Czarne skrzydła/Tadeusz/Twoja córka/4

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Tadeusz
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.
W PIERSI MEJ GŁOS PIEŚNI TEJ

— Pan poseł!
— Dobry wieczór, panie dyrektorze.
— Wielki to dla nas zaszczyt!
— Niechże pan nie przeszkadza, dyrektorze. — Mieniewski dawał się służącemu rozbierać z futra, z śniegowców, z szala, jak człowiek, któremu zawsze pomagają przy podobnych zachodach, tu też pomagać muszą.
— Na prawo, czy na lewo? — spytał leader wskazując przeciwległe drzwi korytarza.
Służący kręcił się w salonie, Kostryń otworzył drzwi do gabinetu.
— To huta? — spytał Mieniewski nasłuchując uważnie ciężkich odgłosów żelalstwa.
— To huta nasza, „Katarzyna“ — podchwycił Kostryń.
— Bardzo pięknie wygląda stąd — westchnął pan Mieniewski i usiadł swobodnie na kanapie.
— Ostatnie wypadki w Osadzie Górniczej dają istotnie bardzo wiele do myślenia — rzekł poseł Mieniewski.
Porozumienie osobiste konieczne inaczej Tadeusz zgubiony — ratować — czekam przyjazdu — Kostryń.
Depeszę Kostrynia trzymał leader w bocznej kieszeni spodni. Wymięła się, zmacerowała na bibułkę. Siedząc teraz z nogą na nogę założoną dotykał ręką tego świstka.
— Cały kraj — mówił poseł — wstrząśnięty jest sprawą waszej katastrofy. Co za szalony pomysł!
Kostryń skurczył się na dźwięk tego słowa. Jak gdyby rzecz podobną można było wymyśleć?! Zatrzepotał rękami i pisnął: — Bóg daje i Bóg bierze. Prawda?
— Jeżeli się wierzy w Boga — podchwycił uprzejmie poseł.
— A co robić, co robić? — Kostryń wlepił zdumione spojrzenie w leadera. Czemuż nie pyta o syna?! Stalowe nerwy... Czy komediant?!... Znali się od młodości. Zawsze był komediantem. Wszystko sztuczne, wydmuchane, na pokaz. Lis! Dyrektor zbliżył się na palcach do leadera.
Dlaczegóż pochodził do dawnego kolegi na palcach, niczym do Coeura? Dlatego, że wielka maszyna parlamentarna tak samo przestraszyć może zwykłego człowieka jak wielka maszyna przemysłowa. Nigdy nie wiadomo, czego, ile i jak zemleć potrafi. Chodziło Kostryniowi o wrażenie w stolicy. Co mówią? Jak tam komentują katastrofę?
Leader trzymał przecież rękę na wszystkich pulsach. Już wie, już na pewno mógłby powiedzieć, czy będą z katastrofy erazmowskiej robili w stolicy aferę polityczną? Czy partie mają w tym swoje interesy, czy uderzą w obcy kapitał zasadniczo, czy też ograniczą się skromnie do „najmitów“ obcego kapitału, sprzedawczyków“ vide Kostrynie i consortes.
— Czy da pan wiarę?. — uśmiechnął się Mieniewski. — Stolica, jak stolica. — I dalejże rozpowiadać o Warszawie. Tylko leader mógł był tak znacząco i ciekawie mówić o niczym. Słuchało się tego, pomimo zmartwień, przejść, katastrof, jak pięknego śpiewu. Wiedzą na co od lat dziesiątków opłacają składki, pomyślał Kostryń o zorganizowanych wyznawcach Mieniewskiego.
— Jaśnie pani prosi na herbatę i — oznajmił w drzwiach służący.
— Pan poseł z pewnością zmarzł? — zatroskał się Kostryń.
— Ależ nic podobnego. W wagonach palą doskonale. Po cóż herbata, mieliśmy przecież wagon restauracyjny.
W wagonie restauracyjnym zrobiło się panu posłowi niedobrze! Po deserze ogarnął tam leadera niesamowity lęk, że Tadeusz ucierpiał przy erazmowskim wypadku. Jeżeli jednak Kostryń prowadzi spokojnie rozmowę — nie, to nie jest nieszczęśliwy wypadek. Wypadek tego rodzaju ogłosiłyby natychmiast gazety...
— Nie pogardzi pan jednak skromną herbatką, panie pośle? Przeszli do salonu. Na głównej ścianie głowa samy. Pięknie utrzymaną, — Ha? A cóż to znów takiego, panie dyrektorze? Parawan z pierścionków od cygar? Ciekawy wyrób, bardzo ciekawy.
Kostryń nie mógł oderwać gościa od tego niezwykłego parawanu.
— Dobre marki, ależ doskonałe marki palił pan, panie dyrektorze! Tak, świetny pomysł, jakże by tu powiedzieć? — Mieniewski szukał określenia — rodzaj pamiętnika w dziedzinie uciech, płynących z nikotyny. Pamiętnik przyjemności.
Weszła pani Stanisława, za nią służący z herbatą.
Kostryń patrzył na żonę, ze zdziwieniem. Spostrzegł powyżej czoła wśród skrętów fryzury wąskie pasmo zmoczonych włosów. No tak, po tej szybie w gabinecie. Tak, tak, małżonka chciała wyskoczyć oknem.
Rozmawiała teraz z Mieniewskim o trudach drogi.
Kostryń podawał cukiernicę. Mało jej z rąk nie upuścił: przypomniała mu się w tej chwili rzecz błaha zapewne w porównaniu z innymi a jednak osobliwie wstydliwa: czy Coeur „będąc“ ze Stanisławą spostrzegł i zauważył ową niebieską żyłkę, występującą na nodze spod kolana, do połowy uda?
Kostryń pochylił się, rzekomo by podnieść łyżeczkę. Zdało mu się przez chwilę, że nie potrafi wyprostować grzbietu. Usiadł jednak na koniec, przełamał w palcach kilka herbatników.
Poseł Mieniewski wciąż jeszcze rozmawiał z Stanisławą o trudach podróży. Tak, bardzo wygodne połączenie z Warszawą. Jeszcze rok temu ta sama droga trwała nie sześć, lecz siedem godzin z minutami.
— Czyż siedem godzin z minutami? — Kostryń powiedział i zamilkł.
Nie, Knote nie kłamała. Knote ma może obłęd religijny, lecz nie kłamała, niestety! Kostryń przebiegał myślą wszystkie rodziny dyrektorskie, ich stosunki, koneksje: jedyne wyjście i jedyna pociecha chyba, że wszędzie dzieje się to samo. Jeden dom publiczny! Robotnicy pod płotem, panie dyrektorówe w bibliotekach Staszica....
— W epoce pary, elektryczności panuje demokratyzm. — Dyrektor Kostryń wypowiedziawszy to zdanie uśmiechnął się. — Demokratyzm, sprowadzający się do jak największego skracania drogi we wszystkim. Skracania drogi, o!
Pan poseł Mieniewski odłożył łyżeczkę na brzeg spodeczka i spytał: — No, a śmierć tego dyrektora na „Erazmie“, jakże się nazywał ten wasz Francuz, Coeur, zdaje się? Jakież tu sprawiła wrażenie?
— Olbrzymie — zaśmiał się cichutko Kostryń. Ja, moja żona. —
— Tak, panie pośle. — — Stanisława osunęła się na oparcie kanapy.
— W ostatnich dniach nie możemy się tu w Osadzie Górniczej uskarżać na brak wrażeń. — Kostryń wypowiedział to znacząco w stronę pana Mieniewskiego.
Leader jednak trzymał się równo, nie pytał o nic.
Zapadło znów milczenie. Kostryń powstał pierwszy. Przeszli do kancelarii. Tu dopiero utracił pan Mieniewski swą linię. Szli razem, we dwóch, ku kanapie. Potężna dłoń leadera spoczęła na ramieniu Kostrynia.
— Cóż to wszystko znaczy? — zawołał pan Mieniewski.
Kostryń uskoczył na środek gabinetu i bryznąwszy łezkami szepnął: — Musimy ratować nasze dzieci.
— Ratować?!
— Pański syn żyje. Żyć, żyje. Lecz może umrzeć, moralnie! Wszystko zależy od pana, panie pośle.
Otucha napełniła leadera. Rozsiadł się na kanapie, podwinął nogi pod siebie i zapalił papierosa. Palił mocno, wielkimi kłębami dymu wciąganymi głęboko do płuc. Wraz z dymem przenikały posła szybkie postanowienia: — załatwić tu dziś wszystko, wracać nocnym pociągiem, oczywiście, telegrafować do Anny, Tadeusza zabierać stąd natychmiast.
Ściągnął do siebie Kostrynia na kanapę, poklepał po ramieniu i kazał „całą rzecz“ dokładnie opowiedzieć.
Dyrektor przede wszystkim wydobył z portfelu ów karteluszek, kwit, „kwicik“, na sto dolarów. Sto dolarów na pewne wynalazki. Osobiście, nie zależało Kostryniowi na tych wynalazkach, pragnął jedynie wspomóc syna swego dawnego kolegi. Rozumiecie mnie chyba?! Przeszedł na dawne koleżeńskie „wy“.
— Wspólna młodość, wspólne studia i praca, i nawet wspólne awantury młodości!
Kwitek na sto dolarów. Mało tego! Fatalne towarzystwo: Tadeusz jawnie z komunistami przeciw ojcu: czy to jednak nie za wiele? Tak dalece z komunistami, że dziewczynę tam miał, co do której wystarczy spytać kogo bądź z „Erazma“, by wiedzieć, co za jedna. Po prostu dziewczyna uliczna.
Kwitek na sto dolarów, akcja z komunistami, wynalazki, dziewczyna uliczna, ta niby jakaś przyjaciółka waszego Tadeusza — co mu nie przeszkadzało kręcić się koło mojej córki, Zuzy.
— Gdzie jest mój syn? — Leader powstał.
— Wasz syn, panie pośle, znajduje się w więzieniu. — Kostryń wydobył z kieszeni użyczony mu na parę godzin przez Kapuścika fałszywy paszport Tadeusza.
Stanisław Mieniuk...
Leader czytał, obracał stronice dokumentu, ważył w palcach cieniutki kwit na sto dolarów, a równocześnie słuchał zawiłej historii Kostrynia, pełen gorzkiego żalu.
Wedle dyrektora chodziło teraz o głupstwo. O ustanowienie kolejności wystrzałów. Trzeba, by Tadeusz zgodził się na śledztwie, że to on pierwszy wystrzelił w magistracie; w szlachetnym oburzeniu, widząc, iż panie komitetowe wydzierają robotnicom buciki. Może istotnie jeden z policjantów stojących najbliżej uderzył tę Dusiównę?
— Dusiówna już nie żyje. To wiecie, pośle, z gazet. Wtedy zaś córka moja, obskoczona w obronie własnego życia, cóż tu się dziwić? I W takiej chwili, a jeszcze po tylu przejściach... Syn pański przestrzelił mojej córce kolano.
Kostryń upadł na piersi Mieniewskiego.
— Wasz syn Tadeusz przestrzelił mojej małej kolano! Nie mamy drugiego dziecka, mój drogi, mój kochany!
Kostryń puścił Mieniewskiego, stoczył się na podłogę i klęcząc przed kanapą, z czołem wspartym o ciemny welwet pokrycia, płakał gorzkimi łzami nie zwracając uwagi na swego gościa.
Leaderowi żal się zrobiło: dawny kolega z politechniki, Felek Kostryń, głupawy Felek, dziś starzec, trzęsący się wśród łkań.
— Słuchajcie — leader pochylił się pragnąc podnieść dyrektora z podłogi. W tym właśnie ruchu załamał się nagle pan Mieniewski. Owładnęło nim nieoczekiwane wzruszenie.
Kostryń uniósł twarz z oparcia i mlamlał ku pochylonemu nad sobą posłowi: — Gdy twój chłopak przyzna się, że pierwszy strzelił, rzecz sama przez się od razu upadnie. Patrzysz na mnie surowo, może nawet ze wstrętem? Patrzysz na mnie z żałością, a jakże sam wyglądasz? Gdzież ten dawny Mieniewski? Wyglądasz tak samo jak ja. Nie śmiałeś popatrzeć mi w oczy, póki nie dowiedziałeś się, czy żyje ten twój chłopak. Mój drogi: obaj już jesteśmy starzy. Nic już więcej nie mamy do zrobienia. Myślisz teraz, patrząc na mnie — sługa kapitału! Mogę ci więcej powiedzieć: człowiek nieszczęśliwy. Ale to już teraz dla nas obu wszystko jedno. Jesteś tak samo stary już, jak ja.
Leader uśmiechnął się żałośnie. Przyszło mu na myśl, że od chwili, gdy otrzymał depeszę Kostrynia — zapomniał o wielkim wydarzeniu na „Erazmie“, przez cały czas w pociągu mimowolnie nawet nie pomyślał o ofiarach wybuchu, pośród których znajdowało się tylu znajomych. Martyzel, Duś, Marzec, Dudało, Sikora, Zbrożek, Niestój.
— Bądź sobie zacny, wielki, mnie już o nic nie chodzi. Tylko o dzieci. Obaj przecież mamy dzieci! Nie widzę już nic więcej! — Zapłakał nagle. — Nasze porachunki, pamiętasz?! Pieśń w piersi, ozy pierś w pieśni?... To już dziś wszystko jedno!
Leader wstał i rzekł: — Przestań. Rozumiem. Wszystko zobaczę. Pomówię z synem. Pomówię z tym jakimś waszym Kapuścikiem. Natomiast jak to byłeś łaskaw ująć? Twierdzisz, że czujesz się starym? — Leader popatrzył na kolegę z tryumfem: — Otóż to jest li tylko kwestią odczucia. Nie czuję się młodzikiem — zaintonował pan Mieniewski wyniośle — ale starym wcale się jeszcze nie czuję. Wybacz, mój drogi, ale nie.
Leader uchodził z domu Kostryniów, zniechęcony. Dążył przed siebie, pod ciemnymi ścianami małych, pochyłych domków, dalej, wzdłuż wysokiego muru huty „Katarzyny”, dalej, przez błoto rozkopanej ulicy, w stronę czarnych rozłogów „Erazma“, głuchych, pustych, tu i ówdzie rozwidnionych światłem łukowej lampy.
Za żeberkiem kolejowym wiatr wzmagał się. Dął tędy z ukosa, czarną smugą węglową, wysnutą z pięciu kominów huty, przez odkrywki i place, w nieprzeniknioną ciemność.
Pan Mieniewski dążył śpiesznie ku tej ciemności.
Wstydził się dziś samego siebie, choć w głębi ducha rozgrzeszał się. Czyż można było w ogóle postąpić inaczej?! Jakże zapobiec tym wszystkim kompromisom, które wcześniej czy później zasklepią się nad erazmowską katastrofą? Czyż on sam, znany w całym kraju leader i koryfeusz demokratycznej myśli, nie zawarł przed chwilą kompromisu? Wszakże pomówi jutro w cztery oczy z tym jakimś panem aspirantem, czy porucznikiem, czy jak się tam nazywa ten błazen, Kapuścik?
Rozmowa będzie godna, rozumna, całkiem spokojna. Ale sens takiej konwersacji? Odpowiedni kierunek śledztwa, i same przez się, odpadają zarzuty, o paszporcie fałszywym, o komunistach... Robotnica, nazwiskiem Duś, panna Lenora Duś, i tak nie żyje. Ci, co zginęli podczas wybuchu, już nie wskrzesną.
Poseł rozpytał się, jak iść na Zielone. Pragnął raz bodaj przerobić piechotą drogę syna.
Zielone to gniazdo komunizmu. Trzeba było nie tylko nogi rozprostować po pobycie w wagonie, ale też przejąć się nieco atmosferą syna. Pobieżny widok środowiska da więcej, niż wszystkie gadania starych niedołęgów à la Kostryń, czy takich Drążków, czy jak im tam jeszcze wszystkim.
Szedł wśród czarnego błota, wzdłuż tam, i dalej nad stawami w stronę małego lasku szumiącego żałośnie. Ze wszystkich stron mrowiły się wielkie światła hut.
Tędy chodziłeś, mój chłopcze, z tą dziewczyną. Gdzieś tam po takich chatach spiskowałeś zażarcie przeciw ojcu. Ojciec twój w twoim wieku marzył o tym i walczył o to, przeciwko czemu ty właśnie spiskowałeś.
Jakże smutne przemiany?! Pan Mieniewski oparł się o kładeczkę i wsłuchał w rytm tutejszego świata: ów świat tutejszy, czarny, dzwoniący żelastwem, poszarpany, zmącony chorą wodą, rozburzony kilofem, łatany ciągle stalą... Leader pomylił drogę, wszedł na jakieś wertepy, znów brnął przez błota.
Okazało się, że wraca do miasta drogą okrężną, obok więzienia. Poznać można było budynek ów od razu: blok gruby, ciężki, trzypiętrowy, otoczony dookoła murem, okna przesłonięte kratą obite z zewnątrz wachlarzami z blachy. Przy bramie, ponad budką wartownika, chude, jałowe światło lampki. Blask jej spieczony i jak gdyby wyprzały przenikał koleiny gościńca.
Pan Mieniewski zatrzymał się. Ach — tak ściśle, nieustępliwie objęła go ta chwila!
Tu oto stoi ojciec: całe życie upartej ciężkiej pracy, całe życie organizacji, sprawiedliwości, dobra. Jakże się stało, że w tej organizacji i pośród tylu zasług ojca dostałeś się, ty właśnie dziecko, do więzienia?!
Pan Mieniewski trzepnął laską po grudzie, niejako w poprzek myśli własnej, przejęty tkliwym uczuciem ojcostwa: wszystko, co widział teraz, po drodze, i wszystko w własnej duszy, sercu, sumieniu, zdało mu się potocznym, nieistotnym, wobec prostego faktu, iż ów człowiek, tam za kratami, to ten sam właśnie, nad którego kołyską stało się wieczorami, którego nosiło się na rękach, dla którego po ciężkim wiecu lat najburzliwszych biegało się ze śmiechem na czworakach!
Roztkliwił się i nagle zgarbił. Szedł teraz ulicą Przemysłową. Prawda, w Osadzie Górniczej nie ma wcale hotelu! Trzeba gdzieś przenocować. Może w Domu Ludowym? Wypadnie znów mieć do czynienia z Drążkiem.
Brama Domu Ludowego, mimo spóźnionej pory, była jeszcze otwarta. Okazało się w klatce schodowej, że leader pobłądził. Pomylił drzwi i ganki i już znów stąpał pośród rumowisk, mostków, sal pustych krytych dachem lub otwartych, że widać było w górze czarne niebo gwiaździste i przelot rzadkich chmur w siwym blasku księżyca.
Rzecz zaiste szczególna! Leader Mieniewski słuchał tej chwili, chłonął ją i spożywał, niby wątku budującej przypowieści: tak kiedyś, zawsze, na ostatek swych dni przyjść musi człowiek, między czarne, nie wykończone zawsze ściany budowli swego życia...
Czekał tu nasłuchując. Papierzyska jakoweś, śmieci szemrały z mroźnym wiatrem w korytarzach. Nie dać żeru atakom prasowym! Pokryć te przykre sprawy, (paszport, pieniądze od Kostrynia, komuniści), po cóż to ludzie mają wiedzieć?!
— Nie możesz się ode mnie odrywać synu, nigdy na to nie pozwolę! — zakończył leader luźny szereg myśli.
Wycofał się ostrożnie, świecąc zapałkami. Spocony, zgrzany, zadzwonił z pobłażliwym uśmiechem do drzwi lakierowanych, na których, w błysku zapałki, złociła się miedziana blaszka:

ANTONI DRĄŻEK
poseł na sejm
Przywitaniem nie było końca. Leader uśmierzał je jak mógł.

Poseł Drążek w zielonym fartuchu, jakiego używają pomocnicy handlowi w zakładach gastronomicznych przy wyszynku piwa, zbudził cały dom, „zmobilizował“ żonę, skrzyczał kuchtę, chciał budzić dzieci, rozpoczął wielkie uprzątanie ze stołu, zastawionego gąsiorami nalewek.
Z wielkim trudem opanował leader nareszcie jako tako sytuację.
Pani Drążkowa odeszła: długo jeszcze, dla większej puszystości, waliła dłońmi poduszki, obok w sąsiednim pokoju.
Drążek otrzymał od leadera formalny rozkaz dalszego przelewania wódek.
— Nie pali się, kochany towarzyszu — mówił leader — możemy sobie rozmawiać i może pan doskonale przy tym filtrować te napoje.
Oto, co znaczy leader: ni z tego ni z owego użyje nagle słowa „napoje“ i czujesz się od razu odsądzonym, na dystans diabli wiedzą jaki.
Poseł Drążek, choć za pomocą jednego słowa odsądzony na dystans, nie czuł już jednak tak pobożnego strachu przed posłem Mieniewskim jak dawniej.
Składało się na to dużo realnych powodów: sprawa syna! Niech sobie ludzie mówią, co chcą — różne tam były cierpienia różnych ofiarników za klasę robotniczą — więzienie jednak zawsze pozostanie więzieniem. Porządni ludzie nie zwykli w nim siadywać, sprawa wyraźna nie jest i zawsze cień zostawia na człowieku.
Dwa: Drążek miał teraz Dom Ludowy niejako w kieszeni. Przelewał wódeczkę przez lejek szklanny wyłożony watą, w opowiadaniu srożył się na ostatnie erazmowskie wypadki, lecz najważniejsze uczucie, w odnośnym czasie najprostszymi słowami wyrażone do Kozy, przemilczał. Uczucie posiadania ze strony klasy robotniczej obecnie własnego kapitału w postaci ofiar poległych.
Przelewał sobie Drążek wódeczki, pomarańczówkę, wiśniówkę i śliwówkę. Spirytus ciurkał równomiernie w gąsiory różnobarwną kroplą i jeżeli poseł Drążek nie wypowiedział swej myśli głośno, to jedynie dzięki wyćwiczeniu w dyscyplinach partyjnych.
Myśl zaś była następująca: — Ty sobie gadaj ile wlezie, o budowie wśród mroku, tymczasem ja ci tu wśród tego mroku pod dach już swoją budę wyciągnąłem i wybuduję pięknie, że ci oko zbieleje, kiedy znów tu przyjedziesz i zobaczysz.
Drążek roztoczył leaderowi właściwy obraz erazmowskiej katastrofy, na mocy wszystkich zeznań odtworzony. Wynikła z obrazu tego wielka krzywda klasy robotniczej. — Pomimo że niestety! — Poseł Drążek jakoby musiał samemu sobie przerwać opowiadanie. — Że z owych pifli, to jest jak gdyby, dajmy na to, gumowych szlauchów, ta właśnie zmiana, która tam na chodniku ósmym wyginęła, wodę na ogień lała. No!! Więc zaraz para wodna! Prawda? H₂ O. Czyli większe wzmożenie pożaru. Winien sztygar, może starsi górnicy, od tego będzie sąd, niech się tam sądzą...
Leader zasmucił się opowiadaniem tym, ba, nawet ziewnął głośno. Spytał jeszcze, gdy leżał już w czyściutkim łóżku — dali mu całkiem świeżą bieliznę, tę spod Falkiewicza przy okazji do brudów wyrzucili — gdzie zastanie telefonem na przykład jutro rano, tego tam, jakże mu, śmieszne nazwisko, policjant, no? Kapuścik!
O synu słowa jednego, czemu Drążek nadziwić się nie mógł, ani dostatecznie nachwalić przed małżonką.
— Głowy sobie tym za nadto nabijać nie potrzebujesz — mówił żonie obtykając ją starannie kołdrą — ale podaję ci rzecz taką do zrozumienia, jacy są ludzie w partii naszej i jaka tam dyplomacja idzie i jak daleko naprzykład tobie do tych rzeczy!
Po tym wszystkim żona zaspała i Drążek sam musiał ładzić śniadanie dla zaszczytnego gościa.
Zładził je jeszcze przed powstaniem leadera i nawet jeszcze zdążył pchnąć Kozę w stronę Kapuścika: — Powiedz mu, że władza parlamentarna zjechała, stary Mieniewski bawi tu incognito, coś bardzo węszy w koło. Jedno. Dwa: Powiesz Kapuścikowi, że tak wielka uprzejmość z mojej strony, że zawiadamiam o poufnym przyjeździe partyjnej władzy, jest bardzo wielką łaską. Żeby to sobie zapamiętał. Dwa. Trzy: ty osobiście wobec leadera stawaj dęba, bez mydła, głupcze, nie pchaj się, gdzie nie trzeba, bo wiedz, że młodzi towarzysze wobec takich świeczników muszą zawsze okazywać proletariacką nieulękłość. Ma to być ciągle widać, żeś jest materiałem wybuchowym i bojowym.
Kosztowało to Kozę, nad siły prawie! Jakże tu nie wstać na widok wchodzącego leadera? Gdy sam chrzęst tej postaci odznacza się przedziwnym czarem?!
Jakże tu nie podlecieć do telefonu, gdy w przedpołudniowej godzinie leader ów raczył szukać telefonu. Koza podniósł się, burknął coś, ale telefonu nie wskazał. Wytrzyma za murami partii i to nie tylko partii, za murami okręgu! Koza trząsł się, gdy pan towarzysz leader we własnej swej osobie tracił telefoniczne połączenia. Gdy tenże leader wyrzucił ostatecznie z parlamentarnej piersi piękną, zgrymaszoną przyśpiewką:
— Pan porucznik Kapuścik?
Sekretarz Koza trząsł się febrycznie! Listy mu szeleściły w bocznej kieszeni marynarki. Biedne listy, pisane znów od wczoraj, nie prawda! Od przedwczoraj — na wieść o postrzale panny Zuzanny Kostryń, pisane do niej właśnie!
Szeleściły przy każdym pochyleniu się nad biurkiem, tworzone prozą, wierszem a podpisane niezmiennie: Biedne zwierzę domowe.
Nie będą już wysłane, tu pozostaną, za murami tej partii. Na dowód tego dokonał Koza rzeczy rozpaczliwej w pewnym sensie nadludzkiej: gdy poseł Mieniewski powstał od telefonu, by wyruszyć na miasto, Koza głowy nie podniósł nawet znad papierów.
Wyszli we dwóch, poseł Mieniewski i Drążek. Pogoda była zła. Suchy wiatr, tnący kurzem, żwirem, miałem węglowym prosto w oczy. Na szczęście, niedaleko. Sąd Pokoju mieści się też na Przemysłowej w jednopiętrowym, niepokaźnym domu.
Leader odprawił posła Drążka w drzwiach sieni.
Podziękował za wszystko — wyborny nocleg, doskonałe śniadanie. Obiecał jeszcze przyjść, pożegnać się.
Na górze w Sądzie Pokoju musiał był chyba czekać już pan Kapuścik, gdyż po ulicy przeprowadzali konia osiodłanego w służbowe siodło.
Pana Kapuścika ogarniała panika. Mówić z starostą, wojewodą a mówić z takim posłem? Siedzi sobie tu taki leader w szarej sali sądowej, dziś właśnie wolnej, taki pan siwy, bez żadnych odznak a tymczasem ileż to głosów obywateli skrapla w sobie zawsze.
Rozmowa? Mówi taki leader gładko, prawniczo, dostojnie, ileż jednak nawiasów ciągle w tym mówieniu? Każdy nawias — pułapka i niebezpieczeństwo.
Poseł mówi, a tu widać wyraźnie podłogę. Podłoga, deski wydreptane, białe główki gwoździków i ciemne kręgi sęków... Poseł mówi, aż tu nagle nie ma wcale podłogi, tylko gorący dym — i własne słowa odpowiedzi.
Pchało coś pana Kapuścika (bezprzykładna fatalność), by mówić prawdę! Doświadczenie służbowe, życiowe powstrzymało go jednak w porę. Radziło świadczyć, mimo wszystko, na stronę Kostrynia.
Stanęło więc na punktach następujących: Policja w tych wypadkach bije, bo cóż ma robić? Nikt syna pana posła nie bił, albowiem dowód tożsamości osoby czyli paszport, znaleziony przy aresztowanym, okazał się fałszywym, i sądzono, że ma się do czynienia z Stanisławem Mieniukiem. Konfrontacja syna z panem posłem zawsze bardzo wskazana. Aby oszczędzić trudu, sprowadzimy tu syna. Dziś o godzinie czwartej. Tak jest.
Poseł chodził po sali miejscowego Sądu Pokoju tam i z powrotem, między ławkami, po gradusie katedry, za i przed sztachetkami, rozdzielającymi salę na dwie części.
Leader Mieniewski wiedział już wszystko naprzód w sprawie syna: śledztwo, kaucja. Zmiana warunków, inne wpływy? Dużo przebywać razem. Może podróż? Dokąd? Zmiana warunków. Jakaś idea. Wpływ potężnej idei! Jakiej?
Poseł Mieniewski krążył po sali Sądu Pokoju, tam i napowrót, niestrudzenie szukając zbawczej idei. W miarę szukania owego otwierały się coraz głębsze, dalsze perspektywy pustki.
— Cóż to znaczy?! — wykrzyknął przerażony.
W sieni dudniły kroki. Otwarto drzwi.
Leader odskoczył w tył. Wszedł Tadeusz, ociężałym krokiem wzdłuż ławek zbliżał się do ojca. Poseł Mieniewski zamarł w bezruchu.
Nie jego syn! Jak gdyby obcy człowiek: w starym, podartym palcie. Za krótkim. Z rozwichrzoną czupryną. Twarz?! Leader doznał bolesnego wrażenia: spośród podbitych oczu, spuchniętych policzków Tadeusza wysterczało coś na kształt ryja. Nie były to zaiste usta! Spuchnięte bardzo wargi składały się w okrągły, krwawy ryj.
— Jak się masz, ojcze?
Podali sobie ręce.
Pan Mieniewski cofnął się jeszcze dalej, w głąb sali, w cień, pod katedrę sędziego. Na Boga, Tadeusz seplenił! Słowo „ojcze“ wypadło mu z ust z wilgotnym poświstem.
Tadeusz nie miał przednich zębów. Gdy wymówiwszy — jak się masz ojcze — rozszerzył usta w uśmiechu powitania, ukazała się między krwawymi wargami ciemna, głęboka czeluść.
— Przyjechałem tu — poseł Mieniewski podał synowi papierośnicę. Drżała leaderowi w rękach i nie mógł jej otworzyć. — Wszystko wiem! — krzyknął nagle pan Mieniewski.
Krzyknął tak przeraźliwie głośno, jakby stał na wielotysięcznym wiecu i miał wzburzone tłumy opanować głosem. Tłumy owe w postaci syna przekreślił uniesioną ręką. Siwą głowę w dół pochyliwszy, jął mówić o swym życiu. O życiu pracy, trudnych uczynków i przedsięwzięć. Dokładnie. Szczegółowo.
— Dla mego życia, dla jego prawdy, dla jego przyszłości w życiu; idei musisz mnie posłuchać!!
Leader wołał, krzyczał, zdawało mu się chwilami, że całe jego życie trudów, prac i poczynań jest tu właśnie na nowo obecne. Jedna wielka arena, utkana tłumem od dołu do góry. Lecz oto pośród tłumów areny tej, gdzieś daleko, na wysokich galeriach trwała właśnie ta twarz, spuchnięta o rozkrwawionych ustach. Twarz własnego dziecka a zarazem jakoby nieznanego...
Leader stracił się. Wyliczał wszystkie winy synowskie od początku do końca. — Twoje bezczelne, idiotyczne sto dolarów, i fałszywy twój paszport, i konszachty z dziewczyną kopalnianą, i komuniści!!
Tadeusz krzyknął: — Nie mów!!!
Zdało się panu Mieniewskiemu, że to właśnie jak gdyby na wiecu, podczas przemówienia, ów obcy a zarazem ukochany człowiek niespodzianie wyrywa się z galerii i krzyczy — nie mów!
— Nie mów! Nic nie rozumiesz! — Tadeusz zamachnął się i z rękoma wzniesionymi do ciosu sunął prosto ku ojcu.
Leader czekał, blady, iskrami sinych źrenic świecący przez mrok izby.
— Nie mów — krzyczał Tadeusz, pochylony nad ojcem. — Czym mnie straszysz? Za ciebie, za was wszystkich jestem tu w więzieniu! Nie staraj się niczego urządzać. Nie organizuj już raz wreszcie! Powiem na sądzie wszystko dokładnie, jak było. Będziecie mi dziękować, żem strzelił tam. Wielkie rzeczy: sąd, organizacja, norma! Strzeliłem w to bezprawie, które ty wciąż przekładasz w normach paragrafów! Jak chcesz: ja jestem Mieniuk a ty jesteś Mieniewski. Jeżeli chcesz, i owszem. Nie strasz mnie niczym. Cóż mnie obchodzą twoje linie partyjne? Chciałem ci powiedzieć, że jest jakaś podłość olbrzymia w tym, co robisz!
Tadeusz mówił z trudnością, skrwawione wargi pękały mu na nowo, słowa leciały z świstem przez opuchnięte dziąsła.
— Pamiętaj: komunista Duś już w grobie gnije, pochowany w raglanie, którym od ciebie dostał, gdym przeszedł do cywila, po zawieszeniu broni. Ten płaszcz, co mam na sobie, to właśnie po Dusiu Twój syn wariat i oszust? Nie prawda. Ja jeden, nie ty, nie ty, żaden z twoich towarzyszy partyjnych, ja jeden żyłem tu uczciwie.
Poseł Mieniewski przypadłszy do stopni katedry, zaprzeczał poruchem dużych, białych dłoni.
— I co ci jeszcze powiedzieli? — krzyczał Tadeusz. — Że załoga ósmego chodnika wodę na ogień lała? Może nawet i to?! Oni tu wszyscy co dzień, te twoje Drążki, leją wodę na każdy ogień, Drążki i inne dranie. Gadałeś tu do Drążka kiedyś bardzo zgrabnie, że niby próby przedmiotu nie umieją wytrzymać. Wytrzymują tę próbę razem z tobą, tylko tej innej próby, próby człowieka... Próby duszy człowieka, gdzie to masz? Gdzie to widzisz?
Tadeusz przypadł do ojca, otoczył siwą głowę ramionami, pan poseł twarz nasrożył, a syn krzyczał wciąż głośno:
— Zabili ją! Rozumiesz?! Zabili ją, tę kopalnianą dziwkę! Tatu!!...
Używszy tego słowa pierwszych czasów dzieciństwa, młody Mieniewski rozpłakał się jak dziecko. — Tatu, zabili ją, Lenorę! Lenora Duś na fleku, na biednej deszczułce wypisana. Wedle tego, cośmy przeżyli razem oboje... Uważaj ją za moją żonę! Twoja synowa, tatu, twoja córka!
Złożył głowę na piersi ojca i płakał straszliwie.
Pan Mieniewski przemówił również. Lecz już się to nie ułożyło, wstyd poplątał mu słowa, niewczesna litość porozwłóczyła zdania i tak się odwróciło w tej rozmowie, że ojciec radził się syna, prosił, nie wiedział o co, wyczekiwał, nadzieję chciał zachować...

— Ja nic nie zmienię, jedź. Jedno cię tylko proszę — nastawał wciąż Tadeusz. — Gdy już wyjdę z więzienia, rozumiesz? Na cmentarzu, w Osadzie Górniczej, chcę zastać napis na grobie Lenory Duś. Pod nazwiskiem każesz wyryć:
PRZYJDZIESZ DO MNIE

Ja jej to zawsze mówiłem: Przyjdziesz do mnie druga. Ja jej to tyle razy powtarzałem!
Siedzieli w pół objęci, poseł Mieniewski płakał już też, jakby się z własnym życiem żegnał. Głaskał syna po głowie, kołysali się na stopniach katedry, gdy oto ktoś poskrobał we drzwi?
Raz, drugi, wreszcie uderzył mocno w klamkę.
Tadeusz podniósł się otworzył — do pokoju pomiędzy ławki wpadł Buruś. Rzucił się na piersi Tadeusza, szarpał go za rękawy, grzał oddechem, składał głowę na piersi, obłocony, zmarznięty, cały drżący z radości.
— Zabierz go z sobą, tego psa — szeptał Tadeusz ojcu tajemniczo — weź go z sobą do Warszawy, to był przyjaciel nasz, jedyny nasz przyjaciel, Buruś, wierny towarzysz Lenory!
W sieni dał się słyszeć dźwięk ostróg. Pan Kapuścik uchylił drzwi. Leader podniósł się ze stopni, wspaniały, uroczysty: — Proszę pana — rzekł — skończyliśmy właśnie. Żadnych zleceń dla pana nie mam, panie poruczniku.
Wyszli razem. Leader polecił stróżowi nie wypuszczać psa aż do swego powrotu. Samochód charknął głośno przed bramą, Tadeusz wsiadł do wozu pierwszy, pan Mieniewski zoczywszy rękę syna machającą z okna, zatoczył się pod mur. Potem już ruszył pieszo, znowu w stronę więzienia.
Zgarbiony, cichy, całkowicie bezradny. Powrócił za godzinę dorożką. Wszedł na górę, wziął Burusia na nową czarną smyczę i odjechali na dworzec.
Przechadzali się tu po peronie, piesek zrywał się, skuczał, skomlił. Mieniewski zawrócił do bufetu, nakarmił kundla kaszą.
Nadjechał wreszcie nocny kurier.
Pan Mieniewski wsiadł do wagonu, zdjął futro. Buruś wyskoczył na siedzenie przy oknie. Wsparł się na przednich łapach i patrzył kiwając śpiesznie łbem w miarę znikających widoków.
Łomotały jeszcze w przelocie wagonów jakieś parkany, rude budynki stacyjne, niebawem zniknął z oczu rząd wielkich pięciu kominów huty „Katarzyny“ kurzącej wiecznym dymem. Stare, pochyłe dachy, a oto niby jama z pośrodka nich wyrwana, wielkie czarne rozłogi „Erazma“. A oto jeszcze dalej, pośród zamętu dymów, śniegów i mgieł rozwarte ślepia elektryczne płuczek, hut, podnośników, sortowni. Bez końca, aż do ciemnej granicy zmierzchłego horyzontu.
Pod bokiem jednej z kopalń, już za miastem, jakoby usta blade nadmiernie rozwarte: biała brama cmentarna i w świetle elektrycznym kopalni pochyłe nędzne krzyże, czarny cień rzucające na śnieg.
Pan Mieniewski przymrużył oczy, gdy mijali to miejsce. Tam chyba właśnie leży ta jego Lenora.
— Tatu, to twoja córka!...
Leader opuścił głowę, zakrył oczy rękoma a jednak widział jeszcze wciąż przed sobą owrą ziemię Zagłębia, wdrążoną, niską, bogatą, gorzką, rozpaloną światłami, dla ludzi swych tak wiecznie ciemną. Jako by amfiteatr bezmierny, nabity aż po brzegi ludem robotniczym, na galerii zaś, w głębi, pośród zziajanego tłumu, syn z twarzą w ryj obrzękły wyciągnioną...
Leader padł na poduszki, gdy oto bystre ciepło tchnęło mu w twarz.
To Buruś!
Pan Mieniewski przyciągnął psa, przyłożył utrudzoną głowę do brudnej sierści kundla i płacząc cierpkim płaczem starości powtarzał prosto między ciekawe, bystre ślepia drżącego zwierzęcia:
— Uczyć się nam od ciebie, Buruś... Buruś!...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.