Czarne skrzydła/Tadeusz/Twoja córka/2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Tadeusz
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


2.
SERCA UCZESTNIKÓW

Zamknąwszy drzwi za dyrektorem huknął Drążek rozgłośnie: — Żono!!
Nie powróciła jeszcze starościńskim samochochodem z ulicy Błotnej. Poszedł do Falkiewicza, czy aby nie potrzebuje czegoś jeszcze?
— Nie? No, to wynosić mi się, żadna gościna nie może trwać wiecznie!
Wylawszy Falkiewicza oddał się poseł Drążek całkowicie sprawom uroczystości. Dwa razy był jeszcze w nocy u umrzyków, w Szkole Sztygarów. Czy kozły pod nimi dobrze są rozstawione, czy nie okradli zwłok jacyś łobuzi?
Takie to rzeczy, oraz takim podobne. Leciał z nóg, lecz pracował mając teraz prawdziwą wyrękę w Kozie. Po przełomach z ostatnich godzin nazbierało się w sekretarzu odpowiedniej godności, szacunku i wszystkiego! Czy to przy delegacjach, które przez cały dzień następny od rana przybywały, czy przy rozpoznawaniu zaczadzonych i innych rozmiażdżonych Koza stał rzeczywiście na właściwej wysokości.
Rozpoznawanie ofiar było obrzędem strasznym. Trzeba tu nerwów nie lada! Ci ludzie, na przykład, co ich konie podczas popłochu pokopały i zmiażdżyły, pozmieniani byli do niepoznaki! Kobiety mdlały w wielkich salach szkoły sztygarskiej, od jednego wezgłowia biegły do drugiego, że to ten, znów nie ten, albo znów może ten?!?
Mdlały w ramionach Kozy. On je cucił, on do rozumu z powrotem przyprowadzał, dzieciom cukierki do ust wtykał, starszych zaś napominał: — Nie traćcież ducha, rozpoznajcie, może po ręce, a może jaką bliznę pamiętacie, czy jaki inny znak?
Mieli z tym okropnego mętu na pół dnia, nim wreszcie wszystkie tabliczki do trumien przybili. A tu znów delegacje partyjne, niepartyjne! Rozdęła się ta uroczystość, nie spodziewali się takich rozmiarów.
U Cieplika tłum nieustanny. Żadnych rozmów, polityk, a tylko o pogrzebie. Gdy Koza z Drążkiem weszli do restauracji, milczenie poleciało przez stoliki, jakby dyrektor generalny wielkiego Towarzystwa wstąpił do knajpy.
To samo na ulicy: ukłony! Nawet samemu Kozie, bez posła Drążka, też ukłony!
Sekretarz zbierał wciąż telegramy i ogłaszał liczbę delegacyj — nie mówiąc już o tym, że kiru w całej Osadzie zabrakło, tyle spotrzebowali. Delegacje przeliczał Koza stawiając kreski na boczku arkusza, potem rękawy musiał po prostu zakasać, włożył czarne ochraniacze pracy biurowej na ręce i liczył na liczydle.
— Bo to widzicie, towarzyszu — mówił świeżo przybyłym z Katowic — jest zjazd, jutro będzie chyba z dwadzieścia tysięcy ludzi na pogrzebie.
Liczył ich jak pieniądze, czy co? I co raz kartkę z wynikami posyłał za Drążkiem, na miasto, czy też do magistratu, czy na inne posiedzenie. Potem znów trzeba było ceremoniał uzgadniać z władzami. Czyli z panem Kapuścikiem. No bo z kim?
Pan Kapuścik szacunku nabrał dla władzy związkowej! Co dwa słowa powtarza: — Tak jest, panie sekretarzu. — Albo też nawet: — Tak jest, panie kolego.
Wobec powagi chwili, jakże przeczyć? Kolega, w żałobie ogólno-ludzkiej, wszyscy porobili się kolegami i z tej, i z tamtej strony barykady.
Do tego dodać wypada sprawy ceremoniału i jeszcze sprawy z klerem!
Dom ludowy pieniędzy dać na kler, ani dość miał, ani się zbytnio do tego rwał. Poszły więc pertraktacje z kapitałem, który sypnął tak szczodrze, że miało być księży zatrzęsienie z najstarszym kanonikiem Osady Górniczej, Wyrobkiem, na czele.
Wieść o Wyrobku wstrząsnęła bezrobotnych, Kanonik znany był przecie szeroko jako burbon i piłat, a tu ma taki kondukt poprowadzić?!
Wszyscy drżeli na koniec, czy pogoda dopisze? Sprzyjająca pogoda do uroku obrzędów przyczynia się niemało.
Koza uprosił posła Drążka pod koniec nocy, w samą wigilię pogrzebu, by już dłużej na pogodę nie czekał i by się zechciał przespać.
— Ze wschodu słońca nic jeszcze nie poznacie, pośle. Przyłóżcie choć na trochę głowę do poduszki. — Sam pozostał na dole, w izdebce po wariacie, czyli w magazynie zbankrutowanej kooperatywy, i tu sam dyżurował. Było czego pilnować: pogody, oraz dzwonili ze Starostwa i z miasta w sprawie mostku. Na tym mostku wisiała teraz cała kwestia pogrzebu i w dziurach tego mostku mało nie potonęła.
Jest ten most przy kopalni „Flora“, gdy się schodzi z głównej ulicy na bok, w stronę cmentarza. Poharatany, dawno zgniły, nie wiadomo też, komu właściwie podległy i kto ma reperować?
Takich spraw rozmaitych bez liku ciągle, a tu już świt. Spośród mgieł spadających podnosi się strzelista ściana Szkoły Sztygarów, lecz wszędzie jeszcze cisza... Któraż godzina? Piąta czterdzieści. Obok stukają jeszcze towarzyszki przy sztandarach, przybijają czarne flagi do drzewców.
Koza pochylił głowę, spocone czoło oparł o brzeg kałamarza: w nocnej cichości przychodzą myśli, jakieby nigdy za dnia jawić się nie śmiały. Już po raz trzeci zaczęła plątać się pod piórem sekretarza panna Zuzanna Kostryń. Jakoby w nocnych jedwabiach, czy kaszmirach szła z tacą w ręku, na tacy kieliszki z szampanem. Jęczał pod tym urokiem Koza, tym bardziej, że w obliczu kapitału drogę odwrotu wszelkiego na zawsze sobie przeciął duchowo.
Zapalił papierosa, splunął na znak, iż uważał wizję za rozproszoną, i znów pisał artykuł do prasy partyjnej. Rył przez kalkę ołówkiem, u góry stronicy nęciło wzrok grubymi literami wypisane:
ALOJZY KOZA: PO KATASTROFIE NA KOPALNI ERAZM.
Która to godzina? Utkwił wzrok w zakratowanym okienku, gdy nagle ryk straszliwy rozdarł powietrze.
Ryk potężny, przemożny, jakby się całe niebo waliło na kawały: wszystkie buczki, wszystkie syreny, wszystkich hut, wszystkich kopalń całego okręgu węglowego Osady Górniczej dawały światu znak, iż rozpoczyna się dzień pogrzebu ofiar erazmowskiej katastrofy.
Koza zerwał się na równe nogi, krzesło pod nim upadło, jął krzyczeć, płakać, a w tym płaczu powtarzał samemu sobie nieprzytomnie:
— Ja za murami partii! Ja za murami partii! — aż chrypł tak wrzeszczał.
Po czym, niby po jakimś morderstwie, runął na rozścieloną bibułę biurka i tak, siedząco, ze łzami w oczach usnął. Przebudziło go słońce i kołatanie do drzwi, i stukotanie w szyby. Jakże, ósma godzina!
Słońce wielkim promieniem przecinało wskroś pokój, za oknem mnóstwo ludzi i rąk wyciągniętych. Koza otworzył delegatom, po swojemu wyrzucił opaski milicjantów, po swojemu nakrzyczał. Przy obecnych umył się swobodnie do pasa — widzicie tu przynajmniej na naocznym przykładzie, towarzysze, co to znaczy praca redakcyjna. — Mył się w pośpiechu, lecz zarazem z niewysłowioną rozkoszą, że nawet jego, małego człowieczynę tak czasy naciskają, iż prawie na podobieństwo samego leadera myje się i obrządza przy asyście towarzyszy.
Wyszedł z Domu Ludowego nie w takim towarzystwie, lecz jeszcze lepszym! Jako sekretarz ze starszyzną partyjną, z posłami na Sejm i do Senatu. Zjechało ich! Na nocleg narzekali, na brak hotelu, czy też stosownego pomieszczenia.
Ruszyli przez szpalery milicji i policji, i różnych straży ogniowych, i rozmaitych organizacyj do Szkoły Sztygarów.
Strażacy plac przed Szkołą zdobili jaśniejącymi w słońcu szeregami metalowych hełmów. Dalej, według programu, przeróżne szkoły. Niech młodzież wie, niech widzi! Dalej fachy górnickie z czarnymi sztandarami.
Orkiestr i muzyk rozmaitych! I trąb wielkich, błyszczących, poprostu jerychońskich. Jak Osada Górnicza Osadą, nigdy tylu na jednym miejscu naraz — ludzie nie widzieli.
A narodu! Z góry na dół, od szkoły aż za erazmowskie tory kolejowe, aż poza hutę „Katarzynę“ i za cynkownię jedną, drugą, morze szare, rozlane nisko aż po krańce widoku i chyba nawet dalej.
Na najwyższym wzniesieniu, przed oknami podległych całe klomby sztandarów. Górniczych — czarne, strażackich — rozmaite, z Florianem świętym, lub Józefem, i tych socjalistycznych, czerwonych co niemiara!
O godzinie dziewiątej minut czterdzieści pięć rozległy się po raz wtóry na znak uroczystości wszystkie buczki Osady.
Po tych buczkach przyszła kolej na sekretarza Kozę. Na kamiennej terasie szkoły sztygarskiej wyliczał teraz kolejno rodziny, aby wychodziły z tłumu, stawać przy „swoich“ zwłokach i już ich nie opuszczać, kroczyć we właściwym porządku.
Rodzina taka a taka, poległego na polu pracy górnika Sikory, czy Dudały, czy Zbrożka, czy też Hebdy!
Najprzód sztygarska, potem starszych górników, potem pomocy, każda szła za porządkiem. Gdy występować poczęli i iść schodami ku szklannym wrotom szkoły, w płaczu, w boleści swojej, z dziećmi drobnymi, z trojgiem, czworgiem, siedmiorgiem, pouginały się serca uczestników pogrzebu.
Idzie żona Dudały z dzieciną przy piersi, i pani Stasiakowa z czworgiem, i sina w swej rozpaczy Martyzelka ze synkiem i córeczką. Tak też znikła we drzwiach Lenora Duś, we dwoje z Tadeuszem, lecz skąd miał badać ogół w takiej chwili, że to syn Mieniewskiego?
Znikali w rozłożystych wrotach gmachu Szkoły, jakoby z tego życia i z tej ziemi szli już sami za wrota łączyć się z śmiercią swoją i zatratą.
A na to kler dopiero, jak znów rozpocznie swoje! Przeliczyć, było ich tu chyba z kilkudziesięciu, kanonik zaś na czele. Kanonik tu sam właśnie, Wyrobek, we fioletach, opuchły, wielki, ślepiami ciskający. Przeszedł sale, zatrzymał się przy pierwszej trumnie, ludzie go obstąpili.
Obstąpili, kornie schylili głowy, że niby zaraz spadną na nieboszczyków krople wody święconej. Ale kanonik nic. Zakręcił brzuchem, zatrząsnął policzkami, ręce tłuste złożył na hafcie komży, nic nie mówi i czeka. Nie czeka, już zawraca!
Rzecz działa się w otwartych wrotach Szkoły Sztygarskiej, cały lud widział wszystka, cóż dziwnego, że ten lud dech swój w piersiach zatrzymał?! Sprawa była widoczna dla każdego, skoro kanonik Wyrobek ryknął coś ciężkim głosem ukazując zarazem na czerwone sztandary socjalistów...
Rozmowy nie słyszeli z daleka, lecz słowo jedno — precz! — poleciało dokoła placu, krótko, ostro, jak z bata.
Gdy kanonik zawołał „precz“, zerwali się komitetowi różni, pomniejsze jednak rybki, coś niby jak zastępcy, Koza, sekretarze czy delegaci — nie tym płotkom porać się z kanonikiem. Przybiegli, lecz od razu odbili się od duchownego brzucha.
Kanonik został sam, stoi, patrzy i nabiega czerwienią. Czyli, innymi słowy, wszystko wisi ną włosku „księżego oburzenia“. Widzą to wszyscy, ale znów odetchnęli, gdy spostrzegli, że poseł Drążek, jak dzik, chociaż w odświętnym, nie budowniczym palcie, roztrącił swym rozmachem poważną grupę posłów i pruje się przez tłum do góry, już schody przeskakuje, po dwa, po trzy!
Mordobicie, czy co?! — w Kozie zemdlałe serce, lecz w pośle Drążku, który od rana pojadł był zasadniczo, serce bije spokojnie. Podchodzi poseł do księdza kanonika i powiada: — Że co?
Na to kanonik: — Co znaczą te czerwone sztandary?
Drążek popatrzył, cuknął się W samym sobie i mówi: — Sztandary robotnicze. — I tu od razu poczuł swoją przegraną. Parło go złością w kiszki, w pęcherz, w żołądek i pot spływał ze skroni, a w dłoni aż paliło, aby się porachować. Jednakże myśl o kapitale, ta myśl zdrowa, rzeczowa, nakazała cofnąć się przezornie. Gdy ich kapitał jest z dwóch tysięcy lat, z jakimi procentami za te lata, to ten niedawny, własny, czterdzieści jeden trupów, to cóż to jest wielkiego?
Skłonił się poseł Drążek i tak zażywa z mańki: — Jak nie chcecie, księże kanoniku, prowadzić konduktu z powodu obecności czerwonych sztandarów, zmienimy porządek pochodu, postawimy na czele strażackie?! Macie tylu Świętych na strażackich sztandarach. A cóż ci Święci, fałszywi są, czy jak? Nie wystarczą? Wystarczą. — Tak to chciał poseł Drążek kanonikowi zręcznie podebrać miód. — Będzie krzyż, potem będą strażackie sztandary ze Świętymi, potem pójdą górnicze, czarne, a potem w końcu nasze.
Ksiądz kanonik Wyrobek obu rękami przekreślił posła Drążka, za posłem całe słoneczne powietrze i poszedł już napowrót. Już w bramę Szkoły zmierzał, obwieszczając dokoła: — Precz! Precz z czerwonymi sztandarami, inaczej nie pójdziemy za pogrzebem!!
Gdy oto nagle kanonik przestał machać rękami, inni ku niemu zbiegli, ze wszystkich stron, przeróżni księża i klerycy: w olbrzymią postać dostojnika duchownego jakoby piorun trzasnął, tak stężała straszliwie.
Naprzeciw kanonika ośmielił się pojawić ksiądz Kania. W sutannie kroju rzymskiego, czarnej, po kostki, w białej komży po wierzchu, lecz z szarfami > dziwną przyozdobą, biało-amarantową, tego jakiegoś swego, narodowego obrządku. Blady był jak śmierć.
Gdy zjawił się, po tłumach przeleciało zadziwienie, aż śpiewne, tak wezbrane.
Zaczął mówić! Ręce w stronę ludu rozpostarł, znów wyrzucił w powietrze i głosił, co słyszeli od niego tyle razy. O swym Chrystusie pracy! O krzyżu, który jest niczym innym, jak wyobrażeniem słonecznej drogi świata. A znów ten lud roboczy, który jest właśnie figurą, podobizną, postacią jedynej prawdy Boga, Boga-Prawdy w cierpieniu, czyli Chrystusa, czyli syna Bożego.
Po tych słowach ujrzeli zaraz rzecz niebywałą:
Tu rwie się z rąk asysty księżej dziki, straszny kanonik, rozwiewają się na nim sutanny w szumie jedwabistym, przerywa Kani, ryczy, Kania się modli do nieszczęsnego ludu, tu nadbiega Kapuścik, wywraca się znienacka, zaraz na pierwszym schodzie, o swą szablę.
Kanonik wyrwał się, suknią machnął, już doskoczył do Kani, dał mu w twarz, aż plasnęło.
Plasło przez cały plac okropnym echem!
Ksiądz Kania nie oddaje, nie broni się i dalej mowę głosi, a tamten raz i raz, po twarzy głośno, i między oczy, głośno —
Kani łzy z oczu lecą, łzy męczennika ludu. Lecz wciąż stoi na miejscu, w pokorze, a tamten bac go jeszcze w zęby i krzyczy: — Duchowieństwo, odchodzić stąd, precz od sztandarów diabła, nie idziemy w kondukcie!
Na to zaś, jakby warem poleciało po ziemi: zmieszały się połyski hełmów, skłębiła się milicja, rozprysło w wszystkie kąty ciemne bractwo dostojnych posłów Sejmu i Senatu, sztandary przynikły i już rozfuknąć miały w rozsypkę, gdy właśnie Knote!!...
Biała na twarzy, w niebieskim kapeluszu z złotymi guziczkami, oczy jej płoną, z policzków omal że tryska krew, przedarła się przez księży Knote, głosem wcale nie ludzkim i niekobiecym woła:
— My biedni, podli, których poniewierają! Których biją i kopią! My biedni, podli, sami poniesiemy nasz krzyż!
Zwyczajna masażystka z tymi słowy wydarła kościelnemu złocisty krzyż, ruszyła naprzód pierwsza, za nią lasy sztandarów, czerwonych, czarnych i z świętymi strażackie, za nią czterdzieści jeden trumien, przy każdej drobna, smutna gromadka, czyli rodzina poszczególnej ofiary.
Pan poseł Drążek zrozumiał teraz wszystko: jeżeli nie zagłuszyć awantury z kanonikiem i z Knote jakimś czymś nowym, odpowiedzialnie hucznym, jakimś specjalnym bałaganem, to znów będą protesty i sprawa religijna. Tego już nie chciał za nic. Co robić? Poniosło go, rozpędził się, za czym biegł sam nie wiedział, ale roztrącał, spychał ludzi, bobrował pośród nich, przewracał i dopiero w tym przewracaniu dognał swą myśl przy orkiestrze górniczej.
— Grać, psia krew, do cholery — huknął i pędził dalej i to samo przykazał drugiej napotkanej orkiestrze, i trzeciej, czwartej, aż się wszystkie rozdarły wielkim spiżowym głosem.
Pan poseł Drążek rozkazał grać orkiestrom.
Huknęło z wszystkich trąb, zapiszczało we wszystkich dudkach.
Gdy z placu w skręt ulicy Przemysłowej spływał ów szereg trumien, Koza w budce specjalnie wzniesionej powtarzał jeszcze raz nazwiska przechodzących rodzin.
Wykrzykiwał je głosem wspaniałym a tak zaszczytnie, że gdyby nie to, iż śmierć jest sprawą bezpowrotną, ten i ów chętnie by poddał się śmierci, aby dostąpić tak wielkiego zaszczytu.
Zaszczyt ów sprawiał, że rodzinom poległych niebardzo też starczyło miejsca i czasu na rozpacze. Trzeba się było trzymać tutaj w obliczu tylu świadków, trza było się pokazać nie lada!
Towarzysze i wszyscy poszczególni komitetowi, i sam ścisły komitet ceremonii bardzo byli zadowoleni z postawy osierociałych rodzin. Tak wdów, jako też dzieci. U niektórych wdów do tego nawet dochodziło, iż poprawność żałobna graniczyła jakby z obojętnością.
— Nie jest to obojętność, towarzyszu senatorze — tłumaczył Drążek senatorom partyjnym z Warszawy — lecz taka właśnie zakamieniałość bólu.
Jako wzór takiej właśnie głębokiej, ale w środku kipiącej łzami zakamieniałości, pokazywał Drążek Martyzelową. Wdowę po starszym górniku Martyzelu. — Słyszeliście zapewne, to taki nasz uczony filozof robotniczy.
Martyzelowa szła jakby się wszystko działo w pustce, poza nawiasem obecnego świata. Tu muzyka wybucha, trąby grają rozgłośnie, tu ktoś środkiem ulicy przebiega, to znów się zatrzymuje nagle cały kondukt i oto biedna wdowa utyka twarzą na pół łokcia od blaszanej tablicy, w nogi trumny z napisem:


MARTYZEL JÓZEF

STARSZY GÓRNIK

Martyzelka szła cicho, równo, albowiem zgodzić się w niej nie mogły myśli i rozdzierały ją boleśnie w ten dzień straszliwy jakowąś radość na dnie okazując!!!
Tyle przeróżnych faktów strasznych. Tyle przeróżnych wspomnień na zawsze bezpowrotnych.
A tu znów dzieci kroczą, dziś już wieczne sieroty! A tu jak księdza Kanię kanonik bił po twarzy...
Lecz nie i nie: ta radość straszna, że pospadały z niej więzy mężowskie! Jak gdyby innym rachunkiem pełniło się, że Martyzel nie żyje, a znów innym, że ona tędy kroczy i jest na świecie wolna.
Gdy z wielkiej drogi skręcili na prawo, wzdłuż zabudowań „Flory“, prosto ku cmentarzowi, przejęło Martyzelkę coś takiego, od czego zemdleć można z rozpaczy i ze wstydu, ze szczęścia i z podłości.
Gdyż uśmiech na nią zleciał, tak odczuła, tak było. Dla kogo uśmiech ów, wiedziała od początku dla poniżenia księdza Kani, dla tego poniżenia strasznego, któremu trza okazać tyle dobrej pociechy.
Martyzelowa słuchała wszystkich mów, było ich zaś bez końca na cmentarzu. Dzielnie żył mąż i zginął, więc już wcale nie cierpiał. Pozostawił sieroty, lecz wszyscy ludzie z sierot tu wyrastają, nigdy nie jest inaczej.
Pożegnała się z trumną mężowską rozważnie, z cmentarza zeszła i do domu wróciła spokojnie.
Dom jak dom. Żaden to przecież dom. Tyle, że dzieciom oszczędzili pierwszych chwil zmartwienia i z cukierkami je oddali na noc do Szymczykowej. Co miała stara Szymczykowa teraz innego na głowie, skoro palacza Kapuścik już zamknął, do sprawy z Coeurem zatrzymają nieboraka w więzieniu.
Rozsiedli się w tym osieroconym domu za stołem Lenora i Tadeusz, Karolcia Domagało i najbliżsi sąsiedzi z ulicy Błotnej i Supernak.
Wypili!
Lenorka z Tadeuszem — nie. Ach tak, wolała przecież Lenorka ze swoim Tadkiem po tamtej stronie przepierzenia, w dawnej izbie Dusia, przy oknie, posiedzieć i tu we dwoje patrzeć na rozmiękłe podwórze, w stronę płotu, oraz na ośnieżony, pusty już gołębnik, na to miejsce ukochane niedawno, gdyż tu witali się owego szczęśliwego ranka, gdy się w swym życiu codziennym połączyli.
Gołębnik był już pusty, Martyzelka na pierwsze koszta i aby jakoś przetrwać pierwsze ciężkie godziny posprzedawała sąsiadom gołębie. Na książki po ś. p. mężu amatora nie było. Koza tylko obiecał mimochodem, że książki wszystkie nabędzie Dom Ludowy do swojej biblioteki.
Tu gołębie, tam książki, Supernak znów przymawiał się o paradne ubranie. Rzecz prosta za pieniądze!
Za pieniądze portiera Supernaka szedł także ten właśnie poczęstunek. Jako zaliczka: kapelusz, spodnie, buty i piękny czarny surdut, po górniku starczy na znacznie więcej.
Było wiele gadania o tym, o lampce po górniku, o sprzedaży, mieszkaniu, na pokój Dusia kroił teraz Tadeusz, lecz gdy się rozkonspirował podczas awantur na „Erazmie“, czekali, że go policja weźmie.
Czy też ojciec zabierze do Warszawy.
Czym będzie płacił Tadeusz Mieniewski za mieszkanie po Dusiu? Główną swą rzecz, ów raglan, oddał przecie sygnaliście do grobu i nic już nie miał.
Po Dusiu nic nie było do sprzedania, zegarek, co go nosił zawsze przy sobie jako sygnalista, ukradli mu tam zaraz w izbie zbornej. Bardzo gęsta szła rozmowa o tym, ile nakradli z trupów i z zaczadzonych. Z zaczadzonych przeszli znów wszyscy obecni na temat „Erazma“.
„Erazm“, tajemniczy biesiadnik wszystkich rozmów na Błotnej, na Zielonej, na Przemysłowej i na Trzeciego Maja, i wszędzie w okolicy. Gość dziwny, rzeczywistym swym ciałem skąpo tu obecny, a w słowach ludzkich zawsze boleśnie przytomny.
Jeszcze tam nie dogasło chyba na podszybiu, jeszcze zamulać chyba nie skończyli na ósmym i na trzecim poziomie. A tu rachował każdy, niby o wielkim szczęściu, pilnie wyglądanym: jakiego ześle teraz Towarzystwo nowego dyrektora, Francuza, jak proces poprowadzi od siebie Urząd Górniczy, jaką teraz okaże znów postawę Kostryń?...
Portier Supernak — że teraz „Erazm“ stanie na miesiące, nie jeden i nie dwa, czyli, że bezrobocie powiększy się i nic tu nie pomogą komitety pod wodzą pani dyrektorowej Kostryń, wobec czego należy ogon podwinąć pod siebie z wszystkimi żądaniami klasy robotniczej. Powiedział i jak wszystko, co tu dziś mówił przed tym, skierowane było do Martyzelki. Niby, że nic, a przecie wszystko. Od przełykania śliny, od tego swego trzasku suchego w grdyce do każdego spojrzenia wszystko ku świeżej wdowie obrócone.
Martyzelowa miała już dawno dosyć wszystkich rozmów. Wyszła z izby, spojrzała oknem do własnego mieszkania, jak tam gęsto i gwarno, i dymno, jak tam wrzeszczą! Takie to jest mieszkanie jej: gromada obcych ludzi, którzy tam przepijają za obce pieniądze.
Nogi ją same niosły przed się, gdyż myślami była już tam od dawna na upragnionym miejscu.
Zaczęła biec. Z ulicy Błotnej wypadła między popielate śniegi, na torach za stacją. Stąd przez wał kolejowy i znów polami a potem będą hałdy, potem zaś małe, czworogranne okna izby pod Opatrznością.
Po dniu suchym, słonecznym, przez otchłanie mglistego wieczora ścigał się wiatr, piszczał w rudawym gąszczu i przepadał aż hen, wysoko, pod szczerbionym księżycem. Nisko zaś ten sam wiatr w szczelinach zmarzniętych syczał sucho i twardo.
Sycz sobie! Martyzelowa zatrzymała się nagle w ciszy, wielce straszliwej, w której wypoczywało wszelkie powietrze i wszelki śmieć tych kątów. Na znak żałoby bowiem stały dziś jeszcze bezczynnie wszystkie huty, kopalnie i cynkownie, i prace, i zawody. Blask ślizgał się po śniegach, cieniem spadał pod chaty dalekie.
— Ty wiesz, mężu — rzekła Martyzelka — dokąd ja idę teraz! Rady twojej nie pytam. — Tak powiedziała nie w umyśle, ale słowami mówionymi, żeby nie tylko cień zmarłego, żeby je słyszał świat.
Słowa umknęły z wiatrem, poderwała się za nimi Martyzelka, mimo kontyny starej, ku zagrodzie księdza Kani.
Podchodzi tu cierpliwie, ale z jakim marzeniem, z jakimże spodziewaniem! Od którego mdleje jej ciało i rozpływa się serce. Tak tu podchodzi skrycie a zarazem jakoby z nabożeństwem całego swego życia. Ale nastawia uszy, ponieważ zza oświetlonych okien słychać dwa głosy: i męski, i kobiecy. I słychać jakby tarcie, skrobanie? To nie skrobanie, to smażenie na kuchni.
Martyzelka przycupła do ziemi, nie śmiąc wejrzeć do środka. Aż oto popatrzyła przez drobne szybki. Człowiek wytrzyma wszystko. Kobieta zaś, gdy kocha, gotowa dopomóc własnej śmierci. Tak Martyzelka! Patrzy, jak w śmierć, i jeszcze przytakuje...
W izbie ksiądz Kania siedzi pod ścianą, pod portretami rodziców. Patrzy w przestrzeń oczyma szeroko rozwartymi, nogi przed się wyciągnął. Takie się widzą duże te nogi teraz; rozzute już, w białych, grubych skarpetkach, ręce trzyma położone na biodrach i tak trwa zagapiony, jak drwal po ciężkiej pracy.
Na kuchni coś się smaży, ogień spod blachy przemienia swe poblaski z światłem naftowej lampy a tymczasem znów Knote, która tu jest! Która tu jest, jakby mieszkała w tej izbie od Bóg wie kiedy, powiada, co całkiem dobrze słychać przez skwarczenie na blasze: — Mnie całe życie biją, a ja im służę i nogi im rozcieram, i jeszcze za to na coraz mniej litości u Boga zasługuję. — Powiada to, a równocześnie księdzu papucie na nogi zakłada i nakrywa do stołu, i wyrzuca z patelni na talerz jajecznicę na szynce.
Martyzelowa płacze za oknem z niespodzianą łatwością, jakby łez miała w sobie bez końca i nie czuje ich wcale. Płyną a równocześnie aż wstyd Martyzelowej, aż się litować nie chce ani nad nim, ani nad sobą, ani nad nikim, podczas gdy Knote zasiada naprzeciwko Kani i smaruje mu pajdy chleba, a tamten je, nożem znów przykrawując. Jedzą i spozierają na siebie, mówią coś i znów jedzą.
Buchnęło w Martyzelce pustym głupstwem, że tam we dworze, w młodości kiedyś była inaczej całkiem jeść przyuczona i dopiero od tego głupstwa złapał ją żal inny, niż wszystko dotąd, gdyż zupełnie obmierzły.
Odchodziła sprzed okna cicho, poprzez zmarznięte krzewy, rozeznać się nie mogąc ani w sobie, ani już w niczym. Czy to dlatego Knote znalazła się u Kani, że Martyzel nie żyje już, dlatego też ksiądz jajecznicę spożywa, a ona, wdowa po górniku, odchodzi stąd zbrzydzona, zamiast o chrzcie rozmyślać? Czy też Martyzel sobie, Duś sobie, inni sobie, żywi z żywymi, umarli z umarłymi, mróz dla siebie, lato dla siebie, ziemia dołem, którędy indziej niebo, wszystko wszędzie samotne a najwięcej sam — człowiek!
Kiedy nie sam! Zastępują jej drogę zaraz przy bramie księżowskiego obejścia obaj uczniowie, Pstrokoński, Machnik, znani w Osadzie przecież, łobuz i drań. Nastawiła się Martyzelka, że bić ją będą, albo też obrabują. Nic podobnego! Obaj palili papierosy, ogieniek wiatr przerywał, ale tyle oświetlał ich twarze, że żadnego zamiaru złego wyczytać nie zdołała.
Stanęli razem, lecz nie za blisko, ale niby to razem, jak to w Zagłębiu ludzie: zawsze niepewni i siebie, i spotkania.
— No co? — Powiada Machnik.
— A bo co? — Odrzecze Martyzelka.
— No, niby względem tego, co się wie? — Powiada znów Pstrokoński.
— To jest czego? — pyta Martyzelowa.
— Bo już mi czećka nadojadło — zachrypiał znów Pstrokońki i łysnął szklannym okiem, któż jednak odczyta co z szklannego oka.
— Na co czekać? — Odcina Martyzelka i już odchodzi swoją drogą, to jest ku czarnym hałdom, byle prędzej z powrotem.
Oni za nią zmarznięci, a gdy się porównali, powiada Machnik: — Wiadomo, każdy ksiądz na gospodyni skończy. Tylko, że się nam czekać na to odechciało pod oknem.
A Martyzelka na to stała się jakby z lodu. I słyszy, i nie czuje. I milczeć chce, i nic nie wiedzieć, i jeszcze sama podsyca tę rozmowę. Gdyż powiada: — Dlaczego to ma być ważne i naprzykład dla kogo?
Dla nich obu, to jest dla Pstrokońskiego i Machnika. Bo ich ksiądz gania za nadto i z tą gazetką swoją, z kolportażem i ze swymi lekami. Gospodyni go stępi. Osadzi. Omota i obabi. Więc już nie będzie takiego poganiania i lepsza kuchnia będzie, to znaczy wikt. Ba — myśleli — ha, ha, że z nią, że z Martyzelką ułoży się ich ksiądz, tak się coś zanosiło, ale wyjdzie inaczej.
— Głupstwa tylko gadacie, panowie. — Powiedziała „panowie“ — do nich przez które to słowo, wyrzeczone do takich łobuzów, odczuła się jakoby na końcu świata.
Oni zaś prychają śmiechem i dalej swoje plotą, już niedaleko ulicy Błotnej, już między światełkami Osady, a co powiedzą, to w każde słowo Martyzelka wpada, jak w dół. Żegnać się chcą przed szynkiem, a tu Martyzelowa mówi: — Żeście odprowadzili, to wstąpmy na jednego.
Wstąpili między siwe od wilgoci przemokłe ściany szynku, w którym jest jak to wszędzie: kiełbasa, śledź, korniszon, kiszka, nad stolikami pochyłe bary, pod sufitem jedyna lampa, ostra, aż oczy rżnie.
Pierwszy kieliszek, drugi, niech będzie trzeci, czwarty. Piją, rozpływa się już izba, górni czka płaci z torebki akuratnie, piją jeszcze, opowiadają, aż Martyzelkę podrzuca, kto? Kania, czy mąż umarły?! Nieprawda: śledź.
To jedno pamiętała na końcu, że już wychodząc w rozchwierutanych drzwiach ugrzęzła i zawołała do tych dwóch oczajduszów, to jest Machnika i Pstrokoóskiego: — Taki to jest mój chrzest!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.