Czarne skrzydła/Tadeusz/Twoja córka/1

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Tadeusz
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


1.
ZA DRZWIAMI GABINETU

Drążek zamykał jedną rękę drzwi swego gabinetu na klucz, w drugiej trzymał mokry jeszcze arkusz zeznań markszajdera Falkiewicza.
Zamknąwszy drzwi wpuścił pan poseł klucz do kieszeni wilczo-budowlanej kurty i zapatrzywszy się w szary półmrok salonu machał cierpliwie arkuszem.
Świtało już.
Drążek machał arkuszem, uśmiechał się i dech w piersiach wstrzymywał. W szeleście bowiem napisanych zeznań starego służbisty kapitału, przedstawiciela bezpartyjnej inteligencji kopalnianej Falkiewicza, murowały się niejako same wszystkie piętra Domu Ludowego, aż do końca! Zaprowadzało się, niejako samo przez się, centralne ogrzewanie, kanalizacja, ba! wykończenie każdej najdrobniejszej „szczegóły“, wyasfaltowanie całego podwórza, wyzłocenie słupów z dorytu i wszystko!
Cóż pan na to, panie leaderze Mieniewski?!...
Poseł Drążek, zasłuchany w swe szczęście, w prosty, — a niechta, niechta gadają, — chamski rozum, wahał się: czy iść przez pokój stołowy, budzić żonę? Powiedzieć jak się stało? Jak z tego wypadku, wynika — słyszysz, żono, asekuracja całego życia naszego?! Tyś sobie zaraz tu obok najspokojniej spała i nic nie wiesz, a ja zaraz przez ścianę wycyckałem wszystko z geometry?!... Takie oto zeznanie na piśmie, że teraz całą Radę Kopalń i Hut mamy prawie w kieszeni!
Poseł uznał ogromną wdzięczność dla samego siebie: tam świat się wali, kopalnia płonie, miliony złotych lecą z wiatrem w powietrze, opodal żona z dziećmi śpi zdrowotnym snem rodzinnym, a tu takie zeznanie.
Poseł Drążek raz jeszcze odczytał owo wyznanie, wiarogodne, podpisane przez geometrę imieniem i nazwiskiem, jako to, że: granica starych ogni została przesunięta przez dyrekcję na nowych planach. Omawiane to było w dyskusji z dyrektorem Coeurem — data, godzina, miejsce — w willi tegoż dyrektora Coeura, dziś już nie żyjącego. Wspomniany geometra w poczuciu rzeczywistej swej odpowiedzialności udał się do odpowiedzialnego dyrektora Feliksa Kostrynia i tam sprawę wyraźnie poruszył, używając nawet słów tak dosadnych jak określenie: świnie. Sprawa ta nie znalazła jednak żadnego oddźwięku.
Podpisane:
Bronisław Falkiewicz, Sprzysięgły geometra, po 40 latach nienagannej pracy w kopalni „Erazm“, Towarzystwa paryskiego „Feniks“ w Osadzie Górniczej.
Poseł Drążek zamyślił się raz jeszcze nad całą sprawą: ba, Kostryń widział przecie, jak Koza taszczył z towarzyszami do poselskiej dorożki Falkiewicza. Kostryń słyszał, tak samo, jak inni, najbliżsi, co Falkiewicz wykrzykiwał przy szybie powietrznym?! Kostryń dobrze chyba rozumiał, że pięść poselska, zamykająca w danej chwili gębę geometry, ratowała dyrektorskie życie?!....
Żono, żono!!! — zachciało się posłowi Drążkowi wrzasnąć na całe mieszkanie. Pomitygował się. Nie trzeba krzyczeć. Cicho. Rzecz przeprowadzić w dyskrecji, zbędną reklamą takiej sprawy nie rozdymać.
Napisał kartę następującą:
W moim gabinecie śpi poszkodowany przy wypadku. Nie budzić. Zamknąłem na klucz, gdyż ma nerwowe wstrząsy.
Złożywszy kartkę w sypialni żony na szklance z wodą, ruszył poseł do przedpokoju, zamknął ostrożnie drzwi i w sieni dopiero westchnął głośno. Mimo, że na duchowe oprawiny po spisaniu zeznania wypili z rozklejonym Falkiewiczem całą butelkę wódki, Drążek czuł się przytomnie. Klatka — schodowa wirowała mu nieco w oczach, ale to detal: wiadomym było mimo wszystko, co dalej czynić.
Urzędować, psiakrew!!! Urzędować nieubłagane do samego końca!
Wraz z klatką schodową wirowały już w marzeniu posła różne przedmioty żałobne, wszelkie ozdoby pogrzebowe, ceremonia nie byle jaka, która musi być wyciągnięta wspaniale, na ostatni guzik, żeby wszystkim w Zagłębiu górniczym oko zbielało.
Poseł skoczył na górę do sekretariatu Związku, na trzecie piętro, gdzie zostawił był Kozę i czekać kazał w sprawie dalszych rozkazów. Koza miał przez ten czas umieścić na dole w magazynku niedoszłej kooperatywy spożywczej owego wariata, gwałtem chcącego wracać do Miechowa.
— Po co wieziemy z sobą tę ofiarę? — pytał niezdarny Koza, gdy przyjechali z „Erazma44 do Domu Ludowego.
— Po to — odpowiedział był wówczas łagodnie poseł Drążek — by się głupi mieli o co pytać.
Nie spodziewał się jednak nigdy poseł Drążek, iż sekretarz Koza jest głupi tak do gruntu, jak się to okazało. Cóż robił ów sekretarz, taki rzekomo chytry w normalnym czasie pertraktacyj, cóż robił teraz w decydującej chwili!?...
Czy przygotował na przykład jakowyś plan działania? Czy mimo woli bodaj, jak on, Drążek, chapsnął już z biur Zarządu tych kilka choćby próbek na czapki, na ubrania jakie tam w biurach przechowują „na wypadek wypadku“ katastrofy, żeby dla ofiar zaraz do trumny zamówić?! Czy obmyślił coś właściwego ze względu na ustosunkowanie się masy robotniczej do wypadku? Czy pomyślał o korzyściach które by teraz właśnie powinna wydębić klasa robotnicza ze zbrodniczego kapitału?! Nic podobnego.
Gdy poseł Drążek otwarł zwycięsko drzwi sekretariatu Związków, Koza płakał. Siedział za biurkiem na swym żółtym krążku gumowym, czy tam podściółce wojłokowej i w mglistym brzasku dnia liryczni płakał.
— Co beczysz, durniu? — huknął Drążek.
— Tyle ludzi znajomych, tyle dobrych górników zginęło przez jedną noc, na rany boskie — ślimaczył się sekretarz.
— Ideały uderzyły ci do nosa — zawołał poseł Drążek swym stentorem. — Wiercą ci w nosie, ciemięgo, jak woda sodowa. Nie na to chyba trzymam cię tu za sekretarza!
Koza podniósł się z krzesła.
— Po cóż ty mi tu, Koza — huczał poseł Drążek — bibułę tę zalewasz?! Lejesz a nic nie widzisz. Tak rozumiesz obecnie swoją pracę biurową, czy co?
W kurcie budowlanej, srogi, dyszący wódką, szeroki i barczysty, stał poseł Drążek oko w oko z swoim sekretarzem.
— Praca biurowa jest wedle mego zdania, myśleć, przewidywać! Słyszysz!? Cóżeś mi tu przewidział, gamoniu?! Patrzcie go?! Jeszcze, głupia cholera, telefon mi wyłącza dla żałoby! Włącz mi zaraz telefon... No, tu masz w ścianie pępek. Dalej, co? Jaka teraz rzecz pierwsza? Jaka?!
Koza patrzył na Drążka z podziwem przerażenia.
— Jaka teraz rzecz pierwsza? Pierwsza będzie żałoba, idioto!! Dowiedziałeś się przynajmniej, jak ich do trumien ubiorą? Jak zawsze?! Jakie zawsze?! Ma być wielka parada. Masz z sobą próbki tych tam trepów trumiennych czy portek, jakie kopalnia da? Ja już mam. Żałoba wszędzie extra musi tutaj być! Więc chorągiew krepowa, żeby na dom zawiesić. Nie ma takiej chorągwi na strychu. Zamówiłeś? Pobudzić wszystkie sklepy, żałoba robotnicza, niech szykują chorągiew extra dla Domu Ludowego, niech dranie wiedzą, że dbamy o to, że już zamówiliśmy o świcie! Pomyślałeś przynajmniej o tym? Nie! Telefonuj mi na „Erazma“ w sprawie akcji ratowniczej. Ilu ludzi zostało pod ziemią? To jest, myślę, oczywiście trupów. Jak zamułka pójdzie, to ludzi tych zamulić muszą, nie wydobędą zamulonych umarlaków wcześniej, niż za parę miesięcy, albo też może później?! Tu Głos Osady, ciemięgo! Dodatek nadzwyczajny bić mi zaraz w żałobnych obwódkach o wszystkim! I podciągaj w opinii tych zamulonych! To cała nowa hipoteka, ci zamuleni! Dwa:
— Tytuł dodatku największym szryftem: NASZ POSEŁ DRĄŻEK USPOKAJA ROZDRAŻNIONE TŁUMY! Słowo ROZDRAŻNIONE zastąpić naturalnie jakimś innym o wiele lepszym. Dodatek Głosu Osady napiszesz mi dziś siarką i fosforem! Coś dalej jeszcze wymyślił o pogrzebie? Ty jesteś ścierwo, nie sekretarz, rozumiesz? Czterdzieści jeden trupów, no, gdzie ich kto tu złoży na przechowanie? Muszą przecież gdzieś swoje odleżeć?! No, gdzie?! W szpitalu, nie! Więc gdzie?!!
— O to nie ma kłopotu — krzyknął płaczliwie Koza — my biednych naszych bohaterów7 i towarzyszy, takie tragiczne ofiary kapitału, pomieścimy w Domu Ludowym, tu, w naszym własnym domu!!! Przybierze się sośniną salę, gdzie teraz nocują murarze —
Poseł Drążek położył olbrzymią dłoń na głowie sekretarza i rzekł poważnie: — A tak na przykład w mordę nie łaska? Czyś pan z byka spadł, panie Koza?! Wariat, jesteś pan wariat z mokrą głową!
Koza drżał z przerażenia, gdyż wszystkie te wyzwiska leciały dziś posłowi z ust, jak nigdy dotąd.
— Nie wykończony Dom Ludowy będę trupami zapeszał od początku?! Tak? Żebyście potem wszyscy bali się tego Domu? Nie, głupi Kozo! Ta śmierć czterdziestu jeden towarzyszy będzie bezdomna! Rozumiesz to? Czy nie rozumiesz?... Rozumiesz ty, odrodku. A co to jest dla nas za kapitał? Śmierć naszych towarzyszy będzie bezdomna, póki za odpowiednie ustępstwa wszelkich Kostryniów nie wynajdziemy dla niej schronienia, jakie sami uznamy!
Koza kropił łzami, głęboko przerażony nową straszliwą prawdą takiej pracy biurowej.
— Teraz rozumiem, towarzyszu pośle — powtarzał jąkając się, choć na ogół nigdy się nie jąkał. — Macie rację, biedny człowiek nie może sobie pozwalać na cukierki sentymentu. Wy, towarzyszu pośle, postanawiacie obecnie śmierć naszych bohaterskich towarzyszów puścić w ruch!?!
— A tyś myślał, że co? — mówił Drążek mierzwiąc sekretarzowi dobrotliwie czuprynę. — Będą nam teraz płacili za wszystko, psiakrew, rozumiesz tę naukę? My teraz siądziem spokojnie i tylko te odsetki, > bracie, odcinać teraz, ciach, a ciach! Nigdy nie spodziewałby się Koza po sobie tego, co nastąpi!
Zmiękł, załamał się w sobie, ręce wyrzucił w powietrze, oblał się cały wstydem purpuro wy i i przylgnął głową do szerokiej budowlanej piersi posła powtarzając raz po raz ze łzami w głosie: — Ja za murami partii, towarzyszu pośle, pozostanę do śmierci, na życie własne przysięgam wam solennie!
Po przemowie tego rodzaju, praca!
Pan poseł Drążek przekonał się nareszcie, że Koza chwyta naukę i kroczy odpowiednią drogą. Wszystko trzymał w pamięci teraz Koza, wychodziło jak z płatka. Tu chorągiew kirowa, telefon na miasto, telefon do „Erazma11, pełnym głosem nienawiści klasowej: — Hal-l-l-lo! Tu mówi Dom Ludowy!!!
Odpowiedział i zdał sprawę Domowi Ludowemu zawiadowca kopalni. Cztery trupy zostały zamulone, identyczność nie ustalona jeszcze. Dalej telefon Kozy do starostwa o tych czterech z uważnym ostrzeżeniem. Gdyż jeżeli ci czterej zostają zamuleni, to czterdziestu jeden spoczywa już i tak w Izbie Zbornej i nie ma ich gdzie złożyć na terenie Osady Górniczej. Niech to cokolwiek dłużej potrwa, Dom Ludowy nie weźmie żadnej odpowiedzialności za postawę klasy robotniczej! Ze starostwa, buch, telefonem do samego wojewody — wszystko odrabiał Koza.
Drążek siedział tylko na wyprzałej sofie sekretariatu, grzebał w kieszonkach ciepłej kamizelki, furt jeno przypominał, gdzie dzwonić i do kogo. Sekretarzyna dzwonił, bębnił, szturgał i straszył, a gdy już złapał wreszcie połączenie, to je znów sam przerywał, dla większego znaczenia całej sprawy.
Dzień już był, około ósmej rano. Na ulicach już ruch codzienny. Z okna widać między drzewami podwórka gimnazjalnego stare kuchty. Zamiotły podwórko do połowy.
Drążek patrzył na scenę ową, dłubał zapałką w zębach i cieszył się, że Kostryń jest nieuchwytny w telefonie. Nie-do-zastania. — Boi się stary drań — mówił poseł do Kozy — to jeszcze lepiej!
Skutek wszystkich wysiłków taki: w podwórzu Domu Ludowego zbierają się pierwsze, nieśmiałe grupki bezrobotnych. Wiedzą, że coś się kroi, i czekają...
Dwa: z domu od żony, wciąż jeszcze ani słychu, czyli rodzina śpi, o niczym nie wie, niech se ta śpi.
Trzy: Dodatek Głosu Osady w pierwszej szczotkowej odbitce — jedyne słabe miejsce posła Drążka: nie dał po sobie poznać, ale jak tylko z wydarzeń życiowych przenosić trzeba coś do druku, zatracał głowę. Tak źle i tak niedobrze: sam wypadek opisany przez Kozę sprawiedliwie. Ale nagłówek, tytuł?
POSEŁ DRĄŻEK USPOKAJA ROZGORYCZONE TŁUMY!!!
Ani nie „uspokaja“ — po cóż takie wstecznicze określenia — ani „rozgoryczone“.
— Musisz tu znaleźć, Koza, o wiele lepsze wyrażenia.
Jakie?
I Zapadła długa cisza namysłu. W ciszy tej skrzypnęły drzwi, posunęły się naprzód, wstrzymały i znów naprzód leciutko wionęły, w drzwiach ukazał się Kostryń.
Chwila ta była ostatnią próbą wytrzymałości dla sekretarza Kozy. Ukłonić się, czy choćby szurnąć nogą?!... W takich krajach, jak Osada Górnicza, ludzie z mlekiem matki wyssali, co się zawsze dyrektorom należy pod względami szacunku.
Co prawda Kostryń wyglądał jak swoja własna śmierć. Twarz miał zastygłą, martwą, a tylko w oczodołach poruszały się czerwone źrenice. Ubrany w łachudrach kopalnianych, posiniaczony, zwywożony, na to zaś pyszne futro dyrektorskie!
Widok takiego stanu mocodawcy kapitału wytrzymał Koza w linii swojego zachowania aż do ostatnich granic. Prawda! Żałosne jakieś perfumy przeleciały przez myśl, coś jak spojrzenie Zuzy, pełne niebiańskich czarów. Lecz zgasło to od razu: Koza dalej robił korektę Nadzwyczajnego Dodatku, jakby był sam w pokoju. Jakby tu nikt nie wchodził. Jakby nikt w drzwiach nie czekał z kłapiącą cicho gębą.
Poseł Drążek inaczej: przekręcił się na sofie wygodniej, wcale jednak nie powstał. Rzucił ogarek papierosa pod nogi Kostryniowi i rzekł wesoło:
— A cóż to, dyrektorze, piechotką? Macie takie obłocone buciska...
Dyrektor Kostryń skierował kroki ku Drążkowi, podał rękę, musiał chwilę zaczekać na rękę gospodarza. Z tą samą kwestą poszedł później do Kozy, po czym w ciszy okrążył pokój. Okrążywszy siadł obok posła Drążka na kanapie.
Milczeli.
Aż tu wybucha Drążek: — Towarzyszu Koza, sprowadźcie kawę od Cieplika i zostawcie nas samych.
Nim zjawiła się kawa milczeli, bardzo uciążliwie. Drążek jakby w sen zapadł. Zwalista kupa mięsa, ani drgnął. Sapał tylko pomiernie.
Kostryń czuwał: przerzucał w sobie tysiączne sposoby. Zaczynały się wszystkie od rzeczy bardzo prostej. Już chciał ją wypowiedzieć, lecz nie mógł ust otworzyć. Durzyło go potworne ciepło postaci Drążka, coś niby zapach jatki. Wspomnienia strasznej nocy krzyżowały wszelki porządek sposobu wyjścia z sytuacji.
Drążek wciąż nic. Sapał cierpliwie.
Gdy oto nagle, gdzieś z parterowych okien, wyrwał się krzyk nieprzytomny: — Odeślijcie mnie stąd do Miechowa!!!
Kostryń skulił się.
Wtedy to poseł Drążek z rozgłośnym chrzęstem sprężyn przechylił się znienacka na kanapie, wielkim grubym ciężarem ciała zwalił się na Kostrynia i tłamsząc dyrektora powtarzał z głośnym śmiechem, prosto w ucho: — To dopiero historia!! — Wrzasnął tak mocno, że Kostryniowi zadzwoniło w uszach.
Służący przyniósł kawę, poseł zręcznie odskoczył.
— Wypijemy przy oknie?
Pili w milczeniu. Kostryń łykał z trudnością. Słuchał, jak Drążek żre, jak żłopie, syrpie owe kawsko, jak ciamka miętosząc kosmatymi szczękami świeże kęsy bułki. Mdlało wszystko w dyrektorze ze wstrętu, gdy właśnie, grube, twarde, wyliczające paluchy posła znalazły się przed nosem dyrektora.
— Raz: żadnego przenoszenia podatków! Dwa: nie przeszkadzać mi przy budowie Domu Ludowego w województwie. Trzy: wynająć tu lokale, które wskażę, nie zajmować jednak takowych, wystawiwszy odpowiednie weksle gwarancyjne. Raz, dwa, trzy, a teraz idzie cztery: po uspokojeniu się opinii podjąć z powrotem rokowania ze strony Rady Kopalń i Hut. Które to rokowania zakończymy ostatecznie dziesięcioprocentową zwyżką wszystkich stawek robotniczych. Zgoda?! Ja nie jestem idealista, romantyk, lecz realista i lojalista, wiem, czego żądać mogę!! Zgoda?
Drążek śmiał się szeroko, dobrodusznie, Kostryniowi wydzierało się z zaciśniętych ust żałosne skomlenie.
Dyrektor opanował się i rzekł: — Jesteśmy chyba obaj chrześcijanami! „Grzebcie wasze umarłe“. Zacznijmy więc po ludzku, od pogrzebu.
Drążek rozwalił się z powrotem na kanapie.
Kostryń począł wyliczać koszty, straty, olbrzymie straty na kopalni, wielkie koszta pogrzebu, ewentualne koszta doraźnego zaopatrzenia rodzin.
Drążek zaś wciąż to samo słowo z kanapy: — Tere fere!
— Od omówienia szczegółów, panie pośle, przyszlibyśmy później może do spraw zasadniczych...
— Tere fere! — wrzasnął Drążek potężnie.
Kostryń strzyknął łezkami. Zdjęty strachem, opuszczony przez Coeura, zagrożony nieuchronnym dochodzeniem sądowym, nie mógł, pomimo wszystko, zaniechać rozumnego targu. Nie mógł, nie wypadało, nie trzeba, przyzwyczajenie, dobra, stara metoda! W kwestii przeniesienia podatków do Warszawy, co do punktu intryg w województwie, nawet w materii podnajęcia lokalów w Domu Ludowym i weksli gwarancyjnych. Co do dziesięcioprocentowej podwyżki stawek górniczych: wszystko tak nagle, prędko...
Kostryń ustępował zwolna, nie od razu.
Gdy mu Drążek cisnął pod nogi próbkę trzewików papierowych — wstrętny demagog — gdy szmyrnął dyrektorowi pod nogi te „parszywe“ perkale jakie kopalnia zamawia dla umrzyków, oraz próbkę tekturowych napisów, pod jakimi, z łaski kopalni, spoczywać mają bohaterowie pracy — odpowiedział Kostryń, iż nie rozumie właściwie, o co chodzi?...
— Chodzi o to — ryczał Drążek — że jeżeli całe życie dreptali, dzięki wam, w podartych butach, to niechże przynajmniej na wieczną drogę mają buty porządne, a nie znów oszukane, papierowe, o to chodzi!
Od słowa, do słowa, a tu wciąż telefony z województwa, co się dzieje z trupami?
— O żywych nie dbali, trupy im zawadzają, cóż ma z sobą poczynać robotnik?! — ryczy Drążek.
W nawiasach tej rozmowy i kłótni o komplety trumienne doszli do gwarancyjnych weksli za lokale w Domu Ludowym, po czym znów przerwa nastąpiła, ogromnie nieprzyjemna.
Drążek przemówił własnym a nie wiecowym głosem: — Siadaj pan teraz i czekaj, dyrektorze.
Co rzekłszy chwyta za telefon: z „Erazma“ do centrali miejskiej, Z centrali do Warszawy, rozmowa jest służbowa, psiakrew! W Warszawie, Ministerstwo Ochrony Pracy. Nie ma pana ministra?! Jak to nie ma? Musi być, tu czterdzieści jeden trupów górniczych na ulicy?! — Przepraszam, moje uszanowanie, sługa pana ministra! Tak jest, panie ministrze! Tu poseł na Sejm, Drążek. Panie ministrze, nie mamy dla nich pomieszczenia. Kopalnia? Nie! Nic podobnego, kopalnia nie chce, nie może, ludzie gotowi rozbić wszystko! Jakiś lokal właściwy, tak, powaga państwowa, chyba Szkoła Sztygarów, panie ministrze? Do Ministerstwa Oświaty? Tak, tak, panie ministrze, tu czekam odpowiedzi!!
Drążek odjął od ucha słuchawkę, psyknął ostro na Kostrynia, podchodzącego chwycił za kamizelkę i warknął: — Wiesz, com dla ciebie zrobił, czy wciąż jeszcze nie wiesz?!
Czekali odpowiedzi.
Drążek ze słuchawką przy uchu wymagał teraz nieustannej obsługi. A to papierośnicę mu otwórz, a to znów papierosa do ust wetknij, a to mu teraz zapal. Buchnął nagle Kostrynia olbrzymią pięścią w piersi, z okrzykiem do słuchawki telefonu: — Słucham pana ministra! A więc, Szkoła Sztygarów?! Tak jest, panie ministrze, dziękuję, naturalnie! Tak, tak, dla uniknięcia, ma się rozumieć, lokal państwowy, otóż to! Moje uszanowanie panu ministrowi, czołem! Dają Szkołę Sztygarów!!
Dyrektor uśmiechnął się dziękczynnie, Drążek przerwał:
— Co się zaś tyczy dziesięciu procent w umowie, wiesz? Ja jestem realista a zarazem także i lojalista! Ja rzeczy niemożliwych bynajmniej nie wymagam. Powąchaj to! — Pokazał dyrektorowi z kieszeni swej budowlanej kurty wydobyte zeznanie Falkiewicza. — Powąchaj to i melduj się u mnie około ósmej wieczór. Masz czas do pomyślenia, prawda?...
Poseł Drążek wyszedł. Nie obejrzał się, nie splunął nawet poza siebie. Można było dobijać tego targu na miejscu, po co? Niech się Kostryń pomęczy, niech posmakuje trochę.
Normalnie sprawy biorąc mogła kopalnia nic nie płacić, funkcjonują od tego wszelkie kasy społeczne. Nie należało zatem terroru przeciągać zbyt usilnie. Trzeba dać odpoczynek umysłom, tym bardziej, że nad wieczorem przewożono zmarłych, wszystkich czterdziestu „jeden“ z „Erazma“ do Szkoły Sztygarów.
Ceremonię tę powierzył poseł Drążek Kozie: — Masz, rób i pokaż się, i niech cię widzą, zapamiętają, zaskarbisz sobie ludzi jak nigdy, zobaczysz!
Koza załatwiał ceremonię lokalną, Drążek zaś wszystko, co się tyczy z władzami, oraz wszelakie kondolencje, oraz co się już tyczy wielkiej ceremonii pogrzebu.
Wariat wykrzykujący na dole, iż chce się dostać do Miechowa, okazał się zbyteczny. Wspaniały obrót katastrofy przybrał tak wielki rozmach pośród ludności, że nie potrzeba było innej propagandy.
Poseł Drążek zlikwidował szaleńca przekazując go co rychlej magistratowi. W izdebce po wariacie założył biuro informacyjne dla rozmaitych delegacyj przybywających względem pogrzebu.
Jak się odbędzie wszystko, kiedy, w jakiej porze, czy w odpowiednim porządku?! Informował, uspokajał, oświecał, dał się męczyć do woli, ale w pewnym momencie przerwał to wszystko i skoczył do mieszkania.
Na głowach tam już chodzili ze strachu z powodu nieszczęsnego Falkiewicza, który jak się okazało przez dziurkę od klucza, spał snem kamiennym. Dzieci z kuchtą nie opuszczały drzwi, za którym spał Falkiewicz.
A żona? W kuchni.
— Żono!!!
Pani Drążkowa wciskała właśnie gorset. Jęła się wtłaczać obcesem w tę gumową maszynę podczas gdy poseł sypał jak z rękawa:
— Nie muruj się, nie buduj, nie sztafirkuj, głupia. Bierz z sobą dzieci, auto na ciebie czeka! Na dole. Oraz słuchaj, czego od ciebie wymagam obecnie: żadnego kosmetyku, żadnych zakręcań włosów. Pojedziesz tak, jak jesteś, samochodem. Zabierz tam, co jest w domu gdzie z jakiej starej zimowej bielizn dziecinnej czy dorosłej. Pojedziesz na ulicę Błotną. Poodwiedzasz mi kobiety, rodziny, które postradały w wybuchu. Zorganizujesz mi je, spiszesz na arkuszu.
Mówił, żona trzaskała szufladami.
— Niech widzą, że ich wciągasz na papier, zapisujesz i ilość dzieci, i miejsce urodzenia, nawet nazwiska rodziców nieżyjących, aby to wyglądało prawnie!
Wydawszy te rozkazy poleciał poseł Drążek do sekretariatu. Na biurku kupa depesz! W przedpokoju kupa delegatów, różnych, przeróżnych ideowców nawet z sąsiednich kopalń. Po prostu, imieniny — diabli wiedzą!
Drążek wyjrzał przez okno: rany boskie!! Podwórze Domu Ludowego zapchane ludźmi. Ulica Przemysłowa między Radą Kopalń i Hut a Domem Ludowym w górę aż po Szkołę Sztygarów wybrukowana była głowami.
A tu wychodzą od erazmowskiego żeberka, wpłynęli już w ulicę Przemysłową, cały kondukt. Biała linia, czterdzieści jeden trumien, oświecona płonącymi pochodniami.
Tłum cały zacichł i zaniemówił w milczeniu. Słychać było skrzyp wozów, krok ludzi, nawet syki płonącego łuczywa.
Rodzin nie dopuszczono do poszczególnych trumien, gdyż identyczność ofiar nie dała się ustalić jeszcze ostatecznie. Rodziny wszystkie postępowały w jednej łącznej gromadzie, a byli też i tacy, co tu kroczyli nie wiedząc jeszcze, czy mają zaginionych, zamulonych, czy poległych w wypadku?...
Tę uroczystą chwilę przerwała znów posłowi delegacja.
— Czego?! Czego chcecie konkretnie?!
Zapchali postaciami swymi pół sekretariatu a w sieni też mrowiło się nie lada! Nie potrzebowali wcale zabierać głosu, poseł nie dopuścił do tego. Machnął ręką, wszelkie wstępy uciął krótko, jak nożem.
— No i cóż, towarzysze — rzekł — wiem wszystko, co powiecie. Wam też wiadomo chyba, co się dzieje w mym sercu?! Com tylko mógł, tom już wyjednał. I cóż myślicie, że śmierć górnicza jest znów tak bardzo droga? I wiele wartająca?
Przemówiwszy w te słowa dla wstępu dał im Czego pragnęli: gęste łzy i płacz męski. Zapłakali z nim razem, z czego będzie rezerwa spokoju, myślał poseł, śpiesząc bocznymi drogami do Szkoły Sztygarów. Za najważniejsze uważał, by w spokoju przetrwali przez wszystkie pogrzebowe ceremonie.
W Szkole Sztygarów pedagogowie czynili różne wstręty, że im młodzież odstręczać będzie wspomnienie poległych. Poseł Drążek nie spojrzał nawet w stronę pedagogów, ale Koza?!
Sekretarz znowu znalazł się jakoby na granicy rozklejenia. Stało się to na widok trupów. Widok czterdziestu jeden trumien ustawionych w wielkim przedsionku gmachu był zaiste ponury. A gdy na pierwszym piętrze rozmieszczać jęli kozły i stojaki, w trzech salach, jakoby stół biesiadny pod owe biedne mięso górnicze...
Poseł Drążek przychwycił swego sekretarza i do muru ukradkiem docisnął ze słowami: — Słuchaj mnie, Koza, ślimaku ty płaksiwy! Nasz Dom Ludowy, gdzie ty jesteś niemrawym sekretarzem, teraz dopiero stanie na kościach tych biedaków. Czy chcesz być sekretarzem, czy nie możesz?
Koza bełkotać począł bez związku.
— Jak się należy wszystko, tak ma tu być! — huknął poseł i skacząc prawie poprzez żałobne wezgłowia wrócił do Ludowego Domu.
Była akurat ósma.
Nie zdążył zrzucić swej wilczo-budowlanej kurty w przedpokoju, gdy znów telefon w gabinecie. Żony w domu nie ma, więc wszędzie ciemno. Wywracając po drodze meble dopadł poseł słuchawki...
Kostryń!
Kostryń telefonował z domu, czy może przyjść? Czy przedostanie się przez tłum?
— Naturalnie, teraz najlepiej, wszyscy stoją przed Szkołą Sztygarów. Tu jest obecnie pusto.
Dyrektor Kostryń stał już u siebie w gabinecie, we futrze, gotów do wyjścia. Włosy kołnierza futrzanego właziły do słuchawki, nieznośnie łaskotały w ucho. Ale cóż łaskotanie wobec wrzaskliwych słów Drążka. Polewając te słowa ciurkiem drobnych, czerwonych łez dawał dyrektor znaki córce, by mu nie przeszkadzała.
Weszła tu bez pytania. I że weszła, i że tu była, i że słuchała telefonicznej rozmowy sprawiało Kostryniowi ulgę. By jednak nie dać tego poznać po sobie, wolną od słuchawki ręką wciąż pokazywał Zuzannie drzwi.
Podeszła ku nim i wracając powiedziała: — Czego chcesz, są zamknięte.
Wtedy, akurat, ukończywszy rozmowę z Drążkiem odłożył słuchawkę, zapiął raz jeszcze futro i nagle przestraszył się raz jeszcze, ach, Boże, któryż to raz tego dnia przestraszył się panicznie?! Podszedł do Zuzy na palcach — wiesz wszystko? — spytał.
— Wszyscy przecież już wiedzą. — Powiedziała to spokojnie, wyraźnie, z widocznym odcieniem nudy. Bo przecież nie z zabawy czy z ciekawości ludzie ziewają, lecz gdy się nudzą. Zuza ziewała wyciągając się przy tym nieznacznie. Nie raczyła sobie nawet w tej chwili zasłonić ust. W jasnym świetle gabinetu mógł Kostryń dojrzeć jej zęby, równiutkie, białe, ciągnące się półkręgiem aż do końca różowej jamy ustnej.
— Pomyśleć, tylu ludzi! — westchnął Kostryń. — Pomyśl tylko, sam Coeur!
Zuza zamknęła właśnie usta. W jej oczach błysnęły łzy.
Przejęty nieokreślonym przeczuciem udarł się Kostryń nagłe na całe gardło: — Ty płaczesz? Ty?!! — Skulony uciekł za firankę.
Doszły go tu spokojne słowa córki: — To łzy z ziewania.
— Wszystko mi jedno — skuczał Kostryń, nie opuszczając miejsca za firanką. — Tyle lat wspólnej pracy. Nie wiadomo nawet teraz, jak chować tego Coeura: istny rostbef w smokingu. Straszne!!!
Zamknął z przerażeniem oczy, otworzył je jednak niebawem słysząc szum jedwabnej materii. Ujrzał przed sobą w otoce ciemnej firanki jakby tylko twarz Zuzy. Tak to widział: nie całą postać, lecz tyłki twarz spokojną, niby wykutą z kamienia, która mówiła:
— Nie mam nic przeciwko rostbefowi. — Patrząc ojcu głęboko w oczy dodała: — Podobno zginą, tam też na ósmym chodniku młody Mieniewski? — Wypowiedziawszy te słowa Zuza zdziwiła się jej brzmieniu. Uniosła brwi, oczy jej trwały nieruchome przepełnione westchnieniem piersi uniosły się wysoko. I stała tak przed ojcem, jakby wołając milczeniem. Istne szaleństwo.
Kostryń zaprzeczał.
Wówczas Zuza krzyknęła donośnie: — Więc nie zginął?!!
— Jeżeli zginął Mieniewski — mlamlał Kostryń kiwając głową — to jesteśmy już ze wszystkich stron otoczeni. Ze wszystkich stron. To chyba niemożliwe!
— To chyba niemożliwe, niemożliwe, sam widzisz — podjęła Zuza.
Teraz dopiero zrozumiał Kostryń, jakie to dobrodziejstwo mieć córkę. Wzięła go za zmarznięte ręce, jak spłoszone zabłąkane stworzenie wyprowadziła dobrotliwie zza firanki, poprawiła kołnierz futrzany, dobrze, ciepło związała szal na szyi i tak jakoś prowadząc, kierując, popychając ku wyjściu mówiła:
— Jeżeli to ma być takie ważne, musisz dokładnie stwierdzić, co się dzieje z Mieniewskim, musisz się dowiedzieć na pewno, przecież to nic trudnego. No, a poza tym wiesz, że teraz jesteś sam, że już nie masz pomocnika, czy tam jak? Że Coeur już dziś rządzić za ciebie nie będzie i nie może. — Otoczyła ojca serdecznie ramionami przez szyję: — Radź chociażby ze mną, ja ci doskonale potrafię Coeura zastąpić, podpatrzyłam go dobrze. A cóż myślisz? Ho, ho!...
Dyrektor Kostryń uścisnął córkę, zbiegł cicho po czerwonym dywanie, wymknął się z drzwi, po czym biegł pod murami, ukradkiem do Domu Ludowego z jednym postanowieniem, zgody.
Czemuż nie otwierali? Rozległy się nakoniec kroki, ciężkie, wstrętne, jakby ktoś wodę z wiadra wychlustywał na ziemię.
W uchylonych drzwiach ukazała się kamienna gęba posła Drążka i łapy! Wielkie, czerwone łapy schwyciły dyrektora, wciągnęły do środka w półmrok przedpokoju, stąd dalej, przez pokoje.
— Gadaj, stary trutniu, puszczaj tu zaraz farbę, albo jutro jestem w sądzie z materiałami, które wycyckałem z Falkiewicza.
Kostryń wykręcał się, aż przyduszony do oparcia kanapy wyjąkał wszystko...
Cały swój plan kłamliwy:
Przebitka, rzecz normalna. Pożar właściwy powstał tylko z tego powodu, że pierwsza drużyna, która zginęła cała na ósmym chodniku, lała wodę na ogień, dzięki temu zaś para wodna, oczywiście, zwiększyła proces spalania się węgla. Oto właściwa przyczyna ognia, zwykła nieumiejętność, poza tym nader późno przedsięwzięte środki ratownicze przez zawiadowcę... Wszystko razem nie ma nic wspólnego z planami kopalni...
Potężne łapy posła Drążka nie wypuściły jeszcze karku dyrektora.
— Zgadzam się — jęknął wreszcie dyrektor — na dziesięcioprocentową zwyżkę stawek. Przeprowadzimy...
Drążek puścił Kostrynia, wskazał mu boczne drzwi i rzekł: — Możesz iść teraz do Falkiewicza.
Gdy Kostryń wszedł do geometry, Drążek przyskoczył do dziurki od klucza.
To co zobaczył, choć się chwalił nerwami jak postronki, nawet na owych postronkach ważyło!...
Geometra spoczywał na kanapie. Kostryń, pochylony nad markszejderem, sączył mu w ucho obrzydłą jakąś treść. W miarę owego sączenia geometra się skręcał, kurczył, sztywniał. Po czym znów się rozkręcał. Na koniec począł płakać swą starą, tłustą gębą.
Kostryń głaskał go cierpliwie po opiekłych plecach, ukazywał na serce, zapewniał o czymś. Ze łzami w oczach padli sobie na koniec w objęcia, geometra Falkiewicz zsunął się na kolana, Kostryń rozgrzeszał go, żałośnie uśmiechnięty.
— A to cholera, ścierwo — mruczał Drążek przy drzwiach.
Kostryń złożył Falkiewicza na kanapie i wyszedł.
Nie zamienili z Drążkiem jednego słowa; dopiero w przedpokoju. Schwyciwszy dyrektora za ramię rzekł poseł: — Ale ci aktu zeznania Falkiewicza, draniu, nie oddam, póki zwyżki nie podpiszecie formalnie w Radzie Kopalń i Hut. Teraz ja mam kapitał!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.