Czarnebłoto/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czarnebłoto
Podtytuł Pająki wiejskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII,
w którym jest mowa o drabinie symbolicznej, o tem, jak Chaskiel Wiatrak kochał Michała Rokitę, jak Walenty Wasążek nie znalazł odpowiedzi na pytanie prawne, tudzież jak Uszer Engelman określił istotę i wielkie znaczenie maleńkiego wyrazu „pfe“.

Nie każdemu dano jest stanąć wysoko na tej ziemi; pominąwszy honor urodzenia i należenia lub nie do ludu wybranego, los umieszcza ludzi na różnych szczeblach drabiny społecznej w sposób wielce kapryśny. Drabina to wysoka, szczebli w niej mnóstwo, a każde miasto swoją drabinę oddzielną posiada.
Takie Czarnebłoto naprzykład, aczkolwiek jest tylko drobną cząstką świata, stanowi jednak samo w sobie świat i ma także swoją drabinę. Na najwyższych jej szczeblach, niby kury na grzędach, siedzą i kiwają się w przyjemny sposób uczeni, nieco niżej wielcy bogacze, kupcy, właściciele domów, wielce szanowni szynkarze, przezacni posiadacze sklepów, wymowni faktorzy i coraz niżej, niżej, aż do ordynaryjnych furmanów, aż do rzemieślników biednych, których mądrość narodu do najmarniejszych istot zalicza, mówiąc, że koza nie bydlę, kura nie ptak, a szewc i krawiec nie człowiek...
Nie na wysokim też szczeblu owej drabiny symbolicznej zasiadł Chaskiel Wiatrak z Olszanki, prosty żyd wiejski, trochę pachciarz, trochę handlujący i cokolwiek kapitalista. Pacht trzymał do współki, handlował po większej części też do współki, a na operacye finansowe najczęściej puszczał się z cudzemi pieniędzmi.
Nie można powiedzieć, że taki człowiek wiele znaczy; bez zaprzeczenia jest to człowiek, ale nie osoba. Mieszka na wsi, w oddaleniu od wielkiego zgromadzenia, do miasteczka przyjeżdża tylko na czas świąt jesiennych, nie zna słodkiego smaku dysput, prowadzonych codziennie na rynku, w szkole, w łaźni i w innych miejscach zebrań publicznych, handluje z ludźmi grubymi, z chłopami i za wielkiem przeproszeniem, z babami wiejskiemi.
Rozpatrzywszy gruntownie sposób życia takiego człowieka, nie sposób mu dać wysokiego miejsca na drabinie, gdyż jest on zdziczały potroszę i nie ma wcale tego glancu, tej delikatnej politury, jaką posiada każdy stały mieszkaniec Czarnegobłota.
Chaskiel rozumiał doskonale swoje położenie, a trzeba mu przyznać, że się nie buntował i nie pchał w górę. Był to człowiek zgodny z natury, a o zaszczyty dbał niewiele.
Nieraz mówił, że woli małego rubelka, aniżeli wielki honor, a trzy ruble przekłada nad dziewięć honorów.
Jest to najwymowniejszy dowód, że człowiek od gromady oderwany dziczeje, to też historya Czarnegobłota nie daje ani jednego przykładu, aby kiedykolwiek jaki pachciarz, dzierżawca ogrodu, kramarz wioskowy i wogóle wiejski żyd wsławił się uczonością lub wymową, aby potrafił poprowadzić dysputę, lub rozgryźć twardą łupinę głębokiej sentencyi i wydobyć z niej dorodne ziarno mądrości.
Pachciarz zwyczajny, czy choćby nawet śmietankowy, jest tylko pachciarzem i nie można od niego wymagać, aby był czem innem, bo nie ma sensu żądać od śledzia, aby był nadziewanym szczupakiem.
Chaskiel Wiatrak bywał w Czarnembłocie o tyle tylko, o ile wymagały jego interesa; nie jeździł tam nigdy dla przyjemności, ani dla odwiedzenia krewnych, wolał handlować, a trzeba mu to przyznać, że handlował dobrze.
Z kilku okolicznych wiosek chłopi należeli do niego prawie wszyscy i z zagonowej szlachty bardzo wielu. Stało się to w ciągu dziesięciu lat, a zrobiło się tak cicho, gładko i delikatnie, że sami dłużnicy nie mogli zmiarkować, kiedy i jak znaleźli się w Chasklowej kieszeni.
W tem właśnie sztuka.
Chaskiel dla wszystkich swoich dłużników był bardzo uprzejmy, serce miał, jak z wosku, nie dokuczał, nie egzekwował, chyba takich tylko, o których wiedział, że już są na dokończeniu.
Takich dusił bez miłosierdzia i zabierał im wszystkie resztki, przyczem jednak bardzo ubolewał, prawie że płakał. Tłómaczył to innym swoim klientom, że czyni to z konieczności, że jest przymuszony do akcyi, która mu jest obrzydliwa i wstrętna. Tłómaczył, że musi ratować swoje mienie, swój grosz krwawo zapracowany, no, a kto ratuje z płonącego budynku sprzęt jaki, to nie bierze go delikatnie i przez rękawiczki, ale chwyta brutalnie, aby go tylko od spalenia ocalić.
Wszakże, kto miał jeszcze cokolwiek, kto wreszcie był zdrów, zdolny do zarobkowania, mógł żyć z Chasklem Wiatrakiem, jak z bratem.
Chaskiel lubił mówić o sobie, że jest złoty żydek, że z nim wszystko można, co kto chce, na wszystkie sposoby.
Naprzykład z takim Michałem Rokitą. Ktoby z tym chłopcem wytrzymał? Chaskiel wytrzymuje. Kto inny jużby go dziesięć razy zlicytował i zniszczył, Chaskiel nie niszczy. On woli zgodnie, dobrze, poczciwie, on nie cierpi procesów i kłótni i bardzo cierpliwie czeka do ostatniej chwili, dopóki Rokita jeszcze coś wart.
Nie jest wcale przyjemny stosunek z takim paskudnym chłopem, który nie należy do kategoryi ludzi dobrze wychowanych. W rozmowie wyrażeń nie dobiera, głosu nie moduluje, a pięście tylko zaciska.
Trzeba być bardzo odważnym, żeby się módz znajdować w bliskości takiej pięści. Zaciśnięta kurczowo, ona wcale do ludzkiej ręki podobna nie jest, ale wygląda raczej jak młot, złożony z żył, skóry i sęków dębowych.
Chaskiel nie lęka się bynajmniej tej łapy żelaznej, ani potężnej, barczystej postaci Rokity, ani jego oczu ponurych, patrzących groźnie z pod brwi krzaczastych, czarnych. Nie obawia się też głosu i przekleństw, które olbrzym miota, zwłaszcza, gdy mu wódka w głowie zaszumi.
— Nie róbcie głupstwa, Michale, dajcie pokój!
Tyle tylko mówi Chaskiel, a barczysty chłop rzeczywiście daje pokój i nie robi głupstwa.
Jest coś osobliwego w stosunku tych dwóch ludzi, tak bardzo niepodobnych do siebie.
Rokita to siła fizyczna, brutalna, chwilami zda się niepohamowana. Chaskiel Wiatrak zaś wydaje się wcieleniem delikatnego sprytu.
Jest to dość wysoki, ale szczupły, nie imponuje potęgą muskułów, przeciwnie, jego ręce są chude i cienkie, palce długie, suche, giętkie, przypominają szpony jastrzębia, twarz ma bladą, kości policzkowe wystające, nos duży, garbaty. Oblicze jego okala zarost barwy żółtawej, takież gęste i kręcące się włosy pokrywają mu głowę. Oczy bystre, biegające nieustannie, mają kolor nieokreślony, dziwny, bo niby szary, a w pewnych warunkach oświetlenia zielonawy, jak woda rzeczki, której brzegi są gęsto obsadzone wierzbiną.
Oczy te są duże, o źrenicach wrażliwych niezmiernie. Gdy słońce świeci jasno, kurczą się one i zmniejszają do rozmiarów drobnego punkciku, ale przy słabem świetle rozszerzają się ogromnie i błyszczą niby sowie ślepie.
Możnaby mniemać, że źrenice Chaskiela posiadają własność magnetyzowania Rokity.
Stosunek tych dwóch ludzi trwa mniej więcej od lat dziesięciu, a zawiązany został od czasu osiedlenia się Chaskla we wsi.
Był to wówczas bardzo biedny i pokorny żydek ten Chaskiel; właśnie wchodził on do wsi, a wchodził, jak większa część wiejskich żydków, przez ogród, mały ogród owocowy, z którego miał płacić dwadzieścia rubli dzierżawy.
Młody Chaskiel był nadzwyczaj pokorny i usłużny dla drobnej szlachty, dla chłopów, wszystkim się nisko kłaniał, a w kieszeni swej długiej kapoty miał istny sklepik.
Baby wiejskie patrzyły na niego, jak na czarodzieja, gdy na każde zawołanie wydobywał z kieszeni igły, szpilki, nici, wstążki, paciorki, tasiemki, guziki, co kto chciał.
— Ja to mam, aby ludziom wygodzić — mówił.
I rzeczywiście nie szukał zysku; jeżeli sprzedał babie igłę, to wręcz mówił, że nie chce pieniędzy, będzie zupełnie zadowolony, jeżeli dostanie jajko i byli zadowoleni oboje i Chaskiel i baba; baba nawet więcej, niż Chaskiel, bo on tylko jajkiem, a ona nową igłą i przeświadczeniem, że nabyła ją, nie naruszywszy gotowizny, tak trudnej do zebrania.
Nietylko damskie towary znajdowały się w przepaścistych kieszeniach Chaskla; umiał on z nich wydobyć w razie potrzeby paczkę tytoniu, ołówek tabaki, kilka papierosów, doskonałe cygaro, prawdziwie amatorską sztukę, a co najważniejsza, flaszkę mocnej, palącej jak ogień, wódki dla chłopów i flaszkę czerwonej, a słodkiej jak cukier, dla kobiet.
I to wszystko można było mieć od Chaskla, nie wydawszy ani złamanego grosza, za głupstwa: za jajko, motek przędzy, za kawałek płótna, za kurę, kaczkę, za garniec zboża, bo Chaskiel nie wybierał, ani nie przebierał; brał, co mu dawano, prawie bez żadnego targu.
Po tygodniowym pobycie we wsi Chaskiel udał się do Michała Rokity, aby wynająć od niego furmankę do miasteczka na targ i to był początek zawiązania stosunków, które się potem tak ślicznie zaplątały i zamotały.
Rokita zaprzągł konia do wozu i zajechał przed ogród po Chaskla i po jego towar. Był koszyk drobnego agrestu i koszyk niedojrzałych małgorzatek, a przytem duży kosz jaj, sporo osełek masła, kilkanaście kurcząt, trochę ziarna w dwóch workach, co wymownie świadczyło, że kieszeń Chaskla miała większe obroty, niż ogród.
W Czarnembłocie Rokita chciał zrobić jakiś sprawunek, ale pieniędzy nie miał, Chaskiel mu najchętniej usłużył. Pożyczył mu trzy ruble w gotowiźnie i jak pożyczył! Na godne słowo, bez kwitka, bez żadnej karteczki i jeszcze zafundował gorzałki.
Rokita był wzruszony i mówił do sąsiada, którego na targu spotkał.
— Już żyd na podziw, kumie; we wsi z niego wygoda osobliwa, o czem kto pomyśli, to u niego jest i bez pieniędzy nawet, a mnie dzisiaj w potrzebie trzema rublami wygodził, choć go nawet nie prosiłem. Godny żyd na wszystkie cztery boki. Inni w takiej przygodzie gadają o procencie — on nie; inni zaraz każą kwitki pisać — on nie. Sprawiedliwie wam, kumie, powiadam, że nie ma takiego drugiego żyda na świecie.
Kum kiwał głową i dziwił się; potem poszli z Rokitą na wódkę i dziwili się we dwóch; potem sen ich zmorzył, pokładli się więc na wozach i spali aż do wieczora.
Jak roślina na dobrym, żyznym gruncie, zakorzenia się coraz silniej, rozkrzewia bujnie, nabiera sił żywotnych i mocy, tak Chaskiel Wiatrak zakorzenił się doskonale w Olszance. Grunt tej wioski sprzyjający był dla niego.
Gdy jesień nadeszła i w ogrodzie nic już nie było do obrywania, Chaskiel nie powrócił już do miasta, lecz pozostał we wsi. Pachciarz olszaniecki, Mosiek Oko, człowiek stary i zniedołężniały, a Chaskla bliski kuzyn, uczynił go swoim wspólnikiem. Nie było to wielkie przedsiębiorstwo, ale też i Chaskiel nie miał się za wielką osobę, a tytuł współpachciarza ambicyę jego zadawalniał w zupełności.
Mieszkał sobie tedy w Olszance spokojnie, chłopom i babom dogadzał, wszystkim się kłaniał nisko, dla każdego był usłużny niezmiernie, kredytu udzielał z przyjemnością i powoli ludność Olszanki wsuwała się do jego kieszeni.
Działo się to nieznacznie, gładko, tak, że klient sam się nie spostrzegł, kiedy i jak stawał się dłużnikiem uprzejmego żydka.
Chaskiel, gdy się finansowo nieco wzmocnił i trochę większy kapitał do swych obrotów pozyskał, nie porzucając drobnych interesów, zaczął się puszczać na większe. Bywały takie zdarzenia, że kupował krowę, lub kilka korcy zboża, bywały też wypadki, że pożyczał szlachcie zagonowej i chłopom po trzydzieści i pięćdziesiąt rubli. Trzeba przyznać, że nie było grzeczniejszego, uprzejmiejszego i bardziej wyrozumiałego wierzyciela.
O procent wcale nie dbał; kto chciał dać gotówką, mógł dać gotówką, kto kartoflami — i owszem; kto nie miał w danej chwili ani gotówki, ani kartofli, mógł jeszcze tańszym kosztem i bez żadnego kłopotu przypisać procent do kapitału i także miał spokój. Takim sposobem dłużnik prawie nie wiedział, że ma dług i żył sobie spokojnie.
Stosunek Chaskla z Rokitą był prawdziwie przyjacielski; jak się zaczęło od owych trzech rubli, pożyczonych tak chętnie, uprzejmie i bez żądania rewersu w Czarnembłocie, tak trwało ciągle, bez przerwy. Rokita trochę pił, trochę gotówki brał, trochę oddawał, to znów dopisywał i znów oddawał pieniędzmi lub ziarnem, odrabiał furmankami, a nieśmiertelny rachunek trwał zawsze i zwiększał się stale.
Z biegiem czasu, po dziesięciu latach szczęśliwego przemieszkiwania w Olszance, Chaskiel trochę ociężał; nie był już taki kłaniający się i usłużny, jak dawniej, w drobniejszych interesach wyręczał się żoną i dziećmi. Nawet powierzchowność jego uległa pewnej zmianie; cokolwiek zmężniał i spoważniał.
W tym to czasie, po dziesięciu latach stosunku i znajomości, dla Rokity zaczął się robić obojętnym, a czasem nawet i cierpkim. Chaskiel znał się nietylko na gęsiach, mleku, skórkach zajęczych, wódce i tym podobnych towarach, on był także wielkim znawcą chłopów i każdego umiał najdokładniej ocenić, ile wart.
Rokita był chłop dobrej ceny. Miał własne gospodarstwo, parę koni, kilka sztuk bydła, a przytem odznaczał się niesłychaną siłą i pracowitością. Czasem się upijał, ale gdy wziął się do kosy, cepów lub siekiery, robota paliła mu się w ręku. To także Chaskiel zauważył i policzył; dla tej zalety dał Rokicie kredyt nietylko rzeczowy, lecz i osobisty.
Ale kredyt ten był już na wyczerpaniu i Chaskiel zaczynał już trochę głową kręcić, co nie jest bynajmniej dobrym znakiem. Kilkakrotnie już zapytywał Rokitę, gdzie pieniądze podziewa i czy je chłopską modą w ziemię zakopuje?
— Żeby ciebie tak w ziemię zakopali — mruknął chłop ponuro.
— Fe, fe! Dajcie pokój z takiem gadaniem paskudnem. Ja was pytam grzecznie, a wy zaraz z takiem słowem, co paskudne i nieprzyjemne jest, fe!
— To nie gadać, że pieniądze zakopuję, skoro mi na chleb braknie!
— Mnie to jest bardzo dziwno. Czy nie mieliście zboża?
— Miałem, alem je wam oddał; przy obróbce drzewa w lesie i przy wywózce zarobiłem piękny grosz, alem go wam też oddał. Uchowało się też troje cieląt i te wam oddałem. Zkądże mam co mieć? Nie będę chyba kradł, albo rozbijał po drogach!
— Wy dziwny człowiek jesteście, Michale, bardzo dziwny!
— A juści! Nie dziwny, jeno biedny, obdarty...
— Nie grzeszcie. Macie gospodarstwo, macie konie, macie zarobku, ile chcecie i ile zdążycie wykonać. Co wam brakuje?
— Et, nie bajałbyś, żydzie, po próżnicy! Siódmą skórę z człowieka ściąga i pyta jeszcze co mi brakuje?
— Fe! Michale, fe! Wy jesteście człowiek niewdzięczny, ja się po was nigdy nie spodziewałem takiego paskudnego charakteru, takiej złej pamięci. Kto was w każdej potrzebie ratuje? Kto wam dopomaga? Do kogo wy pójdziecie, gdy macie ochotę się napić, gdy wam kilka rubli potrzeba? Do kogo — do Chaskla. A potem wy powiadacie, że wam Chaskiel wszystko zabiera. On nie zabiera, on tylko odbiera, i to nie wszystko. Nie warto ludziom robić dogodności. A po co wy dzisiaj do mnie przyszli? Pewnie po pieniądze?
— A juści, że tak, bo mi na podatek trzeba, bo mi się wóz popsuł i trzeba go do kowala oddać, bo kobieta powiada, że jej soli brakuje.
— Wy myślicie, że ja tego nie wiem? Oj, oj! Wam na podatek trzeba ośm rubli, ale jeszcze macie tydzień czasu; żelaza do waszego wozu trzeba sześćdziesiąt funtów.
— Kowal mówił, że najmniej siedmdziesiąt.
— Wy nie słuchajcie kowala, wy słuchajcie mnie, a o sól nie frasujcie się, u mnie jest cała beczka. Ja mogę na wszystko poradzić, ale nie gadajcie, że was niszczę.
— Jać nie powiadam, tylko sobie myślę, gdzie mnie się wszystko podziewa. Nibyć i ztąd i ztąd grosz siaki taki wpadnie i zaraz ucieknie i nie ma nic. W głowę zachodzę...
Chaskiel zrobił minę poważną i rękę na ramieniu chłopa położył.
— Wy nie myślcie dużo, Michale — rzekł — bo myślenie, to nie gospodarski interes; wy pilnujcie swojej roboty, a jak zechcecie mieć pomyślenie, to połóżcie się trochę spać. To jest najlepsze lekarstwo. Ja wam z dobroci tak radzę.
— W zmartwieniu, to i zasnąć trudno.
— Oj, oj! Wypić dobry kielich gorzałki, to zaraz będzie doskonałe spanie. I wy zaśniecie i wasze myślenie zaśnie, a jak się wyśpicie, to będziecie mieli lepszą siłę do każdej roboty. Ja wam jeszcze ten raz wygodzę, ale pamiętajcie, że niedługo już będę mógł wam robić takie wygodności.
— Dlaczego?
— Wyście mi już bardzo dużo winni, wy może sami nie wiecie ile. Trzeba raz zrobić porządek.
— Niby... jakże to porządek?
— Obrachować, co się należy i zapłacić.
— Zkądże ja wam zapłacę, kiedy nie mam.
— Aj, macie, macie, Michale.
— Co?
— A grunt? Nie rachujecie gruntu. Takie porządne gospodarstwo, z dobrem zabudowaniem. Bardzo ładny majątek.
— Więc niby co?
— Jakto, co?
— No, co mój grunt ma do waszego długu?
— Wy się pytacie? Sprzedajcie grunt, a mnie zapłaćcie dług.
— A ja się gdzie podzieję, a dzieciom co zostawię?
— To jest mały frasunek. Taki człowiek, jak wy, Michale, to się wszędzie podzieje. Was na każdy folwark z wielką chęcią wezmą, bo wy dobry robotnik. Wy jesteście tyle warci, co dwa fornale, albo dwa parobki, co trzy parobki! Wy możecie mieć ładną pensyę, ładną ordynaryę, porządną stancyę w czworakach, możecie sobie żyć, jak pan. A dzieci? Koniecznie dzieciom trzeba zostawiać grunt? Wcale nie koniecznie, ja moim dzieciom wcale żadnego gruntu nie zostawię.
— Bo Chasklowe dzieci żydowskie, a moje gospodarskie.
— To co? Gospodarskie też mogą być bez gruntu. Nie macie się o co frasować. Na świecie ludzi jest dużo, ale takich, co mają grunt, niewiele. Ja wam mogę nastręczyć dobrego kupca.
— A jeśli ja nie zechcę sprzedać?
Chaskiel wzruszył ramionami.
— Nie sprzedacie dobrowolnie, to ja podam do sądu i sąd sprzeda wasz grunt przez licytacyę.
— Tak?
— Takie prawo. Tymczasem wy sobie do głowy nic nie przypuszczajcie, Michale; wy możecie gruntu nie sprzedawać i mnie dług oddać.
— Zkąd?
— Albo ja wiem? Możecie wyorać garnek złotych pieniędzy, znaleźć na drodze, pożyczyć od kogo. Czy to człowiek może wiedzieć, zkąd szczęście do niego przyjdzie? Ja dziś z wami nie będę dużo gadał, bo nie mam czasu, zaraz muszę w drogę jechać. Przyjdźcie pojutrze, ja wam jeszcze raz wygodzę. Dostaniecie na podatek i na żelazo, a soli weźcie sobie zaraz, ile wam potrzeba. Co się tyczy długu, radzę wam zapłacić lepiej dobrowolnie — mnie teraz bardzo pieniądze potrzebne, chcę sobie kupić dom w Czarnembłocie.
Chłop wziął sól i ze spuszczoną głową powlókł się do domu.
Ciężkie myśli roiły się w jego mózgu, zagadki nierozplątane, zawiłe. Ogarnęła go żałość i rozpacz. Zdawało mu się, że jest robakiem, którego lada chwila ktoś nogą rozdepcze.
Szedł powoli, nie patrząc na ludzi, na powitania nie odpowiadał, a tak się w myślach pogrążył, że chałupę swoją ominął i zamiast wejść do siebie, poszedł dalej, aż na koniec wsi.
Dopiero zawzięte ujadanie psa przebudziło go z zadumy. Obejrzał się i spostrzegł, że jest na samym końcu wsi, przed dworkiem Walentego Wasążka.
Szlachcic odpoczywał po całodziennym trudzie. Kapotę z siebie zrzucił i tak w koszuli tylko i w kamizelce siedział i ćmił fajkę. Rokicie przyszła myśl. Odpędził psa i poszedł prosto przed dworek.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł. — Dobry wieczór panu Walentemu.
— Na wieki wieków! — odpowiedział szlachcic. — Jak się masz, Michale? Cóż cię tu na moje podwórko przypędziło?
— Bieda, panie Walenty.
— Mój bracie, zły ja doktór na biedę, ale przecież powiedz.
— Na moją biedę pan Walenty lepszy będzie doktór, niż kto inny.
— No, no?
— Pan Walenty prawo zna?
Mój bracie, ty w swojem życiu tyle zagonów nie zorałeś, tyleś kop zboża nie omłócił, tyleś sztuk bydła nie pasł, ile ja artykułów i prawności mam, tu oto, we swoim własnym łbie.
To rzekłszy, palcem w czoło się stuknął.
— Mów jeno śmiało a szczerze, jak na spowiedzi do księdza. Sprawę masz, co?
Dusza pieniacka drgnęła w Wasążku, oczy jego, zmęczone i jak gdyby zaspane, ożywiły się nagle, twarz przybrała wyraz zaciekawienia, wydobył fajkę z ust i gotów był słuchać, choćby do północy.
— Sprawy to ja jeszcze nie mam — rzekł powoli Rokita — alem usłyszał dziś coś takiego, że aż mi we łbie zatrzeszczało, jakby mnie kto kłonicą po czapce pomacał.
— Cóżeście to takiego usłyszeli?
— Panie Walenty — rzekł chłop — czy to prawda, że żyd może mój grunt sprzedać?
— Twój grunt, chłopski, rodzony, po ojcu?
— A juści, innego ja nie mam, jeno co po ojcach.
— Nie może.
— O niechże wam Bóg da zdrowie, panie Walenty! Wielki ciężar zdjęliście ze mnie.
— Ale zaraz, zaraz, bracie, pomaleńku, gadaj od początku, zkąd to wyszło?
— A to, widzi pan Walenty, tak. Jak się tu do nas Chaskiel sprowadził, będzie temu dziesięć lat...
— Pamiętam, pamiętam...
— Sad trzymał wtedy. Ja, w potrzebie będący, pożyczyłem od niego trzy ruble, oddałem i znów w potrzebie pożyczyłem piętnaście i kazał mi kwitek podpisać — podpisałem, a za procent, tak i siak, kartoflami, zbożem, furmankami, a trafiło się i groszowiną, czem mogłem i jak mogłem, dawałem i oddawałem — i później jeszcze dobierałem trzy razy po piętnaście rubli i raz całe trzydzieści i znów dwadzieścia, a jak nie miałem na czas oddać, to różne prowianty brał i tak pisał, doliczał, a mnie jeno kazał podpisywać, jako, że niby rachunek między nami stoi.
— I podpisywałeś, ma się rozumieć? — spytał Wasążek.
— Juści, że podpisywałem, a on mi teraz, psia dusza, zapowiada, żebym mu wszystko oddał i rachuje, że mu winien jestem albo pięćset albo czterysta rubli. Ja powiadam, nie mam, a on mówi, żebym grunt sprzedał. A ja jak mogę grunt sprzedać, kiedy go po ojcach dostałem i dzieciom swoim oddać powinienem? I gdzie się podzieję, jak grunt sprzedam? Z gospodarza na parobka zejdę, w służbę mam iść? Powiadam mu, że gruntu nie sprzedam, a on się śmieje, mówi, że jak ja nie zechcę, to sąd sprzeda mój grunt, że niby licytacya będzie. Ale skoro pan Walenty powiadają, że gospodarskiego gruntu sprzedawać nie wolno, toć chyba i sąd nie sprzeda?
Wasążek czoło namarszczył, nastroszył wąsy i rzekł:
— Mój Michale, wlazłeś ty biedaku w niedobre miejsce. Przezwisko ci Rokita, ale choćbyś był i sam Boruta, to się z tego, nieboraku, nie wydobędziesz.
— Panie Walenty! radźcie życzliwie! Panie Walenty!
— Bóg mi świadkiem, że pragnę, ale w tej rzeczy rada trudna. Podpisałeś bracie, dałeś dyabłu na swoją duszę cyrograf, teraz musisz cierpieć, biedaku i choćby nie wiem jak kręcić, nic nie pomoże. Żyd cię sprzeda, jak zechce.
— A toć dopiero pan Walenty mówił, jako chłopskiego gruntu żydom kupować nie wolno.
— Aj, Michale, a toć ja nie mówię, że żyd kupi twój grunt, tylko powiadam, że go sprzeda i nie tak on go sprzeda, tylko sąd każe sprzedać, a do kupna przyjdą nie żydy, tylko chłopi, tacy, którym wolno chłopskie grunta kupować.
— Gdzie zaś chłopi! W naszej wsi bogaczów nie ma, a i z innych nie wiem, czyby się łakomili. Inszy możeby się sromał po licytacyach, jak żyd, łazić i na moją krzywdę kupować.
— Za pieniądze, Michale, wszystkiego dostanie. Choćby i prawdziwych kupców nie było, to Chaskiel podstawi takiego, co ma prawo kupić, a podstawiony kupi za Chasklowe pieniądze. Opisze go żyd, jak węża, u regentów i niby ten podstawiony w wasze gospodarstwie wlezie, w chałupie waszej będzie siedział, niby właściciel, ale po prawdzie właścicielem będzie Chaskiel, a on tylko Chasklowym parobkiem.
Chłop swe grube, sękate, narobione palce we włosach zatopił i patrzył na Wasążka z rozpaczą.
— Walenty! panie Walenty! — mówił ze łzami — a toć to krzywda! Czy nie ma na to sposobu? Znacie, panie Walenty, wszystkie kodeksy i spraw mieliście kopami, po sądach łazicie, jakby po swojem polu... ratujcie mnie, ciemnego!
Ryknął głosem wielkim i do kolan Wasążkowi się rzucił.
— Nie dajcie mnie zgubić! Ratujcie!
Walenty rozczulił się.
— Źle, źle, wszystko źle, nie ma rady. Procesować się z nim nie wdarto, nic nie wskórasz. Na papierze stoi czarno na białem, podpisałeś na swoją zgubę... Jedno tylko jeszcze zostało: trzeba po dobroci próbować, może on się dobrowolnie zgodzi, może co opuści, może na części rozłoży... może...
— Ja zaraz pójdę do niego.
— A niechże cię Bóg broni, nie idź teraz, ani się waż!
— Dlaczego?
— Rozżalony jesteś. Widzę ja, co się w tobie dzieje. We łbie ogień, w sercu ogień, a pięść świerzbi, nie prawda?
— O jakbyście we mnie siedzieli, panie Walenty.
— Właśnie, onby ci co powiedział, a ty w żałości mógłbyś pięścią go stuknąć i po zgodzie, po wszystkiem. Insze żydy zawzięte, a ten Chaskiel w dobrym gatunku. Idź ty jeszcze krzynkę w pole, Michale.
— Toć noc.
— Jeszcze lepiej, nie zważaj, idź! Dojdź do lasu, potem prosto do domu wracaj, spać się układź. Niech się ten ogień wypali w twojej głowie. Idź i nie wracaj prędzej, aż ten ogień całkiem się w tobie wypali i spopieleje i zagaśnie. Idź, bracie. Nie sprzeda cię żyd dziś, ani za miesiąc, ani za kwartał, bo taka rzecz swego czasu potrzebuje. Idź, ja będę myślał, może co wymyślę, tylko słuchaj mnie, Michale, słuchaj, bo zginiesz, jak ruda mysz.
— Bóg wam zapłać, panie Walenty, idę!
— Idź z Bogiem.
Wasążek pozostał na ganku zadumany, a chłop poszedł, skręcił z drogi i powlókł się miedzami na swoje zagony garbate. Tam usiadł na wielkim kamieniu przy rowie i głowę podparł na rękach.
I przypomniała mu się cała jego dola, od kolebki prawie. On tu, na tem polu, gęsi pasał, za bydłem chodził; tu sochę ciężką dźwigał, za broną biegał; tu żął, kosił, grabił; niejedna kropla jego potu w te zagony wsiąknęła.
W tej wioszczynie urodził się, ożenił się, dzieci doczekał. Był pewny, że tu oczy zamknie i że go na cmentarzu w Zimnej Woli do spoczynku wiecznego ułożą, a teraz mają go wyrzucić z chałupy, z gospodarstwa! Za co? Dlaczego? Przecież się Chasklowi tyle nie należy, już mu się nawet nic nie należy, bo wszystko ma trzy razy oddane, odsłużone, a jednak może mu całe mienie zabrać.
— Czy może?
Juści może, skoro Wasążek tak powiada. On przecież znawca, zęby zjadł na procesach. Wasążek powiedział: „Czemuś podpisywał? Cierp teraz, kiedyś głupi.“
Za każdy grzech jest kara, ale za ten chyba zaciężka i zawielka... Ginie człowiek, jako mucha, a ratunku znikąd... znikąd...
Ze dwie godziny chłop przesiedział na kamieniu, potem wstał i chwiejnym krokiem ku domowi się powlókł.
Dziwna rzecz, jak go dzisiejszy dzień zmordował. Nie robił więcej niż zwykle, a doznaje takiego bólu, jak gdyby mu kto grzbiet kijem wyłomotał. Nogi drżą pod nim, a głowa ociężała, zda się, że ją wielki kamień przywalił.
Kiedy Rokita do domu powrócił, była już blisko północ. Nie wchodził do izby, tylko wprost do stodoły poszedł, rzucił się na słomę i zasnąć próbował.
Sen nie przychodził jednak; dopiero przed samym świtem przyniósł upragniony spoczynek.
Tej nocy w Czarnembłocie także długo nie spano. W wielu oknach migotały światełka, a po ulicach i po rynku snuły się gromadki obywateli, bardzo zajętych, podzielonych na grupy, rozmawiających z gestykulacyą niezmiernie ożywioną.
Na progach domostw siedziały kobiety i one, podzielając oburzenie swych mężów i braci, wzdychały ciężko i miotały przekleństwa.
Księżyc pełny świecił z wysokości, obywatele więc mogli przechadzać się śmiało, bez obawy wpadnięcia do rynsztoka, lub kałuży.
Największa grupa zgromadziła się około Jankla Basa. Mąż ten poważny, tuszy okazałej, z szeroką, rozłożystą brodą, spadającą na piersi, zdawał się być prezesem całego zgromadzenia.
Ten mówił najmniej — tylko słuchał, a tu coraz ktoś przybiegł i nową wiadomość do poprzednich dorzucił, wywołując okrzyk zdumienia lub zgrozy.
— Wiecie? słyszeliście? Ten łajdak kupił w Zimnej Woli sto korcy pszenicy!
— Tak, kupił. Wszyscy możemy przyświadczyć, że to prawda.
— Niech on oślepnie!
— Niech on ręce połamie!
— Niech idzie w ziemię!
— Ładne czasy!
— Nie dość, że kupił pszenicę w Zimnej Woli, on targował także żyto w Brzozówce! Taki gałgan!
— No, no — odezwał się Mojsie Fisch — dużo ja już rzeczy widziałem, ale tego jeszcze nie widziałem.
— Wy, Mojsie, w porównaniu ze mną, jesteście dzieciak — odezwał się jakiś kaszlący staruszek — ja mam dużo więcej lat od was, ale także jeszcze takiej rzeczy nie widziałem.
— Świat się psuje...
— Jak to nasze Czarnebłoto stoi, od samego początku, jak ono jest, jeszcze taki wypadek się nie zdarzył!
— Niech przepadną wrogowie Syonu!
— Niech ich wiatr zdmuchnie z oblicza ziemi!
— Powiedzcie mi, zkąd ten łajdak pochodzi?
— A zkąd dyabeł pochodzi?
— Dyabeł pochodzi z dyabła, ale przecież ten, o którym mówimy, jest nasz.
Zawrzało, jak w ulu.
— Co, on żyd?
— Niech Pan Bóg nas broni od takich żydów!
— Chodzi przecież w kapocie.
— Lepszy żyd bez kapoty, aniżeli kapota bez żyda.
— Macie słuszność. Pytaliście, zkąd on pochodzi? On pochodzi z Warszawy.
— Tam jest wielkie zepsucie.
— Czysta zaraza! Na dziesięciu ludzi znajdziecie jedną duszę koszerną, reszta sama obrzydliwość.
— To prawda — rzekł Mojsie Fisch — ja mam taki zwyczaj, że jak tylko wrócę z Warszawy, zaraz idę do łaźni i do mykwy, aby zmyć z siebie obrzydliwość tej Sodomy.
— Takiego gałgana trzeba rozumu nauczyć.
— Spokojnie, powoli! — odezwał się Jankiel Bas.
— Spokojnie? Jankiel bardzo delikatny jest. Jankiel go może chce głaskać po głowie?
Jankiel fajkę z ust wyjął, pomyślał chwilkę i rzekł:
— Jeśli ja go chcę pogłaskać, to tak dobrze, żeby popamiętał. Chcę mieć na niego kilka batów porządnych. Naprzód powiedzcie mi, jak on się naprawdę nazywa?
Jakiś mały żydek dał na to odpowiedź:
— On się nazywa Abram Figelman. Oby jego imię zginęło z oblicza ziemi!
Jankiel rzekł znowu:
— Mojsie ma się dowiedzieć, gdzie należy, czy papiery tego człowieka są w porządku?
— Ja już wiem — odrzekł Mojsie — są bez żadnego feleru. Ja się dowiadywałem.
— Bardzo dobrze zrobiliście. A teraz potrzeba nam pisarza. Gdzie jest nasz pokątny doradca, gdzie jest Berek?
Młody żydek wysunął się naprzód.
— Słuchaj, jest dla ciebie kawałek roboty, tylko ma być w dobrym gatunku.
— Potrafię wymyśleć coś fein, będziecie kontenci. Gdzie się to ma robić?
— U mnie w domu — rzekł Jankiel.
— Bardzo dobrze. Dajcie na papier.
— Masz i kup, tylko się spiesz.
Udali się do mieszkania Jankla, gdzie właśnie wraz z pokątnym doradcą mieli robić wielkie pisanie na Abrama Figelmana. Wszelkie łajdactwo powinno być wytępione i wykorzenione... A czyż nie jest łajdactwem, jeżeli jakiś obcy przyjeżdża z dalekiego miasta, osiedla się w pobliżu i psuje handel, wydziera prawowitym obywatelom te zyski, które z dawien dawna, od niepamiętnych czasów, do Czarnegobłota należały?
Zgromadzeni na rynku obywatele zaczęli rozchodzić się do domów, tylko Mojsie Fisch i Uszer Engelman nie mieli ochoty spać. Usiedli na wielkim kamieniu, koło szkoły i taką prowadzili rozmowę.
— Uszer — rzekł Mojsie — wiecie wy, co ja myślę?
— Co wy myślicie?
— Ja myślę to samo, co wy.
— A co ja myślę?
— Wy myślicie, że jest na świecie dużo takich rzeczy, o których nie można nic innego powiedzieć, jak tylko, że są bardzo pfe!
— Zgadliście, właśnie o tem myślałem.
Obaj mężowie zapadli w milczenie i zaczęli kiwać głowami, co oznacza wielkie natężenie myśli.
Po chwili Mojsie głęboko westchnął i rzekł:
— Tak, jest pfe!
— Bardzo pfe! — odpowiedział Uszer i zarazem dodał. — Słuchajcie, czy wyście kiedy zastanawiali się nad tym wyrazem „pfe?“
— Przyznam się wam, że nie. Wyraz to bardzo pospolity, nie znajduje się w księgach, używa go, kto chce i kiedy chce, kobieta, nawet małe dziecko.
— A ja zastanawiałem się.
— Wy?
— I wcale tego nie żałuję. To jest wyraz mały, ale ogromnie pakowny. W jego trzech literach mieści się tyle, co w trzech dobrze naładowanych furach.
— Co się może mieścić?
— Posłuchajcie-no tylko. Gdy wymawiacie wyraz „pfe“, to całe wasze oblicze się zmienia, usta wykrzywiają się, jak gdyby miały w sobie coś bardzo kwaśnego i macie ochotę splunąć.
— Prawda jest.
— Wasz nos robi się wówczas podobny do suszonej gruszki i marszczy się nieprzyjemnie, jak gdyby zaleciało go brzydkie bardzo powietrze. Wasze oczy pomimowoli się zamykają, jak gdyby nie chcąc patrzeć na to, o czem powiedzieliście pfe! Ruszacie ramionami, odwracacie głowę, zdarza się też, że robicie machnięcie ręką, pragnąc niby odpędzić od siebie dokuczliwą i uprzykrzoną muchę. Czy nie prawda?
— Bardzo prawdziwa prawda.
— Pokażcie mi drugi wyraz, przy wymawianiu którego człowiek okazuje tyle nieprzyjemności całem swojem ciałem, wszystkiemi członkami?
— No, nie chcę wymówić w złą godzinę. Oby się na naszych wrogów obróciło, znam jeszcze gorszy wyraz.
— Chcecie powiedzieć: ta słabość?
— Tak.
— Nie jest to dobry przykład. Takie wyrazy, jak, broń Boże, słabość, śmierć, budzą w nas tylko jedno uczucie, to jest strach. Człowiek boi się, drży, to prawda, ale nie wykrzywia ust, nie marszczy nosa, nie przymruża oczu. Nie dość na tem, że człowiek, wymawiając wyraz „pfe“, robi tyle skombinowanych ruchów ciałem, czuje on także bardzo żwawe ruchy w duszy. Drga w niej gniew, zawstydzenie, obrzydzenie, niechęć, przykrość, smutek, żal i bardzo wiele rozmaitych uczuć, zależnych od okoliczności. Dziś, z powodu tego gałgana, o którym była mowa na rynku, nie znajdziecie w Czarnembłocie ani jednego człowieka, któryby wyrazu „pfe“ nie wymówił przynajmniej dziesięć-kroć, a czy nie widzieliście, ile było przytem oburzenia i wściekłości. Uważaliście też zapewne, jak pluli! Jak myśmy wszyscy pluli!...
— Oby to spadło na jego głowę!
— Niech spadnie. Ale przyznacie mi, że nie traciłem czasu napróżno, rozmyślając nad tym maleńkim wyrazem i wcale nieźle określiłem jego znaczenie, ale nie na tem koniec. Wogóle lubię chadzać daleko po ścieżkach myślenia, więc i w tym razie nie zatrzymam się na początku. Każdy towar ma kilka gatunków, dlaczegoby i ten wyraz gatunków miał nie mieć? Ja właśnie chcę te gatunki porachować, a jest ich bardzo dużo: takie maleńkie „pfe,“ które się mówi małemu dziecku, gdy się trochę błotem zawala i takie wielkie „pfe,“ jakie wymawialiśmy dziś z oburzeniem, słuchając o uczynkach tego gałgana! Od pierwszego do drugiego, ileż stopni? Mojsie, pomyślcie wy, ile może być stopni?
— Może kilkanaście...
— Może sto, może kilkaset, może tysiąc, może kilka tysięcy! Uważajcie tylko, ile razy zdarzy wam się wymówić ten wyraz.
Długo jeszcze prawił na ten temat Uszer Engelman i byłby prawił do białego dnia, bo z pięknej przędzy można snuć bardzo długą nitkę, ale obu mężów zdjęła senność, przeto powiedziawszy sobie nawzajem dobre słowo, rozeszli się i każdy z nich poszedł ku domowstwu, aby dać wypoczynek swoim dwustu czterdziestu ośmiu członkom.
Mojsie zastał swą piękną małżonkę jeszcze czuwającą.
Stała ona nad ogromną balią, napełnioną płynem ciemnego koloru, dolewała do niego mikstury z różnych flaszek i gąsiorów, zaglądając coraz do jakiegoś gęsto zapisanego zeszytu.
— Co to? nie śpisz jeszcze? — zapytał małżonek.
— A gdybym ci powiedziała, że śpię.
— Tobyś skłamała...
— W takim razie, dlaczego pytasz o to, co własnemi oczami widzisz, mądry człowieku?
— Cóż ty robisz?
— Na jarmarku zapytywali o francuskie wino, więc robię francuskie wino. Przyrządzę całą balię tego smaku, podług przepisu mego ojca. Będą mieli doskonały „Lafit“. Ty jutro rano ściągniesz do butelek, zakorkujesz i przylepisz etykiety. Potrafisz?
— Przecież zawsze to robię.
— No, pamiętaj, że to jest stare wino, przypadkiem nabyte od jednego podupadłego kupca z Warszawy. Mój tate zawsze tak mówił i sprzedawał taki sam interes po dwa ruble butelkę. On mi dał swoje recepty. Do Zatraceńca, jeżeli będzie okazya, jutro, bez żadnego pytania, posyłam dwanaście butelek.
— Dlaczego masz posyłać, czy żądał?
— On nie żądał, ale ja żądam mieć od niego dwadzieścia cztery ruble.
Rzekłszy to, Małka roześmiała się, co zrobiło bardzo przykre wrażenie na mężu.
— Słuchaj, Małciu — rzekł łagodnie — dlaczego ty, gdy mówisz o Zatraceńcu, to zawsze śmiejesz się i jesteś wesoła?
— Bo ja tak lubię.
— A ja cię proszę, nie śmiej się.
— Ty?
— Nie śmiej się, bo to jest pfe!
Rzekłszy to, Mojsie oddalił się z wielką powagą i poszedł spać. Usnął, lecz sen miał ciężki.
Widział ciągle przed sobą dwa „pfe“: jedno olbrzymie, kahalne, które nad całem miasteczkiem niby czarna chmura, zawisło; drugie zaś „pfe“ uśmiechnięte, wesołe, jechało na lekkiej bryczce od Zatraceńca wprost przed „Zielonego łabędzia“ do Małki.
Oczywiście, człowiek, trapiony przez takie dwie zmory, spokojnie spać nie może...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.