Czarnebłoto/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czarnebłoto
Podtytuł Pająki wiejskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
Z czem powrócił Glancman z Kopytkowa, oraz jak wyglądał salon w Brzozówce.

Uszer Engelman, zastanawiając się nad różnemi objawami życia ludzkiego, nad urządzeniem świata i organizacyą interesów na nim praktykowanych, nad zwyczajami różnych ludzi, utwierdził się coraz mocniej w przekonaniu, że najrozumniejszym narodem są żydzi.
Wprawdzie wiedział o tem jeszcze będąc małym chłopczykiem, kiedy był w szkółce i dopiero zaczynał po odrobince i cokolwieczek lizać miód wielkiej mądrości i im więcej plastrów zlizywał, tem gruntowniej ta prawda wbijała mu się w głowę.
Właściwie więc Uszer nie miał szczególnej przyczyny do zbierania dowodów na to, że dzień jest dniem, a noc nocą — ale swoją drogą lubił zbierać z amatorstwa. Nie zgromadzał pieniędzy, gdyż to nie był jego fach, ale zbierał argumenta i dowody. Dobra jest sprawa, mająca dwóch świadków, lecz taka, która ma dwunastu, dwudziestu czterech, czterdziestu ośmiu, jest bezwzględnie lepsza.
Pewnego wieczora postanowił Uszer użyć umiarkowanej przechadzki i pójść w pole, aby łagodnem tchnieniem wiatru ochłodzić głowę, nadmiarem myśli ciężkich sforsowaną.
Wyszedł za rogatkę i usiadłszy na kamieniu przydrożnym, spoczął. Przed oczami jego rysowała się panorama miasteczka, jego rodzinnego ukochanego miasteczka.
Widział zdaleka czerwone kominy, szare dachy, ściany bielone, gdzieniegdzie okiennice różnych barw; widział żółtą synagogę i w pewnem oddaleniu od miasta „dom wieczny,“ kirkut, na którym, pod cieniem sosen, tylu mężów zasłużonych i nabożnych spoczęło.
Obraz ten rozrzewnił go i skierował jego myśli na punkt jeden, na miasto.
Cóż to jest miasto? Oczywiście, jest to zbiorowisko siedzib ludzkich. Kto wymyślił miasto? Bezwątpienia żydzi; oni tylko jedni mogli wpaść na tak genialny pomysł i urządzić gród ze wszelkiemi wygodami, z rzeźnikiem, mykwą, szkołą, ze wszystkiem, co tylko potrzeba, a nawet, zachowaj Boże, z kirkutem.
Tylko ordynaryjni ludzie mogą żyć w odosobnieniu, w lasach, w ustroniach; człowiek światły miasta szuka i tam tylko żyć potrafi.
W prawdzie dla interesów handlowych, dla chleba, i ludzie delikatnego umysłu mieszkają niekiedy na wsi, a nawet przy handlu drzewem i w lesie, ale mieszkanie to chwilowe; zawsze łączność z miastem utrzymują, wszystkie ważniejsze święta tam przepędzają, tam jeżdżą modlić się, słuchać mądrych dysput, zaopatrywać się w pożywienie koszerne, tam czują się prawdziwie w domu, gdy na wsi, w lesie, w ustroniu, są jak gdyby tylko na popasie.
Niepodobna sobie wyobrazić, ażeby ludzie o delikatnym umyśle i uczuciach mogli się obejść bez miasteczka, chociażby przez jeden rok.
Nie!
I z tego wynika wiele następstw bardzo dobrych, a przedewszystkiem to, że każdy z synów Jakóbowych żyje podwójnem życiem, raz jako sam, osoba, a po drugie, jako członek tej wielkiej rodziny, która się nazywa miastem.
Jeżeli na miasto spada nieprzyjemność, to i jemu jest nieprzyjemnie i jego to boli; jeżeli zaś jego co boli, to i miastu jest nieprzyjemnie. Tym sposobem jego osoba jest tak ściśle połączona z miastem, jak naprzykład palec, albo ręka, z całym człowiekiem.
Gdy na miasto idzie zimny wiatr, to wszyscy żydkowie kulą się i chuchają w palce; gdy jest przyjemne powietrze, wszyscy się cieszą i używają ciepła.
Ten wiatr i to przyjemne powietrze należy uważać niekoniecznie jako sam wiatr i jako samo powietrze; można te wyrazy rozumieć także w znaczeniu przenośnem. Ów gałgan naprzykład, przybłęda, który niewiadomo po co się w okolice Czarnegobłota sprowadził, i wbrew odwiecznym prawom, handle różne zaczyna na krzywdę rodowitych obywateli miasteczka, jest też do pewnego stopnia gatunkiem złego wiatru, a od zapachu jego podłych uczynków można dostać kataru. Jego działalność sprawia ból, ból dotkliwy, nietylko obywatelom, których interesom szkodzi, ale i całemu miastu, więc wszystkim.
To też nikczemnik ów wiedzieć powinien, że jeżeli wre na niego gniew, to nie w jednem sercu, ale w tysiącu serc, jeżeli spadają na niego przekleństwa, to nie z jednych ust, ale z tysiąca ust.
Właśnie nad tem myślał Engelman, gdy dostrzegł zbliżającego się męża pięknej Małki.
Powitali się przystojnie:
— Dobry wieczór, Uszer!
— Dobry rok, Mojsie!
— Wyszliście na drogę?
— Cokolwieczek.
— Ja też wyszedłem.
— Niech wam będzie na zdrowie!
— Dziękuję za dobre słowo. Wyglądacie?
— Czego ja mam wyglądać?
— Jakto? Więc nie wyglądacie?
— Każdy człowiek wygląda szczęścia, ale żebym miał przyjść tu umyślnie na wyglądanie, tego nie mogę powiedzieć. Przyszedłem dla świeżego powietrza. W izbie jest duszno, głowa moja ociężała, chciałem więc dać jej wypoczynek i orzeźwienie.
— Bardzo dobrze; ale w takim razie widzę, że wam nic nie wiadomo.
— Co ma mi być wiadomo?
— Nie słyszeliście, że nasz Glancman pojechał raniutko do Kopytkowa?
— Po co on pojechał do Kopytkowa?
— Czyż nie wiecie, po co tam ludzie jeżdżą?
— Czy zachorował kto w jego domu?
— Uchowaj Boże! On pojechał w interesie miasta.
— Tak?
— Nie wiecie? Tak uradzono wczoraj wieczór; najęli mu furmankę i dziś o samym wschodzie słońca już był w drodze. Dziwno mi bardzo, że nic o tem nie wiecie.
— Nie czułem się zdrowym, wczoraj nie wychodziłem z domu, brałem nawet lekarstwo.
— Jakie lekarstwo?
— Trochę mięty, cokolwiek rumianku. Miałem nieprzyjemne ściskanie i szczypanie koło serca.
— A dziś wam lepiej?
— Dużo lepiej, prawie jestem zdrów.
— Chwała Bogu! Ja wam się przyznam szczerze, że wyszedłem naumyślnie na drogę, żeby wyglądać Glancmana; jestem ciekawy, z czem on przyjedzie?
— Zapewne z czem dobrem.
— I ja się tak spodziewam. Jeżeli ztamtąd nie będzie rady, zkąd ma być rada? Jeżeli ztamtąd nie przyjdzie pomoc, zkąd ma być pomoc?
— Macie racyę, wielki kabalnik, rebe Chaim jest mocny, on zdmuchnie wrogów Syonu, on nas poratuje. Ślicznie zrobili, że posłali do niego.
— Patrzcie-no, zdaje mi się, że na drodze widzę kurz.
— I ja widzę.
— To napewno Glancman.
— Biegnijmy naprzeciw...
— Nie, biegnijmy raczej do miasta.
— Po co?
— Miarkujecie sobie zapewne, że Glancman, wysłany przez miasto i w interesie miasta, nie będzie stał na drodze, aby opowiadać wam i mnie, co zrobił; on zajedzie prosto na rynek.
— Wy zawsze macie słuszność, Uszer, macie ją i w tym razie. Idźmy więc.
— Idźmy.
— A spieszmy, musimy bardzo spieszyć, żeby go uprzedzić!
— Co za gwałt!
— W każdym razie gwałt — rzekł Mojsie, uśmiechając się znacząco — bo jeżeli jest zła wiadomość, to ona leci lotem ptaka, a jeżeli dobra, to Glancman nie żałuje koni i także leci lotem ptaka. Widzicie, Uszer, że i mnie trafi się czasem powiedzieć mądre słowo, a przyznacie, że to, któreście teraz usłyszeli, wcale nie było głupie.
— Owszem, było bardzo ładne; nie trzyma się ono na ścisłym kleju filozoficznym, bo zła wiadomość leci lotem ptaka, więc bez pomocy koni, a Glancman wiezie dobrą wiadomość końmi, więc nie lotem ptaka; ale swoją drogą zdanie wasze miało bardzo dobry klang i może się każdemu podobać.
— Spieszmy jednak...
Obadwaj mężowie puścili się szybko ku miasteczku, tak, że zaczęli mocno sapać, co stało się przyczyną przerwania ich zajmującej rozmowy.
Ciekawi byli niezmiernie, co Glancman przywiózł z Kopytkowa, bo za byle głupstwem nie jeździ się w takie miejsce i do takiej osoby.
Wielki kabalista, Chaim, słynął szeroko ze swych cnót; kilka tysięcy chassydów zjeżdżało się do niego na święta, chociaż właściwie nie był on rabinem, lecz zupełnie prywatnym człowiekiem; ale przecież pomiędzy prywatnymi ludźmi także bywają wyjątki. Znano go na kilkanaście mil wokoło, miał swoich wielbicieli we wszystkich okolicznych miasteczkach, wyrocznią dla nich był, ucieczką we wszelkich kłopotach, radą, pociechą — wszystkiem.
Niepozorna osoba; na pierwszy rzut oka zwyczajny żydek, ale we środku! Jaka moc w tym człowieku jest we środku! On jest bardzo mądry, bardzo mocny i bardzo potężny.
On wie wszystko, co było, co jest, co będzie i czego nie będzie; on widzi w człowieku, jak w kryształowej szklance: on potrafi robić takie kombinacye liczb i liter, od których ziemia mogłaby zadrżeć; zna sposoby zaklęcia duchów, a uczynić coś nadzwyczajnego, to jest u niego rzecz bardzo zwyczajna.
Taki człowiek jest postrachem złych duchów; kiedy pali fajkę i wypuści z ust kłęb dymu, giną one w nim tysiącami, jak muchy, a kiedy powie słowo, przepadają miliony paskudników.
Atoli słowa jego nie są obfite, tak, jak nieobfite są na świecie perły i brylanty... Zwyczajny człowiek może mleć językiem bezustanku, bo jego słowa mają wartość piasku, ale taki!..
Znoszą mu ze wszystkich stron podarunki i pieniądze, bo niedelikatnie i niepraktycznie byłoby przystępować do takiego z gołą ręką. On dla siebie potrzebuje bardzo mało, prawie nic, ale ma koło siebie familię, ma duży dom, którego utrzymanie więcej kosztuje, niż, nie ubliżając sprawiedliwemu mężowi porównaniem — niejednego hrabiego.
Do tego to potentata jeździł Glancman, wybrany jako człowiek wymowny. Nikt tak malowniczo i treściwie nie umiałby przedstawić troski, jaka nad Czarnembłotem zawisła, jak Glancman.
Oczekiwano też jego powrotu z niecierpliwością.
Kiedy Engelman z Mojsiem przybiegli na rynek, zaledwie zdołali czerwonemi chustkami obetrzeć spocone czoła, dały się słyszeć głosy:
— Jedzie, jedzie!
Jakoż rozległ się turkot kół po nierównym bruku, a furman Berek ćwiczył swoje chude szkapy co wlazło.
I on, chociaż ordynaryjny bałaguła, pysznił się, że z takiego miejsca powraca, i chciał przy tej sposobności pokazać swoją sztukę, to też, tak gwałtownie stuknął o kamień, że o mało co nie wyrzucił Glancmana w kałużę.
Szczęśliwie obyło się bez wypadku i Glancman, zamiast w błoto, wpadł w ręce swoich zaciekawionych i rozgorączkowanych współobywateli.
Nikt mu nie powiedział: dobry wieczór, ani jak się masz, wszyscy hałasowali jednocześnie:
— Co?
— Byłeś?
— Widziałeś?
— Gadaj!
Jednocześnie szarpali go za poły i za rękawy, z wielkiej ciekawości, oraz z przeświadczenia, że dobrze jest dotknąć się człowieka, który w takiem miejscu był i taką osobę widział.
— No, prędzej, prędzej! Mów!
— Czy nie widzisz, że stoimy, jak na rozżarzonych węglach?
— Zaraz, czekajcie! — wołał Glancman — przestańcie mnie szarpać! Czy wam się zdaje, że dostałem kapotę w prezencie? Kosztowała mnie ośmnaście rubli, jak jeden grosz.
— Niech cię licho porwie razem z kapotą! Mów, coś zrobił?
— Dobrze.
— A co przywiozłeś?
— Bardzo dużo!
— Słuchajcie, słuchajcie!
— Czy chcecie, żebym na rynku takie rzeczy opowiadał?
— Właśnie, na rynku jesteśmy jak w domu; sami w swojem kółku. Czy to nie jest nasz rynek, sam środek naszego miasta? Samo serce!
Jankiel zaoponował.
— Lepiej pod dachem.
— U mnie! — zawołał Mojsie — „pod Zielonym łabędziem“ taka śliczna sala!
W paradnej stancyi, gdzie zazwyczaj pani Małka przyjmowała sam kwiat swoich gości, zgromadziło się tylu obywateli czarnobłockich, ilu tylko w czterech ścianach tej izby mogło się pomieścić. Stali oni szczelnie jeden obok drugiego, upakowani dokładnie, jak sardynki w pudełku, a że wieczór był parny, przeto pocili się niby w łaźni.
Glancman zaczął swoją relacyę od tego, że jechał z wielkim pośpiechem, że Berek bardzo energicznie poganiał konie, on sam zaś jeszcze energiczniej poganiał Berka i dzięki temu, stanął w Kopytkowie zaraz po południu.
Powiedziano mu, że wielki mąż tylko co spożył obiad i że położył się, aby spocząć. Z tego powodu Glancman czekał, a żeby nie tracić czasu, poszedł się posilić. Zaledwie zdążył zjeść dwa małe kawałki chleba i cząstkę śledzia, dano mu znać, że już może przyjść.
Wiadoma rzecz, sen sprawiedliwego bywa spokojny, lecz krótki.
Wtedy Glancman przygładził brodę i za parę chwil stał przed obliczem nabożnego męża.
Pozdrowiwszy go według obyczaju i oddawszy honor, takiej osobie przynależny, delegat zaczął mówić. Cały żal miasteczka, całą jego przykrość i oburzenie wylał z serca przez usta, a słowa jego, nabrzmiałe wielkim bólem, padały niby deszcz kamieni. Trzeba uważać, że zaraz przy samem rozpoczęciu mowy, rebe Chaim kiwnął głową raz. To jest duża rzecz!
W tem kiwnięciu nie było słów, ale było znaczenie głębokie. Było uznanie słuszności skargi, potwierdzenie, że obywatelom Czarnegobłota krzywda się dzieje, zachęta do dalszego mówienia.
Delegata nie trzeba było o to dwa razy prosić.
Człowiek wymowny, lubił się z darem krasomówczym popisywać, zwłaszcza w takim domu, wobec takiej osoby! Jak zaczął malować przybysza czarnym kolorem, to można było mniemać, że wziął wszystką czarność ziemi, przepaści, głębin morskich i piekieł, wszelką obrzydliwość wnętrza bagien i wszelką ciemność nocy.
Słuchając opowiadania o niegodziwcu, który przyszedł w te strony, aby psuć interes obywatelom czarnobłockim, mąż sprawiedliwy splunął.
To jest fakt. Splunął na sam środek stancyi i jednocześnie wytrząsnął fajkę, z której posypał się popiół i iskry.
Gdy Glancman to powiedział, po wszystkich członkach zgromadzenia dreszcz przeszedł.
Dobrze tak łotrowi, który nie szanuje praw, wdziera się w sferę interesów obywateli czarnobłockich i odbiera im słusznie należny zarobek. Oplwane niech będzie imię jego, a on sam niech zginie w gorącym popiele i iskrach, jak na to zasłużył.
Choćby Glancman nie przywiózł był z Kopytkowa nic więcej nad wiadomość o splunięciu i wytrząśnięciu popiołu z fajki, to i tak przywiózłby już bardzo wiele, ale nie na tem koniec.
Drobiazgowa relacya Glancmana zawierała jeszcze kilka punktów, niezmiernie ważnych, a przedewszystkiem ten, że kiedy sprawiedliwy mąż usłyszał o pisaniu i kilku denuncyacyach, jakie na niegodziwego człowieka podano, to uśmiechnął się i znowu kiwnął głową.
Czy może być ważniejsze i poważniejsze zatwierdzenie czynu? To kiwnięcie głową było niby złota pieczęć na pargaminie, znaczyło ono tyle, co zupełne uznanie i pochwała zarazem.
Wszyscy byli przekonani, że dzięki temu kiwnięciu, wszystkie środki, przedsięwzięte przeciwko intruzowi, będą niezawodnie skuteczne.
Pozna on smak, dowie się, co to znaczy wchodzić tam, gdzie nie potrzeba i robić to, co nie należy. Uciekać będzie, gdzie pieprz rośnie, a nietylko synom swoim, ale wnukom zapowie, ażeby omijali Czarnebłoto zdaleka, gdyż tam są ludzie, którzy w obronie praw swoich potrafią stanąć, niby lica, gdy kto jej młode chce zabrać.
Jak zmęczony podróżnik na pustyni, wyczerpany z sił, znużony od gorąca i trawiony pragnieniem, znalazłszy źródło, ochłodzi się i wzmocni, tak zgromadzeni „pod Zielonym łabędziem,“ usłyszawszy opowiadanie Glancmana, ochłodzili się, orzeźwili i wzmocnili.
W serce każdego z nich wstąpiło uspokojenie i nadzieja, weszła pewność, że pohańbieni i upokorzeni zostaną wrogowie jego, a on sam, jako cząstka ludności czarnobłockiej, żyć będzie sam w sobie i w Czarnembłocie spokojnie i bez żadnej przeszkody.
Niema się co dziwić, że paradna sala pani Małki napełniła się gwarem radosnym, tym przyjemnym gwarem, który świadczy, że wszyscy obecni zrobili dobry interes i że mają serca napełnione otuchą.
Ale i nie na tem jeszcze był koniec relacyi Glancmana; mąż ten albowiem, zdając sprawę ze swojej misyi, zachowywał się tak, jak ów kupiec klejnotów, który z początku pokazuje ładne kolorowe, ale nie najdroższe kamienie, następnie perły coraz to większe, a na samym końcu dopiero wydobywa wielki, wspaniały brylant, taki brylant, co olśniewa oczy blaskiem, duszę napełnia pożądliwością, a z piersi wydobywa okrzyk zachwytu.
Glancman postępował tak samo, jak ów handlarz klejnotów.
W relacyi, jaką zdawał zgromadzonym, splunięcie i wytrząśnięcie popiołu z fajki, podobne było garści rozsypanych rubinów, szmaragdów, szafirów i tym podobnych migotliwych, barwnych kamieni; kiwnięcie głową i uśmiech równało się wielkiej perle uryańskiej, ale w zapasie, na sam ostatek, pozostawił jeszcze brylant.
Brylant czystej wody, tak drogi, że aż nie mający ceny.
Glancman uderzył silnie ręką w stół, na znak, iż zgromadzenie ma się uciszyć, a kiedy już po nad głowami mężów przeleciał cichy ptak milczenia, kiedy wszyscy, niby miecze do pochew, wsunęli języki za opasanie zębów swoich, wówczas zabrał głos i mówił dalej.
I opowiedział, że w słowach pełnych oburzenia, zgrozy, i żalu odmalował położenie mieszkańców Czarnegobłota, czas, który się psuje coraz fatalniej, wspomniał o interesach, jako te stają się coraz trudniejsze i mniej korzystne, wreszcie dodał, że po nad miasteczkiem, niby stada wron kraczących, przelatują różne przykre wieści, według których, oby nie w złą godzinę wymówić, porządnym obywatelom i kupcom nie wolno będzie handlować wódką, tak, jakby chcieli, ani obracać pieniędzmi, tak, jakby chcieli, ani mieć takich zysków, jakby chcieli.
Odmalował to wszystko szczegółowo, dokładnie, właśnie jak chory, gdy przed znakomitym lekarzem odsłania rany swoje i na dolegliwości wielkie się skarży.
Wyraziwszy zaś wszystko, co mu na sercu leżało, ośmielił się zapytać: co będzie?
Co będzie?
Dość długo wielki mąż na słowa swoje czekać kazał. Snać rozważał w myśli i kombinował. Sięgnął ręką po fajkę, nałożył ją tytuniem, zapalił, pociągnął; wypuścił z ust kilka dużych kłębów dymu, popatrzył w sufit i rzekł:
— Będzie, jak było...
Gdyby na głowy zgromadzonych zaczął nagle padać złoty deszcz, perłowy grad, gęsty śnieg z samych bankocetli, nie sprawiłby im takiej radości, jak to krótkie, a przecież takie wielkie powiedzenie:
— Będzie, jak było!
— I to prawda? — zapytano.
— Tak, prawda, jak teraz mamy wieczór.
— Nie przesłyszałeś się?
— Ja miałbym się przesłyszeć? Czy wam się zdaje, że kiedy ja tam byłem, to ja byłem wtenczas Glancman? Nie! ja byłem wtedy oko! Nic, tylko jedno wielkie oko! A kiedy usta swoje otworzył i wielkie słowo, niby rajskiego ptaka, miał z nich wypuścić, to ja byłem jedno wielkie ucho; a kiedy on ruchem głowy i oczami swojemi dał mi poznać, że już nic więcej nie usłyszę i że wypada mi odejść, to ja zrobiłem się skrzydło ptaka, żeby do was z nowiną przylecieć. Przyleciałem i powiedziałem wam wszystko, teraz możecie iść i roznieść to po całem mieście. Niech wszyscy wiedzą.
— Niech wiedzą, ma się rozumieć, niech wiedzą!
— Niech to nie będzie tajemnicą ani dla biedaka, ani dla kobiety, ani dla dziecka, niech wszyscy do syta najedzą się radością i napoją uspokojeniem.
Stojący bliżej drzwi z głośnym szmerem zadowolenia zaczęli wychodzić. Pani Małka zaś z trudnością przecisnęła się do okna i otwarła je szeroko.
Wiatr przez nie wpadał i drzwiami otwartemi wybiegał, muskając brody mężów, a zarazem rozrzedzał atmosferę, zgęszczoną od nagłego rozradowania się tylu duchów.
W kilka chwil później zgromadzenie się rozeszło. W paradnej sali, oprócz Małki, Mojsia i jego przyjaciela Engelmana, pozostał tylko Glancman, Jankiel Bas i jeszcze dwóch kupców.
Rozmawiali oni, a jako jest w obyczaju uczonych, aby do każdej sentencyi, do każdego wielkiego wyrazu, dorabiać zaraz komentarz i do tego znów komentarza jeszcze jeden komentarz, tak i w tym wypadku, każdy komentarze swoje dodawał.
— I cóż? — rzekł w końcu Jankiel Bas — czym nie mówił, że nie mamy powodu tak bardzo się obawiać tego łajdaka.
— Byliście w strachu, tak samo, jak wszyscy.
— W strachu? Dlaczego nie miałem być w strachu, jeżeli on zaczął skupować zboże od ludzi, z którymi ja handluję? Owszem, byłem w strachu, ale swoją drogą mówiłem, że nie mamy czego się obawiać.
— Ech! — rzekł na to Engelman — taka już jest nasza natura, że często bywamy w strachu, choć niema czego się bać.
— Alboż mało nas straszyli? — wtrącił nieśmiało Mojsie.
— Prawda, że straszyli, i to nawet wielkiemi strachami, ale co zrobili nam? — dorzucił Engelman. — Straszył nas Faraon w Egipcie, straszyli Filistyny, straszył wielki paskudnik Haman, a gdzie oni teraz są? Ich dawno dyabli wzięli, a my jesteśmy i siedzimy sobie w Czarnembłocie i siedzieć będziemy, daj Boże, jak najdłużej. Czego się bać?
— Prawda. Czego się bać?
— No — rzekła z uśmiechem pani Małka — teraz, jak usłyszeliście wielkie słowo i jak wleźliście za to słowo, jak za piec, to jesteście bardzo odważni.
Mojsie ośmielił się delikatnie zauważyć, że w kwestyach tak poważnych głos kobiety wcale nie jest głosem, a ponieważ taka mowa groziła sprzeczką małżeńską, Engelman, chcąc ją odwrócić, stuknął mocno w stół i szeroko zaczął się rozwodzić nad położeniem.
Następnie Jankiel Bas podniósł kwestyę, o coby jeszcze można oskarżyć przybysza, który śmie prawa obywateli czarnobłockich naruszać?
Wprawdzie to, co się już zrobiło i co znalazło potwierdzenie i uznanie w Kopytkowie, wystarczy, ażeby intruza dyabli wzięli, ale dla pewności nie zaszkodzi, jeżeli go wezmą dwa razy. Na co robić z nim ceremonie? Chce drugich gubić, niech ginie sam, skoro jest taki łajdak.
Tego wieczora nad Czarnembłotem unosił się wielki obłok radości, wszyscy byli szczęśliwi i cieszyli się wiadomościami, które przywiózł Glancman.
Niektórzy jeszcze na noc, niektórzy wczesnym rankiem, posiadali na biedki i puścili się w okolicę za interesami, pełni otuchy, że im się powiedzie i że cokolwiek pod taką dobrą wróżbą rozpoczną, będzie uwieńczone najpomyślniejszym skutkiem.
Jankiel Bas wybrał się w dalszą podróż do miasta gubernialnego, ale przed wyjazdem odbył konferencyę z Glancmanem, a podczas niej często było wspominane nazwisko dzierżawcy Zatraceńca.
Na skutek tej konferencyi Glancman udał się nazajutrz do pana Boreckiego do Brzozówki i miał tam rzucić kilka słów bardzo znaczących.
Dworek brzozowiecki tonął w ogrodzie, był on drewniany i niezbyt obszerny, ale na potrzeby rodziny wystarczał. Dla wszystkich jej członków były miłe, wygodne kąciki i nikt się nie mógł na ciasnotę uskarżać.
Pan Borecki miał swoją kancelaryę z wejściem oddzielnem, ciotka swój pokój, panienki także, a prócz tego jeszcze był duży pokój stołowy i salon.
W tym ostatnim niepodzielnie panowały panienki. One utrzymywały porządek, one własnemi rękami wyrabiały dla ozdoby przeróżne firanki, serwetki, patarafki i osobliwsze arcydzieła krzyżowe, siatkowe i szydełkowe; one to pielęgnowały rośliny na oknach i letnią porą dostarczały bukietów.
Czysto tam było, jak w pudełeczku, a staroświeckie, jesionowe, czarną włosiennicą kryte meble, wyglądały tak świeżo, jak gdyby je tylko co wprost od stolarza przywieziono.
Latem panował tam ciągle zapach róż, rezedy, lewkonij, gwoździków i wszystkich tych pospolitych, ale wdzięcznych kwiatów, jakie panienki w ogrodzie pielęgnowały. Na każdym stole stał bukiet, ułożony piramidalnie, z trawką włoską we środku, a z grubym podkładem z rezedy u spodu.
Bywały też i niezapominajki, na płaskich fajansowych salaterkach, szeroko rozłożone. Panienki same je zbierały, a nie trzeba było po te kwiatki pamięci chodzić daleko, bo rosły one zaraz za ogrodem, po obu stronach szerokiego rowu, który łąkę przerzynał.
Oprócz bukietów i niezapominajek nie brakło w salonie i innych, trwalszych roślin. Wszystkie okna były niemi ubrane i nietylko okna, bo oleandry aż do pułapu sięgały, a gdy zakwitły i całe się różowemi bukietami okryły, to taki zapach był, jakby kto worek migdałów rozsypał.
Jedno okno zajmowała całkowicie na drewnianej kratce rozpięta asklepia, piękna roślina, mająca kwiatki białe, niby z wosku zrobione i miodem pachnące.
Bywał nieraz kłopot z powodu tej rośliny, gdyż zwabione zapachem osy i pszczoły zlatywały się do niej i trudno je było wypędzić.
Były pelargonie i geranie, były fuksye rozmaite, czerwone z białemi środkami, białe z fijołkowemi, były mirty, bo jakżeż bez nich w domu, gdzie są panny? Przecie nie wypada pożyczać zkąd na wesele!
Rośliny nie mogły się pomieścić na oknach, zrobiono więc dla nich schodki sosnowe, pomalowane na zielono. Było z tem kłopotu coniemiara, bo karbowy Filip, który, jako trochę majstrowaty i umiejący się obchodzić z siekierą, podjął się je zrobić, strasznie z tem marudził. Tłómaczył się, że desek takich cienkich niema i czasu, a może trochę i pana Boreckiego się bał, żeby go nie zdyfamował za to, że zamiast skrzynie do kartofli połatać, głupstwami się trudni.
Ale jakoś pokonano przeszkody. Deski wypatrzyła w szopie panna Zofia, Filip zaś skorzystał z czasu, kiedy pana Boreckiego w domu nie było i schodki zmajstrował.
Narobił się chłopisko, to prawda, ale nie darmo, bo dostał od panny Jadwigi kielich gorzałki i taki kawał chleba z masłem i serem, że go, w spokojności usiadłszy, ze trzy kwadranse jadł i ledwie zjadł, choć się dobrze zwijał.
Ale znów się kłopot wywiązał. Trudnoż było wstawiać do pokoju takie białe schodki sosnowe; należało je wpierw pomalować.
Przy tej okazyi dopiero panny przekonały się, jak trudną sztuką jest malarstwo, zwłaszcza, gdy kto chce koniecznie, żeby schodki były zielone.
Ciotka mówiła, żeby nie grymasić i nie szukać wiatru w polu, kiedy w domu, Bogu dzięki, jest farbka do bielizny; ale sama się przekonała, że to do niczego, schodki bowiem stały się nie niebieskie, ale jakieś srokate, łaciaste.
Próbowano poprawić ten kolor wiórkami — jeszcze gorzej — i byłoby wypadło wyrzec się schodków, ale panienki nie dały za wygranę. Przy pierwszej bytności w Czarnembłocie kupiły prawdziwej zielonej farby i umalowały schodki tak pięknie, że nic do życzenia. Kiedy wyschły, wniesiono je z tryumfem do salonu i zastawiono kwiatami.
Panny były uradowane, a nawet ciotka, osoba do zachwytu nie skora i na pochwały nie szczodra, przyznała, że pokój dużo lepiej wygląda i kwiaty piękniej się prezentują.
Tak się jakoś szczęśliwie złożyło z temi schodkami i przyozdobieniem salonu, że kiedy pan Stanisław po raz pierwszy przyjechał, zastał je już i bardzo uważnie się przyglądał; widać, że mu się podobały; gdy zaś matka jego złożyła wizytę w Brzozówce, to się tych ślicznych kwiatów nachwalić nie mogła.
Zaraz kazała zrobić takie same schodki i domek na leśniczówce niemi przyozdobiła, panienki zaś dały jej kilkanaście doniczek na rozmnożenie.
Kiedy pan Stanisław te kwiaty zabierał, chciał koniecznie wiedzieć, który od której panny jest darowany, ale nie dowiedział się nic — niech zgaduje.
Dopiero za następną bytnością, kiedy znów zaczął się pilnie dopytywać, Jadwinia wygadała się niechcący, że kwitnący oleander jest od Zosi.
Później młody leśnik wspominał często, że ze wszystkich roślin, jakie zna na świecie, najpiękniejszą jest oleander, i to nietylko podczas kwitnienia, ale i wówczas nawet, gdy choruje, utraci liście i stanie się podobnym do starej miotły.
Jadwinia-bo nigdy nie umiała utrzymać sekretu; wygadała się też przypadkiem, że siostra jej lubi niezmiernie konwalie, a naprawdę ona je polubiła dopiero od czasu, gdy jej pan Stanisław cały pęk tych białych kwiatuszków w lesie nazbierał i przywiózł.
Niewiele brakowało, by wypaplała, że trzy gałązki konwalii są zasuszone w książce do nabożeństwa i że je Zosia z sobą zawsze do kościoła wozi.
Raz już... tylko co... o maleńki włos... nie powiedziała i o tem; ale Zosia wywołała ją na ganek i tak prosiła, tak prosiła na wszystko, że wymogła na niej najsolenniejsze przyrzeczenie, iż będzie uważna i że ani słóweczka niepotrzebnego nie powie. Onby sobie mógł Bóg wie co myśleć, a przecież w tem niema nic; doprawdy, nic w tem niema...
Mówiąc, że niema nic, Zosia rumieniła się, jak poziomka i spuszczała oczy, ale to więcej z obawy, aby pan Stanisław nie dowiedział się, niż z innego powodu.
Spodziewano się, że pani Zawadzka z synem przyjedzie przed wieczorem, zapowiedziała bowiem swoją bytność ciotce, gdy się w kościele spotkały. Z tego powodu świeżutki zawsze salon, wyświeżony został jeszcze lepiej, nadzwyczajnie. Bukiety, jeszcze nie zwiędnięte, wyrzucono na śmiecie, a zastąpiono je nowemi, z których jeden, z samych centofolij, był gruby, jak dobrej więzi snopek.
Grzechem byłoby żałować róż, gdy jest ich taka masa w ogrodzie. Kilkadziesiąt krzaków potężnych, a wszystkie, jakby oblepione kwiatami.
Bukiety robiły panienki popołudniu i spryskały je wodą, żeby na przybycie gości wyglądały świeżutko.
Jadwinia ciągle spoglądała na zegar, panna Zofia udawała, że ją czas niewiele obchodzi i na zegar wcale nie zwracała oczu, ale to tylko taki wykręt panieński. Nie patrzyła na zegar, ale po słońcu, po cieniu, jaki od drzew padał, wiedziała doskonale, która godzina, i wiedziała również dobrze, że czas się wlecze, jak żółw. Zauważyła także, iż kalafiory mają bardzo sucho, i że trzeba je dobrze podlać, wciąż też chodziła tam z polewaczką.
Prawdę rzekłszy, kalafiory mogłyby się jeszcze ze dwa dni bez podlewania obejść, ale zagonek, na którym rosły, znajdował się tuż przy parkanie, na końcu ogrodu, a ztamtąd był widok na drogę.
Oczekiwani goście nie spieszyli jakoś, bo słońce schylało się coraz niżej, a ich ani widać.
Naraz dało się słyszeć ujadanie psów we wsi.
— Pewnie jadą! — zawołała Jadwinia.
— Może — odrzekła siostra, udając obojętną.
— Zobaczę!
— Jak chcesz.
Dziewczynka pobiegła na koniec ogrodu i niebawem powróciła zadyszana.
— Jadą, Zosiu, naprawdę jadą! Są już za wsią!
— Poznałaś?
— A jakże!
— Ciekawam, jak można poznać kogo z takiej odległości?
— Kurz widać, Zosiu, jak cię kocham! Ja już słyszę turkot bryczki, a ty nie?
— Ani trochę.
— To dziwne, bo ja wybornie; teraz skręcili koło ogrodu. Słyszysz?
— Może... rzeczywiście...
— Ależ, naprawdę! Trzeba powiedzieć cioci.
— To powiedz.
— Ja wyjrzę z ganku!
Z temi słowy wybiegła, a niedługo dał się słyszeć turkot przed gankiem. Jadwinia zaraz wróciła.
— Cóż? — zapytała Zosia — przyjechali!
— Tak, przyjechał... Glancman i właśnie opędza się od psów.
— Glancman, — rzekła panna Zofia i zrobiła przytem dziwny grymas ustami.
Żeby wielki delegat, który jeździł z Czarnegobłota do Kopytkowa w nadzwyczajnej misyi od całego miasta, mógł widzieć wrażenie, jakie dźwięk jego nazwiska na pannie Zofii wywołał, zdziwiłby się zapewne niepomiernie.
Glancman! Czy to nazwisko źle brzmi? Czy nie jest miękkie, jak aksamit? Czy nie usposabia przychylnie dla człowieka, który je nosi?
Zdaje się, że dość jest wymówić: Glancman, aby wyobrazić sobie człowieka jedwabnego, gładkiego, pełnego delikatności i elegancyi, mającego względnie czystą kapotę i tombakowy zegarek, a ta panna krzywi się, jak gdyby zjadła cytrynę. Słusznie mówią, że są rzeczy, na których kobieta nigdy się nie pozna, gdyż rozum jej na taki interes zasłaby.
Glancman, stoczywszy rozpaczliwą walkę z psami, z której wyszedł cało i szczęśliwie, gdyż mu od strony kuchni posiłki przybyły, udał się wprost do kancelaryi pana Boreckiego.
Zaraz na wstępie oświadczył, że szczególnego interesu nie ma, że wstąpił tylko tak sobie, aby dowiedzieć się o zdrowiu, a przy tej okazyi zapytać, czy przypadkiem niema jakiego ziarna na sprzedaż?
— Dlaczego przypadkiem? — zapytał gospodarz. — Przecież nie z przypadku, lecz naumyślnie zboże sieję i naumyślnie je sprzedaję.
— Ja wiem, ale pan dobrodziej nie zawsze lubi sprzedać wtenczas, kiedy my chcemy kupić, dlatego pytam, czy pan niema na sprzedaż przypadkiem.
— Trudno, nie zawsze można sprzedawać, kiedy wam się podoba; czas płaci, czas traci.
— No, alboż my nie ryzykujemy? Handel zbożem, to jest tak, jak granie w karty, dziś pan, jutro kapcan, ale zawsze trzeba cokolwiek ryzykować.
— Ja wolę nie ryzykować.
— I to jest dobrze, ale jak czasem. Ryzykując, można stracić i nie ryzykując, można nie zarobić, bo prawdziwie mówiąc, nieryzykowanie, to jest także ryzykowanie, tylko w innym gatunku.
— Jakto?
— Bardzo prostym sposobem; jeżeli ja kupuję naprzód zboże i później ceny spadną, to tracę, bo ryzykowałem z góry; jeżeli pan trzyma zboże w śpichrzu i czeka na ceny lepsze, a doczeka się gorszych, to pan także straci, ponieważ pan ryzykował od dołu. Panie dobrodzieju, wszystko jest na świecie ryzyko, oprócz szczęścia.
— Tak, ale gdzie go szukać?
— Na co szukać? Jak ono ma do kogo przyjść, to samo przyjdzie, nawet niewołane i nieproszone, a jak niema przyjść, to choćby człowiek stanął na środku rynku i cały dzień krzyczał: „aj, waj!“ — to ono też nie przyjdzie. Niedaleko szukając, mamy przykład w naszej okolicy, bliziutko, z panem Różańskim. Czy on się spodziewał, że na niego taki majątek patrzy. Pan dobrodziej zapewne słyszał coś o tem.
— A słyszałem, coś mówią.
— Mówią? Wielmożny panie, oni nie mówią, ale krzyczą, a zazdroszczą!... Ja sam widziałem takich, co, kiedy usłyszeli o tym interesie, zrobili się całkiem zielone, wszystka żółć się w nich poruszyła z zazdrości! Pana Różańskiego interesa bardzo się poprawiły, on teraz duży pan się zrobił, kredyt w mieście ma, żeby tylko chciał!...
— A nie chce?
— Proszę pana, zwyczajnie tak bywa, że kto kredyt ma, rzadko kiedy go żąda, kto nie ma, toby wciąż pożyczał. Pan Różański nie lubi pożyczać. On ma taką naturę, jak wielmożny pan.
— A ilebyście mu mogli skredytować?
— Ileby sam chciał! Pięć, dziesięć tysięcy. Niech tylko słowo powie, a w tej chwili całe Czarnebłoto się poruszy. Każdy ściągnie z żony perły, wyjmie jej z uszu kolczyki, zastawi, a da. Jak takiemu panu nie dać? Niech pan dobrodziej sam powie? Jak nie dać?
— A mnie dalibyście, gdybym potrzebował?
Glancman zrobił bardzo uprzejmą minę.
— Komu kredytować, jeżeli nie panu?
— Ba! a z czegobym oddawał?
— Niech pan żartuje zdrów! Wielmożny pan jest znany bogacz w okolicy.
— Nie liczyliście moich kapitałów.
— Czy pan myśli, że tylko to bogactwo, co policzone, jest bogactwem? Podług mojego rozumienia, więcej jest na świecie niepoliczonych skarbów, niż rachowanych. Zdaje się, że tak?
— Być może.
— Pan dobrodziej, prócz tego, co ma, może mieć jeszcze dużo, bardzo dużo. A pana córeczki! Takie piękne, edukowane panienki! One dostaną bogatych mężów, im się to należy.
— Jeszcze czas.
— Dlaczego czas? Skoro są panienki, to trzeba i zięciów. Ja znam takiego pana, co z dużym majątkiem, z wielkim majątkiem, co mógłby grymasić i kawałek hrabianki poszukać, a przecież chciałby zostać zięciem pana dobrodzieja. Pan zapewne miarkuje, że ja o panu Różańskim mówię. Godny kawaler, lepszego w okolicy nie znajdzie... Co pan dobrodziej myśli o tym interesie?
Borecki brwi zmarszczył i rzekł poważnie:
— Słuchaj-no, mój panie Glancman, jeżeli będę miał na sprzedaż pszenicę, kartofle, rzepak, to będę z tobą chętnie mówił, ale córek przez twoje ręce pozbywać się nie myślę. Niech cię to nie obraża, ale radzę ci, abyś się w nie swoje rzeczy nie wdawał.
— Ja nie rozumiem wielmożnego pana. Czy dlatego, że ja nazywam się Glancman, nie potrafię być życzliwym? Dlaczego?
— Dlatego, że to do ciebie nie należy i zrobisz mi wielką przyjemność, jeżeli zechcesz rozmawiać o czem innem.
Glancman próbował jeszcze, aby do tego przedmiotu powrócić, ale widząc, że to się na nic nie zda, odjechał.
— No — mówił do siebie, siedząc już na biedce i poganiając chudego konia — ty panie szlachcic nie chcesz żyda swata, ale co Glancman powiedział, to już ci mocno w głowie siedzi. Ty lubisz pieniądze i ty się na nie złakomisz. Sam będziesz się starał o Różańskiego na męża dla swojej kochanej córeczki. Owszem, szukaj, złapiesz się. Śliczny zięć, bardzo fajn kawaler!
Kiedy pan Borecki, zakończywszy rozmowę z Glancmanem i wydawszy Filipowi dyspozycyę robót na jutrzejszy dzień, przyszedł do „salonu,“ zastał tam siostrę swą, córki i gości w bardzo wesołym nastroju ducha.
Pani Zawadzka z ciotką Gertrudą rozmawiały z wielkiem ożywieniem o najlepszym sposobie marynowania grzybów, a panienki z panem Stanisławem o kwiatach i o lesie.
Pokazało się z rozmowy, że panny bardzo lubią las, ale panna Jadwiga bałaby się w nim mieszkać, zwłaszcza w zimie, głównie z powodu wilków; panna Zofia zaś dała się słyszeć ze zdaniem, że wilk nie jest bynajmniej tak straszny, jak mówią, i że szczególniej zdaleka, jest to nawet dość przyjemne zwierzątko, podobne bardzo do Burka, psa podwórzowego, który tak Glancmana przestraszył. Niema żadnej racyi obawiać się wilka, tembardziej, że, jak mówi pan Stanisław, wilk boi się ludzi i ucieka przed nimi. Można temu wierzyć, bo pan Stanisław zna się na wilkach doskonale i niejednego już zastrzelił.
Nieznośne są zegary; gdy potrzeba, żeby się spieszyły, chodzą niesłychanie powoli; gdy jest pożądane towarzystwo, miła rozmowa, mierzą godziny ze złośliwą szybkością.
Tyleby jeszcze było do powiedzenia, tyle zapytań ciśnie się na usta, a tu szkaradne zegarzysko dzwoni i gdacze: „Już czas, już czas, już czas!“
I pod wpływem tego gdakania, starszym zaczynają się oczy przymykać, jakby senne; lampa się dopala, samowar stygnie, a sprzymierzeniec niegodziwych zegarów, wielki kogut czubaty drze się na grzędzie, jak potępieniec i budzi Wojtka, aby konie zaprzęgał i przed ganek zajeżdżał z turkotem.
W bezmyślnej, skrzypiącej maszynie do mierzenia czasu, siedzi jakiś chochlik złośliwy, duch przeciwieństwa i psoty, bawi się kosztem młodych dziewcząt i chłopców, psuje mechanizm, zatrzymując kółka, lub do szybkich je przynaglając obrotów, przerywa rozmowę w chwili najciekawszej, właśnie w takim momencie, kiedy już, już, niby mała ptaszyna z gałązki, miało się zerwać z ust jedno słówko, jedno tylko, ale jakie!...
I nie... przeszkodził niegodziwiec! Kazał wstać, żegnać się, szukać okrycia dla matki, mówić: „dobranoc, panie dobrodzieju!“
Bardzo ten „dobrodziej“ jest w takiej chwili potrzebny!
Nic nie pomoże, trzeba czekać drugiej wizyty, a kiedyż ona będzie?!
Pannie Zofii robi się smutno, a ten młody trzpiot, Jadwinia, śmieje się tylko i jak się śmieje! Śmieją się jej oczy, usta, wszystkie dołeczki na twarzy. To jest niegodziwość, żeby rodzoną siostrę tak wyszydzać!
Odjechali...
Przedtem pani Zawadzka zaprosiła ciotkę Gertrudę i panienki na zbieranie grzybów do lasu i na podwieczorek. Zacności kobieta, jak ona rozumie, że bez zapasu grzybów na zimę trudno się obejść i że żadne nie mogą być lepsze nad te, które koło Majdanu rosną i które się własnemi zbierze rękami.
Nazajutrz rano Jadwinia zastanawiała się bardzo poważnie nad pytaniem, co to może znaczyć, że Zosi przez całą noc śniły się grzyby?







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.