Czarne skrzydła/Tadeusz/Twoja córka/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarne skrzydła |
Część | Tadeusz |
Wydawca | Gebethner i Wollf |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Antiqua”, St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część Tadeusz Cała powieść |
Indeks stron |
Cóż znaczy kobieta z Zagłębiu, skoro ją mąż odumarł? Tyle co pies bezpański. Dadzą rentę, więcej żebyś umarła, za mało, aby żyć. I przepychaj się sama. Obliczyć? Wypada z takiej renty pomieszkanie i przeżycie ośmiu dni z każdego miesiąca z dziećmi, a potem choć się powieś.
Martyzelowa dokładnie spakowała rzeczy wszystkie po mężu. Książki mogą zaczekać na półce. Fotografie wszelakie, zjazdowe czy z kongresów, ułożyła do swego kuferka, żeby było dla syna. Niech ma taką pamiątkę po ojcu. W czasie porządków tych poczęła tłuc głową o ścianę.
O co!? O nic już teraz. Że nic. Że już wszędzie teraz przed nią jest takie nic.
Ile z książek dostanie od Kozy, ile za rzeczy męża nazbiera, ile wyniesie renta, w jak wysokim procencie od pobieranej przez nieboszczyka płacy?
A tu znów dzieci: buty, szkoła, ubranie, a tu bielizna! Węgla wcale nie dali, kartofle nie spłacone...
Usiadła w oknie z myślą, że się odwraca karta i to jest biedne życie wdowy, czyli głód omaszczony poniewierką.
Napić się wódki, której zostało od wczoraj, i iść za swoim. Napiła się tej wódki i ogarnąwszy się, w żakiecie szarym wyszła po dzieci, na Zielone do starej Szymczykowej. Sprowadzić je do domu wreszcie, po tych strasznych wypadkach. Przybyła do Szymczyków mroczna, ciemna z namysłu.
Supernak czekał w odświętnym surducie. Napalone miał w obu izbach, aż ha!
— A gdzie dzieci? A gdzie Szymczyki?
— Szymczyk w więzieniu przecież, za to, że mu nieboszczyk Coeur palce poobgryzał, tego nawet nie wiecie, kobieto?
Wiedziała, ale jakoś w tej chwili zapomniała.
A Szymczykową i dzieci Martyzelki wyprawił był Supernak do swych znajomych, tam zjedzą obiad, potem pójdą do kina miejskiego. Dał im bilety bezpłatne, bo po wypadku na „Erazmie“ z różnej dobroczynności pospadały te różne okruchy na biedotę, pośród okruchów tych także bilety.
— Dbają widać burżuje, by się naród rozerwał choćby trochę. Rozerwać się, rozerwać. — Szemrał Supernak, przy czym zamykał drzwi wejściowe i oświecał swój muzej.
Więc lampę z baletnicą i wszystkie kandelabry, i lichtarze. Zwijał się koło tego z cichym, skromnym pomrukiem, a na gościa, to jest na Martyzelkę, żadnej jeszcze uwagi nie zwracał, jakby miał przygotowane do mówienia rzeczy ważne i długie, których od raził i tak nie wytłumaczyć!
Martyzelowa stała pobok, pogrążona w bolesnej rozwadze o tym czasie, jak mija, samego siebie zastępuje, wciąż inny, wciąż ten sam.
Nad głową zaraz, w tej oto kuchni sprężyny przechodzą, druty aparatów radiowych księdza Kani. Poodal łóżko, na którym Supernaczka konała, posiniaczona do krwi przez tego to człowieka. Parę dni temu, jak układały chrzest narodowy, i wszystko, z czego mgła nie została nawet, wszystko rozproszone jest we wszystkie strony.
Supernak chodził po muzeju, coś niby sprzątał, poprawiał, prostował, znów krążył wśród mebli i lgnął do mebli tych, i znowu się odczepiał jakby nie mogąc dać rady z samym sobą. Cisza trwała dokoła wszędzie, bo nikt z tutejszych ludzi ruchu maszyn, wyciągów, czy kolib rozpędzonych daleko do głosu nie zalicza, jako, że to trwa zawsze, jak niebo czy powietrze. Cisza więc może głośna, lecz tu za ciszę podawana, wśród której słychać łażenie Supernaka i osiadły byt mebli: jedno skrzeknie, zadźwięczy, albo tylko zaskrzypi samo w sobie.
Chodził Supernak, niby za poczęstunkiem, do kredensu, lecz odszedł od kredensu tego, bielonego lakierem popękanym, zatrzymał się przed Martyzelką, spojrzał i cóż? Przestraszył się, przeraził? Odskoczył.
Zamachał nagle ręką, głowę ukrył w łopatkach, zacisnąwszy powieki krzyknął:
— To wszystko twoje!
Siedziała na krzesełku, wpatrzona w Supernaka a jakby Wcale nie widząca. Zacukał się, zawstydził bardzo. Tak dalece, że mu się krzyże wygięło, jak kotu, gdy go do brudu wloką, którego sam narobił. Nikt nie wlókł Supernaka za kark i nikt nie popychał. On sam się zmagał, aż się nareszcie przemógł i zjeżony, trzęsący się, podszedł do Martyzelki, aby powiedzieć: — Ty możesz wszystko ze mną, od dawna wiesz, że możesz.
Poczęła mówić, przed siebie w oświetloną głębię muzeju, jakby z kulek błyszczących na meblach, z blasku i politury zgadywała swą prawdę:
— Jesteś kłamca, morderca, złodziej i szpion do tego. Czegóż od ciebie czekać?!
Pochylił się, wydobył portfel i liczyć z niego zaczął, po każdym papiereczku przestając i spozierając badawczo ku Martezelce: dwadzieścia, czterdzieści, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, sto.
— Bez świadków to dajecie? — spytała Martyzelka.
— Bez.
Wzięła papierki, rozważnie przeliczyła, schowała do woreczka i nic. I siedzi jak siedziała.
— Tu wszystko twoje — powiada znów Supernak.
— No, to już chodźmy stąd. — Powstała.
— A dokąd?
— No, do szynku, pogadamy obszerniej.
Tyle mu powiedziała, pomimo stu złotych, i takie było jej zachowanie za tej bytności, a już od tego samego portier Supernak drżał jak liść osiki. Nie mógł uwierzyć, że już ją ma. Lecz ma, skoro pieniądze wzięła. Lecz nie ma, gdy bez świadków. Ze świadkami, bez świadków, tak, czy siak, starał się z całej mocy. Taka okazja! Martyzel już nie żyje, Dusia nie ma, Kania się nie odezwał widać.
— To idziemy do szyku. — Pozamykał i poszli obok tych samych stawków, w których go głupi Martyzel topić chciał, ale przy których zadał mu portier elegancko jak mu to żona z wiadomymi sprawkami do Knote się udaje. Portier wiedział, że to nie prawda. Ale teraz, po śmierci Martyzela, już Supernaka zazdrość chwyciła, jak o własną kobietę.
Jeśliby była prawda, zapłacisz ty — tak myślał gdy szedł za nią patrząc jak idzie ta kobieta dworskim krokiem, od którego, ba, od jednego poruszenia trzewika, żyły na skroniach tężeją z upragnienia.
Przyszli do szynku. Aż dziwno Martyzelce, że tyle nagle knajpy ma teraz w swoim życiu. Siedzą i jedzą. Nie żadne zimne, ale dania gorące. Cielęcina z marchewką tłustą. Marchewka i buraczki, i niech będzie ogórek. Do tego piwo, ma się rozumieć.
Supernak patrzy jak Martyzelka je. Nie miał kobiety, żeby takim sposobem jadła. Nie widać i nie słychać, jakoś samo z talerza ubywa. Po całym ciele Supernaka rozpływa się ten sposób łaskoczącym szacunkiem. I znowu przepijają. Aż tu nagle z tego szacunku ogromny strach, że sto złotych zabrała, teraz zaś zje i pójdzie, co kto z tego ma?
Więc Supernak powiada:
— A względem nas? — A względem nas? — powtarza Martyzelka. I śmieje się. Ale się śmieje jakoś takoś spokojnie, takoś jakoś Uważnie a zarazem drobniutko, że Supernak mróz w kościach czuje.
Więc żeby to zagadać, odzywa się znów portier: — Nerka dobra, bo tłusta.
Martyzelka jakby na to czekała. Mówi: — Nie chce mi się tej nerki już. Zjadłabym coś słodkiego.
Supernak nie fundował nikomu od kiedy? Już od lat. Żeby zaś ludzie, czy na przykład kobieta, za którą się uganiasz, słodkie jeść miała, nie uznawał od lat dziesiątków ani w ogóle nigdy.
— Cóż tu macie słodkiego — mówi Supernak do oberwańca, który w tym szynku podaje jako kelner. — Nic? A jabłka w cieście z cynamonem?
— Niech będą jabłka w cieście — uśmiecha się ospale Martyzelka.
Przynieśli jabłka, Martyzelka widelec w nich pogrąża, w tym chrupkim cieście jakimś i znowu je nieznacznie i powiada: — Niby że względem nas? Albo ci gębę zbiję, oczy wydrapię, albo jeżeli będziesz płacił, nie! — powiada. — Nie to. Muszę cię najprzód poznać.
Gdy mu to powiedziała, jakby sam w sobie na kolana padł przed nią. Bo znali się od dawna społecznie, więc że go> teraz poznać chce inaczej: na męża, na kochanka.
Je ona jabłko z cynamonowym ciastem, a Supernak nic nie je, tylko ją skromnie głaszcze po rękach. Ogromną rozkosz czuje z tego nudnego czekania, którego mu zadała, na ile znowu dni?!
Gdy Martyzelka skończyła piwo, mówi:
— Idziemy.
Supernak płaci, widzą to Wszyscy goście, Martyzelka się śmieje, już mieli wyjść, gdy jeszcze ona: — Gdy mam cię poznać a wracamy do domu, czemu nie pomyślisz o dzieciach?
Zgłupiał.
— O dzieciach moich, które wrócą do domu i pewno będą głodne.
Pozakupił wędliny, patrzyła ile płaci, dodała jeszcze ciastek, aby te same były, jakie jadła, bo dobre, te właśnie z cynamonem. Teraz poszli we dwoje: Supernak wystraszony w spodziewanym szczęściu a Martyzelka, chociaż pojadła tyle, pusta, bo co już teraz? Teraz już wszędzie przed nią jest tylko takie nic.
Powracają do domu, a tu widać z daleka, jeszcze spomiędzy drzewek, jakoby się tam stało coś, tak wielki natłok, że podwórze zapchane ludźmi! Z ulicy Błotnej, sąsiadki nie sąsiadki, różne wdowy, sieroty, sami poszkodowani!
Pomieszkanki ulicy Błotnej zwiedziały się, że młodzian z Lenorką, co się tu ma wprowadzić, jest prawowiernym synem ojca, leadera, pana posła Mieniewskiego. Do kogo ze swą krzywdą, jeżeli nie do możnych?
Tadeusz stał pod ścianą, w pierwszej izbie. Patrzył przed się, palił ubocznie papierosa, zaciągał się rzadziutkim dymem i tylko, gdy przegarniał uczesanie, ręce mu drżały lekko.
Lenora zaś świadczyła stronom. Dosyć się nasiedziała już nad grobem brata. Świadczyła cicho, uprzejmie, ogromnie ważna, dumna, przytwierdzając skinieniem w obliczu Tadka swego, jak przed władzą. Skinieniem ręki, ruchem głowy, to znów czułym okrzykiem, naprzykład:
— Znają was przecie, moja pani Wiórowa, w jakim jesteście stanie!
Na to Wiórowa w płacz, gdyż stała pierwsza, wydęta, już trzy pary bliźniaków rodziła, teraz znów była w ciąży i znów pewno bliźniaki. Wiórowa w płacz, Lenora zaś niby ku zaufanej władzy patrzy na swego Tadka.
Po Wiórowej zaczęły inne śmielej spowiadać swoje żale. Stało tych wdów tu w izbie chyba że ze trzydzieści. Każda z licznym maleństwem. Każda chce mówić, każda musi powiedzieć, a jakże dojść do słowa?
A to, że w Komitecie dla Pomocy Ofiarom niektórzy kupcy — Komitet teraz właśnie ma swe zebranie w magistracie — zdeklarowali pokaźne ilości! Dwadzieścia cztery pary bucików dziecinnych i ubranka tam są, i ciepłą bieliznę przewozili dorożką. Niestojowa widziała na własne oczy. Pieniądze są zdeklarowane także z różnych stron, w gazetach wciąż podają telegramy o tych pieniądzach dla nas, a cóż tam o nas wiedzą w Komitecie. Wcale nic nie pytają! Pozdychamy, nim co udzielą, dzieci boso biegają po śniegu! Inne matki, żywiej usposobione, w obliczu syna poselskiego wypchnęły naprzód swe maleństwa, niech ta świadczą golizną. Uwił się z tego jeden rozgłos mętny, gdy nagle przycichł.
Tadeusz zbladł. Stały przed nim kobiety drżące, z rękami na głowach dzieci położonymi, przerażone, spłakane, blaskiem naftowej lampy na ukos oświetlone.
— Rzecz jest niezmiernie prosta — powiedział to jakby zasięgiem głosu ojca, jakby już zaraz szerokim chwytem oratorskim. — Musimy pójść, nie czekać wcale, musimy sobie pójść do magistratu. Nie czekać tylko, moi ludzie, aż inni wszystko organizować zaczną! Nic wtedy nie dostaniesz jedna z drugą! Dostanie sztygar, dozorca, no, może starszy górnik, wy nic!
Wsparty o ścianę uśmiechał się wypróbowaną zgromadzeniową uprzejmością ojca.
— Musimy — wzdychał — iść stąd do magistratu, musimy się pokazać. Pokazać się minutę, dwie, trzy, no! Trzy pożyteczne minuty. Rozumiecie: tak wyglądamy i tacy tu jesteśmy. Inaczej zaś przepadnie wszystko. No, więc chodźcie! Nie bójcie się!
Aż się Mieniewskiemu głupio, aż nawet mdło zrobiło, gdy ujrzał jak wyruszają w pochód. Łapanie, nawoływanie dzieci, matek, czy ciotek, idą już, znów wracają, a coś tam znowu jeszcze na nowo zapomnieli, a tamci jeszcze wątpią, znowu się przekonują.
— Lenora! — krzyknął Mieniewski utraciwszy ją z oczu. Wołał, chociaż nie o niej myślał. W tym tumulcie, garusie przypomniał sobie ta przypomnienie owo, dlatego może także, że wyruszali z izby podobnej do wiejskich kwater wojennych, jak to na wielkiej wojnie obrządzał swą baterię, alarmował. Z jakimże mu tu wojskiem przyszło działać na koniec!
Szli w głąb ulicy Błotnej, przez twardą grudę, matki otoczone dziećmi. Lenora dreptała za swym Tadkiem, dumna, że doradziła wszystkim. I aż jej wstyd, że w tych nieszczęściach ludzkich tyle znalazła szczęścia.
Kobiety młodsze wciąż tylko o bogactwach gadały, co je Komitet ma, lecz nie udziela. Starsze zaś przezorniejsze zaraz pieśń intonują. „Kto się w opiekę“: z czystości serca i przez rozum, bo niech będzie policja, niech nie zechcą przepuścić, procesję zawsze puszczą. Ale cóż tam Lenorze to wszystko przy boku Tadka.
Od rogu Błotnej ulicy, gdy mijali pod wielkim światłem Urzędu Górniczego, doliczyć się już wszystkich uczestników nie mogli. Przybrało się też sporo mężczyzn i biedy z wszelkich kątów miasta natrzęsionej.
Magistrat położony był na ulicy Przemysłowej. Pierwszy jest Dom Ludowy, naprzeciw Rada, potem idzie Magistrat. Wszystkich pięć okien magistratu na pierwszym piętrze w pełnym elektrycznym świetle...
Teraz się tłum dostaje pod promienie tych okien, jakby z nocy w dzień rozjaśniony wypływali i znów w nocy ginęli. Teraz drzwi. Przed drzwiami się wstrzymali, bo drzwi jak drzwi, rzecz zwykła, ale zarazem obca, wymaga już śmiałości. Co znaczy trochę śmiałości dla syna leadera Mieniewskiego?!
Za drzwiami sień obszerna, nie ma chyba człowieka w Osadzie, by w swym życiu nie biegał ową; sienią po nędzne „zaspomogi“.
Jakby wiatr nagle począł tu wpychać ludzi. A znów dzieci, którędy?! A tu znów ci co szli poodal kobiet, mężczyźni. Przed innymi, że więksi i silniejsi.
Szum z tego powstał, łomotanie i zgiełk, tymczasem już zbiegają pachołcy magistraccy. Nie mówią nic, tylko zaraz do pięści Powiedziano ze strony delegacji, jako iż wdowy chcą mówić z Komitetem dla ofiar katastrofy na „Erazmie“! Czterech było woźnych, ludzie tutejsi, znani w Osadzie każdemu. Ale gdy znany prywatnie człowiek zostanie woźnym?! Zostanie taką władzą?! Kto rządzi, ten zawsze chętnie bije!
Cały przedsionek magistratu zapiszczał wielkim gwałtem. Nie był to męski krzyk, lecz jakby kto wiklinę targał, krzaki jakieś przegarniał: szum wysoki, piskliwy. Ogólne zawołanie wszystkich kobiet: — Niech matki idą pierwsze!!!
Chciały się piąć po schodach, lecz woźni nie dawali. U szczytu schodów widać olejne drzwi. Dostać się do tych drzwi!
Otwarły się znienacka, tłum kobiet jakby osiadł na dole w pobielanym przedsionku.
Tam wysoko, w olejnych drzwiach stała panna Zuzanna Kostryniówna, zaczesana, błyszcząca, wystrojona, jak z igły. Włosy nad czołem śklące, usta wymalowane tworzą serduszko istne. W sukience czarnej, pończoszki jedwabiste, pantofeleczki czarne z iskierkami na szpicach. Mrużyła oczy spozierając ku sieni.
Kobiety, które były najbliżej, z rozpaczy, czy też jeszcze w postawę klasy robotniczej nie wciągnięte, czy może z troski samej, ujrzawszy tę osobę tak mocno wtartą w sprawy „Erazma“, jęły z pierwszego rzutu wyciągać ramiona, z prośbą o zmiłowanie: że tu je woźni rozbijają, że z dziećmi przybyły, które są głodne, bose.
Woźny stojący blisko przed ciżbą, znali go wszyscy, na imię było mu Piotr, nazwiskiem Derka, ugiął się nagle... Odrzuciło go i już przez niego naprzód, po schodach rozeschniętych skakał, po trzy, po cztery Tadeusz. Przed nim Buruś, skąd się tu wziął ten pies? Brudny, kudłaty Buruś.
Tadeusz pędził w górę z wyciągniętymi naprzód rękoma.
Co mu tam teraz dawne kanapkowe faramuszki? Stała przecież na górze ona właśnie, Zuzanna, łatwiej się porozumieć z nią, niż z magistracką, czy dyrektorską hołotą. Ba, kiedy gnał po schodach i to się jeszcze przymieszało pomocnie do wszystkiego, że byli kiedyś razem, że się raz pokochali.
Gdy go Zuza ujrzała, złapała się za serce, jak aktorka na scenie. Nie miała czasu pomyśleć, że ten gest właśnie wyraził wszystko, co czuła w owej chwili.
Gdy przebiegłszy już schody znalazł się był Tadeusz przed białymi drzwiami magistrackiej sali obrad, przemówił zadyszanym szeptem, lecz nie na „ty“, broń Boże, ale grzecznie na „wy“:
— Rzecz jest prosta — chwycił Kostryniównę za ręce — decydują sekundy. Kobiety, górniczki, chcą tu wejść do was, poskarżyć się, coś dostać. Gadajcie z nimi, rozdajcie im, co macie.
— Co to znaczy rozdajcie?
— No rozdajcie! — krzyknął Tadeusz — przecież zdychają z głodu.
Mrużyła oczy, niepewna odpowiedzi, zaskoczona spotkaniem, prawie radosna a zarazem zgnębiona, nic nagle o sobie nie wiedząca.
Tadeusz zaś, w porywie, czy z pośpiechu, czy też w poczuciu wspólnej poufałości, chwycił Zuzannę oburącz za ramiona. Wydało się to jej bezwstydnym, niemożliwym, ach, jakby ruchem tym zwierzał Tadeusz publicznie, co przeżyli we dwoje. Odwrócił się ku schodom, by uciszyć rosnący zgiełk, gdy spostrzegł, że mu się Kostryniówna wyrwała i że woła:
— Woźni zostać na dole, nie wpuszczać!!! Komitet dziś nikogo nie przyjmuje! Zuza znikła, drzwi zawarły się z głuchym poszumem, Buruś odskoczył w tył, wielce przestraszony, w sieni zakotłowało. Kiedy woźnych odepchnięto, że cały tłum jedynym susem poskoczył już na górę, nie wiadomo.
Tadeusz pierwszy! Pachołki magistrackie za nim, uwiesili się we dwóch, dwa ciężkie, karmne woły, nie wiedział nawet kiedy ich poroztrącał, tylko mu guzik z suknem granatowym został w skrwawionej pięści.
Kobiety nie patrzące na nic, szturchane przez oprychów magistrackich, spocone, poobwieszane dziećmi, stugłowa zmora jęku, dostały się na górę. Pod haporem tej zmory drzwi sali magistrackich obrad rozpękły naścieżaj.
Gdy później, ach, o wiele później, na sądzie stawał i sprawę z tego zdawał, jeszcze nawet i wtedy nie mógł Tadeusz inaczej tego obrazu odtworzyć: zmora dysząca jękiem.
Wstrzymała je posadzka sali. Kobiety bały się na nią wejść, nie śmiały stąpać. Naprzeciw pod oknami stół długi, zielonym suknem obciągnięty, dzwonek i co tam jeszcze? Ołówek i papiery. Za stołem ośmnaście, dwadzieścia, jak z lakierowanej blachy gięte, panie komitetowe.
Na widok wdów, dziadówek wtargających do sali, zapiszczały te panie! Byli tu i panowie. Był też Kostryń. Wyskoczył naprzód z krzykiem: — Precz! Nic nie dostaniecie!!
Prowokacji nie było żadnej, to nieprawda. Wiórowa, wszystkie inne, Niestojowa, Dudało, Martyzelka, wszystkie kobiety zaczęły się w głos skarżyć. Na to, co było prawdą: same z głodu zdychają a dzieci marzną.
Cóż takiego?! To przecież była prawda.
Ze skargami sunęły w stronę stołu, pod wielkie okna sali. Po lewej stronie, między ścianą a stołem, leżały owe rzeczy, zebrane dary Komitetu. Było tego nic prawie i jeśli się choć trochę zna potrzeby ludzkie, to to, co tam leżało, nie obdzieliłoby dwudziestu rodzin. Poszkodowane wszystkie ciągnęły w ową stronę, ku tym ciepłym ubrankom, bucikom, czapkom wełnianym, rękawiczkom.
Lenora pierwsza pochyliwszy się nieco uniosła parę żółtych bucików i z radosnym okrzykiem zawołała:
— Pani Wiórowa, cztery pareczki takie, jakby w sam raz dla pani!
— Jakby w sam raz dla pani, moja pani Wiórowa. — A tak, bo dla Lenory wszystko, co się tu działo i co1 tu zdobyć mogły, to było samo szczęście. Gdyż wszystko z rozumu i ze śmiałości Tadka!
Komitetowe damy stropiły się. Wtedy kobiety z Błotnej poczęły zaraz chwytać poszczególne przedmioty, ta to, a tamta owo, a już trzecia ubranko, a tamta znów śniegowce maluteczkie.
Panna Zuzanna Kostryń nie pozwala.
Panna Zuzanna Kostryń podeszła szybkim krojem do Niestojowej i mówi: — Połóżcie to, kobieto, rozdane będzie później. — A zaraz potem zwraca się córka dyrektorska do wdowy Dudało, która już bierze swetry. I zaraz rozkazuje: — Macie zostawić swetry.
Inne kobiety ciągną znów co innego, Kostryniówna z wypiekami na twarzy: — Czyście powariowały?!
Już szum, już zgiełk powszędy, łomot i zamieszanie, i przeciąg coraz większy od otwartych drzwi sali. A tu zza tamtej strony zielonego stołu obrad magistrackich woła znowu Wiórowa: — Lenorka? Masz buciki?!! Te buciki, dla dzieci?!
Panna Zuzanna Kostryń pobielała na twarzy, jak wtedy, gdy powracała z Tadeuszem z domu do biblioteki, w ulewie, pośród pędzonych krów. Zawsze, gdy z nim, to zgiełk, trzask, łomotanie i bicie. Panna Zuzanna Kostryń nie pozwalała rozgrabiać. Już wydarła buciki z ręki Leonory. Już wydarła i niespodzianym szaleństwem oślepiona, woła:
— Wracaj do swych murarzy. Ty! Wracaj do Swych murarzy, prostytutko!!!
Lenora Duś zakryła sobie twarz owymi dziecinnymi trzewikami, wydawszy przy tym okrzyk żałosny: — Nie jestem prostytutką, wcale!!
Skoczyły inne kobiety, a już od tyłu z bocznego wejścia wchodzili policjanci.
Przez całą salę rozruch leciał, to też, gdy o tym później na sądzie wspominali, zdania się podzieliły. Jedni, że było tak, drudzy, że było owak.
Gdy inne robotnice przyskoczyły do Kostryniównej a Lenora pozostawała jeszcze z twarzą bucikami dziecinnymi przesłoniętą, śmiertelnie zawstydzona, wtedy to padł strzał pierwszy.
Strzelała Kostryniówna, zasobna córka Kapitału, widzieli ją, tę damę piękną, prawdziwy szatan żeński, widzieli, jak wyciągnęła rękę, widzieli błysk ognisty z niklowego browninga u końca zaciśniętej dłoni.
Zachwiała się Lenora wystrzałem ugodzona. Wtedy zaś drugi strzał nastąpił.
Strzelać w ciasnocie, pośród tylorga dzieci, więc jakże strzelał Mieniewski, skoro broni do oka nie przykładał? Z kieszeni strzelał przez sukno, czy też jak?!
Strzelił do Kostryniównej, poskoczył do Lenory i objął ją ramieniem krzycząc jedno: — Lenora, ach, Lenora!
Tak przeraźliwie krzyknął, że gdy to ludzie później wspominali, zawsze płakali. Dusiówna zwisła na ręku Tadeusza, pochylił się, cały się nad nią sklepił, niby jedyne dla niej na świecie podtrzymanie.
Panna Zuzanna Kostryń złapała się za nogę, z bólu. Przenieśli ją na krzesło a stąd co prędzej dalej i, i precz z magistratu.
A tymczasem policja!
Dzieci zmykały pierwsze. Za nimi łącząc się w jeden wiąz chust i szmat — wszystkie kobiety, na które spadał pościg policjantów. Prowadził ich Kapuścik, wyznawał się tu świetnie. Szli teraz prosto na przełaj, do Mieniewskiego, który składał Lenorę na ziemię.
Właśnie szeptał do ucha, przez rozwiane jej włosy:
— Oprzyj się trochę, Lenorka, czekaj, zaczekaj chwilę!
— Po com ci Tadek, po co, taka biedna dziewczyna...
Ranną w pośpiechu złożywszy byle jak: — Nie bijcie ludzi — wrzeszczał Mieniewski, łzami zalany a zarazem straszliwy, w dzikim jakimś szaleństwie.
Szamotali się policjanci pod ścianą i na ziemi, w pięciu zwalili się na Mieniewskiego, wywlekli stąd na tylne schody a tam już pod pięściami stracił w rychle przytomność.
Pan Kapuścik zarządzał szybko i energicznie. Przykazał zgasić wielkie światło na sali a zostawił poboczne. Po cóż ma być to widać wszystko z ulicy? I tak już kamieniami powybijali szyby.
Wiatr teraz ciągnął przez okna i śnieg prószył do środka. W przeciągu dmącym z otwartych okien mógł sobie pan Kapuścik przestudzić nieco głowę. Była gorąca i miała chyba z czego rozpalić się do bólu. Tyle spraw, tyle wątków drażliwych, aż za dużo na tak małą miejscowość. Kapitał, praca, sejm! Kostryniówna, Mieniewski, lud górniczy wzburzony po pogrzebie i tylu niewinnych ofiar. Żadnych instrukcyj, nie wiadomo po której stronie znajdą się te instrukcje...
Gdybyż to móc odgadnąć! Kapuścik za wiele miał praktyki, by tajemnicę ewentualnej stronniczości władzy chciał odgadywać rozumem. Praktyka ukazywała w splocie zagęszczonych wypadków jedno całkiem niezbicie: urzędować! To pewne. Niech każdą chwilę wypadków wypełni aż po brzegi urzędowanie. Co z tego wyniknie, to się później okaże, zawsze jednak okaże się, że władza urzędowała czujnie.
Czujnie! — Kapuścik rozejrzał się po sali. Była pusta.. Ciemne, dymne powietrze wpadało przez wybite okna, po podłodze walały się swetry, trzewiki, metalowe puszki konserw. W jednym kącie zwłoki kobiety. Jak padła, tak leżała z parą bucików dziecinnych w ręku. A może żywa? Nie leżałaby przecież tak długo bez ruchu.
Należy stwierdzić zgon.
Kapuścik zerwał się, przebiegł salę i wychylił się z okna. Ulica Przemysłowa była już uprzątnięta. Wszystkie dojścia do magistratu na odległość kilkuset metrów zamknięte przez policję.
Pod podjazdem magistratu stała karetka więzienna. Znane Kapuścikowi konie, bułanki, machały złotymi ogonami przez śnieg. Nie widać było znad podjazdu kogo żołnierze policyjni ładują do wozu. Kapuścik rozpoznawał wedle słuchu. Ładowali normalnie.
Powrócił na swe miejsce, musiał przeczekać, aż trupa tej dziewczyny zabitej odpowiednio zapiszą i sprzątną. Siedział na kupce ciepłej bielizny dziecięcej i rozmyślał obracając w ręku znalezione przy Mieniewskim papiery na nazwisko Mieniuk.
Stanisław Mieniuk. Poniżej rysopis: twarz owalna i inne policyjne dokładności.
No, teraz przez parę dni nie będzie owalna! To już trudno!
Należało telefonować do starostwa, ba, co telefonować i jak? Wyjść z założenia, że pierwszy wystrzelił Mieniewski. Panna Zuzanna Kostryń strzeliła jedynie w obronie swego życia... Znaleziono przy Mieniewskim fałszywe papiery, podrobiony paszport, okoliczność nader obciążająca. Rzecz cała oprze się w końcu na zeznaniach świadków. Ustalić, które kobiety były przy zajściu, zająć się nimi bliżej, są już chyba w więzieniu.
Ustalić trzeba także nazwisko zabitej. Leżała twarzą do sufitu, jakoby z bezgranicznym zdumieniem wpatrzona w banalny deseń malunku na powale.
Mały błahy profilek kreślił się cieniem wyraźnym po posadzce. Blade pół-rozchylone usta zastygły, jakby w połowie wymawianego słowa.
— Ładna dziewczyna — strzepnął palcami Kapuścik.
Nadbiegł kapral policji, odstukał ukłon obcasami i ukazując na zwłoki Lenory meldował, kto zacz była: dość znana tu i ówdzie: wołali ją Lenora Duś, takie nazwisko, niejeden z chłopców Osady przydusił ją i nieraz!
Kapuścik zerwał się, wydał odnośną instrukcję swemu zastępcy i magistracką bryczką w jednego konia kazał się wieźć co prędzej do więzienia. Ba, musiał wiedzieć, czy odwieźli tam „szczęśliwie“ Mieniewskiego oraz jakie kobiety są zatrzymane. Czy będzie można liczyć na ten materiał?
Więzienie leżało za miastem, niezbyt daleko za torem kolejowym, po stronie sławnego dziś Zielonego, pochodzi stamtąd Kania i Szymczyk, stamtąd ów Duś i większość poległych na „Erazmie“.
Dojazd tu był fatalny z przyczyny wód zalewających miejscowość ustawicznie. Huta „Katarzyna“ wylewała te wody i nie było na to rady.
Z naczelnikiem więzienia przywitali się w kancelarii więziennej, pod pięknym zielonym abażurem.
— Za dużo mi roboty dajecie! — krzyczał ów wierny, praworządny pijak — ja już pękam!
Kapuścik machnął ręką. Palce mu drżały ze zdenerwowania.
Zadrzeć z starym leaderem, to być zmiecionym z powierzchni Zagłębia węglowego, w najlepszym razie przeniesienie na kresy. Mołodeczno, Wilejka, maksymum jedna, dwie prostytutki w mieście, gdy tu o pół godziny Katowice!
Z drugiej strony, cóż może ofiarować taki Kostryń, bez Coeura?! Jakie poparcie?! Żadne!
Kapuścik wiedział jednak śpiesząc do rozmównicy telefonicznej, iż meldunkowi swemu do starostwa nada właśnie kierunek, powzięty podczas akcji w magistracie: Przeciw Mieniewskim, pro Kostrynie! Tak już chyba wisiało w powietrzu Osady, iż władza musi zawsze pokrywać się dyrekcją. Wróciwszy z rozmównicy do kancelarii naczelnika więzienia przejrzał part Kapuścik pośpiesznie listę „nowych gości“.
Przeszkadzał mu w tym zajęciu nieszczęsny naczelnik zgłaszając wiecznie tę samą pretensję o wychodki. Więzienie pękało od ludzi, ludzi tych trudno chyba korkami zakorkować, wywózka ekskrementów nie kalkuluje się, gdyż są rozmyte wodą z huty, nie ma na takie ekskrementy kupców — więzienie tonie w gnoju.
— Przyjdzie czas i na gnój — krzyknął Kapuścik — — na razie jednak chyba ważniejsi są ludzie! — Obiecał wrócić w nocy i co prędzej odjechał. Zgłosił się do Kostrynia incognito. Otworzył mu dyrektor własnoręcznie.
Stanęli w przedpokoju. Kostryń uniósł ręce do góry, jakby miał niebywałe nowiny do zwierzenia. Po czym palce na ustach położył. Przeszli cicho do gabinetu, oświetlonego rzęsiście.
Kapuścik wsparł się na szabli i rzekł nagle, odepchnąwszy od siebie Kostrynia: — Umarła.
— Kto?! — Kostryń domyślił się i uciekł za firankę.
Kapuścik podszedł bliżej i przez firankę ujął ramię dyrektora.
— Ta wasza robotnica — rzekł głośno — już nie żyje. Elonora Duś, o ile ustaliłem na miejscu. Zabita. Mówiąc ściślej, zastrzelona. No więc, mamy zabójstwo!
Kostryń wyskoczył zza firanki i rzucił się ku drzwiom gabinetu. Zaniknął je na klucz.
— Proszę pana, panie poruczniku! Nie, tak nie można przecież! Siądźmy.
Usiedli na kanapie, pod ścianą.
— Pan — zaczął Kostryń — jako człowiek młody, pan wie oczywiście!... — Kostryń zerwał się znowu, zakręcił elektryczne kontakty. Zostali przy jednej lampce znad biurka.
— Moja nieboszczka matka — uśmiechnął się dyrektor — zawsze lubiła szarówkę.
Kapuścik nic nie odpowiedział. Minęła długa chwila. Nagle zaczął Kostryń opowiadać szczegółowo o ranie Zuzy. Ciężki postrzał w kolano.
— To pan Mieniewski uraczył nas, za wszystko dobre, czego od nas doświadczył. — Kostryń wyciągnął z kieszeni portfel i wydobył ostrożnie ze skórzanej przegródki dość „dziwny dokumencik“.
— Ten oto kwitek na sto dolarów. Widzi pan: data, podpis, wszystko w doskonałym porządku. Chciałem panu posłowi Mieniewskiemu ratować syna. A że syn przeznaczył te pieniądze na wywrotową działalność wśród robotników... — Kostryń westchnął 1 schowawszy kwit zaczął pośpiesznie, cicho mówić o córce.
— Wedle diagnozy doktorów, było ich tu już trzech, nie będzie żadnego śladu po ranie.
Co potem nastąpiło, jak dyrektor Kostryń wybrnął z dalszej rozmowy, nie pamiętał. Pamiętał doskonale, lecz nie chciał o tym wiedzieć! Gdy później przypominały mu się owe chwile, skuczał ze wstydu.
Rozmowa obracała się koło dwóch „punktów“. Niech sobie potem już sama Zuza odrabia to jakoś... Teraz — ratować córkę, przede wszystkim ratować. Ratować córkę, dom, nazwisko, pozycję.
Pierwszy punkt: kto strzelał pierwszy, nie mówmy, Bóg jeden o tym wie.
Punkt drugi, skoro mowa o Bogu, a więc do pewnego stopnia o przeznaczeniu: jaki cel mamy w życiu?
Kostryń wstał i ucałowawszy się gorąco z Kapuścikiem zdradził mu — „tajemnicę rodzinną“. To jest posagu Zuzy.
— Dlaczego? Dlatego, że musimy przede wszystkim następcom naszym ułatwić to, czego poprzednicy nasi tam nie ułatwili. Ułatwić start.
Trzy razy ze łzami w oczach powtórzył Kostryń krótkie, twarde słowo: start. Powtórzywszy pokazał Kapuścikowi obie tekturowe tubki po pudrze. Wzniósł je w górę i wymienił cyfrę o parę tysięcy dolarów większą od istotnej.
I dodał szeptem: — Posag Zuzy.
Mówił szeptem do końca. O morzu, o potrzebie morza w każdym zdrowym narodzie, o niepożytej przestrzeni jodo-bromu, o stacji węglowej na brzegu tych przestrzeni, o korzyściach jakie daje zmiana środowiska, wreszcie wyrzucił z siebie:
— Myślałem o tym, żebyście się pobrali, Zuza i pan.
Na Kapuściku zadzwoniły od tych słów wszystkie brzękadła munduru.
Pot zlewał Kostryniowi skronie, w ustach wciąż zasychało. Musiał prowadzić językiem po wierzchu warg. Zabronił odpowiadać.
— Broń Boże! Rozumiem, młodość ma swoje prawa, rzeczy serca wymagają pomyślenia, rozwagi i refleksji!
Głaskał Kapuścika po naszywce rękawa, przesuwał i oddalał.
Kapuścik wywinął się, tknął palcem w klapę dyrektorskiego kaftana: — Ja nic nie mówię, panie dyrektorze, wszystko spada tak nagle!
Zaśmiali się dyskretnie, nie patrząc sobie w oczy.
— Ja nic nie mówię w sprawie serca. Ale w tej? To jest co do zabitej robotnicy. Ustalone nazwisko nawet: Eleonora Duś.
Kostryń zatkał sobie uszy, zamknął oczy.
Kapuścik ręce te dobrotliwie od uszu odsunął mówiąc: — W sprawie zabójstwa, musimy mieć pokrycie, nadzwyczajnie solidne, panie dyrektorze. Skoro pan dawał pieniądze synowi, czy nie znalazłoby to pokrycia w osobie pana posła Mieniewskiego?
Kostryń skulił się, Kapuścik mówił dalej.
— Trzeba telegrafować, sprowadzić pana posła i sprawę całą ustalić prywatnie. Niechby Mieniewski wpłynął z swojej strony na syna w duchu pojednawczym, co do samej kolejności strzałów. To przecie prawie drobiazg. Rzecz właściwa pozostanie ta sama, syna i tak uwolnią. Były żołnierz. Bohater, nic dziwnego, gdy się okaże, że to on strzelił pierwszy. Inne atuty? Ma pan je w ręku: nie tylko ten kwitek na sto dolarów. Ów nieszczęśliwy projekt wynalazków można uznać za świadomie wymyślony pozór, znaleźć można komunizm: rzecz dla naszego leadera bardzo przykra. Dodajmy jeszcze fałszywy paszport — wcale niezłe dossier.
Stanęło na tym, że Kostryń zaraz zatelegrafuje.
Na korytarzu przypomniał jeszcze raz dyrektor 0 tamtej sprawie, serca. Kapuścik w odpowiedzi westchnął: — życie...
Rozstali się w milczeniu.
Zamknąwszy drzwi wejściowe uciekł Kostryń co prędzej do gabinetu, by odczekać. Po cóż, ach po cóż przypomniał Kapuścikowi to małżeństwo? Aby wpłynąć na śledztwo, aby ratować Zuzę. Takie trudne sprawy, zawiłe komplikacje...
Owładnął nagle Kostryniem niespodziewany żal z powodu śmierci Coeura. Gdy Coeur tu rządził, nie miało się właściwie kłopotów. I gdyby na koniec Coeur miał się ożenić z Zuzą? No, to był przecież dyrektor potężnego Towarzystwa, który nawet w centrali robił wszystko, co chciał. Nie ma Coeura i oto, co dzieje się.
Sprawa „Erazma“! Bardzo trudne do przeprowadzenia kombinacje bez Coeura. W Radzie Kopalń i Hut uzyskać dziesięcioprocentową podwyżkę, której żąda dla górników Drążek. Bardzo trudne! Trzeba koniecznie wydobyć pisemne zeznania tego starego bydlęcia, Falkiewicza, od Drążka. I żeby rozpijaczonemu geometrze znów jakiś napad szczerości nie przy szedł do głowy! Sprawa Zuzy! Jeżeli noga po operacji okaże się krótsza? Czekać teraz na przyjazd posła Mieniewskiego. Jeden ciąg nieustannych udręczeń.
Kostryń zapadł w półsen. Sprawy, kwestie, koncepty przesuwały się bez najmniejszego związku. Zerwał się wreszcie. Która godzina? Jedenasta. Poszedł cicho do pokoju Zuzy. Siedziała tu przy chorej Stanisława.
W gabinecie unosił się zapach apteki.
Kostryń pragnął pocieszyć córkę. Powiedzieć coś takiego, co mówi się w chwilach najcięższych. Zbliżył się do łóżka, ostrożnie dotknął brzegów kołdry i rzekł nagle:
— No więc, tak, no więc ta dziewczyna, tam w magistracie...
Aż się zadziwił Kostryń w pierwszej chwili. Zuza bowiem, jakby tylko nieznacznie drgnęła na łóżku. A potem patrząc na ojca z roztargnieniem: — W magistracie? Co w magistracie?? Jaka dziewczyna?
Pani Stanisława podniosła się z taburetu dając mężowi porozumiewawczy znak ręką. Któż odgadnie z pompatycznego ruchu ręki pani Stanisławy, czy to zachęta, zaprzeczenie, czy potwierdzenie? Kostryń sam wiedział chyba, co robił!
— Ta dziewczyna — rzekł — która...
To także! Poddać, poddać! Zuza będzie mogła argumentować, że działała w obronie własnego życia!
— Ta dziewczyna, zresztą zapewne pijana, która rzuciła się na ciebie w magistracie, no, a ty chcąc się obronić... Jeżeli nie miałaś pozwolenia na broń, będziemy mieli kłopot, to inna rzecz. Otóż ustalili już nazwisko.
— Jak to ustalili?...
— No, moje dziecko, ustalili, bo jej już nie ma.
Pani Kostryniowa stanąwszy za łóżkiem dawała wciąż mężowi znaki. Ale jakie?! Jakieś niezrozumiałe, podniosłe znaki medalionu.
A Zuza: — Jak to nie ma?!
— No nic. No, nie ma — musiał się przecież podzielić tym ciężarem, uprzedzić wszystkich innych, porozumieć z rodziną. — No, nie ma, bo umarła. Ustalili nazwisko, znana szelma, latawiec. Jakaś Duś. — Kostryń chciał dodać imię, lecz umilkł.
Zuzanna wzniosła ręce, całą sobą usiłowała posunąć się na łóżku ku poduszkom, lecz jeszcze niżej opadła. Spojrzała na rodziców, ale już jakby przestała ich widzieć. Jej twarz, i tak już drobna, zmierzchła. Blade, nieznaczne rysy, a wśród nich słowa płynące z jękiem: — Och! To już będzie na całe życie!
Pani Stanisława chwyciła się za głowę. Kostryń upadł na kolana obok łóżka. Szczękał zębami, tulił twarz do atłasu kołdry i powtarzał, czego nie mówił nigdy od czasu pobojów w nadkaspijskiej kopalni: — Przecież to wszystko dla ciebie, dziecko, tylko dla ciebie, kochane nasze dziecko.
Zuza upadła na poduszki. Po długiej dopiero chwili zwróciła się ku rodzicom, straszna, zmarszczona, z wyszczerzonymi zębami. Drobne, równe, błyszczące, jakby zaraz gryźć miały.
— Jestem sama — krzyknęła nieludzkim głosem — na całym świecie sama!!!
Kostryniowie wybiegli z pokoju córki wystraszeni. Zderzyli się ze sobą w przedpokoju, uciekali dalej przez pokój stołowy, pani Stanisława pierwsza, za nią Kostryń zatykając sobie uszy dłońmi. Po drodze mało się nie wywróciła wadząc stopą o dywan.
Pani Stanisława zatrzasła drzwi do salonu. Otwarłszy je znalazł się Kostryń na środku bawialni, ale Stanisławy tam nie było. Była, była w swym ulubionym miejscu przed kominkiem, za parawanem z pierścionków od cygar. Kostryń dostrzegł żonę przez szpary pomiędzy dwoma plastronami parawanu.
Okrążywszy etażerkę i jakieś pufy, stanął przed kominkiem. Spojrzeli na siebie jak obcy ludzie. Trudno by w tej chwili powiedzieć, że pani Stanisława patrzyła na męża. Oglądała go, jak kogoś nieznanego, jak jakąś rzecz.
Dyrektor bryznął czerwonymi łezkami: — Co to ma znaczyć?! Co? Co?!
— Zuza zabiła?... — Pani Stanisława zakryła twarz dłońmi.
Odetchnął z wielkim trudem: — Nic nie zabiła, nikogo nie zabiła. —
Stanisława zawezwała męża bliżej ku sobie, małym, żałośnie poufnym ruchem ręki. Ruch ten był tak prosty, szczery, iż dyrektor przybliżał się na palcach.
— Co robić? Co robić, co robić, mężu — użyła tego uroczystego słowa — to przecież nasza córka.
Nie mogąc znieść tego spłoszonego szeptu, warknął Kostryń: — Chyba nie ulega żadnej wątpliwości, że nasza!
— Co robić, nie można dopuścić, żeby ją sądzili, żeby ją wlekli po więzieniach, nie można w ogóle dopuścić, żeby takie rzeczy o niej mówili!
Wówczas Kostryń, bo nie mógł już wytrzymać tego sam na sam, pragnął też innej jeszcze podpory, rzekł nagle: — Poślij po Knote! Niech tu będzie ktoś obcy — dodał pośpiesznie — bo inaczej zwariuję.
— A cóż Knote?! — Pani Stanisława załamała ręce. — W końcu masz rację, niech przyjdzie, niech tu będzie z tobą, ze mną. — Po czym dodając: — Naszego domu i tak już nie ma — usiadła i ze łzami w oczach napisała krótkie, serdeczne wezwanie do Knote.
„Naszego domu i tak już nie ma“. Idiotyzm. Kostryń nie cierpiał takich „proroctw“. Nie ma domu! W oczekiwaniu masażystki, przemierzył całe mieszkanie wzdłuż i wszerz, cierpliwymi krokami, ileż razy. Nie ma tego domu, pełnego mebli, pamiątek, zaasekurowanego wysoko od ognia, od kradzieży, tego domu ma nie być?!
Pani Stanisława dała znać przez siostrę miłosierdzia córce, że niebawem przyjdzie pani Knote. Potem czuwała w salonie. Potem telefonowała raz jeszcze do chirurga. Potem do pewnej znajomej, która złamała dwa lata temu nogę na nartach także pono w kolanie. Kostryń chodził po mieszkaniu, słuchał telefonów, czekał na Knote, na próżno. Nie przychodziła, posłaniec nie mógł jej odnaleźć.
— Idź spać — radził dyrektor żonie, około godziny drugiej w nocy.
Wolała drzemać w fotelu za parawanem, w salonie.
Siostra miłosierdzia, wysoka, chuda gidia, przy szła oznajmić, że panienka zasnęła, przedtem jednak pytała parę razy o panią Knote. I że jak pani Knote przyjdzie, żeby zaraz przyszła do panienki.
Wiedział Kostryń, że Stanisława zacznie dłuższą rozmowę z tą siostrą. I zaczęła, zaczęła. Zdaje się jej, że czuwa, że niby męczy się, a znowu nic nie robi — pomyślał Kostryń. Tak go to wściekło, że doskonale zasnął u siebie w gabinecie.
A może taki wyborny sen wróżył jak najgorzej? Dyrektor czytał w Gazecie Policyjnej nie raz przecież opisy zachowania się więźniów skazanych na rozstrzelanie. W przedśmiertną noc śpią zazwyczaj wybornie.
Koło ósmej rano zbudzono dyrektora wiadomością, że przyszła pani masażystka.
— Kawa w salonie i podajcie ciasto, jeżeli macie świeżo upieczone — powiedział Kostryń nie patrząc na służącego. Knote przepadała za świeżym ciastem. Dyrektor wierzył, że masażystka jak nikt inny poradzi w sprawie śmierci Eleonory Duś. Mało to miała do roboty ciągle z tymi dziewuchami, przestrzykami, mało to przepuszczała tego przez ręce. Ma przecież i drogi wydeptane, i chwyty wyrobione, ma praktykę w tej branży.
Wszedł do salonu ze słowami: — Ta historia wczoraj w magistracie! Poturbowali parę kobiet, potrącił1 dwoje, czy troje dzieci, fakty przykre. Ale, powiedzmy sobie: takie jest właśnie życie Osady Górniczej. — Urwał spojrzawszy na masażystkę.
Nie powstała na przywitanie dyrektora, uniosła ( się zaledwie na krzesełku. Pani Stanisława w wiśniowym rannym „sorti“ łóżkowym częstowała uprzejmie kawą, bułeczkami, ciastem, miodem. Nie. Nic z tego. Knote wypiła pół filiżanki czarnej kawy, ale jeść? Za nic w świecie! Kostryń zwrócił uwagę na ciasto.
Też nie. Za nic w świecie.
Dyrektor a także pani Stanisława osądzili, że prawdopodobnie Knote nie chce jeść z wrażenia. Tak ją wzburzył, czyż nie była najserdeczniejszą ich przyjaciółką od tylu lat, cały wypadek. Oczekuje od nich obojga jakichś nowych szczegółów.
Jedząc tedy śniadanie, zresztą bez żadnego apetytu, opowiadali, jak się to tu odbyło w domu. Czego się spodziewają po Knote. Zwłaszcza, że Zuza sama o nią się dopomina. Oczywiście, nie będą wytrawnej przyjaciółki ani narażali, ani wciągali w te rzeczy. Stało się, co się stało, nie o to chodzi. To znaczy chodzi i o to, ale z innej strony. Kostryń znowu umilkł, spojrzawszy na Knote.
Nie mógł zrozumieć, co się z nią dzieje? Mieli przecież ustaloną pomiędzy sobą od dawna własną wymianę z obopólnego porozumienia: drobne zmrużenie powieki, jakiś gest, czy przelotne dotknięcie. Kostryń wprowadzał teraz w ruch tę wymianę, lecz Knote zdawała się nie spostrzegać znaków od dawna ustalonych. Siedziała sztywno, słuchała uprzejmie, jak urzędniczka.
Jak sądowa urzędniczka. Jak urzędniczka z urzędu śledczego!
Odpowiadała półsłówkami, patrzyła na nich surowo, a myślała... Czy warto było jeszcze myśleć o takich ludziach? Myślała o nich, jakby powinien myśleć mieszkaniec Sodomy i Gomory, któremu udało się uciec z zatrutego miasta do kolonii sprawiedliwych. Bo to byli mieszkańcy Sodomy, a pani Knote całą noc spędziła już na kolonii sprawiedliwego, zmieniając księdzu Kani kompresy.
Czuwała tam nad swoim obowiązkiem. Ten obowiązek był jej szczęściem. Obowiązek czuwania nad zdrowiem i spokojem anioła. Tak myślała o księdzu Kani. Tyle tylko pozwalała sobie względem niego: anioł. Od tego słowa nie schodziły z jej policzków rumieńce a z piersi nie ustępowała błoga lekkość oddechu. Dziwna szczęśliwa lekkość, o której wspominają zawsze ludzie opowiadając o górskich wycieczkach.
Knote jęła słuchać uważniej dopiero wtedy, gdy Stanisława wyznała, co się wczoraj wydarzyło z Zuzą: że oni, rodzice, nie mają do córki dostępu. Boją się tam iść po prostu. Taka rzecz!
Knote wstała nie czekając końca przemowy. Zaraz spróbuje porozumieć się. Spojrzała na Kostryniów surowo. Pani Stanisława pragnęła dowiedzieć się, jakiego Knote użyje sposobu?
Masażystka odrzekła twardo: — Nie wiem jakiego, ale czuję, że należy się rozmówić. — Czuła, że to sam los zsyła jej tę okazję. Że wróci od córki z jakimiś nowymi nieszczęściami dla rodziców. Za tyle Sodomy i Gomory nie pożałuje im na pewno!
— Jesteś nareszcie — westchnęła Zuza. — Zamykaj dobrze drzwi.
Knote zamknęła drzwi, podniosła storę i usiadła obok łóżka, wpatrzona we frędzle pistajcowej kanapki.
— Więc to jest tak, to wszystko?...
— Naturalnie, że tak — odpowiedziała Knote po dłuższej chwili.
Zuza uśmiechnęła się, jakby dziękując za to oschłe potwierdzenie. Knote uważała pilnie, jak Kostryniówna zbiera się w sobie, jak przelatuje przez jej twarz niepokój, zamęt i coś takiego, między płaczem a gniewem, ani w jedną ani w drugą stronę, tylko się tak męczy i męczy, i przerabia na miejscu. Nagle z tego wielkiego zamieszania słyszy Knote następujące słowa:
— Żebyśmy sobie porozmawiały po prostu, jak dwie kobiety. Wszystko przecież wiedziałam. Czy kiedykolwiek, gdy chodziło o ciebie i mego ojca, zrobiłam ci przykrość? Przykrość albo świństwo? Chyba nie. Więc teraz chciałabym, żebyś ty mi pomogła. — Zuza wsparła się na łokciach. — Co się dzieje z Tadeuszem Mieniewskim?!
Knote wzruszyła ramionami: — Aresztowany jest i pewno obili go tam mocno. U nas, w Osadzie, jak nie wiedzą co, komu, kto, to nie żartują.
— Tak jest, tak jest — podchwyciła Zuzanna, jakby ucieszona, że nie żartują. Przetarłszy dłonią czoło powierzyła masażystce dwie sprawy. Pierwsze, to żeby ojciec nic nie kręcił. Bo przecież będzie śledztwo, sprawa. — Musisz powiedzieć mojemu ojcu, ty to możesz, nikt inny, żeby mnie nie ratował kosztem Mieniewskiego. Musisz mu to powiedzieć tak, aby rzeczywiście zrozumiał. To jedno. A teraz drugie.
Zuzanna opuściła ręce na kołdrę i jakby z nieopisanym wysiłkiem zgarniać jęła z atłasu tę drugą sprawę. — Postaraj się, to jest to drugie, postaraj się uzyskać widzenie, dotrzeć do pana Mieniewskiego. Pisać nie trzeba, bo to jest zaraz jakiś dowód. Ale zobaczyć się. Żebyś mu mogła powiedzieć ode mnie, zapamiętaj jak mówię, zależy mi na każdym słowie: że szczęśliwa jestem, że strzelał do mnie, i że żałuję, że mnie nie zabił.
Knote wstała: — Nie jestem, panno Zuzanno — rzekła stanowczo — już więcej tą kobietą, co dawniej. Nie chcę znać więcej pani ojca, skoro pani uważa, że go znałam, tak, jak to pani uważa... Wpływu na niego żadnego już nie szukam. — Pochyliła się nad poduszkami i wpatrzona w zdumione oczy Kostryniównej: — A za tamtego, dyrektora, Francuza, pomodliłaś się aby?! Za tamtego zgorzelca? Za trupa?!!
Tak, tak, tak! Na Gomorę jest kara nawet w Osadzie Górniczej. Jest kara, jest! Nie oglądając się za siebie masażystka wyszła stąd prosto do salonu. Czekali tam na nią oboje małżonkowie. Podbiegli, jak do lekarza, który wraca od łoża ciężko chorej, by ogłosić diagnozę.
Knote nic nie ogłosiła. Spojrzała miłosiernie na panią Stanisławę i rzekła wymijająco: — Panna Zuzanna zwierzyła mi swą sprawę, ale zobowiązała mnie, że mogę tę sprawę powiedzieć tylko panu dyrektorowi.
Nic dziwnego, że Stanisława usłyszawszy te słowa rzuciła się naprzód wołając: — Chyba ja, jako matka!
Nic w tym nie ma dziwnego, jak nic dziwnego nie było, że Knote w tymże samym salonie marzyła ongiś zostać duchową siostrą żony męża, czyli Kostrynia. Ale czasy zmieniają się z nieubłaganą siłą. To, jedno chyba może się tu wydawać dziwnym.
— Zobowiązałam się do takiego załatwienia sprawy — potwierdziła Knote na widok wydzierającej się ku mężowi pani Stanisławy.
Dyrektor Kostryń rozciął nareszcie wszystko od razu. Rzekł do Knote popatrzywszy karcąco na żonę: — Proszę panią ze mną do gabinetu.
Człowiekowi, który z Sodomy i Gomory wydostał się do kolonii sprawiedliwych, nie może już zależeć na żadnym zdawkowym triumfie. Gdyby zależało jednak, pani Knote mogłaby chwalić się tryumfem, jaki odnosiła. Oto ona, ona, biedna masażystka, niedoszła siostra żony męża przechodziła teraz obok właściwej żony jak obok istoty drugorzędnej, nie należącej do najważniejszych spraw własnej rodziny.
W gabinecie obskoczył ją dyrektor.
— Moja Knociu! — I skakał, i podtykał eukaliptusowe swoje cukiereczki.
Knote milczała groźnie, wsparta o biurko.
Uśmiechał się spłoszony, smutny, chwytał złote guziczki na bluzce masażystki i wciąż nastawał na ów sekret Zuzanny — gdyż to jest pewno sekret — wasze babskie sekrety — Knote nie powinna mieć sekretów przed swoim dyrektorem.
Jął głaskać ją, jak dawniej, po policzkach, dobrotliwie, ze śmiechem pokornym; nigdy jeszcze nie śmiał się do niej tak cicho i potulnie.
— Uderz mnie w twarz — rzekła nagle.
Spłoszony cofnął ręce.
— Uderz mnie, dyrektorze, uderz tę biedną Knote.
Uderzył lekko, stropiony, zawstydzony.
— Biłeś, gdy ci mówiłam prawdę, bij jeszcze, dyrektorze, sama proszę. Wszystkich tu biją u nas. Bij, Feliksie — śmiała się załzawionym spojrzeniem.
Uderzył mocniej.
— Feliksie bij, ach mocno, po twojemu!
Uderzał coraz mocniej, końcami palców.
— Za te razy i uderzenia, Knote najszczerzej wdzięczna, mówi ci smutną prawdę. Feliksie, opamiętaj się, może to jeszcze czas! Cóż ci z sekretów córki, masz pełen dom sekretów!... Nawet nie wiesz, że w swoim własnym domu masz dwie wdowy po dyrektorze Coeurze! Twoja żona i córka... Twoja córka także się boi, czy nie zaszła w ciążę!...
Knote padła na kolana: — Słuchaj nas, których biją, których poniewierają!!
Kostryń zwalił się na nią, dusił, dławił, potem podniósł, chwiejącą się z bezmiernym trudem postawił na podłodze.
— To nieprawda, cofnij, coś powiedziała, to nieprawda!
Stała bez ruchu, wpatrzona, jakby przez ściany tego domu na przestrzał w jakoweś święte litery obowiązku.
Kostryń uciekł za firankę.
Odczekać, ach, odczekać! Słyszał jak Knote wyszła.
Skulił się, klęknął, tarł głową o podłogę, bił w posadzkę pięściami. W ruchu tym szklanny, pięknie wyrobiony papierosik wypadł dyrektorowi z kamizelki i roztłukł się. Za szcząteczkami tego papierosika wypełzł Kostryń z kąta pokoju. Posuwał się niezdarnie na czworakach, macał przed sobą po posadzce, ślepy od łez, zbrzęknięty, siny.
A właściwie po cóż szukać tych szkiełek? Kostryń trwając wciąż jeszcze na czworakach zamyślił się. Po cóż szukać? Ktoś to rozdepcze w końcu. Ale skaleczy się! Kto? Zuza nie. A wszyscy inni? Kto? Stanisława? Ktoś ze służby? Niech się kaleczą. Nie ma już tego domu!
Nie ma już tego domu! Oto co w suchym trzasku kolan przypomniało się dyrektorowi, gdy się podnosił z klęczek. Nie ma już tego domu. Tyle pracy, tyle zabiegów! Każdy sprzęt, każda rzecz, każdy sufit, każde miejsce posadzki. Nie myślał o żonie, ani o nikim innym, ani o niczym innym, prócz domu.
Nie ma już tego domu? Kostryń obszedł dookoła cichymi krokami swój gabinet. Dotykał sprzętów po drodze. Ot, tak sobie. Są, trwają spokojnie i poważnie, jak zawsze. Otworzył główną szufladę biurka. Tak sobie, niczego specjalnie nie miał zamiaru szukać. Wszystko na swoim miejscu: pudełeczko po pudrze dziecinnym, pełne dolarowych papierków, polisa, dyplomy, świadectwa, metryki.
To, co jest, może być tylko wtedy naprawdę, gdy zostanie stwierdzone, podpisane jak w tych dowodach i aktach. Dom jest. Dyrektor odsapnął z ulgą, zamknął starannie szuflady i poszedł do córki. Użył niemałego wysiłku, by mijając salon nie popatrzeć na żonę. Dostrzegł kątem źrenicy, że w tym samym „sorti“ wiśniowym Stanisława czeka przed kominem w pobliżu parawanu z pierścionków od cygar. Czeka na sekret, tajemnicę zwierzoną przez Knote. Niech czeka.
Stanąwszy w drzwiach pokoju córki, rzekł Kostryń: — Choruj sobie spokojnie, moje dziecko, wszystko będzie dobrze. — Tyle tylko. A jednak już za drzwiami buduaru poczuł się zupełnie złamanym. Wszystko razem nad ludzkie siły.
Gdy usiadł naprzeciw żony przy kominku, zapomniał, że Stanisława czeka na wiadomość, sekret, tajemnicę. Wydało się Kostryniowi tu właśnie teraz, w biały dzień, przed południem, że nie jest sobą, ale Coeurem. Rzeczywisty Coeur nie żyje, wiadomo, ale to nic. On, Feliks Kostryń, jest zamiast Coeura i siedzi w mieszkaniu Kostrynia i rozmyśla o przebiegu wypadków.
Kostryń usłyszał w sobie śmiech Coeura: jak Coeur wyśmiewa się z Kostrynia. Doznanie graniczyło z tak wnikliwą, potworną przyjemnością, że Kostryń przestraszył się samego siebie. Trzeba coś zrobić, zarządzić, działać, realnie być!
— Daj mi papierosa — rzekł do żony.
— Wiesz, że ci palić nie wolno.
Uśmiechnął się: — Ale zbiłem tamtego szklanego. Muszę zapalić.
Wstała, by przynieść papierosy. Oglądał ją, gdy szła, lecz znów nie własnym, ale cudzym, spojrzeniem: zamiast Coeura. Oczywiście! Komuś obcemu mogła się podobać, ależ tak! Struchlał: z oceną żony zmieszały się myśli o córce. Tego już Kostryń nie mógł wytrzymać. Paląc papierosa rzekł do Stanisławy:
— Chcesz się dowiedzieć, o czym „mówiłem z Knote? Później ci powiem, bo muszę to przetrawić. Odniosłem jednak wrażenie, że Knote dostała lekkiego pomieszania zmysłów.
Knote mogła była ostatecznie dostać przelotnego fioła?... Należy — ustalił Kostryń w samym sobie — zaskoczyć żonę, dowiedzieć się wszystkiego nagle, wyrwać to niepodzianie.
— Ma swoich przejść nie mało — rzekła pani Stanisława. Po dłuższej pauzie: — Więc o czym mówiliście? Dość mam waszych tajemnic. Jako matka mam chyba prawo...
Jako kto? Nie przypuszczał nigdy Kostryń, że tu właśnie w swoim własnym domu, jego własna żona, matka jego własnej córki użyciem zwyczajnego słowa „matka“ sprawi, że to będzie nie do zniesienia. Że... wstał, wymówił się telefonami, zasiadł na dłużej u siebie w gabinecie. Przewracał papiery, zjadł z żoną obiad, obficiej niż zazwyczaj bryzgając łezkami, wrócił do swego pokoju i tu już nic nie robił.
Czekał. Wiedział, że żona musi przyjść, nie wytrzyma przecież. Od Zuzy nie dowie się niczego. Przyjdzie tu sama, musi przyjść, dowiedzieć się o swoją córkę, o swoje dziecko. A wtedy on... Nie wiedział jak, ale ufał sobie, że ją zadręczy.
Ziewał i liczył kwadranse. Potem podzielił już sobie czekanie na pięciominutowe okresy... Potem liczył poszczególne minuty. Aż nareszcie usłyszał kroki żonine w korytarzu. Ledwie zdążył wyrwać kontakt telefoniczny ze ściany, by nie przerwano im rozmowy. Wraz z naciśniętą przez panią Stanisławę klamką puścił pełne światło w pokoju.
Pani Stanisława, gniewna, wzburzona, niespokojna, mówiła z ferworem, ale Kostryń nie słyszał słów a tylko huk krwi własnej w uszach. Odwrócił się ku oknu. Żona zabiegła mu drogę od tej strony. Zobaczył Stanisławę oko w oko. Bardzo piękną: medalion. Wypowiedział to słowo głośno.
— Medalion.
— Czy oszalałeś?!
— Nie, nie. Mówię wyraźnie: medalion.
— Jak śmiesz ukrywać przede mną —
Uspokoiło dyrektora słowo „ukrywać“. Jakby czekał na nie od wieków. Usiadł za biurkiem, po prostu rozgościł się przed zieloną bibułą tego biurka i odetchnął. Gdy Stanisława skończyła przemowę, rzekł: — Chciałbym tylko wiedzieć, czy równocześnie wiedziałaś i pamiętałaś o Zuzie?
Stanisława nie zrozumiała pytania.
Powtórzył: — Chciałbym tylko wiedzieć, czy równocześnie wiedziałeś i pamiętałaś o Zuzie?! Chciałbym tylko wiedzieć — ryknął nagle Kostryń dzikim gardłowym głosem — czy łajdacząc się z Coeurem pamiętałaś i wiedziałaś o Zuzie!?
Pani Stanisława zachwiała się a potem nagle kołacząc wysokimi obcasami (do śmierci chyba będzie pamiętał ten odgłos) przebiegła mimo biurka i w rozwiewie wiśniowego sorti dopadła okna. Z niepojętą łatwością stanąwszy na parapecie jęła otwierać, rozbiła głową pierwszą długą szybę.
W dźwięku łamiącego się szkła Kostryń poskoczył, ściągnął żonę za wiśniowe poły. Upadła na śliski parkiet. Krew cienką strugą spływała jej ze skroni wzdłuż policzka, poniżej brody, przez szyję.
— Trzeba opatrzeć — szeptał Kostryń — trzeba opatrzeć, a potem będziemy rozmawiali, a potem będziemy rozmawiali, a potem będziemy rozmawiali. — Szepcząc przyłożył do skroni Stanisławy własną chustką i lekkim ruchem tamponował skaleczone miejsce. Drugą zaś ręką jął bić żonę w obojczyk mocno, prędko, coraz mocniej i prędzej, jakby rąbał kantem dłoni, w miarę uderzeń tryskając z nieruchomych źrenic czerwonymi łezkami.
Zadzwoniono u wejścia.
Kostryń wyskoczył z kancelarii.
Służący już otwierał. Kłaniał się nisko.
W drzwiach w czarnym ośnieżonym futrze stał leader Mieniewski.