<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czahary
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X

Zośka wczesnym rankiem udała się do Ługów, zabrała swą pupilkę i pojechały o milę do lasu na grzyby. Młoda kobieta przez tę parę tygodni nabrała zdrowia i sił, straciła wyraz zalęknienia i nieśmiałości parjasa, nauczyła się uśmiechać, mówić. Cieszyła się naturą, jak dziecko, była rada, wdzięczna.
— Nie nudzisz się? — pytała ją często Zośka.
— O nie — i tak mi tu dziwnie swojsko i bezpiecznie przy tobie, jakbym u matki była.
Tego dnia po raz pierwszy wspomniała jej Zośka Wacława. Gdy zmęczone chodzeniem usiadły na mchach, wyciągnęła się wygodnie i rzuciła obojętnie, jakby najzwyklejszą rzecz.
— Wacek powinien się do mnie zjawić temi czasy.
Kobieta zatrzęsła się, zbladła i drżeć nie przestała, nie mogąc słowa wymówić.
— To mnie, to mnie trzeba już wracać — wyjąkała wreszcie. — Ja nie wiedziałam, ja myślałam, że on tu nie bywa. To ja nie powinnam tu być.
— Dlaczego? Jesteś u mnie!
— Daj mi wyjechać! Nie mogę zostać! Mój Boże, on pomyśli, że śmiem mu się narzucać. Muszę wyjechać! Czemuś mi nie powiedziała?
— Mówię właśnie. Ależ się uspokój, zastanów. Byłabyś tu, żeby ci groziło co złego — krzywda czy upokorzenie — jak myślisz? Żeby cię nie narazić na spotkanie, nie mieszkasz ze mną razem. Zresztą, on wie, że tu jesteś.
— Zośko!
— I wie, że nie wiesz, gdzie on. Wszystko wie.
— Boże — pocoś mi to zrobiła? Ja nie mogę zostać! Ja nie zostanę! Puść mnie, wrócę do Warszawy!
— Ależ dziecko jesteś. Co przeszło, minęło i nie wróci. Rodziną jesteśmy z nim, czy bez niego. Zaufałaś mi i myślisz, żem ci wróg?
— Nie, nie — tyś anioł, tyś ideał — ale przecie rozumiesz, to ohydne, to bezczelne, to podłe, żebym ja tu była, jakbym mogła mieć prawo jemu w oczy spojrzeć.
— A dlaczegóż, pytam, nie masz mu w oczy spojrzeć? Zdradziłaś go, okryłaś wstydem i hańbą?
— Ty nie wiesz, ty nie wiesz! — wyszeptała.
— Wiem, że to twój mąż, żeście się kochali. Czyś go zdradziła? Kochasz innego?
Kobieta wzdrygnęła się tylko z bezmiernym wstydem.
— Więc nie masz czego ani rozpaczać, ani się go bać, ani wstydzić. Nie narzucasz mu się też, ani żebrzesz łaski, u mnie jesteś i będziesz!
— Nie, nie, nie zostanę. Daruj! Dziękuję ci za wszystko, ale nie zostanę! Jakeś mówiła: co przeszło, minęło, wrócić nie może! Ja sobie pójdę, nie chcę, nie mogę! Przeszłam dość męki, nie zniosę więcej.
Zerwała się, w oczach miała rozpaczne postanowienie.
— Chybiłam — pomyślała Zośka. — Trzeba było milczeć, jego tu przysłać. Chybiłam.
W tej chwili rozległo się wołanie, odpowiedziała, poznawszy głos Kasjana. Biegł drogą i machał rękami. Podeszły ku niemu.
— To się panienka w kąt daleki zaszyła. Prędzej trzeba wracać. Panicz przyjechał i na gwałt panienki potrzebuje, bo ten ryży grafski szwagier też siedzi i na panienkę czeka.
Zośka syknęła i zamruczała przez zęby jakieś niechrześcijańskie życzenia pod adresem Noltena. Szła do wozu, który Kasjan w mig zawrócił i nie zważając na korzenie, popędzał klacz. Coś gadał, nie słuchała, rozważała, co czynić.
— Zosiu — rzekła — wreszcie serdecznie do towarzyszki — jutro rano będę u ciebie, jeśli cię przekonać nie zdołam, odprowadzę cię do Warszawy, dobrze?
Nie było odpowiedzi, dawny wyraz zalęknienia zgrozy, rozpaczy, wrócił na pobladłą twarz. Zęby szczękały, jak w febrze.
A wóz pędził — były już w Ługach.
Tedy jeszcze raz zaklęła ją, by się uspokoiła, opamiętała; przekładała, że jej nic nie grozi, a widząc, że nie przemoże śmiertelnej paniki, zdecydowała się jechać prędzej do domu, Wacława przysłać, lub pozbywszy się Noltena wrócić wieczorem.
Sama, mimo wielkiej woli i panowania, czuła się rozdrażnioną, złą na siebie, że samochcąc wywołała komplikację i w najgorszem usposobieniu wylądowała przed swą osadą.
Nolten z Wacławem przywitali ją na brzegu. Nie mogła zamienić z bratem żadnego poufnego słowa, rozmowa stała się ogólną, ale czuć było, że pomimo zachowania form, każde z nich myślą było nieobecne. Wreszcie Zośka zrozumiała, że Nolten wylew swych uczuć chowa na sam na sam z nią i przechodząc, szepnęła bratu:
— Zostaw nas samych na chwilę — nie długo.
Spostrzegła niezmierny podziw w jego oczach, ale usłuchał i po chwili wyszedł. Wtedy Nolten odrazu rzecz zagaił, bardzo zręcznie i swobodnie.
— Dziękuję panu za honor i zaszczyt — odpowiedziała. — Ale myślę, że jeśli nie dziś, to w bardzo niedalekiej przyszłości wdzięczny mi pan będzie, żem odmówiła tej fantazji. Bo to tylko fantazja, któraby się skończyła bardzo prędko drapieżnym rozdźwiękiem. Za długi termin fantazji — całe życie, i bardzo dla nas obojga szczęśliwie, że ja to życie trzeźwo widzę. Nas nic nie łączy, a wszystko rozdziela, a najważniejsze, że ja nie czuję się na siłach podjęcia obowiązków pańskiego stanowiska społecznego. Dziękuję panu raz jeszcze za zaszczyt i uważajmy sprawę za skończoną przyjaźnie i życzliwie.
Nolten na razie osłupiał, nie wierzył uszom, potem poczerwieniał.
— Pani odmawia? — wyjąknął. — To niemożebne!
Poruszyła brwiami lekko.
— Motold zaręczał mnie, że pani się zgodzi. Pani się rozmyśliła od wczoraj.
— Pan Motold prosił, abym stanowczą odpowiedź dała panu osobiście. Może myślał, że będzie przychylną.
— On mnie w błąd wprowadził. Nigdybym się nie naraził na taką kompromitację. Co prawda nie spodziewałem się kosza od pani. Była pani dla mnie zawsze łaskawą, przypuszczam, że chyba jestem ofiarą intrygi, plotek — chociaż nie rozumiem...
— Niech pan nie szuka innych powodów, jak ten, który czuję i podaję. Nie uważałam pana za konkurenta, byłam swobodną. Żebym przypuszczała, że pan chce się o mnie starać, postawiłabym inaczej stosunek, nie wprowadziłabym pana w błąd. Nie mam wcale zamiaru wychodzenia za mąż.
— To się tak mówi. Jeśli pani odmawia mnie, to dowód, że pani kocha i rachuje na innego.
Popatrzała nań chwilę z taką chłodną dumą, że się stropił i wzrok spuścił.
Ale dotknięta próżność rzuciła mu znowu na twarz fale krwi i ostre słowa na usta.
— Może nawet wiem, kto to jest, i z tym się porachuję.
Zdawało się przez sekundę, że jej wzrok się zachwiał, ale wnet oczy odzyskały nieugięty stalowy błysk i nozdrza się rozdęły buntem na groźbę.
— O, proszę pana — wyrzekła powoli — wolnam jest i tak spokojna, że nic mojego pan dosięgnąć nie może. Postąpiłam z panem uczciwie, co dalej pan czynić zamyśla, do mnie nie należy. To już sprawa pańskiego honoru.
Nolten się żachnął.
— Żegnam panią — rzekł w sztywnym ukłonie.
Ukłoniła mu się i ona — wyszedł. Patrzała jak odpływał — zmarszczyła brwi.
— I to się nazywa miłość! — mruknęła ironicznie. — I gdybym się zgodziła, toby się nazywało szczęście.
Przez drzwi zajrzał Wacław.
— Awantura! Ta małpa chciał się z tobą żenić! — wybuchnął pół obrażony, pół śmiejący.
— Co gorsze, że odjechał wróg.
— Co on ci może szkodzić? — ruszył ramionami.
— Zapewne, zresztą wszystko dobrze, gdyś wrócił. Płyńmy zaraz do Ługów, ten nam tyle czasu zajął, a ja jestem w strachu o nią.
— Dlaczego?
— Dziś pierwszy raz była mowa o tobie, i boję się, żem niepotrzebnie mówiła. Zlękła się, nie chce zostać. Jedźmy zaraz!
Wyszli na zatokę.
— W dobrą chwilę Kasjan się zjawia.
— Prędzej, popłyniemy! — rzekł Wacław.
Kasjan na malutkiej pławicy wiózł ryby do kuchni, przybił i wyskoczył.
— Zaraz nas do Ługów zawieziesz. Pani stamtąd nie widziałeś?
— Jakże! A toć zaraz, jak panienka odpłynęła, przybiegła i z Naumem do miasta się zabrała.
— Daleko być może? Dogonimy ją? — spytała bez tchu. — Miała rzeczy z sobą?
— Jaż nie widział. Likta mówiła. Nie dogonimy, chyba już w mieście.
Spojrzeli na siebie bez słowa, wreszcie Zośka zawołała desperacko.
— Com ja, głupia, urządziła? Trafi na kolej, następny pociąg dopiero jutro! Co robić?
— Pojadę za nią — zawołał Wacław. — Bierz się do wioseł, Kasjan!
— Pieprzu panicz się najadł, taki szparki — zamruczał chłop. — Oj, coś mi się zdaje, że Miron oberwie, było mu pilnować ptaszki.
— Ruszaj — może dogonimy.
— Ja pleców nie pożałuję. Dogonimy — tyle biedy — ja także swoją dogonił. Baba nie złoty pieniądz, nie przepadnie, jak się potoczy. Nic za nią nie kupić, nie łakoma znajda!
Czółno odbiło i pomknęło, jak ptak. Jeszcze słyszała Zośka resztę monologu Kasjana.
— Baba jak kwaśne jabłko. Je człowiek i pluje i znowu je, aż mu zęby tak ścierpną od tego smaku, że i patrzeć nie może, nie tylko w gębę wziąć. Nu, niech panicz poje trochę — spędzi ochoty!
Nazajutrz Kasjan wrócił, zbiega nie dogonili, Wacław przysłał słów parę, że za nią jodzie, a Kasjan zdecydował w końcu swego sprawozdania:
— Siedziała pod bokiem w Ługach, to panicz zabrał się akurat wtedy na mandrówkę, a jak uciekła, to goni. I dziwić się to, że nawet Pan Bóg ludziom nie dogodzi. No to my teraz z panienką powinni do tych łąk na Szczerbie się zabrać i chłopom rozdać do czyszczenia łozy. Sydorce dokuczają, żeby im wyznaczyć kawałki.
— Zwołaj ich na jutro, będę o świcie w młynie.
— To ja doskoczę na wieś i na noc tu wrócę, to raniutko panienkę zawiozę.
Zośka rada była tej robocie, odrywała jej myśl od niepokoju o Wacława. Zajęcie to było żmudne i uciążliwe, na łąkach często grząskich, wśród labiryntu wodnych żył, w gęstwinach łozy i oczeretów — rozdawać chłopom działki, które obowiązywali się wykarczować, wypalić, wyrównać, za cenę dwuletniego pokosu siana. Szli gromadą, ona z Kasjanem naprzód, chłopi za nimi. Było mnóstwo kwestji; targów, narad, rozhoworów, gdy noc przyszła byli w głębi tego pustkowia i rozłożyli obozowisko, bo wracać na nocleg do młyna nie było sposobu. Chłopi w mig rozpalili ognie, w mig sklecili dla panienki budę z chróstu i szuwarów — sami się pokładli na trawie, przegryźli chleba i suszonej ryby i posnęli. Zośka otuliła się w płaszcz i uczyniła to samo. Ale jeszcze przed zaśnięciem pomyślała z uśmiechem — coby Nolten powiedział żeby ją tu, w tem otoczeniu zobaczył. Pewnieby się nie oświadczył.
O świcie ruszono dalej i dzień cały zeszedł jak poprzedni. Tylko wieczorem gdy urządzono obóz, chłopi zdecydowali, że jutro już zanocują w młynie. Mówili to z żalem, radzi włóczędze po tych ukochanych błotnych tajniach. Żeby ich Zośka nie popędzała, rozwlekliby robotę z przyjemnością na tydzień.
Gdy posiliwszy się razem z nimi, poszła spać do budy — oni, ćmiąc fajki, gadali o niej jeszcze długo.
— Sokół ludyna! — powtarzali, cmokając z przyjemności. — Jak sarna idzie przez błoto; ani się chybnie, ni stracha, a wszystko wie, i nie powie głupiego słowa.
— Zdrowa ona jak ta czereśnia, a silna bez końca. Nie ustała ni na moment. Taka sprawna i ochocza!
Potem posnęli. Ale Zośka właśnie tej nocy, czy z przemęczenia skwarem dnia, czy z niewygodnego posłania źle spała. Obudziło ją coś wśród nocy, targnął niepokój czy zmora. W budzie było duszno, pić jej się chciało — wstała i wyszła. Tedy ujrzała na horyzoncie łunę pożaru, wielką, czerwono-burą płachtę, szeroko obejmującą niebo. Zorjentowała się w kierunku, a że jej się zdała w stronie Ługów, targnęła za ramię Kasjana, który spał na straży jej szałasu. Ocknął się natychmiast i odrazu pożar ujrzał, więc się zerwał, rozglądał się, zawęszył.
— Czy to nie Ługi? — spytała.
— Nie, to coś dalej, dymu nie czuć i to nie pokazuje na dwór, ani na wieś. To gdzieś się palą łąki, a prędzej lasy. Szeroko zajęło! Boć i susza była straszna. Niech panienka śpi, to nie u nas, to dalej. Jeśli nie rządowe w Szczepkach, to Łasickie lasy się palą.
Pobudzili się chłopi, poczęli się domyślać, spierać, przekonywać jeden drugiego, i stała tak długą chwilę cała gromada w łunę zapatrzona i nawet na tych twarzach apatycznych, zimnych znać było wrażenie wobec jedynej klęski, której chłop się boi.
— Szmat dobra ginie! — mruczeli.
— Uchroń Boże każdego. Ale to taki nie inaczej, chyba lasy grafskie.
Zośkę dreszcz trząsł. Chłopi się rozbudzili, sen nawet ich odleciał, poczęli opowiadać o różnych pożarach i co chwila któryś wolał:
— Widzisz, coraz szerzej idzie, może wpadło w te ostępy, gdzie sążnie stoją, tam pohula!
— Albo gdzie deski złożone. Tam się nażre!
A łuna rosła, jak purpurowa chmura rozsuwała się, wyżej nad nią dymy czerniały.
— Choć on graf, taki i jego szkoda! — rzekł Kasjan.
— Licho Lacha nie weźmie! — ktoś mruknął.
— Wiadomo, że nie! — odparł Kasjan. — Był pan i będzie, ale zawsze zgryzoty zazna — a on sprawiedliwy pan. Jeśli to naprawdę u niego się pali — polecę ratować.
— Już pewnie setniki naród pędzą. Las ugasić to robota krwawa!
Powoli świt wstępował i jasnością swą gasił łunę — tylko czarność dymów została, i trwała dzień cały. Robota szła żywiej, wszyscy chcieli się dowiedzieć rzetelnej prawdy — i gdy wsiedli wieczorem na czółna, pierwsze pytanie do spotkanego na rzece chłopa było:
— Co to się pali?
— Grafska leśna kantora — i poszło w puszczę, popędzili cały naród na ratunek.
— A ty gdzie płyniesz?
— Do miasta posłali z papierem po więcej policji.
— Bieżmy i my! — huknął Kasjan.
Nie zatrzymali się we młynie — pomknęli dalej. Zośkę wysadził Kasjan w jej osadzie i dalej popędził na czele Sydorców.
Dwa dni stały czarne dymy nad całą okolicą, dwie noce łuna biła w okna Zośczynego domu, aż wreszcie trzeciego ranka, czarny, osmalony, ochrypły, w podartej odzieży, do stracha podobny zjawił się Kasjan.
— No i co, ugasili? — spytała.
— Doszło do rzeki i stanęło, ależ wymiotło! I deski poszły i sążnie i najlepszy szmat puszczy! Piekło czyste! Gadają, że gotowego towaru przepadło na setki tysięcy. Dwóch ludzi na śmierć się popiekło, dostępu nie było, z gorąca dur ogarniał. Leśniczówki my nie dali — ale ot! — i pokazał popalone ręce i włosy.
— A pan co? Bardzo strapiony?
— Jego całkiem nie było — on może i nie wie. Tegoż wieczora pojechał — bo mu żonka pomarła.
— Umarła! — powtórzyła Zośka, blednąc.
— Mnie już wtedy, jak z paniczem do miasta jeździł, żydy gadali, że pomarła, ale myślałem, że plotą bajki. Nie stara była podobno — ale widno jej tyle odmierzone było. Nikogo z panów nie było, komisarz ludzi pędzał. Wódki nie żałowali, ale żeby pan był, toby ochotniej szło. Nu, ja zdrowo się narobił, da mnie baba za odzież i koszulę. Bez kija i na oczy się jej nie pokazuj, bo zasokoczy. Trzeba jutro panience być nad wieczorem we młynie — mąkę i rybę do Filipowa wyprawić.
— Będę! — odparła.
I była i stamtąd do Ługów dojechała i wynajdywała roboty i zajęcia, byle nie być samą z myślami.
Wieści od Wacława nie było, bo telegraf był aż w powiatowem mieście, a list szedł tygodnie w te odludzia, więc trzeba było pracować i czekać.
W niedzielę następną Zośka po obiedzie czytała u okna, gdy psy podniosły gwałt, więc wyjrzała i zobaczyła w zatoce czółno, a w niem o dziwo: Bronkę i Karola.
Po chwili przykrego zawodu, że to nie tamci wracają, wyszła na spotkanie gości i powitała ich uprzejmie, nie okazując ani zdziwienia, ani szczególnej radości, prosto, jakby się wczoraj rozstali.
Oboje poczęli się zachwycać urokiem jej siedziby i Karol natychmiast się wytłómaczył, że mieli być z żoną, ale ona «już nie wyjeżdża», lecz gdy tylko stan zdrowia pozwoli, marzy, by się z nią zapoznać.
— A gdzież Wacław? — obejrzała się Bronka.
— Wyjechał z żoną na parę tygodni za granicę.
— Z żoną? — wytrzeszczył oczy Karol i jak echo to samo powtórzyła Bronka.
Zośka się roześmiała.
— Ano z żoną. Co w tem tak osobliwego?
— Jakto? Ożenił się? Kiedy? Z kim? — posypały się pytania.
Wprowadziła ich do domu, zakrzątała się około ugoszczenia i posiłku, na grad pytań odpowiedziała dopiero załatwiwszy z Parczewską gospodarczo-kulinarne sprawy.
— Ożenił się już przed paru laty, na Kaukazie z Polką. Co prawda nie pytałam, jak z domu. Nazywa się Zofja, młoda, ładna, bardzo miła i porządna kobiecina. Kochają się, jest im ze sobą dobrze, a że trochę malarja jej zaczęła dokuczać, wyjechali w góry.
— I nikomu z nas nie dał wiedzieć o tem? To niesłychane. No i co? Tak siedzą w Ługach — nigdzie nie bywają, z nikim nie myślą żyć? Wiesz, to coś monstrualnego — wybuchnął Karol.
Zośka ruszyła ramionami.
— Cóż poradzisz? To przestępstwo nie da się podciągnąć pod żaden paragraf kodeksu karnego.
— No, ale są pewne względy towarzyskie, rodzinne, obyczajowe, świat nie może się zapełnić odludkami, żyjącymi co najwyżej w parze.
— Nie lękaj się, nie zapełni. Będzie zawsze więcej amatorów towarzystwa i stosunków.
— No i naturalnie wziął pewnie bez funduszu.
— Nie wiem. Zdrowa jest, pracowita, skromnych wymagań, o pieniądzach my tu prawie nie wiemy, nie bardzo nam potrzebne.
— No, proszę — to skandal. Wacław żonaty. I nie myśli wcale wprowadzić żony do rodziny, oddać wizyt, przedstawić jej nam? A dzieci są?
— Nie. Co on myśli, a czego nie myśli w tej kwestji, wypadania i niewypadania — nie wiem. Napisz do niego, to ci odpowie. Tymczasem zdrożeni jesteście i głodni, chodźcie co przegryźć, zanim obiad będzie.
— Jak tu u ciebie ślicznie! — rzekła Bronka — ale straszno. Jak ty się nie lękasz tak mieszkać sama — jabym umarła ze strachu pierwszej nocy.
— To prawda, kamienica bez stróża, na rogu niema stójkowego, okropność — śmiała się Zośka.
— Jak sobie chcesz — wtrącił Karol — jabym się tu z nudy powiesił. Żadnego sąsiedztwa, ani żywego ducha — nigdzie pojechać, rozerwać się.
— Poco mam się rozrywać? — wolę być cała.
— No, chyba dasz się namówić, odwiedzisz nas, nie czekając wizyty Niny, nie będziesz się ceremonjować w rodzinie. Zobaczysz, com zrobił z Woronnego, nie poznasz, takem wycywilizował.
— Istotnie ślicznie urządził — dodała Bronka. — Teraz tam tak wesoło, gwarno, tyle dzieci! Bośmy z Lucjanami przyjechali cała bandą i wybraliśmy się do ciebie, żeby cię także ściągnąć. Mówię ci, taki wesoły gwar dzieciaków. Nina taka dzielna gospodyni — zabawisz się w serdecznem kółku rodziny.
Zośka poczuła dreszcz zgrozy, na samo wyobrażenie w myśli tego wesołego gwaru dzieciaków (było ich w kupie sześcioro — z ostatniem Lucjanów, które miało rok życia) i tych dwóch matek tego stadka i tego ciepła rodzinnego kółka i tej zabawy obiecanej. Odpowiedziała, obiecując się na potem — po powrocie Wacława i zagadała corychlej kwestję, pytając o Wilszyców.
Tu Karol opowiedział humorystycznie sprawę o czwórce kasztanów, potem przeszedł na różne anegdoty i plotki, a wreszcie rzekł:
— A wiesz, że Motold krachnął!
— Słyszałam, że poniósł grubą stratę w lesie.
— To jeszcze nic, ale żona mu kipnęła.
Był triumf, radość w tonie opowiadającego.
— Skończona parada — trzeba oddawać miljony. Będzie zmuszony sprzedać Łasick i pójdzie z kijem. Podobno z Noltenem są na noże — już przysłał i do Wzajemnego Kredytu, i do Towarzystwa Rolniczego prośbę o uwolnienie z urzędu prezesa. Kredytu niema na grosz, nigdzie się nie pokazuje, wstydzi się.
— Czego? — spytała krótko.
— Dobraś! Tak na łeb zlecieć. Z pierwszego na ostatniego. Tyle lat uczył, moralizował, krytykował, sądził, reprezentował, a teraz każdy najgłupszy drwi z niego.
— To prawda — najgłupszy — powtórzyła. — Ale Łasicka jeszcze nie sprzedał?
— Już targują agenci. Kwestja czasu. Że się nie utrzyma, to fakt. Podobno próbował naciągnąć mego teścia na pożyczkę, ale się nie udało. Bagatela — trzeba mu trzykroć na stół. Zresztą, kiedy taki mądry, niech teraz sobie mądrzy.
Zośka nie pytała więcej. Stara Parczewska podała obiad. Bronka zaczęła opowiadać o swych dzieciach i nieprawościach kapeluszowej spólniczki. Karol się chwalił postępowem gospodarstwem i stosunkami w okolicy. Byli tacy radzi mówić o sobie, że bawić ich nie potrzebowała.
Po obiedzie zasiedli w gabinecie. Zośka słuchała, myślą gdzieindziej, rada, że jej nie pytają, że nie każą dysputować, zgodna na wszelkie ich zdania i poglądy, których treścią był zachwyt nad sobą, drwina, lekceważenie i krytyka reszty ludzkości.
Nareszcie Karol spojrzał na zegarek i zagaił sprawę, która była powodem tych braterskich odwiedzin. Pytał o jakieś papiery i kontrakty dzierżawne, których odnaleźć nie umiał. Objaśniła, gdzie ich szukać ma, dała mu notatkę, daty, szczegóły. Wtedy przypuścili znowu szturm, by przyjechała, nie zaniedbywała rodzinnych stosunków, pamiętała o świętych węzłach krwi i serca, zapewnili, że ja bardzo kochają, ucałowali ją i zabrali się do odwrotu, bo Bronka lękała się nocą wracać i lękała się nocować bez ludzi.
Gdy wsiadali do łodzi, lądował właśnie Kasjan. Karol go poznał.
— Jak się masz! Słyszałem, żeś na porządnego człowieka wyszedł. Ktoby się był spodziewał.
— Słyszał pan? Ot sławniejszy ja widno od pana, bo ja o panu nie słyszał! — odparł chłop, błyskając zębami, w uśmiechu drapieżnego zwierza.
Karol nie uważał, czy nie zrozumiał zuchwalstwa — jeszcze z łodzi uprzejmie się do siostry uśmiechał i zawołał:
— Przyślijże nam Wacława. Przyjedźcie razem.
— Szczęśliwej drogi, bądźcie zdrowi — odpowiedziała.
Bronka zaczęła krzyczeć, bo łódź się chybotała, trzymała się konwulsyjnie burty. Karol usiadł, mało co mniej wystraszony.
Kasjan zmrużonemi szyderczo oczami patrzał za nimi.
— Aj, żeby ich tak skąpać na wielkiej głębi, toby ścichli odrazu. Spasł się «panicz Lolko» jak bujak, a za to panienczyna siostra to istny «suchopostój».
— Pocoś przyjechał? — spytała, brwi marszcząc.
— Panienka się swarzy na mnie, a ja mówię, jak prawda jest. Przyjechał ja z kartą od naszego panicza.
— Wrócił?
— Co dopiero.
— Sam?
— Bodajże. Dwa czółna rzeczy i statków przywieźli.
— A pani czy jest?
— O jej tyle rupiecia, to i baba do tego musi być w dodatku.
— Dajże kartę.
Kasjan podał świstek papieru, na którym było tylko to: «Błogosławionaś, Zośko, naszem szczęściem» i podpis obojga. Uśmiechnęła się i zamyśliła patrząc na te słowa.
A Kasjan wpatrywał się w nią, i aż kipiał z ciekawości. Wreszcie rzekł:
— Panienko — to już panicz w Ługach zostanie?
— Zostanie.
— Taki z tą swoją polubownicą?
— Co ty bredzisz. Toć jego żona.
— Iii — panienka tak chce mnie oszukać. Albo ja głupi. Żona toby wisiała przy nim, jak kleszcz na baranie. Ja widział, rzeczy znosząc, jak się całowali — aha, prawda — całuje się kto tak z żoną. Może się pobiorą, ale teraz, to tak sobie z lubością żyją.
— Bardzo mi przykro — ale muszę ci powiedzieć, żeś głupi. To jest jego żona, już od kilku lat się pobrali.
— Chyba panienka się zaklnie, to powierzę!
— No więc się zaklinam, abyś bredni nie prawił i nie myślał.
— Dziwo! A skądże ją panienka przywiozła?
— Byli się poswarzyli, a teraz się pogodzili — i tyle. Zrozumiałeś? Dość wiesz?
— No, panienka nie łże — trzeba wierzyć. Dziwo. Pańskie takie obyczaje, nie ludzkie — wszystkie dury na panów napadają. Ja jak się swarzę, to walę, a jak kiedy mi baba dokuczy do ostatka, to ją rzucę i nie wrócę! No, to teraz panienka tak tu sama ostanie?
— No, tak — albo mi tu źle?
— Pewnie, że nie głodno i nie chłodno, ale jak filipowskie wieczory nastaną, to będzie nudno. Już teraz panience wypadnie prystupę wziąć.
— Słuchajno, zamiast swatać, możebyś pomyślał o sążniach na zimę. Dotąd nie zrąbane. Wstąp do kuchni, jedz i wypij, a potem dam ci list do pana do Ługów. Jeśli dziś będzie zapóźno, jutro rano odeślij.
— Już ja pewniejszy nieobudzić pana z wieczora jak z rana. Dziś dostawię.
Poszedł do kuchni i musiał dobrze wypić, bo gdy wstąpił po list, rzekł:
— Czy panienka nie wie, jak ten pan się nazywa z Borówki?
— Nawet nie wiem o żadnej Borówce.
— Aj, szkoda — toby był w sam raz prystupa dla panienki. Co to za pan — taki!
Tu podniósł rękę nad głowę o łokieć...
— Służyłeś u niego?
— Nie — ja tam raz wędlinę wziął. Będzie temu lat cztery, od paschy.
— Jakto wziąłeś — ukradłeś!
— Wziął z wędlarni. Złożyłem w worek, wyniosłem i wszystkoby dobrze poszło, ale nie zmieścił się do worka połeć słoniny — licho mi nadało po niego wrócić. Noc była ciepła, czeremszyna kwitła, żaby sokotały — z tego to i ten pan zamiast spać, gdzieści chodził, pewnie do dziewek, bo to ich pora. Natknął się na mnie, jakem z tym przeklętym połciem wyłaził z wędlarni. Hospody, jak on mnie zwalił, odrazu czuć było, że to prawdziwy pan złości nabrał i młóci. Aj, żeby on tu do nas nastał za pana, tobym ja jemu służył. Wyrwał się ja i uciekł, ale tydzień czuł tę rękę i nie podpalił mu gumna, rzetelny pan, po sądach nie włóczył, świadków nie wołał.
— Możeś mu nawet wędlinę odniósł?
— Nie — wędlinę to taki ja zjadł — nie on! — roześmiał się triumfująco drab. — A panienka niech jednak o tym panu pomyśli. Ja się rozpytam, czy on chłopiec, czy żonaty.
— Dobrze, dobrze. Tymczasem ruszaj żywo, żeby pan list dziś dostał.
— Już jadę — nie rozbudzę — spać nie będzie. Niech panienka będzie spokojna. Jutro rano odpowiedź przywiozę.
— Pan sam zapewne przyjedzie.
— Aha, akurat — niech panienka czeka!
I z tem wyszedł, śmiejąc się i nazajutrz triumfujący przywiózł — tylko list.
— Nie mówił ja! Kartę pan dał. Obiecał przyjechać w niedzielę.
Zośka pokręciła głową, zawiedziona nie na nim, ale na niej, lecz już wieczorem zawód minął.
Przypłynęli oboje jacyś poważni, a rozpromienieni, jak ciche, a cudne niebo po burzy.
Kobieta przygarnęła się do niej, w milczącem spojrzeniu dając bezmierną wdzięczność i serce, Wacław jej ręce ucałował, co mu się nigdy nie zdarzyło.
— Zatęskniliśmy za tobą i zaniepokoił mnie twój list. Co się stało, jaki masz interes?
— Karol i Bronka byli podobno?
— Byli, ale nie o nich chodzi. Wiesz, że Motold owdowiał.
— Czytałem nekrolog w gazecie. No, takie życie i pożycie! — machnął ręką.
— Ale ludzie powiadają, że musi sprzedać Łasick, zachwiany w interesach. Teraz ten pożar — posag żony musi zwrócić, ludzie go odstąpili.
— Bydło!
— Sam został.
— Nie wiesz, czy jest w Łasicku?
— Nie wiem — można posłać, spytać.
— Nie, pojadę zaraz sam. Będzie nas dwóch.
— Dam ci Kasjana — najprędzej dowiezie.
— Dziękuję ci. Małpa dokuczliwa. Mam Mirona. Ty mi Zosię nakarm i uśpij, bo biedactwo zdrożone.
Zaraz też w łódkę siadł i popłynął. Noc była, gdy wylądował w parku łasickim, i nie świadomy położenia, długo błądził i nawoływał zanim znalazł nocnego stróża.
Dowiedział się, że graf tegoż dnia przybył i zapewne jeszcze nie śpi, bo jest światło w gabinecie. Kazał się tedy meldować. Po chwili Motold wyszedł do sieni widocznie przerażony.
— Co się u was stało? — spytał, witając.
— U nas — nic, ale zato u ciebie tyle się stało — że mogę być z pierwszą wizytą w nocy.
— To do was podobne. Dziękuję ci. Dopieroś pewnie i ty wrócił?
— Wczoraj.
— I nie sam już jesteś?
— Nie.
— I to do ciebie podobne. Ręczyłem za ciebie pannie Zofji. I dziś już tu jesteś. Ja zaś jestem już zupełnie sam, i zapewne już nie długo tutaj.
— Gadanie! Przecież nie rzucisz pracy całego życia.
— Muszę. Ale chodźże do gabinetu. Jest herbata i wino — rozgościmy się. Siedziałem nad rachunkami właśnie.
— Pożar ci dojechał — rzekł Wacław, gdy zasiedli u biurka zarzuconego papierami z paru tygodni nagromadzonemi.
— Materjalnie tak, haniebna klęska, ale moralnie jestem do niczego już niezdatny, i dla tego muszę likwidować interesa.
— No, więc co zamierzasz?
— Sprzedać Łasick, spłacić wszelkie zobowiązania.
— To drugie zrobić musisz, ale tego pierwszego ani musisz, ani możesz. Pokażno bilans, daj mi ołówek i zacznijmy rachować, tak aby ziemię utrzymać. Musi zostać, nie kupowałeś jej, więc nie sprzedasz. To sobie postaw za autorytet.
Motold się uśmiechnął blado i jak ktoś, kto ustępuje przez grzeczność, począł dyktować z leżącej na biurku notatki.
Długi czas tylko cyfry, daty, sumy słychać było; gdy skończyli, Wacław sumował nad papierem, potem się zamyślił, wreszcie rzekł:
— Na razie trzeba ci sto tysięcy.
— I dwakroć Noltenowi. Żąda natychmiastowej wypłaty tonem i stylem, za który się policzkuje lub płaci.
— Ty tak, ale twój adwokat i plenipotent, nie. Ty musisz ustąpić — to pierwszy warunek, wybrnięcie. Potrzeba zaś gwałtownie stu tysięcy, resztę Łasick wypłaci mu sam. Głupstwo. Tylko to dowód jak ty jesteś zdemoralizowany i zmęczony. Ty sobie jedź, tymczasem nie zdatny do walki — musisz wypocząć.
— Wypocznę potem — rzekł apatycznie Motold.
— Potem, bratku — no nie. Po dezercji się nie wypoczywa. Ja to znam; jakby się człowiek z duszą nie borykał — ona się okpić nie da — swoje gada. Ty mi plenipotencję daj, a sam wypocznij w spokoju. Już my się nie damy! Ja wypoczęty, zdrów, szczęśliwy; mnie pora popracować. Tyś za długo w ogniu był — na prawo, zwrot, w tył — do rezerwy.
Motold wyciągnął doń rękę, twarz mu się skurczyła, odchrząknął, zanim zdołał przemówić.
— Dziękuję ci. Dziwnie mi, żem nie sam. Dziękuję ci, ale nie dasz rady.
— Z gospodarstwem być może. Wymienisz mi, kto w twej administracji najlepszy i najuczciwszy; ten mi pomoże. Co do interesów prawnej i rachunkowej administracji, o to się nie lękaj. Zresztą, co ryzykujemy? Te sto tysięcy ja ci dam — i będę ciebie zastępować do wiosny, wtedy znowu się rozejrzymy w położeniu i nadal uczynimy plan. Najważniejsze, żebyś ty wypoczął. Jaki miałeś zamiar po sprzedaniu?
— Mam zapewnioną posadę techniczną.
— To ją zaraz obejmij. Ot, niezwlekając, jedźmy do powiatu. Ty mi dasz plenipotencję, ja się rozejrzę o pieniądze i rozjedziemy się. Ty w świat, ja na twe miejsce. Nie masz pojęcia, jak pilno mi do czynu.
— Szczęśliwyś!
— To właśnie. To rozwiązanie zagadki bytu. Źle się robi, mało się robi, lub nic się nie robi tylko dlatego, że ogół składa się przeważnie ze słabych, niezdrowych, znękanych, jednem słowem nieszczęśliwych. Każdy się wlecze, bo musi — mało, bardzo mało kto, bo chce, bo się cieszy, bo śpiewa mu w duszy ochota. Jam takim był długie lata — ożyłem.
Zamyślił się i dodał z dobrym uśmiechem.
— Nie sam. Miałem druha, bo inaczej Zośki nie nazwę. Za łeb mnie wyciągnęła, zmusiła żyć i wierzyć. Było nas troje wtedy w Warszawie, pamiętasz? No, to i zostańmy razem.
Wstał i uścisnęli się w milczeniu.
— Panna Zofja cię tu przysłała? — spytał Motold.
— Przyjechałem z żoną wczoraj do Ługów. Już w nocy miałem od niej kartkę, że ma ważny interes. Wiedziałem, żeś stracił żonę, alem nie przypuszczał, że jest tak źle. Powiedziała mi, wiedziałem, co robić i oto jestem.
— Jam na dobre od was nie zasłużył.
— Tobie się tak zdaje, a nam widocznie przeciwnie. O co się spierać? Nie straciłeś nas, to dowód, żeś i ty nie zdradził.
— Siedm lat pracowałem dla wszystkich i dla każdego i tylko was teraz mam.
— Snadź my tylko zdrowi, mocni i szczęśliwi. Co chcesz od tłumu? Może i drudzy byliby inni, dobrzy, żeby dusze i ciała mieli zdrowe i swobodne. Każdy jakieś kalectwo ma i kryje. Niedostatek, zranioną próżność, żądzę dobrobytu, wstręt do fachu, zawiść i pomyślność sąsiada, długi, niedobrane pożycie w domu, kwasy w rodzinie. Kto zliczy wszystkie nędze i kajdany, od życia bez miłości, do próchniejących zębów, od spazmów i histerji, do starzejących się w panieństwie grymaśnych córek, synów nieuków, i źle trawiącego żołądka. Nie mogą być dobrzy, bo są chorzy. A my nie czujemy ni siebie ni życia.
— Tak z wami i u was jest dobrze — szepnął Motold.
— Kiedy tak, to ja tu u ciebie zanocuję, jutro zabawię, będziemy mieli dużo roboty — zapoznasz mnie z maszynerją zarządu, a wieczorem ruszymy do miasta wodą, naszym szlakiem.
Motold wstał, przeszedł się parę razy po pokoju.
— Kiedy ja nie mogę, nie powinienem przyjąć twojej ofiary. Skąd ty weźmiesz sto tysięcy? Dlaczego ty masz za mnie pracować?
— To ani ofiara, ani ruina. To usługa przyjacielska i zdrowy, ochoczy trud. Wybrniemy we troje — gdzie tybyś może ustał — i tyle. A dlaczego mam pracować? Bo ty musisz sił nabrać. Za parę lat wrócisz, nie desperuj, będzie jeszcze i dla ciebie dość roboty. Masz jeszcze skrupuły, wahania, to jeszcze jeden dowód, jakiś osłabiony. No, ale ja ci nie dam się tem truć, znam i tę chorobę. Zresztą nie ja tobie, ale ty mnie wyświadczasz przysługę. Cobym ja robił w tych Ługach? Wstydziłbym się próżniactwa przed żoną. Te dwa nasze folwarki Zośka utrzyma w kwitnącym stanie, moja kobieta gniazda dopilnuje i ślicznie mi je ustroi. Jakie ja będę miał święto i wczas miły po pracy z niemi dwiema!
— Wiesz, że Nolten oświadczał się o twoją siostrę?
— Wiem. Pewnie obrażony odmową.
— A może ona ma mi za złe, żem namawiał?
— Namawiałeś, ty, poco?
— Nic ci nie mówiła?
— Żeby i powiedziała, tobym nie uwierzył. Dobrane pary kojarzysz! Tegom się po tobie nie spodziewał. Dobrze, żeś trafił na taką, której namówić nie można. Aha, teraz cię rozumiem! Trochę ci wstyd swatostwa.
— Chciałem jak najlepiej.
— Widzisz, mój drogi, najlepsze dla człowieka jest to, czego on sam chce, a nie to, co mu obmyślą przyjaciele.
— Czy i w mojem położeniu? — uśmiechnął się Motold.
— Tyś wyjątek — za małoś samolubny — odparł Wacław. — Zośka zaś jest z tych, których naturą jest płynąć przeciw fali. Ona przywykła być samą i woli zostać samą niż płynąć z prądem. Dobrze jej w Czaharach — jest szczęśliwa.
Tu się przeciągnął, ziewnął.
— Kostek, chodźmy spać!
Nocowali w jednym pokoju, ale Motold nie zasnął, aż nad ranem, na parę godzin i pierwszy wstał.
Biurowa, żmudna praca zajęła im następny dzień. Wacław nie dopuścił wahania i skrupułów; wieczorem, ceremonjującego się, wciągnął na swoje czółno, dopilnował wysłania rzeczy na kolej lądową drogą — i popłynęli w cichy wieczór, po toni złotej od zachodu.
Ulokował Motolda tak, aby na Łasick, ginący w oddaleniu, nie patrzał, zaczął wspominać studenckie czasy, dawnych kolegów, życie, a potem opowiadać o swych wędrówkach, bajał i bajał, byle refleksje towarzysza zagłuszyć.
A na pół drogi, gdy toń ze złotej stała się srebrną od miesiąca, spotkali drugą łódkę, w której samotny wioślarz powitał ich znajomym głosem.
— Aha, zdala słychać, że nie rybaki płyną a panowie. Sława Bohu!
— Gdzież ty jedziesz, Kasjan?
— Ja, wiadomo — zaraz setnikiem mnie zrobią — ciągle kogoś szukać i gonić każą.
— Pani cię po mnie posłała.
— Tak, tak, choć niby dała tylko papierosów, żeby panu nie zabrakło. Taka zamianka! Trzęsie ją strach, żeby panu co złego się nie stało. Jaź uspokajał: co się ma stać złego na rzece — tylko śmierć, to ja na to nie poradzę. To tak płakać stała, że panienka pierwszy raz mnie jakieś złe słowo dała — musi złe, bo źle patrzała, ale ja nie wiem, co to? Ośle, czy koźle!
Wacław wybuchnął śmiechem.
— A co? Ja czuł, że to coś paskudnego. I za co? Tylko bab nazbieraj dwie do kupy, to i najlepsza się popsuje! One, jak gruszki. Miron — puść mnie, ja panów powiozę, a ty wracaj prosto, a Likcie powiedz żeby wyjęli kul, co na sumy założony, a jak co jest, żeby Parczewskiej dostawiła. Panienka tak kazała — dodał, gdy Miron zwlekał.
Zmienili się tedy i zaraz Miron daleko został.
— Ptak, nie czółno, jak ty prowadzisz — pochwalił Motold.
— Robić, to robić! — zaśmiał się Kasjan, i dodał ciszej: — Panienka wcale nic nie mówiła, ale onby inaczej nie posłuchał i wlókł panów do północy. Ot dobrze, że i graf jest. Pan pewnie zna wszystkich panów na okoliczność?
— O kogóż ci chodzi?
— O pana z Borówki, za Szczepkami — duży dwór.
— To rządowe, tam jest dzierżawca, Osuchowski pono.
— A czy on żonaty?
— Nie wiem napewno. Zdaje mi się, że żonaty.
— To kiepsko!
— Dlaczego?
— Tak ja myślał jedną sztukę urządzić, dla panienki. Swarzy się czasem, ale taka dobra, niechby sama nie była.
— Co? — znowu śmiechem parsknął Wacław.
— Czego się pan śmieje? To panu dobrze miód jeść, a drugich niech pszczoły tną, albo niech na pana patrzy i ślinę spluwa. Oho — jaki pan mądry. Panienka też miodu warta.
— Drugi swat. A to się do Zośki uwzięli. A toć panienka nawet nie zna tego z Borówki.
— Jak żonaty, to niech go licha mać zna, ale jakby jeszcze sokołem latał, to jaby go jakoś przymamił. Ja już panience tę rzecz gadał.
— To dziw, żeś wtedy osła nie oberwał.
— Nie, kazała sążnie stawiać i tak się rozeszło gadanie. Co to te słowo naprawdę?
— To bardzo głupie zwierzę.
— Zwierzę? — no to nic; ja myślał, że to coś o żydach! — rzekł, zupełnie pocieszony.
Chwilę milczał i nagle do Motolda się zwrócił.
— Panie, bresznie to, co żydy gadają, że pan chce swoje łasickie państwo cudzym ludziom oddać?
— Któż ci to gadał?
— Gadał, ale już długo pomilczy. Był wczoraj we młynie Moszko z Filipowa i pełno narodu. Stał gadać, że pan ziemię sprzedaje, że grafska kolej drzewna już więcej nie pójdzie, bo żydy i las zabiorą. Porozdziawiali chłopy gęby — ja kul z sumem ciągnął — nie mógł się oderwać i słucham, a oni już pana żywcem chowają. Tak mnie złość wzięła, ręce się zatrzęsły; sum — buch z palców, poszedł. Jeszcze się ze mnie śmiać stali. Jak nie wezmę się ja do żyda, pod szczękę raz — w szyję drugi — jak nie buchnie on za moim sumem, ledwie go wyłowili, a gębę ma krzywą — jak i jego gadanie.
— Na sąd cię poda.
— Akurat, a gdzie świadki! Tam byli nasze ludzie, Sydorce. Ja do Filipowa nie jeżdżę, szczekać na jego rabina, to niech on się moich panów nie czepia.
— Jaż nie wasz pan — uśmiechnął się Motold.
— Taki ja u pana w Szafrance dęby dla Likty kradł — i pan mego korowaja na weselu jadł. A na pożar Sydorce równo z pańskiemi wsiami pobiegli i choć mniej wódki dostali, dobrze robili. To gadają, że pańska żonka to miała skrzynię złota, a teraz ród chce ją nazad dostać, że dzieci niema. To pan ma dlatego ziemię sprzedać. Na wszystkie boki kiepski interes. To zamiast tego, jaby inaczej wydumał i zrobił.
— Cóżbyś wydumał?
— Jaby zaraz drugą wziął — na złość. Toby zrazu zbył po tamtej smutku, bo co ze smutku? Tylko wszy opadną i oczy pożółkną. Potemby na ten ród napluł i złajał, że mi cherlawą dali i figęby im dał, nie skrzynię złota. Wygnałby potem tych Łaszków komisarzy, co panów udają, świnopasy, a robić nie chcą; prostych ludziby posadził na ich miejsce — co będą robić, a jak ukradną sto rubli — to im będzie dość, nie jak tamtym, co mało tysiąc. Ale pan i tak nie sprzeda — co gadać. Był pan i będzie pan. Tylko ożenić się to panu trzeba, tak nie ładnie, takie państwo bez gospodyni. Jak u pana syn będzie, to i bajki takiej głupiej nie złożą, że pan ojcowszczyznę sprzedaje. To z tego bają, że pan domu nie patrzy, nie dba. A zresztą, będzie druga pani, będzie druga skrzynia złota, to pan tamtym odda; niech się udławią.
— No, a jakbym ja takiej chciał, co nie ma skrzyni złota?
Kasjan się zastanowił, aż wiosłować chwilę przestał.
— To już w każdym stanie bywa, że biorą bez bodni, bez pierzyny, ot tyle tylko, że krasną tasiemkę u wianka ma. Nasz brat bierze, jak nagle zdrowa i mocna i czerwona — to taki nie narzeka nigdy. Żyd bierze choć żebraczkę, byle z rodu rabinów i także chwali się nią i uważa, jak rok długi. To jakby pan gust wziął i ochotę do biednej, to dlaczego panu ma być źle. Dobrze w karczmie za stołem siedzieć, muzyce kazać grać, dziewki poić, czerwońcami sypać — a bywa, że człowiek grosza nie ma i trzy dni nie jadł i lulki nie kurzył, a wypłynie na nasze wody, jak czeremszyna kwitnie, żaby rechoczą, ptak każdy darmo gra i takoż mu lubo żyć i nawet kraść nie pójdzie. Bogatemu złoto ukradną, a biednemu nic nie wezmą. Niech pan się nie stracha, choć biedna, a bierze, jak się spodoba, byle zdrowa była i robocza. Ot i dojechali my. Ciekawość, czy panienka jeszcze gniewna, czy już odeszła. Mam w łozach surmę schowaną — pójdę — zaduję, lubi słuchać.
Zośka musiała czatować i nasłuchiwać, bo ledwie przybyli, wyszła na ganek.
— Jesteś? Cóż słychać?
— Ano, jesteśmy obydwa. Bardzo się moja trapiła?
— Nie, byłaby spokojna, żeby nie ten Kasjan.
— A co? Jeszcze gniewna! — mruknął chłop — i zamiast lądować przytrzymał tylko łódź, aż wysiedli i dalej milczkiem popłynął.
Zośka podeszła ku nim. Miesiąc rosochy nad gankiem srebrzył — Motold na nie spojrzał. Wacław do domu poskoczył, oni podali sobie dłonie i bezwiednie, głucho, wyrwało mu się:
— Solvejg!
Nic nie odpowiedziała — uśmiechnęła się lekko, trochę smutnie, i wyjmując rękę z jego dłoni weszła pierwsza w sień.
Małżonkowie gdzieś przepadli i Zośka zaczęła jakiś banalny frazes, gdy nagle ze dworu rozległo się ląkliwe, smutne zawodzenie surmy.
— To co znowu? — zawołała.
— To skrucha i serenada Kasjana — odpowiedział Wacław, wprowadzając żonę i zwrócił się do Motolda. — Oto masz drugą moją Zośkę — musicie ją przyjąć za czwartą w naszej drużynie.
— Byle mnie raczyła także przyjąć — odparł, całując ją w rękę.
Kobiecina, spłoniona, odpowiedziała mu tylko poczciwem, serdecznem spojrzeniem.
A surma wciąż zawodziła, aż Wacław opowiedział rację tego koncertu i ten pomysł Kasjana zerwał odrazu sztywność pierwszej chwili.
Wyszli wszyscy na ganek, zawołali go, śmiejąc się.
— Daruj mu Zośka — już ja mu nawet wybaczam wszelkie wczorajsze uwagi. Miałem ochotę tłuc, tak mi dokuczył — śmiał się Wacław. — Czasami jego chłopska filozofja bywa drapieżna.
— Wyprowadził mnie z cierpliwości z powodu Zosi, która jeszcze nie oswoiła się z takiem gadaniem, że śmierć to nic złego, bo nie minie. Wykładał jej to z całym spokojem i obojętnością, bo mu się nie chciało po was płynąć.
— A nieprawda! — ozwał się winowajca zdaleka. — Panienka tak całkiem na mnie napostała, bez «daj racji». Ktoś może coś nagadał na mnie — pewnie Likta, choroba!
— Dość i sam nagadasz głupstw!
— Oj, słuchała mnie panienka tyli czas — i dobrze było.
— Boś rozumniej gadał.
— Aha, to ja już wiem. To o tego pana z Borówki poszło. Nie — to nie! Graf mówi, że on i tak żonaty, to co o nim myśleć! Niech panienka złość odpuści. Winien ja — żonatego swatać — to durno!
— Idź do kuchni, zjedz i wypij. Dobrze już, dobrze.
Ale on na odejściu jeszcze do Wacławowej się zwrócił:
— Nie mówił ja, że sokolik cały wróci? Aha! U nas jak dwóch, trzech na rok się utopi, to i tyle, a stu umrze na piecu, a pieca się nie boją! Nasza woda-matka żywi, nie morzy. My z panienką już trzy razy się topili i co nam zrobiła? Żyjem. To prawda, że panienka pływa jak nurek!
Odszedł do kuchni i Zośka zawołała wszystkich na wieczerzę. Stara Parczewska w wielkim czepcu i z miną uroczystą podała na stół potrawy. Kasjan wniósł samowar, a potem zostali we czworo i Wacław zaczął opowiadać żonie studenckie czasy w Warszawie, ich poznanie, koleżeństwo, wspólne marzenia i ideały, figle i studja, troski i zabawy. Każdy dorzucał słowo, wspomnienie. Co chwila było: pamiętasz to i owo? Tylko ani razu nie było: pamięta pan? ani: pamięta pani?
A jednak było wszystko dobrze, wszystkim wesoło i swobodnie, tylko gdy wypili herbatę, Wacław coraz goręcej patrzał na żonę a wreszcie rzekł:
— Chodź zaśpiewamy nasze pieśni — i poprowadził ją do pianina.
Zośka zaczęła sprzątać, Motold papierosa palił, nie mówili chwilę nic, aż pieśń ich ośmieliła, ta pieśń młodości bujnej i wolnej.

Śnieżna zadymka drogę zamiecie,
Nie zbłądzim póki razem!
I nie zginiemy w boju na świecie,
Hej, bracia, byle razem.

— Pani mi przysłała Wacława — rzekł Motold. — Dźwignąłem się i przyjąłem jego pomoc. Nie mam jeszcze siły wierzyć, że wybrnę, ale już chcę próbować. Dziękuję pani!
— A ja panu. Żeby pan się był poddał złej myśli, nie przecierpiał złej chwili, tobym musiała pogrzebać wiarę i szacunek dla pana, a toby mi było nieznośne. Cóż pan zamierza?
— Wacław tu zostanie, ja mam posadę, zarobię na utrzymanie i wypocznę. On ma rację — ostatniemi czasy zanadtom się zdarł. Nie mógłbym tu zostać.
— To dobrze. On panu nie da zginąć i dla niego ta praca wyborna. Wróci pan wypoczęty, a wtedy we dwóch będziecie. Nie mówiłam ja wtedy na wilję, że tak wasze życie w bratnim trudzie pójdzie?
— Na wiosnę mam wrócić. Zastanę tu panią?
— A gdzieżby? Pan mi te Czahary wywojował. Dobrze mi tu, nie odejdę!
— Jakem ja życie zmarnował! — szepnął.
— Nie, to chwilowy przełom. Dobrze pan czynił, teraz pan dostoi. Nic nie stracone. Wróci panu siła, wróci stanowisko, wróci uznanie i szacunek nawet tłumu.
— Alem ja szczęście przemarnował; to nie wróci.
Spojrzała nań z namysłem, z chmurą w oczach.
— Jeśli je pan miał i stracił. Prawda, miał pan i moralny cios. Na to już najlepszy przyjaciel nie pomoże. To trzeba samemu przeboleć.
— Wiem, życie przeżyte. Nie wart jestem pani ani myśli, ani słowa. To tylko dowód, jakem słaby, żem nie domilczał do końca. Czy pani naprawdę nie ma żalu do mnie?
— Owszem, mam! — odparła prosto nań patrząc. — Uraził mnie pan raz w życiu kiedy mnie pan namawiał do poślubienia Noltena. To była jedyna krzywda, jaką mi pan uczynił.
— To? — rzekł i wpatrzył się w nią z natężeniem całej duszy, by zrozumieć, by się nie omylić. — Pani wie, co mnie to kosztowało?
— Domyślam się — złość i zemstę Noltena.
— Nie — to namawianie pani. Tamto — było ułaskawienie od śmierci. Namawiałem — bo ja wiem, co mi się stało. Myślałem, bałem się — nie chciałem.
Przerwała mu:
— Myślał pan, żem kiedyś kochała pana i dotąd kocham — i że stoi pan na drodze mego szczęścia, losu, dobrobytu, karjery życiowej. Więc mi pan dał do zrozumienia, że to panu przykre, żenujące i żebym sobie skrupułów nie czyniła jakąś dziecinną mrzonką. Na razie nie zrozumiałam — byłam zanadto oburzona, że mnie pan traktuje jak towar do zdobycia — potem zrozumiałam — i teraz mam tylko żal. Litował się pan nade mną, a może pan miał wrażenie, że mi zwichnął życie. Otóż teraz chcę panu powiedzieć, że litości niczyjej, a tem mniej pańskiej, nie potrzebuję — a życie moje całe proste i takie, jakiem sobie wymarzyła. Mówię to panu żeby już nigdy nieporozumienia między nami nie było.
— Więc pani nie pamięta naszych studenckich rojeń — tego Ibsena, cośmy czytali razem.
Przerwała mu:
— Cały wieczór przecie przypominaliśmy te czasy. Jeśli zapomniałam, nie pan ma prawo robić mi z tego zarzut.
— Proszę nie szydzić. Ja tylko o łaskę prosić chcę, wytłómaczenia mego odstępstwa. Żeby pani uwierzyć chciała, żem to uczynił nie dla pieniędzy.
Na skronie wystąpiła jej łuna krwi.
— Pan woli mnie przekonać, że powodem było uczucie. Niech się pan nie trudzi — wierzę — i nie mam żalu do pana. I chyba pan zawsze czuł, żem wrogo i niechętnie nie usposobiona. Nie zmieniłam się w niczem.
Zapatrzył się w ziemię i rzekł:
— Dziękuję pani. Wacław przypomniał mi, że nie żyje się tylko do śmierci i ponad własnem ja — stoi idea. Dlategom musiał przyjąć jego ofiarę. Muszę też fizycznie i moralnie odpocząć — żeby móc wrócić do szeregu, na stanowisko. Gdy tylko zwalczę swą słabość — wrócę — jeśli nie z chęci i zapału — to z obowiązku. Proszę, rzućcie mi czasem słowo o sobie.
— Będzie pan miał często wieści.
Uścisnęli sobie dłonie w milczeniu i weszli do gabinetu gdzie małżonkowie udawali, że przeszukują nuty. Wacław spojrzał na wchodzących i rzekł:
— Z uwagi że jutro o świcie ruszamy, proponuję spoczynek, jeśli nie macie nic lepszego do roboty.
Rozeszli się. Zośka, wyrugowana ze swej sypialni, została w gabinecie i słała sobie leże na kanapie, gdy wszedł Wacław.
— Słuchajno — rzekł z cicha. — Musimy dla niego pożyczyć sto tysięcy. Trzeba na Ługi i Czahary wziąć bankową pożyczkę — i możemy nie mieć procentu od tej sumy w pierwszym roku.
— To się obejdzie. Ziemia da — odparła spokojnie.
— No i cóż on ci mówił?
— Wdzięczny ci, pokrzepiony. Wytrzyma.
— Ale ja się pytam — o sobie coście gadali?
Zmarszczyła brwi.
— Nie mamy nic do mówienia o sobie.
— Poco udajesz? Kochacie się tyle czasu, że aż nudno. Już wam nic wreszcie na drodze nie stoi — a toby go w mig uzdrowiło — no — i...
— I widzę, żeś dużo z Kasjanem obcował i przejął się jego zapatrywaniami. Nie kochamy się, ani pobierzemy. Możebyś zresztą dał zaschnąć wapnu na katakumbie jego żony.
— Niech będzie uszanowana bogini forma. Ale widzisz — jak się jest szczęśliwym, to człowiek rad widzieć wokoło szczęśliwych.
— Mnie przynajmniej do szczęśliwych nie zaliczaj.
— No, to podziękuj mi za moją jazdę do Łasicka i dobranoc. Nie masz do mnie zaufania, pamiętaj, bodziesz musiała kiedyś wyznać, wtedy się odemszczę.
— Jedno i drugie nieprawdopodobne. Dziękuję ci serdecznie.
Zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała. Roześmiał się wychodząc.
— Zośka, to starczy za wyznanie. Powiem ci tylko — szkoda czasu, szkoda i dnia nawet.
— Myślisz? — odcięła. — To żałuj tego czasu, coś ty zmarnował. O mnie się nie troszcz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.