<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czercza mogiła
Redaktor Karol Wiktor Zawodziński
Wydawca Wydawnictwo Wł. Bąka
Data wyd. 1947
Druk Państwowe Zakłady Graficzne Nr. 2, Wrocław
Miejsce wyd. Łódź – Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Już się łatwo domyśleć jaki był dalszy tok sprawy; Szumczykiewicz podyktował akt rozkopania i natychmiast redukt przeciwnej strony poprowadzono, idąc nad wodocieczą do prawdziwego kopca granicznego w roku 1611 usypanego, od którego linia do Semenowej Barci na uroczysko Wilczopole wraz z strumykiem zajęła do Serebrzyniec całą sianożęć na Pogrudziu. Kopiec stary acz mało znaczny i zapadły, choć zeń pal dębowy wyjęto dawno, wskazany został przez chłopów Serebrzynieckich, opatrzony, i za termin per quem uznany; sianożęć przysądzono panu Stefanowi Wilczurze.
Wiła w imieniu pryncypała swego, który się już sam nie pokazywał, wykręcał się różnie, podstawiał mapy, wynajdywał dokumenta, a zwłaszcza jeden polubownej zgody nie ze wszystkim formalny, ale pozornie stary. Nic to już nie pomogło. Dekret stanął czarno na białem, przyznający własność Serebrzyńcom i nakazujący sypanie kopców nowych.
Pan Samuel już się więcej jawnie nie pokazał i widomie nie czynił nic przeciwko sąsiadowi, puściwszy sprawę dalej porządkiem prawnym, ale bez końca psot wyrządzał Serebrzyńcom, co mu zresztą z nawiązką oddawał Stefan Wilczura, który do tego rodzaju wojny partyzanckiej wiele miał sprytu i ochotę niezmyśloną. Zajmowało mu to przyjemnie chwile, któreby był darmo przeziewał u komina. Trzeba bowiem wiedzieć, że w Serebrzyńcach kiedy gości zabrakło, zajęcia, zabawy i pracy co się nie rzadko trafiało, bo z natury swej Wilczura był czynny, i rzadko gnuśniał w spoczynku; komin naówczas poleski był mu towarzyszem samotności i pociechą w tęsknocie. Mało w którym na Polesiu dworze nie znajdziesz tego komina, będącego zabytkiem może starych Zniczów tej krainy. Jest to ogromna, przysadzista budowa, w poufałej umieszczona komnacie, na której dniem i nocą, zimą i latem goreje płomię niewygasłe. Kładą nań grube, suche kloce umyślnie przysposobione i utrzymują nimi niewygasły ogień, który nigdy nie bucha płomieniem wysokim, ale też nigdy nie ustaje. Przed nocą kłody tak się zwykle wyrachowują, żeby do ranka przykładać nie było potrzeba, a o świcie na żarzące węgle nowy pokarm przybywa. Olszyna i brzezina podsycają ten stos, który widocznego żadnego nie przynosi pożytku, a zimą kradnie ciepło z pokoju, ale z niego węgle roznoszą potrzebną podpałkę po całym dworze, i światełko to czuwa po nocach nad pustem domostwem. Przy takiem to ognisku pan Stefan zwykł był czasem długie spędzać godziny, zadumany i smutny, nogę założywszy na nogę, z oczyma wlepionemi w niebieskie płomyki, igrające na pąsowych węglach olchowych. Tu układał projekta wypraw, polowań, wyjazdu w sąsiedztwo i zabawy, tu go szukano, gdy [żony] w domu nie stało, i córka przychodziła niekiedy dzielić jego samotność i rozweselać ją szczebiotaniem naiwnem. Pokój z kominem otwarty był tylko dla domowych i poufałych, gości nie przyjmował w nim nigdy gospodarz, i znakiem może największym jego przyjaźni i pobratania było przypuszczenie do wielkiego komina.
Teraz tworzyły się tu coraz nowe pomysły do płatania figlów sąsiadowi, nie dającemu się w nich wyprzedzić, z tą różnicą, że pan Stefan więcej w nich ukazywał wrodzonego dowcipu, a pan Samuel więcej złości i gniewu. Oba w ten sposób oznajmywali sobie, że żyli i nie zapominali urazy. Nie minął tydzień, żeby z obu stron szkody nie wyrządzono, a choć rzadko złapał jeden drugiego na gorącym uczynku, wiedzieli oba co to znaczy. Tu rozrzucono mostek z kretesem, tam wypasiono żyto, ówdzie stratowano łąkę, indziej podcięto sosnę masztową, ogrodzoną i naznaczoną, wydarto barć, i było tego bez końca. Ale zazwyczaj tak się to odbywało pokryjomu i ostrożnie, że nie wiedzieć na kogo się było skarżyć, gdyby do skargi była ochota. Tylko, że się do tego uciekać nie myślał ani jeden ani drugi, starali się tylko nie pozostać w długu i piękne oddać za nadobne.
— Co też to tam kochany sąsiad skomponuje mi? — mawiał siadając u komina pan Stefan, — i czem by mu się wypłacić?...
A gdy ekonom przyszedł z oznajmieniem o szkodzie lub psim figlu, często Wilczura w ręce splasnął z uśmiechem, jeśli figiel był dobry i wykonany zręcznie. Wcale inaczej to przyjmował pan Samuel, którego wszystko jątrzyło i gniewało, tak że ludzie jego płacili skórą za każdą prawie szkodę, której się upilnować nie mogli. Żużel latał jak opętany, niedosypiał nocy, konie zajeżdżał, ale panu Stefanowi nie mógł sprostać.
Zaraz następującego roku ledwie się na trawę zaniosło ni stąd ni zowąd całą trzodę z Krasnego, konie, bydło, świnie, kozy, których w Polesiu tyle trzymają, zapędzono przed świtem na pogrudzie i nie tyle spasiono jak stratowano sianożęć tak, że przez tygodni parę czarna była gdyby rola. Pan Stefan zniósł to, ani słówka nie pisnąwszy, ale oddał na tyluż morgach żyta, które świńmi dworskimi zrył i zbił ze szczętem, zapędzając je tam po nocach. Sianożęć odrosła bujnie, siano pokoszono, i jak zwykle złożono w stogi na gruncie sąsiednim, ale oba stogi popaliły się w dwa dni po zawierszeniu. Tydzień nie upłynął, odryna[1] w Krasniańskim lesie ze wszystkiem spłonęła, tak że dla koni musiał pan Samuel [siano] kupić i otawę[2] dawać bydłu.
Kopiec nowo usypany jednej nocy rozsypano, za co wywdzięczając się zaraz Wilczura zrąbał Semenową barć, na sośnie drugiej, bliżej Krasnego leżącej, pszczoły postawił i znaki graniczne pokładł. Poszły obustronne manifesta, nakazano wizją na gruncie, a tymczasem nazwisko Semenowej barci przeszło powoli na młodszą jej siostrę.
Bydło zabierano co trzeci dzień i nie upominano się już o nie, jeśli łaska była wypędzonemu na paszę powrócić chyłkiem do domu to dobrze, jak nie, już się z nim ani chłop ani dwór nie zobaczył. Skończyło się na tem, że zamiast dwóch pastuchów, wychodzili z obu stron i pastusi i strzelce z ponabijanymi rusznicami wartując koło stada. Ale by tego na wołowej skórze nie spisał, ile napłatano wzajemnych psikusów, a stara nienawiść czerwonych pasów do czarnych i czarnych ku czerwonym, co się już była nieco przytłumiła, znów poczęła brać górę i dwie wioski biorąc stronę swych panów otwartą rozpoczęły wojnę. Nie było jarmarku w miasteczku, żeby Kraśniańscy nie oberwali guza od Serebrzynieckich i nie powadzili się gdzie z nimi na drodze; nie było karczmy, żeby w niej nie opowiadano jakiejś bójki ich lub napaści. Jedni na drugich wymyślali dziwy i waśnili się jak psy z kotem. Ale i tu Serebrzynieccy zamożniejsi, silniejsi liczbą, zuchwalsi prym brali nad czarnemi pasami, a duch pana zdawał się ich podtrzymywać.
Proces wlókł się tymczasem powoli.
Wśród tej zabawki, która panu Stefanowi dostarczała materii do konceptów i opowiadań na każdym zgromadzeniu, dorosła córka wdowca lat, w których o niej pomyśleć musiał. A była to właśnie chwila, w której zwichnieni z dawnych wyobrażeń naszych o kobietach, poczynaliśmy śnić dla nich coś więcej nad domowe i gospodarskie wychowanie prababek naszych. Panu Stefanowi też poglądającemu na swoją ukochaną donię, różne względem jej edukacji przychodziły do głowy pomysły, i już się z nią to do Warszawy to do Wilna wozić zamyślał, gdy od rodzonej swej siostry, będącej w Wilnie eksprzełożoną u panien Wizytek, odebrał pismo nalegające, by dziewczę na lat parę oddał pod jej skrzydła.
A trzeba wiedzieć, że nie było wówczas lepszego i dystyngowańszego wychowania nad to jakiego udzielano w klasztorze panien Wizytek wileńskich. Zgromadzenie to samo składało się po większej części z osób znakomitszych rodzin i arystokratyczniejszego świata, mogło więc i umiało kierować wychowaniem powierzonych sobie dziewczątek, tak aby je i do Boga i do świata ukształcić. Były mistrzynie języków, muzyki, śpiewu, tańca nawet i w ogólności wszelkich talentów, jakich po kobietach wymagać zaczynano, ale przytem były godziny modlitwy, rozmyślania i kościoła, nauka posłuszeństwa, pokory i skromności. Zalecało to naówczas pannę niemało, gdy się pochlubić mogła, że wyszła z klasztoru panien Wizytek wileńskich, które słynęły szeroko ze swej pensji nielicznej i nieprzystępnej dla samej ostrej klauzury klasztornej, ale ze wszech miar pierwszej w kraju. Otrzymawszy o tem wiadomość szczegółową pan Stefan, który tego tylko czekał, chwycił się sam sposobić do drogi, kazał wybierać pani Pańczewskiej i postanowił rozstać się z swoją córką w nadziei, że po lat parze cieszyć się będzie owocami swej ofiary.
Już mu tam z głowy wyszły i sprawy o granicę i wojna z sąsiadem, i ledwie na wyjezdnem ludziom nie zapomniał zlecić pilności, tak się do Wilna szybko wybierał.
Jednakże na wsiadanem dał około tego instrukcję szczegółową panu Józefowi Dymkowskiemu, którego na gospodarstwie w Serebrzyńcach zostawiał i w dwie bryki zaprzągłszy ośm tłustych podjezdków, do Wilna się posunął.
Dziwną to było rzeczą w całym tym sporze sąsiedzkim, że Paweł Żużel prawa ręka pana Samuela, i Dymkowski rządca Serebrzyniecki, pokrewni sobie, choć panom swoim wiernie służyli, byli z sobą w jak najlepszej zgodzie. Rodzice ich mieszkali w jednej okolicy szlacheckiej i chłopaki jednolatki za młodu się pobratali, a przyjaźń ta przetrwała wszelkie pokusy zwaśnienia, chociaż ich było nie mało. Ani Paweł ani Józef nie zdradzili nigdy panów swoich, nie wypaplali się z niczem niepotrzebnem, ale nikt nad nich szczerzej się za spotkaniem w oba policzki nie całował i serdeczniej nie ściskał. Przyjaźń ta zresztą tak była cicha i rzadko się objawiająca, że ani podejrzliwy Hawnul, ani Wilczura, za złe jej swym sługom nie mieli.
Po wyjeździe pana Stefana do Wilna, na jarmarku w miasteczku spotkali się Żużel z Dymkowskim; a że ich wywnętrznieniu się nic na zawadzie nie stawało, długo i poufnie rozgadali z sobą, przy kwarcie miodu starego, którą czuł jeszcze w głowie Żużel powróciwszy po dyspozycję na dzień jutrzejszy do Krasnego. Wyszedł do niego Hawnul blady, milczący jak zwykle, ponury, niedowierzający, a że z rozmowy o gospodarstwie wpadli na sąsiada, zapytał:
— Cóż tam ten łajdak?
Żużel domyślił się o kim mowa i wyśpiewał:
— Pojechał chwała Bogu w drogę i na jakiś czas będziemy od niego wolni...
— Dokąd? — podchwycił Hawnul.
— Do Wilna... i córkę ma w klasztorze umieścić...
Na te słowa pan Samuel, który chodził po izbie, zastanowił się nagle i jako by go kosą podciął, języka w gębie zapomniał. Żużel nawet mimo miodu, który mu głowę mącił, postrzegł, że dotknął jakiejś struny drażliwej, ale nie pojmował co tak strasznego powiedział w kilku prostych wyrazach, które powinny były ucieszyć raczej Hawnula, niżeli go tak zmieszać.
Nie odezwał się już ani jednym wyrazem dziedzic Krasnego, padł na stołek, rękę sparł na kolanach i dawszy znak ekonomowi, pozostał tak zadumany głęboko.
— Kat go wie co mu się stało — powiadał później Żużel — ale postrzegłem, że go i złość i fantazja i impet zwykły, gdy o sąsiedzie mówił, całkiem opuściły. Chandra[3] i po wszystkiem! — pomyślał ekonom przywykły do jego wybryków.
Nazajutrz toż samo, Hawnul gadać nie chciał, zamknięty był z żoną, i ledwie się pokazał, nie inaczej i dni następnych. Parę razy tylko zaczepił choć ze wstrętem Żużla o sąsiada usiłując go dopytać, kiedy go się w Serebrzyńcach spodziewają z powrotem. A co najdziwniejsza nie wydał żadnego rozkazu napaści na terytorium sąsiednie, z czego, z powodu swej przyjaźni z Dymkowskim, rad był bardzo Paweł. Nic się zresztą w życiu Hawnula nie odmieniło, krom tego, że jeszcze bardziej siedział zamknięty i na gospodarstwo obojętny, a często gęsto o powrót Wilczury zapytał.
Tak spokojnie na oko przeszedł cały czas oddalenia pana Stefana, który nie wprost do domu, ale do powiatowego miasteczka zajechał, bo mu widać tęskno było za przyjaciółmi i dawnymi znajomymi, i ztamtąd przyzostawszy sam u podkomorzego, bryki do Serebrzyniec odesłał.
Wieczorem tegoż dnia wiedział już o tem Hawnul przez Żużla, i znać było po sposobie w jaki przyjął wiadomość, że go mocno obeszła. Nazajutrz rano, gdy zaturkotało przed gankiem i bryczynka pana Żyrmuńskiego zabiegła przed dwór, niepokój się wszczął wielki. Hawnul sam nie wyszedł przeciw niemu. Wysłał trzech dowiedzieć się naprzód kto przyjechał, a gdy mu doniesiono, że Żyrmuński, powoli i jakby z ostrożnością wyszedł ku niemu. Od procesu o Pogrudzie stosunki ich z sobą całkiem się były zerwały, mogły więc odwiedziny te zadziwić Hawnula, i w istocie z jakimś strachem, niepewnością, oczekiwaniem czegoś przerażającego wysunął się z pokoju żony, jak winowajca, gospodarz domu.
Żyrmuński zwykle potulny i pokorny, teraz przybrał był minę uroczystą, strapioną i prawie surową; na twarzy jego widać było, że nie na darmo i nie z dobrem przyjechał do Krasnego. Hawnul widać to postrzegł czy przeczuł zaraz i pobladł, usiłując przybrać minę obojętną.
— Ha! cóż to tak niespodziewanego gościa w dom mój sprowadza? — począł, nieokazując po sobie przykrego jakie doznał wrażenia... — Co mi to waćpan dobrodziej rozkażesz?
Żyrmuński z daleka się skłonił.
— Gdyby można — rzekł po cichu — prosiłbym na stronę dla pilnej i ważnej sprawy.
Hawnul drgnął jakby weń spodziewany strzał uderzył.
— Chodźmy, chodźmy do ogrodu — odezwał się głosem zmienionym.
Nie czekając wyszli oba, a oddaliwszy się kroków z pięćdziesiąt ode dworu, zatrzymali w ulicy otwartej, gdzie nikt ukryty posłyszeć ich nie mógł.
— Cóż to tam takiego? — zapytał Hawnul, wpatrując się w adwokata.
— Mości panie — odpowiedział surowo Żyrmuński — porzućmy daremne ceregiele i formuły, jam tu waszmości wprowadził do Krasnego i ułatwił mu nabycie majętności, mnie też przystało go przestrzedz o tem, co mu dziś zagraża. Nie mam w tem interesu, ale prostą litość...
— Litości nade mną! — krzyknął Hawnul, mnie coś zagraża! co to jest! enigmata jakieś!
— Przymuszasz mnie waszmość, żebym się szerzej wytłumaczył; zrobiłeś sobie nieprzyjaciela, drażniąc o tę łąkę JMPana Wilczurę, którego głos w powiecie wielki i słowo znaczące, dziś nawarzone piwo wypić potrzeba. Jeździł pan Stefan do Wilna, a czego tam na waszmości napytał, nie wiem, dość że głośno się z tem odzywa, że zgubić go może jednem słowem.
Na chwilę Hawnul nie mógł mówić, tak mu usta ścięło, spuścił głowę, zawahał się, ale rychło podniósł czoło i krzyknął:
— Niechaj gubi! niech gubi! zobaczymy co to za ciekawość przywiózł z Wilna.
— Ale to nie są czcze pogróżki — rzekł Żyrmuński — ja znam pana Stefana, że na wiatr słowa nie rzuci, byle mu gadać, i kiedy co wie, to wie dokładnie. Ja tam nie domyślam się jakiego kaduka waszmość masz na sobie, wszelako przestrzedz go sumienie mi kazało. Wczorajszego dnia wieczorem na kolacji u Bruderkowskiego, wszczęła się rozmowa o mogile na Pogrudziu, a pan Stefan odezwał się do nas: Ba! ba! teraz on mi nie straszny, mam na niego taki oręż, którym go pobiję, bylem usta otworzył. Co wiem to wiem, przyjdzie czas powiedzieć, taić nie myślę, dość mi sadła zalał za skórę... Musisz sobie waszmość wystawić, jakie to na towarzystwie uczyniło wrażenie.
Słuchał Hawnul i gniew zeń już już miał wybuchnąć, ale się poskromił, zrobił nawet minę pokorną i przecedził przez zęby:
— Zobaczymy, zobaczymy... co to tam tak strasznego! Ludzkie języki gorzej żmii kąsają, ale się ich czyste nie obawia sumienie. Co mi zrobić może?
Widać jednak było pomięszanie choć udawał spokój, zakręcił się i po chwili namysłu dodał:
— Dziękuję panu za radę, jeden to dowód życzliwości, jaki mnie tu spotkał... Nie wiem, może mi podróż moją z powodu tych pogróżek wstrzymać przyjdzie.
— A dokądżeś się to pan wybierał?... — spytał Żyrmuński.
— Mam tam trochę interesu koło Wilna — odpowiedział zmieszany i unikając spojrzenia w oczy wymierzonego Hawnul; — potrzeba będzie pojechać! tak! tak! potrzeba!
Żyrmuński widząc, że dalej nic z niego nie wyciągnie, bo szlachcic zdawał się cały w myślach zatopiony, pokłonił się i nie czekając więcej, co prędzej z Krasnego ruszył nazad, kieliszka nawet wódki ani kawałka chleba nie skosztowawszy, bo go gospodarz wcale zapraszać nie myślał.
Tylko co bryczyna odjechała, posłał gospodarz po Żużla.
— Jedź waćpan do miasteczka — rzekł do niego — i najmij mi cztery konie z bryką żydowską do Wilna, niech tu dziś wieczorem będą.
— A na cóż JW. panu najmować kiedy są swoje? — zapytał Żużel.
— Czy ja waćpana trzymam do rady czy do egzekucji[4]? — zawołał groźnie Hawnul.
Żużel zamilkł, bo dojrzał z oczów humoru, z którym żartować nie było bezpiecznie.
— Gospodarstwo oddaję na twoje ręce — dodał pan Samuel — żonę pod waściną opiekę, i proszę żebym tu zastał wszystko w porządku... A kto się spyta gdziem jest — rzekł z przyciskiem — powiedzieć, żem do Wilna pojechał, słyszysz waść?!
Żużel poleciał do miasteczka natychmiast i sprawił się tak żywo, że w godzin parę już konie najęte były w stajni. Hawnul się znać przysposobiał do drogi, bo go widać nie było, z izby żony jego tylko dochodziły szepty, rozmowa urywana i niekiedy łkania bolesne. O zmroku jakoś zaszła bryka, a Hawnul nagadawszy jeszcze Żużlowi, jako się ma sprawować, siadł w nią i sam jeden, nie wziąwszy nawet chłopca do usług, odjechał.
Tymczasem pan Stefan odwiózłszy córkę do klasztoru, powrócił do domu w wyśmienitym humorze, czy to że zaspokoił umieszczeniem jej serce swe ojcowskie, czy że jak się z tem dawał słyszeć, miecz przywiózł na zawziętego sąsiada. Nie taił się też z tem wcale, że byle chciał, hardego przekorę powali jednem słowem o ziemię, ale jak to był człek roztropny i wiele baczący na każdą czynność, choć niby na oko z pierwszego popędu wszystko czyniący, z niczem się więcej nad to nie wygadał.
Naciskano go pytaniami, ale dyskretnie milczał, uśmiechając się i zbywając ciekawych ni tem ni owem.
— At, at, zachcieliście, zobaczycie, siedzi cicho, nie otworzę gęby, póki mi nie da powodu... Nie bocian jestem, bym świat z gadów czyścił, niech go tam Bóg kocha...
Częste jednak wspominanie o bocianie naprowadzało na domysły, że nie lada fraszkę miał pan Stefan za nadrą, a tajemniczy sposób życia i niewiadome pochodzenie Hawnula, Bóg wie czego dogadywać się dozwalały. Jego zaś nie było i nie było, jak pojechał do Wilna, gdyby w wodę w padł, słudzy nie napadali na Serebrzyńce, i zgoda panowała między dwoma wioskami. Ale zajadłość dwóch gromad przeciwko sobie nie ustawała, pańska waśń zawieszoną była, wieśniacza stała pod spodem. Czarne i czerwone pasy kłóciły się na granicach, po gościńcach i byle powodzik stawały do boju.
Stało się jednego dnia, że pastusi, pasący trzodę Serebrzyniecką niedaleko granicy Krasnego, pousypiali w krzakach, nie wiedzieć zkąd zjawiło się tam kilku ludzi Hawnula.
— A co! — zawołały czarne pasy — jakbyśmy wpędzili ich bydło na nasz grunt i zabrali? Niech-by się powróciło za nasze szkody przeszłoroczne, a mało to tam wołów naszych poprzepadało?
Rada nie była długa, nagnana trzoda prawie cała przeszła na grunt Krasnego, a choć tam nic posianego nie było i szkody na paszy zrobić nie mogło, przyskoczyli Kraśniańscy i zapędzili ją wnet do wioski. Żużel w wielkim był kłopocie, gdy to postrzegł, ale nie miał sposobu wykręcenia się, obawiając się pana za powrotem, chłopi też zaraz bydłem rozporządzili i słuchać nie chcieli, żeby go oddać.
W Serebrzyńcach larum okrutne, włościanie pobiegli do dworu ze skargą, trafili jeszcze na zły humor pana Stefana, a ten im na głos powiedział:
— Cierpliwości moje dzieci, cierpliwości, diabli wezmą tego przybłędę... już miarki dosypał, dłużej go nie pożałuję, zobaczycie jakiego mu piwa za bydło nawarzym.
Naturalnie bowiem, choć Hawnula od miesiąca w domu nie było, jemu i nakazom jego przypisał pan Stefan tę grabież.
Tegoż dnia zbliżało się wielkie polowanie w Serebrzyńcach, gości zjechało się hukiem, a gospodarz nie szczędził sąsiada, i dał się z tem słyszeć kilkakrotnie, że Hawnula zdemaskuje... Przy kieliszkach nie jedno cierpkie słówko z ust wyszło, którego się nie obrachowywało...
— Niech no tylko wróci — rzekł wreszcie pan Stefan — damy mu tu bankiet, jakiego jeszcze w życiu nie kosztował i wyświecim go z Krasnego.
Słowa te rozeszły się po sąsiedztwie błyskawicą, poszły po wioskach, po chłopach i dalekiem odbrzmiały echem. Żydzi już nawet po karczmach pogróżki te powtarzali. Ale na tem się skończyło, wyraźniej nic nie powiedział jeszcze Wilczura, przynajmniej publicznie, choć może przed poufalszymi przyjaciółmi sekretu się zwierzył, bo dziwne dziwy na Hawnula rozpowiadać poczęto, tak, że słuchaczom włosy na głowie powstawały.
Kilka dni trwało owe polowanie na wilki u pana Stefana, wszyscy Serebrzynieccy pobereżnicy[5], strzelcy, gajowi, szlachta czynszowa okoliczna i gromada z obławą udział w niem mieli. W istocie polowanie było tylko pretekstem do zabawy. A wymyślano co dzień inną. Zrana trochę napukano w kniei, śniadanie zastawiono w lesie, i trąbiąc a hucząc, powracano do domu, gdzie ledwie spocząwszy, rozpoczynano harce na koniach, strzelanie do celu, do wyrzucanych jaj i pieniędzy, do śliwek itp. wyprawiano wyścigi, zasiadano do kart i butelek, a wesoła myśl i ochota trwały często dobrze za północ do trzecich kurów. Już to w przyjęciu gości nie miał sobie równego pan Stefan i umiał honeste[6] grać rolę gospodarza, wszystkim dotrzymując kompanii, zachęcając, prosząc, animując, aż miło. To też nigdzie się tak nie bawiono jak u niego i pamiętne były zjazdy w Serebrzyńcach. Teraz przecie czy mu to bydło tak zajechało do głowy, czy humor co innego popsuło, ale pan Stefan był nie swój i choć się trzepał jak mógł, ale widocznie nadrabiał tylko rezonem, a w sercu mu było tęskno. Starano się go rozerwać, na próżno, uśmiechał się powtarzając: Starość nie radość, a łza stała w oku.
Najweselsi ludzie miewają takie dnie w życiu, kiedy ich radość i humor odbiegają, nie wiedzieć dlaczego, a śmiechu nie nakazać, to darmo. Szło wszystko swoim porządkiem i koła gościom pozdejmowano, pojono, raczono, ale gospodarz chodził osowiały i nieswój. Czwartego czy piątego dnia po tej historii z bydłem, udało się Serebrzynieckim złapać gajowego Krasniańskiego (którego posądzano, że należał do spisku na stado) z parą wołów w lesie pana Stefana. Przyprowadzono go do dworu, a w gniewie Wilczura kazał mu wyliczyć dwadzieścia odlewanych, młode byczki poobwieszać, a wóz porąbać i spalić.
Gajowy odszedł z płaczem i gniewem w sercu do domu.
Nazajutrz było polowanie, ostatni dzień, ostatnia knieja i pewne gniazdo na zakąskę zachowane, a właśnie tak wypadło, że ostęp po za Wilczem polem i Semenową barcią był w nie zajęty.
Starzy strzelcy rozstawiali myśliwych i wiedzieli, że zwierz spłoszony przez huczków iść będzie od cypla błotem, łoziną, krzakami, przez Pogrudzie, mimo Czerczej mogiły, przedzierając się ku lasowi, na drugim brzegu błotka leżącemu.
Krągiem więc po nad skrajem lasu stanęli goście niektórzy w krzakach na Pogrudziu, inni na Wilczem polu rozmaicie rozłożeni tak, aby wszystkie przesmyki zajęli.
Jesienny ranek był prześliczny, trawy i liście osrebrzone rosą obfitą, powietrze orzeźwiające, woń lasów i jesieni miła i jakąś tęsknotę do duszy wnosząca. Bory chwiały się poruszane zaledwie lekkim wietrzykiem chwilami, a ptastwa chmury czynnymi przeloty dzień pracy rozpoczynały.
Stary Jurko Remeń, który rozstawiał gości, panów i strzelców, rokował o tym dniu najlepiej, ale czy się zadurzył, czy z losu tak wypadło, pana Stefana nie umieścił, aż się opatrzył dopiero przy Czerczej mogile. Nie zdawało mu się stosownem pana tam stawić i nie wiedział co począć, gdy Wilczura zawołał na niego, że w łozach podle tego miejsca chce zostać.
— Ej! paneńku — rzekł Remeń — miejsce nie osobliwsze, ciężko, żeby tu co wyszło, choć ścieżynka jest, a wilk weźmie górą.
— At! co pan Bóg da — odparł Wilczura — myślno o gościach, żeby strzelali, a ja choć z nabitą powrócę, to my to sobie wynagrodzimy...
Został więc pan Stefan nieopodal od Czerczej mogiły, zrazu lisią jego czapkę ponad łozami widać było, ale wkrótce czy przysiadł, czy gdzie przeszedł, bliżej stojący już go nie dostrzegli.
Tymczasem puszczono psy, zagrały, huczki poczęli wołać i kijmi o drzewa walić, a strzelcy w cichości oczekiwać zwierza... Opodal na skraju lasu jeden strzelił, gdzieś w tyle drugi huknął, oba pudła, bo psów nie nawoływano. Aż i koło mogiły puknęło, silny kłębik dymu podniósł się w czyste powietrze, i cicho jak uciął.
— Oho! nasz pan, znam jego gwintówkę — rzekł Remeń — już coś ubił... ani chybi starą wilczycę... i cicho siedzi.
Bliżsi strzelcy ciekawi co pan Bóg dał, bo nie słyszeli i nie postrzegli, żeby się co mimo nich przemykało, poczęli zaglądać, ale ani pana Stefana na stanowisku, ani zwierzyny nie dojrzeli. Nareszcie w gorętszej wodzie kąpany Bruderkowski posunął się kłusem, znikł w zaroślach i nuż rozległ się krzyk jego:
— O la boga! nieszczęście! ratuj, kto w Boga wierzy! Ratujcie!
Że psy jakoś ustały były gonić, bo trop zgubiły w borze, i cicho dokoła było przez chwilę, posłyszano głos podsędka, a kto żyw począł zmierzać ku miejscu, z którego się odezwał.
Pięciu czy sześciu znaleźli się zaraz na stanowisku gospodarza, ale tu go nie było, a pomiętoszone gałęzie i świeże ślady wskazywały im ku mogile. Tu straszny w istocie widok ich uderzył.
Pan Stefan leżał na wznak na ziemi pod samą Czerczą mogiłą z gwintówką w ręku, krwią pierś mając zbroczoną, ustami mu też obficie krew buchała.
— Co to jest! przypadek, postrzelił się — zawołali nadbiegający — czy kto go postrzelił? — Na mnogie przestraszonych przyjaciół zapytania, Wilczura nic odpowiedzieć nie mógł, tak się z niego krew lała. Podnieśli go, orzeźwili, zaczęli opatrywać i dopiero się opatrzono, że kulą w plecy był strzelony z tyłu, a piersią mu strzał ów wyszedł.
Nie można było pojąć jak się to stało, gdyż nikt z kilku najbliższych strzelców fuzji nie miał wypróżnionej, nikt nawet tak nie stał, by mógł w tę stronę strzelić, a zwierz żaden nie szedł. Stary Remeń przypadłszy do śladów pana, z płaczem począł się orientować, i w darni kurhanu o kilkanaście kroków znalazł kulę, do której go kierunek strzału domniemany doprowadził. Kulę te zaczęto zaraz przymierzać do strzelb wszystkich, ale do żadnej nie przyszła.
Pan Stefan mówić nie mógł, żeby o wypadkach objaśnić, złożono go na wóz niedaleko stojący z żywnością, powieziono do dworu. Przerwało się polowanie, a straszliwe jakieś podejrzenie uderzyło niemal jednocześnie wszystkich. Spór z Krasnem, powieszenie wołów, plagi dane gajowemu przyszły im na myśl, i choć raniony objaśnić ich nie mógł, poczęto się dorozumiewać zemsty, która przezornie czas sobie i miejsce dobrała. Właśnie Wilczura padł u mogiły, której rozkopanie rozwiązało spór o łąkę i otwarło wrota wzajemnym dwóch namiętności waśniom. Można sobie wystawić jakie wrażenie wypadek ten zrobił na zgromadzonych, którzy się jęli śledzić, badać i wzięli do serca to morderstwo, które się im zdało umyślnem.
Rozesłano po doktorów, ale jak na toż[7] jedynego najlepszego ktoś był zabrał, a w Polesiu przed kilkadziesiąt laty lekarz był wielką osobliwością, drugiego nie zastano także w domu i Wilczurę baby wiejskie i stary znachor leczyli. Krwi nie było sposobu utamować, choć ją zamawiały najwprawniejsze lekarki.
Ku wieczorowi była chwilka, że się zdawał mieć lepiej nieco raniony, ale gorączka go niemal zaraz opanowała i tyle jeno miał czasu, że po księdza posławszy, kilku przyjaciołom ostatnią swą wolę podyktował, potem chwytając chwilę przywołał do siebie pana Filipa Turzona, i z nim jeszcze z kwadrans trwał na cichej rozmowie. Ale co tam z sobą mówili, jednemu było Bogu wiadomo, to pewna tylko, że blady jak chusta odszedł od łoża przyjaciela Turzon i padł na siedzenie ledwie żywy.
Żegnając się jeszcze z krewniakami i przyjaciołmi, którzy łóżko jego oblegali, pan Stefan miał tyle sił, że przerywanym głosem spisał im jak się to stało; nie wiele jednak i od niego dowiedzieć się było można.
— Stałem — powiedział — na przesmyku, kiedy mi głupia myśl przyszła posunąć się ku Czerczej mogile, bo mi się zdawało, że stamtąd prędzej co na cel wezmę. I ledwiem się zatrzymał, plecami do krzaków a twarzą do Czerczej, gdym poza sobą posłyszał szelest jakby rozsuwających się gałęzi. Chciałem się obejrzeć, ażali mi się zwierz jaki nie wymyka, ale nim podążyłem się obrócić, poczułem jakby mnie co przeszyło. Zachwiałem się i upadłem. Nikogom nie widział, i nie pojmuję skąd się wziął postrzał, ale to pewna, że nie strzelec żaden go wymierzył, bo tam żaden nie stał...
Ku północy coraz silniejsza gorączka opanowała ranionego myśliwca. Ksiądz nadjechał i ledwie in articulo mortis mógł mu dać absolucję[8], bo już od rzeczy plótł wcale i na krótko przytomność odzyskiwał; a o drugich kurach nadeszła ostatnia godzina. Różne pan Bóg na ludzi śmierci zsyła i daje im kończyć często na podziw lekko i bez boleści, ale nie wiem, żeby kto tak osobliwie konał jak Stefan Wilczura... Mózg miał zajęty i pierś rozbitą, gorączkę okrutną, krew ledwie zatamowana za najmniejszym się wysiłkiem znowu usty puszczała, ale zdaje się, że on sam nie czuł cale co się z nim działo.
I owszem ostatnią godzinę wesołą miał jak życie całe, znać mu się ono na odjezdnem przypominało. A jak był zwykł przy ochocie śpiewać wiersze swej własnej inwencji bardzo udatne, tak i teraz prawie piosnką usta mu się zamknęły i ci co słuchali, powiadają, że przedziwniejszych wierszy jak żyw żaden z nich nie czytał.
Zwracał je to do przyjaciół, to do żony dawno zmarłej, jakby ją miał przed oczyma, to do ukochanej córki, to do innych dawno pomarłych swoich rodzeństwa i najbliższych. Aż mrowie przechodziło po skórze, gdy się począł do nich obracać, ręce ku nim wyciągać, rzekłbyś, że zmarli ci przyszli po jego duszę na drugi ją świat przeprowadzić.
I tak śpiewając hejnał złożony niegdyś na cześć matki boskiej Żyrmuńskiej, usta mu usługi odmówiły, wielki tylko krzyk wyrwał się z piersi:
— Jezus, Maria, Józef!
Wilczura Bogu ducha oddał.
Co tam było lamentu i desperacji między przyjaciółmi, towarzyszami, krewnymi, ba i nieznajomymi, bo to był człowiek na podziw kochany od ludzi, tego opisać trudno. A jeszcze mu pierś nie zastygła i resztka krwi sączyć się z niej nie przestała, gdy Filip Turzon, który siły nie miał być świadkiem śmierci, nadbiegł do łoża i zaprzysiągł na zwłokach nieboszczyka, że bodajby miał do ostatniej stracić koszuli, dojdzie zabójcy i instygować będzie o przykładne ukaranie.
W tąż wszyscy tam bliżsi podnieśli ręce i zobowiązali się takąż samą przysięgą z płaczem, z jękiem i narzekaniem, że ode dworu ich aż na wsi słychać było.
O tej śmierci zaraz najrozmaitsze były mniemania. Sąd zjechał wizją ciała zrobić przed pogrzebem, a resztę indagacji odłożono ażby się ciału oddała ostatnia posługa. Prowadzono je do grobu familijnego do Mykitycz, o mil pięć od Serebrzyniec, gdzie Wilczurowie mieli kaplicę na smętarzu, w której się od lat dwóchset chowali, a ludzie najstarsi nie pamiętali tak wspaniałego i przy takim konkursie[9] szlachty odbytego pogrzebu. Okazano mu chociaż po śmierci, jako sobie serca wszystkich zaskarbił, szli wszyscy pieszo aż do miejsca, a pogoda też dziwnie sprzyjała pochodowi, bo prawie ani jedna świeca nie zgasła asystującym. A gdy ksiądz kanonik Pacyna począł żegnać imieniem nieboszczyka familię i druhów, taki się płacz wszczął w kościołku, że nie rychło mowy potrafił dokończyć; sam też się rozbeczawszy, choć był hartownej duszy człowiek i nie dziś z nieszczęściem znajomy.
Tamże stypa była w Mykityczach wspaniała, na której raz jeszcze cały powiat się przysięgą związał, poszukiwania zbrodniarza wszelkiemi możliwemi środkami, ażeby był wynaleziony, i Filip Turzon wdziawszy żałobę dał uroczyste słowo nie zrzucić jej, póki winowajcy na szubienicę nie zaprowadzi. Taki był koniec nieszczęśliwego Stefana Wilczury, ulubieńca współobywateli, niespodzianie znikłego z pośrodka ich grona, ale nie na tem opowiadanie nasze zamkniemy.








  1. Szopa.
  2. Potraw.
  3. Melancholia.
  4. Do wykonywania.
  5. Leśnicy.
  6. Uczciwie, godnie.
  7. Akurat.
  8. Konającemu mógł dać rozgrzeszenie.
  9. Natłoku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.