy Ci życzenia i błogosławieństwo, a wujenka prosi, o jaką rybkę na piątek, co u ciebie tego obfitość.
Kochający Cię wuj — Wilszyc.
Post scriptum: Dla bezpieczeństwa, żeby Ci krowy po drodze nie wymieniono donoszę, że jest czarna, z białym ogonem, ma jeden zbity róg i popsute wymię, ale pachciarz zaręcza, że bardzo mleczna, a to bardzo sumienny żyd, i jest już u mnie piętnaście lat».
— Kto? Żyd czy krowa? — parsknęła śmiechem Zośka.
— Za krowę ręczę. — Kazałem ją co rychlej odesłać Mironowi, nie chcąc mieć ambarasu z aktem zejścia, czyli zdjęciem skóry — no i odpisałem, że istotnie wróciłem, współczuję niedoli i niedostatkowi tych biedaków i jesienią przy obrachunku z rodziną, postaram się sprawę uregulować. Że zaś ty wyjechałaś i za powrotem podziękujesz osobiście za wspaniały dar.
— Dziękuję ci. Obiecałaś im swoją wizytę. Pozwalam ci i w tem mnie wyręczyć i daruję ci za to krowę. Jeśli i reszta nowin będzie równie w skutkach przyjemna, to nie jedź po nie do młyna.
— Drugą ci rzucę jak Part strzałę — sam zmykając. Karolowie mają być u ciebie z wizytą.
— Ciekawam, czego ci potrzebują? — rzuciła niechętnie.
— Zapewne, że nie z potrzeby serca.
— O! co do tego nie mam wątpliwości. Proszę panów na obiad.
— Interesu pana Karola może ja się domyślam — rzekł Motold. — Spotkałem go w powiatowem mieście i mówił mi, że ma przykrą sprawę z długoletnim arendarzem, który sobie przywłaszczył kawał ziemi i karczmę. Nawet wyznam, że gdy mnie pytał o radę, jak postąpić — powiedziałem: zwróć się pan do siostry, może będzie pamiętać o jakiej umowie, lub będzie wiedziała o istnieniu dokumentu. Na to mi rzekł z wesołością trochę udaną: Będę tedy zmuszony iść do Kanosy. A jam go pocieszał, że więksi od nas tą drogą chadzali. Nie wygląda pani bardzo zachwycona tą moją misją pojednawczą.
— Dobrześ zrobił. Niech Karolek z tonu spuści — rzekł Wacław.
— Ale ty go przyjmować nie masz ochoty — zauważyła Zośka.
— Bobym mu głupstw nagadał, co się zawsze zdarzało, gdyśmy się spotkali, a ty potrafiłaś patrzeć siedm lat na jego głupotę i milczeć, więc i teraz z cierpliwości nie wyjdziesz. To nie na moje nerwy, takie typy, jak to, tak zwane, tutejsze obywatelstwo. Trzeba być z powołania tandeciarzem i amatorem starego rupiecia, żeby wśród nich móc żyć i chcieć działać. Mam też tu na obecnym Kostusiu przykład, jaki jest rezultat apostołowania nowych idei i społeczna praca około tych duchowych bagien. Niech śpią, jedzą, mnożą się, cieszą i martwią po swojemu, bylebym ja z niemi nie był.
Zośka pokręciła przecząco głową.
— Właśnie dlatego, że czujesz braki, nie wolno ci podobnie, jak oni zbagnieć. Nie ubolewaj też nad panem Motoldem. Ma zapewne w swem życiu wiele goryczy, zawodów, trudu położonego na marne, ale ma w sobie poczucie spełnionego obowiązku i słuszną dumę swego człowieczeństwa, nie zmarnowanego, to daje większe zadowolenie, niż sława i triumfy, bo to nie przeminie. Ja też wiem, że przyjdzie czas, gdy nietylko on jeden tu myśleć i działać będzie, ale będziecie we dwóch i pójdą za wami inni, pójdą, muszą pójść. Wy tylko uczyńcie wyłom, na nurt żywej wody!
— Jakaś ty młoda jeszcze i głupia, że wierzysz!
— O to właśnie idzie. Dzięki Bogu, że są zawsze młodzi i zapaleńcy i wierzący. Inaczej strupieszałby świat oddawna. Nie obrażam się za twój komplement. Wasze bogi — moje bogi.
— Więc nas troje jest, nie dwóch! — rzekł Motold.
— Ile w mojej mocy, nigdym was nie odstąpiła.
— Po co mnie honorujesz? Jam dawno plunął na wszystko — burknął Wacław.
Spojrzała mu serdecznie w oczy i uśmiechnęła się, kładąc mu rękę na głowie.
— Ty pozwalasz sobie tylko za długo chorować. Pieścisz się i dogadzasz zdelikaconym nerwom. Ale cię już poczyna nużyć rekonwalescencja. Maluczko, a poczujesz żeś zdrów, żeś silny, że na świecie nie mróz, nie słota, ale roboczy letni czas, i pójdziesz na swój dział czynu.
— Baśnie prawisz! Żebyś wszystko wiedziała!
— Wiem to na pewne, że zawód serdeczny wolno przeboleć, ale nie wolno dla niego usuwać się od obowiązków.
— Nawet Kasjan odmawia ci w tym względzie kompetencji — próbował żartować.
— Gdy mowa o Kasjanie, pora nam ruszać na tę ceremonję — rzekła wstając.
— Gdym mijał Sydory, wrzask tam był i wycie nieludzkie. W ładną wpadniemy czeredę.
— Miejmy nadzieję, że niewielu zostanie na nogach.
— Sami będziemy wiosłować, bo oprócz starej Parczewskiej nikt tu nie został.
— Szkoda, że niema barona. Tenby się był wytrenował. Żebyś go ty widział, Kostek, jak oczy do niej zawracał, jak gruchali o księżycu!
Zośka nie zaprotestowała o tę liczbę mnogą — odpowiedziała wesoło:
— Trudno, nie mogę być lekceważoną nawet przez Kasjana. Nabieram kompetencji.
Wioślarze Motolda odpłynęli byli do Szafranki, więc rzeczywiście oni sami wzięli się do wioseł, Zośka do steru i ruszyli. Gwar się unosił nad Sydorami i, jak zgadła Zośka, większa część biesiadników już nie była zdolną utrzymać się na nogach. Jak trupy leżeli na ulicy, w sadzie, na przyzbie chat — ledwie kilka par kręciło się w tańcu, głosy śpiewających ochrypłe były — ceremonja dobiegała do kresu. W izbie za stołem nowożeńcy przyjmowali dary — dosłuchiwali reszty obrzędowych pieśni.
Na widok panów Kasjan — wbrew ceremonjałowi, który u chłopów jest równie skomplikowany i nienaruszalny, jak na dworze hiszpańskim — i nie pozwala panu młodemu ruszyć się z za stołu — zerwał się do nich i runął do nóg.
— Doczekał się swoich panów! — zaśmiał się radośnie. — Likta, co siedzisz jak pień; pokłoń się, usłuż głupia. A wy, bydło, rozstąpcie się. Mnogie lata panom rzeknijcie i ustąpcie z komory.
Ale chłopi, mimo pijaństwa, taki mieli respekt dla «grafa», że na jego widok opróżniła się natychmiast komora, gospodarz chatni i synowie zrzucili z siebie odświętne świty, zasłali niemi ławy, tok pod stopami i, nie wiedząc, jak okazać radość i honor, który ich spotkał, jęli bić pokłony niskie, aż ich płowe długie włosy zamiatały ziemię i trwałoby to niewiadomo jak długo, gdyby ich Kasjan nie rozegnał, a przed panami sam nie zastawił poczęstunku i nie poprosił o skosztowanie korowaja.
— Dziś wieczorem już jedziecie do siebie? — spytała Zośka Likty — ale ta odurzona, zmęczona, na pół przytomna, jakby nie zrozumiała i Kasjan odpowiedział:
— A już, nareszcie. Wymordowali oni nas pokłonami i ceregielami, ja ich spoił, że jutro ni jeden nie ruszy łapą, baby pochrypły od śpiewania, zadeptali na śmierć jedno dziecko. Iwanowi połamali żebra, Semenowi odgryźli palec, Naumowi oberwali ucho, do krwi się pobiło z dziesięciu, to już dosyć im będzie na długo wspominków wesela mojego. Już mi dosyć siedzieć za stołem, kłaniać się, wolałbym na cudzem być.
— Aleś dziewczynę na schwał dostał! — rzekł Motold.
— Zdrowy kawał baby! Ale też i chryi o nią tyle, ile sama waży. Nu, sława Bogu, że już się skończyło, nudno mi stało za naszym młynem.
— My jutro chcemy płynąć aż za Filipów — rzekła Zośka — ciekawam, czy dostaniesz choć dwóch trzeźwych do wioseł.
— Jak trzeba, to muszą być. Na rano trzeba?
— Na południe.
— O, to ja ich potrzeźwię, jak parę razy spławię na sznurze koło młyna. A to może i grafski szwagier z panami będzie?
— Nie. Wyjechał przecie.
— No, to dobrze.
Likta trąciła go, wzywając na stanowisko do darów — ofuknął się.
— Posadź przy sobie kogo chcesz. Dosyć ja się przy tobie nasiedzę przez życie.
Ale i państwo wstali, by darzyć nowożeńców, więc musiał na swe miejsce wrócić, a wnet cała drużyna się ustawiła, by młodą parę wieść z pieśnią do łodzi, na «swój byt» jak pieśń głosiła. Cała flotyla czółen, przeprowadziła ich do pół drogi wodnej, stamtąd zawrócili obcy, tylko rodzina towarzyszyła im. Całą rzekę obejmowała pieśń pożegnalna:

Już w sadzie barwinek pożęli,
Od ojców dziewczynę już wzięli.
Z Bogiem, doniu, jedź z Bogiem,
Już ojców próg, nie twoim progiem,
Jużeś nie nasza — już cudza,
Już dola twoja he-ha — jak długa.

— Zachęcające proroctwa — zaśmiał się Wacław. — I ta nuta pogrzebowa!
— Nie zniechęca to jednak żadnej. Zresztą co do tej pary, myślę, że potrafi się obronić od ucisku — odparła Zośka. — Ciekawam tylko, czy Kasjan będzie pamiętać o swej obietnicy, i dostawi nam wioślarzy.
— Myślę, że lepiej na to nie rachować, dopłynąć do Szafranki i zlecić tę sprawę moim Niemcom — rzekł Motold.
— No nie — wtrącił Wacław — jeśli chcesz mieć spokój — nie zdradzaj, gdzie jesteś. Inaczej nie dadzą ci wakacji. Niech te dwie twoje jędze towarzyszki — troska z pracą, pobędą same w Łasicku. Rachujmy na losy i na Kasjana.
— Nie mam temi dniami żadnych naglących terminów; co najwyżej mogę mieć depeszę od Bronikowskiego — mruknął Motold.
Wacław na to nazwisko drgnął.
— Bronikowski? Kto to jest?
— Mój agent w Gdańsku, od drzewa.
— Ale kto on? Skąd go masz? Jak wygląda?
— Jakże ci powiedzieć, kto? No, wziąłem go na mocy rekomendacji prezesa leśnego komitetu, okazał się bardzo sprytny, pracuje u mnie już trzy lata, jest dotąd bez zarzutu. Wygląda tak przeciętnie — średnich lat, brunet, trochę łysawy.
— Nosi okulary i ma bliznę na policzku.
— Znasz go?
— O bardzo dobrze! — odparł dziwnym tonem Wacław.
Było coś takiego w tym tonie, że Motold nie spytał o nic więcej — zapanowała chwila ciszy, przerywanej pluskiem wioseł.
Nagle Wacław rzekł:
— A kogoż on ma teraz przy sobie — zapewne siostrę, a może żonę?
— Nikogo. Nawet to był dla mnie punkt ujemny zrazu. Mam do familijnych urzędników większe zaufanie.
— Jakto, więc w jego rękach bywają twoje pieniądze?
— O, i grube czasami.
— No, to bądź przygotowany, że cię okradnie z gotówki i pofałszuje twoje podpisy. Jeszcze bądź rad, jeśli przezeń nie wpadniesz do kryminału.
— Skądże u licha to przypuszczasz?
— Skąd? Bom w tych szponach był i wyszedłem ze wszystkiego odarty. Wtedy miał siostrę.
— To on te twoje weksle pofałszował? — zawołała Zośka. — Jakże do tego przyszło, czemże on był dla ciebie?
— Czem? Bratem swojej siostry.
Przestał wiosłować i dodał:
— Radzę ci Kostek, godziny nie czekaj. Wracaj do domu, jedź do Gdańska, cofnij mu prawo działania w twych interesach, wygnaj go, a powiedz mu tylko, że Wacław Janicki ci wszystko opowiedział. Więcej nie trzeba, on wtedy zniknie, nie będzie protestować. Żebyż choć nie było zapóźno.
— Toś mi dopiero strachu napędził. Toć tam jest obecnie mego drzewa na pięćdziesiąt tysięcy.
— Dopłyniemy do Szafranki. Niech pan czyni, jak on radzi — rzekła Zośka.
— Ja nie radzę, on musi tak czynić!
Wacław wziął się znowu do wiosła, łódź ruszyła chyżej. Mignął w przelocie, miesiącem osrebrzony dom Zośki. Motold spojrzał ku niemu i rzekł:
— Jakieś fatum jednakże nie daje nam odbyć pielgrzymki do owej Kazimirki.
— Jeśli przeznaczone, będziemy! — rzekł Wacław i jakąś gorączką objęty, parł łódź całą siłą ramion.
Przybili wprost straży. Motold uścisnął ich dłonie i wyskoczył.
— Daj zaraz znać o rezultacie — zawołał Wacław.
— To tylko materjalna strata. Troski niech pan ze sobą nie bierze w tę drogę — dodała Zośka.
— Już nie wezmę — odparł, patrząc za oddalającą się łodzią. Gdy stała się tylko punktem czarnym na srebrnej toni, wyrwało mu się z głębokiem odetchnieniem:
— Solvejg!
Łódź była już daleko i długo milczeli oboje Janiccy, wreszcie Zośka rzekła:
— Mam złe przeczucie. Przyjedzie zapóźno.
— Straci tylko pieniądze — odparł ponuro Wacław — mnie ten rakarz drożej kosztował.
— Kochałeś tę siostrę?
— Dobrana z nich była para zbójów.
— Gdzieżeś go poznał?
— Poznałem ją pierwej. Pamiętam dobrze ten wieczór zimowy, wracałem późno od kolegi do domu i natknąłem się na uliczną awanturę. Trzech pijanych napadło kobietę. Zwykła pospolita historja. Przepędziłem ich — ofiarowałem się odprowadzić ją do domu. Była zdyszana, wystraszona, niezdolna wymówić słowa, ledwie wyjąkała po długiej chwili nazwę ulicy, zresztą nie przemówiliśmy do siebie, aż do bramy domu. Wtedy spojrzałem uważnie na nią, i spotkałem jej spojrzenie. Miała oczy nieokreślonego koloru wodnej toni — a tak smutne i tak głębokie, żem poczuł nagły ból i drżenie w piersi i takeśmy stali naprzeciw siebie — jakby szukając co rzec i nic nie rzekliśmy. Odeszła, milcząc, w bramę, a jam zawrócił do domu, unosząc to wejrzenie i to drżenie w duszy.
W parę dni potem spotkałem ją na ulicy z mężczyzną, który wydał mi się już gdzieś widzianym. Spojrzeliśmy na siebie, spuściła oczy, jakby wystraszona — przeszli. Aż znowu byłem w jakiś czas potem w zarządzie kolei za interesem. Zwrócono mnie z moją sprawą do wydziału, gdzie naczelnikiem był Bronikowski. Na mój widok powstał bardzo uprzejmie, sprawę bardzo prędko załatwił, a gdym mu dziękował, rzekł:
— Miło mi było odsłużyć panu za opiekę nad siostrą — i zawsze będę się czuć obowiązanym. Przeznaczenie zmusiło mnie zatrzymać się, dalej mówić, wreszcie przedstawić się. Byliśmy znajomi. Dowiedziałem się, że niedawno tu zjechali z Kaukazu, nie znają nikogo, pracują oboje w tymże zarządzie, żyją odludnie i skromnie, nie posiadając poza pracą żadnego funduszu.
Oszukany tą pokorą i szczerością, spytałem, czy mogę ich odwiedzić; dziękował, jak za łaskę. Nazajutrz już tam byłem i ogarnęło mnie opętanie do tej kobiety. Co za straszną moc udawania może mieć taka istota, co za morze fałszu, obłudy, sprytu, żeby tyle mieć plam, tyle tajemnic, takie życie za sobą — i mówić, że kocha raz pierwszy.
— Chciałeś wierzyć — wtrąciła Zośka.
— Masz rację. Chciałem, ubóstwiłem ją sobie. Kult miałem, czciłem — byłem fanatykiem miłości. Ogarnęło to mnie, jak pożar, byłem jak warjat! Zacząłem bywać codzień — zrazu Bronikowski nam asystował, potem pod pozorem pracy biurowej zostawiał nas samych. Po jakimś czasie poprosił mnie o pożyczkę, dałem — szczęśliwy, że daję. Ona nic ode mnie przyjąć nie chciała, nawet kwiatu, on przy niej nigdy o pieniądze nie prosił. Gdyśmy z nią zostawali sami, widywałem lęk na jej twarzy, widywałem lęk, gdym wchodził — teraz rozumiem, czego się bała, wtedy brałem to za dziewicze zażenowanie. O czemeśmy mówili, zapewne o niczem, bo nie pamiętam, by wspomniała przeszłość, by mi powiedziała co o sobie.
Pewnego wieczora zastałem ją spłakaną — spytałem o powód — broniła się długo swem zaciętem milczeniem, wreszcie rzekła krótko:
— Wyjeżdżam.
— Dokąd?
Chwilę jakby wahała się.
— W swoje strony — na Kaukaz.
I wywołała mój wybuch.
— Zostań — życie moje, to ty!
Sekundę jakby chciała mnie odepchnąć, ale z jękiem przywarła do mnie, dała mi usta, poczułem się kochanym, bogom równym.
Żyliśmy w upojeniu i w zapomnieniu czas jakiś, byłem do zapamiętania szczęśliwy, poznałem jej uśmiech, jej promienne oczy, jej rozkoszne oddanie. Bronikowski stał się zupełnie niewidzialnym i świat dla mnie nie istniał. Wreszcie przyszło oprzytomnienie, obudził się honor, poczucie obowiązku — spytałem, kiedy naznaczy dzień ślubu. Wtedy ujrzałem w jej oczach zgrozę, strach śmiertelny, jakiś okrzyk, który zamarł na ustach, rzuciła mi się do nóg, zaczęła płakać — nic z niej nadto nie mogłem wydobyć, ledwiem utulił pieszczotą.
Nazajutrz poprosiłem o jej rękę Bronikowskiego. Był już na to przygotowany, za honor podziękował, tylko wyznał, że papiery siostry są w nieporządku, że to będzie kosztować, że jest w ciężkiem położeniu — krótko mówiąc, dałem mu tysiąc rubli — i on miał się wszystkiem zająć. Wiedziałem, że ojciec nigdy mi na takie małżeństwo nie pozwoli, więc rad byłem, że on obiecał wszystkie formalności załatwić; byłem oszalały, niepoczytalny, powolne narzędzie w tych szponach. Jak się stało — niewiem — nie pamiętam gdzie, kto dał nam ślub — stało się!
Nie spojrzałem w papiery, nie dziwiła tajemniczość, dogadzała prośbie ukochanej, by nikt o naszym związku do czasu nie wiedział, rad byłem ludzi do mego szczęścia nie dopuścić. Nic się pozornie nie zmieniło. Oni mieszkali we dwoje — jam przychodził co wieczór, tylko ona przestała pracować w biurze — i moje dochody stanowiły wspólną kasę.
Nagle pewnego dnia Bronikowski oznajmił, że dostał posadę w Charkowie — i wyjechał. Obiecał wrócić za parę dni, aby rachunki uporządkować, ale gdy nie wracał, mniemaną siostrę opadła zgraja kredytorów. Zacząłem płacić — zadłużyłem się, ludzie się dziwili, na co pożyczam, ale wierzyli mi — miałem już niezłą klientelę; wziąłem się znowu do pracy, ale przyszła refleksja, myśl, podejrzenia. Wtedym raz pierwszy spytał żonę o przeszłość jej i brata — opowiedziała mi jakąś dziwną historję. Rodzice wcześnie ich odumarli, oni cierpieli biedę; ścisłych dat, faktów, nazw nie było w tej opowieści. Nie napierałem więcej — jakiś lęk, przeczucie złe mnie ogarnęło. Przejrzałem papiery od ślubu — nazwisko było to samo — wiek inny, to mniejsza — żadna kobieta nie powie prawdy w tym przedmiocie, takie kłamstwo trzeba wybaczyć. Alem ja czuł, że kłamstw jest więcej — jam już, kochając jeszcze, badał, wątpił. Mnie już dolegała tajemniczość, jej prośba, by wyjechać w inne strony; jej czasami nagły niepokój, strach; jej oczy znowu rozpaczne i smutne, jej osłupienie, łzy. Męka się rozpoczęła — nie mogłem już wierzyć.
No i grom przyszedł. Trafił mnie się znowu interes w zarządzie kolei — i naczelnik, który mnie znał, rzekł poufnie:
— Podobno i pana oskubał Bronikowski. Dobrze, żeśmy go się pozbyli, ale stary Mironowicz ten go popamięta.
— Dlaczego?
— Nie wie pan? Z żoną jego uciekł. On z tego, a raczej z tych żyje. No, niech pan nie udaje — i pan mu zapłacił za poprzednią.
I to koniec — zapłaciłem — więcej nic, tylko to — było prawdą — w to musiałem wierzyć. Gdy mi ojciec te sfałszowane moje weksle w oczy cisnął, już nawet nie mogłem cierpieć, ani czuć cośkolwiek. Zapłaciłem i za to.
— I opuściłeś ją? — spytała Zośka.
— Nie. Wiesz — stało się całkiem inaczej, jak się zdaje. Przyszedłem, powiedziałem jej: wiem wszystko; stała, patrzała na mnie jak skamieniała, potem, nic nie rzekłszy, wyszła. Ocuciłem się nad ranem, następny dzień spędziłem, jak każdy pozornie i byłem zwykłym człowiekiem — nie dałem ze siebie pastwy ludzkim językom.
— I nie pytałeś o nią, nie szukałeś! A jeśli jedno było prawdą — jej uczucia — jeśliś ją ukarał za niedolę, za niewinę? O Wacku, a jeśli ona na śmierć poszła od ciebie?
— Zapłaciłem — takim, jak ona, tyle się należy.
— A mówisz, że ci szczęście dała, marzenie, raj? Czy dlatego, że «taka» i za to jest taksa? Jej lęk, jej milczenie, jej fałsz — toć może była zgroza zmory przeszłości, zgroza klątwy żywota, pożądanie odkupienia w uczuciu! Ona cię nie zdradziła — ona się tylko bała ciebie stracić — ona chciała żyć, jak każdy człowiek. I żoną twoją była, tyś sam ją uznał godną siebie, gdyś tylko ją znał — nie etykietę hańby, którą jej los wypalił na dożywotnie zatracenie. Wiesz — jeśliś teraz nieszczęsny i cierpisz — to cierpi twoja dusza za ten czyn bezlitosny. I daj ci Boże, żebyś nie cierpiał do końca, jeśli jej już niema na świecie. Jeśli żyje, ratunek dla ciebie jest. Odnajdziemy ją, ja sama wyszukam.
— Oszalałaś! Ty jej szukać będziesz? A wiesz gdzie?
— Wiem. Na cmentarzu, lub w uczciwej nędzy. Gdzieindziej już jej nie będzie. Taką ją widzę z twej opowieści, taką rozumiem twą wybraną i taką znajdę. Jeśli nie żyje, to ci powiem, a jeśli żyje — jak siostrę pozdrowię. Biedaku, rozumiem, coś cierpiał i co cierpisz.
— Zośka, jak ty cudacznie rezonujesz!
— Ja nie rezonuję, ja tak czuję. Mnie się to zdaje tak słusznem i prostem. Rozumiem ją — postąpiłabym tak samo. Ludzie są źli, występni, przewrotni, powiadają pesymiści — nie. Ludzie będą dobrzy, byli dobrzy, gdy tylko nimi mogą być. Złość ludzką ludzie czynią. Kobieta, dla której byłeś dobry, która kocha, nie zapomni twej dobroci, nie sprofanuje swego kochania.
— A jeśli nie będzie mogła być dobrą? To twoje własne zdanie.
— Pobijesz mnie w dyspucie — ale co zrobię! Ja wierzę, że ta twoja wytrzyma wszelkie próby.
— Ta moja! — powtórzył Wacław posępnie z gorzką ironją.
— Imię jej powiedz?
— Twoje — rzekł.
Łódź dobiła do brzegu. Zośka spojrzała na swój dom i dodała:
— Gdy nam chybiła Kazimirka, jutro jadę ratować Bronkę.
— Biedny Kostek. Ten niewiele ma czasu w życiu dla siebie. Nieszczęsny wyrobnik Noltenów. Żeby to jego własne tysiące były w niebezpieczeństwie, nie pojechałby. A i tak pojechał napróżno.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.