<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czercza mogiła
Redaktor Karol Wiktor Zawodziński
Wydawca Wydawnictwo Wł. Bąka
Data wyd. 1947
Druk Państwowe Zakłady Graficzne Nr. 2, Wrocław
Miejsce wyd. Łódź – Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Chociaż urzędową rozpoczęto indagację, nie spuszczając się na nią przyjaciele zabitego, a Turzon na ich czele, wzięli się do tajemnego śledzenia. Najsilniejsze podejrzenie padało na gajowego, któremu nieboszczyk plagi wyliczyć i woły obwiesić kazał. Natychmiast więc skierowano się ku niemu i polecono go przytrzymać. Z ubocznych jednak zeznań najwiarogodniejszych ludzi, co go widzieli dnia tego w miasteczku, okazało się, że w czasie polowania w domu nie był i chodził dla kupna soli z drugim chłopakiem i żoną na jarmark. Świadczyli i wieśniacy i żydzi i ekonom z Gruszej Góry, który z nim o jego przypadku rozmawiał. Niemniej jednak wsadzono biednego Hryćka do więzienia, póki by się to nie wyjaśniło, a Turzon szukał dalej.
Jakiś instynkt wiódł go ciągle ku Krasnemu i przeczucie doń wołało, że stamtąd strzał ów nieszczęśliwy wyszedł. Ale ten, którego charakter i urazy najsilniej posądzać dozwalały o zbrodnię, Samuel Hawnul od dawnego czasu nie był w domu i nie rychło się go nawet spodziewano z powrotem.
Turzon, który znał całą szlachtę okoliczną na palcach i familię Żużlów, w pewnych widokach zbliżył się do ekonoma krasniańskiego, chociaż, jak Paweł powiadał, nie wydał się wcale ze swą myślą i pod pozorem jakiejś sukcesyjki, interesu, czy układu, Żużla do siebie powołał i ująć się sobie starał. Zrazu nic z nim nie mówił ani o Hawnulu ani o zabójstwie, które na sercu jego leżało, ani o zaprzątającym go niepokoju, ale ułożywszy tak sprawę Żużlów, że bardzo często widywać się musiał z Pawłem, za serce tylko starał się go schwycić i zupełną ufność jego pozyskać. Szlachcicowi w głowie nie powstało, żeby w tem coś być miało więcej nad owe dwieście złotych, które mógł mu pan Turzon wyzyskać z czyjejś tam eksdywizji.
W kilka tygodni jednak, kiedy się Żużel obył ze swym protektorem, a ten go braterskim obejściem i dobrocią całkiem skaptował, niby wypadkiem, po dwa razy powtórzonym kielichu starki, zagadało się coś o panu Samuelu Hawnulu, i Turzon nieznacznie badać zaczął o niego.
Żużel, jak to zwykle szlachcic, kiedy łapki przed kim położy, to z pod serca dobywa co tylko ma i tajemnicy nie robi z niczego, zaczepiony niewzględnie się wyspowiadał ze wszystkiego, życie, obyczaje, narowy, charakter, a nawet słowa, jakie kiedy słyszał od pryncypała, powtarzając.
Turzon słuchał, poddawał, badał nieznacznie, wyciągał co raz dalej, a gdy przyszło do opisu ostatnich zajść, a szczególniej wyjazdu Hawnula, baczniej nastawił ucha i wąsa kręcić począł. Musiał mu Paweł opowiedzieć z najdrobniejszemi szczegółami jak konie wynajmowano, jak z domu ruszył, wybrał się, i co mówił niemal siadając na brykę.
— A wiesz aspan co — zawołał wreszcie stary stukając pięścią o stół — to dalipan ciekawa historia ten twój Hawnul i jego żona, której nikt nie widzi, i jego życie zaparte, i te jego fantazje osobliwsze... Diabeł go wie co o nim myśleć... ale mi to wszystko szelmą pachnie, uczciwi ludzie tak się z życiem nie kryją... w tem coś jest.
Dopiero Żużel zmiarkował, że się niepotrzebnie wygadał i języka sobie przykąsił, ale już było po czasie, jął nawet się zwracać tłumacząc jak mógł pana, co nie łatwo mu przyszło, bo Turzon wciąż powtarzał:
— Taki mi on śmierdzi! zobaczymy! zobaczymy, ale bodajby był tak czysty jak waść mówisz, ja w to nie wierzę, niedoperze tylko i sowy nocy szukają, ale z nimi całować się nie życzę, życie szlachcica choćby na największym klarze[1] ostoi się, a nie potrzebuje pomroki i umbry[2]. Twój Hawnul zawsze mi podejrzany.
Żużel, który pomimo popędliwego charakteru i częstych obrywek, jakie od niego cierpiał, przywiązał się już był do Hawnula, bardzo się zasmucił, że dał powód nieostrożną mową do jakichś posądzeń, zamknął więc usta i nie odezwał się już o nim ni tak ni owak.
Tymczasem przed powrotem Hawnula do domu indagacja szła gorliwie, był zjazd w Krasnem i Serebrzyńcach, badano ludzi, spisywano zeznania, uwięziono kilku, zabierano rusznice, do których kulę przymierzano, ale do żadnej nie weszła jak była powinna i zabójcy ani tropu nie znaleziono.
Serebrzyńce jako majętność sieroty poszły w opiekę i administrację, córka nieboszczyka pozostała w klasztorze panien Wizytek w Wilnie, a gospodarstwo szło zwyczajnie jako na sierocem, dosyć opieszale i licho.
Dopiero w trzy tygodnie po śmierci Wilczury Hawnul powracając z Wilna, zjawił się w miasteczku naprzód, a tu już nań czatowano, bo ledwie do Hersza Moczymordy na stancję zajechał, Turzon zapukał do drzwi izdebki i stanął przed nim. Hawnul na widok niespodziewanych tych odwiedzin człowieka, którego raczej za nieprzyjaciela niż przyjaźnego sobie mógł uważać, trochę się zmięszał, pobladł, ale słowa nie rzekłszy czekał interpelacji.
Turzon ze swej strony nie wiadomo co w tem mając, wszedł w milczeniu, stanął, oczy w niego wlepił okrutne i tylko szydersko głową potrząsł. Oba tak przez chwilę nic nie mówili do siebie, nareszcie blada twarz Hawnula poczęła się okrywać rumieńcem coraz żywszym, coraz ognistszym, wargi mu się trząść zaczęły, ręce konwulsyjnie zadrgały i nim się zdołał pomiarkować, wydał się czy z gniewem czy z innem jakiemś uczuciem, poczynającem nim miotać.
— Co waszmość chcesz ode mnie? — zapytał przybyłego.
— Nic, mości dobrodzieju, nic — z flegmą odparł zażywając tabaki Turzon — chciałem tylko pierwszy go powitać. Ot i zapytać go jak się jeździło? Byłem właśnie u Hersza, gdyś WPan zajechał... Pan wiesz jakie tu nas spotkało nieszczęście?
To pytanie rzucając, Turzon znów oczy badawcze wpoił w twarz Hawnula, a gdy ten mocno natarczywością i szyderstwem zmięszany, zawahał się i w pół słowo wymówiwszy uciął, począł bardzo głową kiwać.
— Wszak to pańskiego sąsiada Wilczurę a mego najlepszego przyjaciela zdradziecko i zbójecko ze świata zgładzono.
— Słyszałem już o tem — rzekł Hawnul niepewnym głosem.
— Gdzie? — podchwycił Turzon.
— Na drodze, wieści się rozchodzą prędko — odparł odzyskując przytomność Hawnul — ale radbym wiedział, skąd to badanie?
— Ja nie badam waszmości — kłaniając się odezwał Turzon — owszem przyniosłem mu, zdaje mi się, sam wiadomość, a nim pożegnam go, i to jeszcze dodać muszę, że nas tu kilkudziesięciu poprzysięgliśmy odkryć zabójcę nieboszczyka... (tu się Turzon namyślił) i kilku ludzi z Krasnego podejrzanych o kryminał, wziąć musieliśmy do sądu... Otóż powód mojej pospiesznej u WPana bytności, wszak ci to o jego poddanych idzie.
Hawnul nie rychło się zdobył na odpowiedź, niedowierzając snać temu co mu Turzon mówił, ale mu wróciła zwykła jego rezolutność i ambicja z jaką odpowiadał odpychając od siebie każdego, unikając wszelkich z ludźmi stosunków.
— Jeśli kto z moich poddanych winien — rzekł — ja go pewnie bronić ani osłaniać nie będę.
— Ja się tylko koniecznością indagacji przed WPanem dobrodziejem wymówić z czynności, której byłem powodem, pragnąłem — inną wędkę wystawując, zawołał Turzon spokojnie. — A zatem żegnam, przepraszając, żem go inkomodował.
Turzon już miał odchodzić, gdy żyd furman wniósł do izby rzeczy Hawnula, a z niemi piękną gwintówkę. Podróżny postrzegłszy go, z niechęcią dał mu znak, żeby tłumoki w kąt rzucił, ale nie uszła broń ta bacznego oka Turzona, który pochwycił strzelbę i pod pozorem zamiłowania w myśliwstwie, bacznie ją począł oglądać.
— Śliczna strzelba! — zawołał nie zważając na zmarszczenie brwi Hawnula — śliczna broń i dobrze bić musi... A i kaliber niepospolity — dodał szybko palec wkładając w lufę niepostrzeżenie — zazdroszczę panu takiej kniejówki.
Na to ani słowa odpowiedzi nie dał już przybyły, tylko usta zaciąwszy stał, zdając się czekać rychło natręt sobie odejdzie.
Turzon zaraz też się wysunął, i ledwie drzwi za sobą zamknąwszy, westchnął jakby mu brzemię z piersi spadło; a choć stary, poleciał nocą do Bruderkowskiego co tchu spiesząc.
U podsędka było osób kilka, zabawiających się węgrzynem, ale przystojnie. Poznali po minie, że Turzon nie przyszedł z próżnemi rękami, ale ten spostrzegłszy zbyt liczne zgromadzenie, przysiadł się do kielicha i nie rychło, gdy się rozeszli obcy, zamknąwszy drzwi sypialni, odkrył się z czem przyszedł.
— Ot wiecie co — rzekł gorąco — albom wielce winien przed panem Bogiem moim, że niewinnego posądzam, albom odkrył zabójcę nieszczęśliwego Wilczury.
Wszyscy krzyknęli i skupili się dokoła a on tak mówić zaczął z wielką flegmą myśli zebrawszy:
— Od razu mnie piknęło że to nie chłopska sztuka... i w uszach mi dzwoniło, że to ten przybłęda Hawnul zrobić musiał... Teraz już i trocha prawdopodobieństwa mam, a poczekawszy da Bóg, naniżę więcej dowodów.
— Aleć go w domu przecie i w okolicy nie było — zawołał Bruderkowski — o! la boga! chyba przez plenipotenta strzelał... co się waści przyśniło.
— A to właśnie dowód, że go w domu nie było — zawołał Turzon — tylko mnie proszę bacznie i cierpliwie posłuchać i sekretu dotrzymać... Trzeba tedy waszmościom wiedzieć, że kiedy mi w życiu myśl jakaś tak insperate[3] do głowy zakołacze, co to nie wiedzieć skąd przyszła i z kogo się rodzi, mam to sobie za zesłanie Boże, za natchnienie ducha świętego i łacno się jej nie rzucam. Toż i tutaj wziąłem się podejrzenia dlatego, że na niczem nie oparte, trzymało mi się więcej serca niż głowy. Spauzowałem, przemyślałem i poszedłem na wywiady. Trzeba wiedzieć, że Hawnula i diabeł nie zna u nas, Żyrmuński go tu zasadził, ale tyle o nim wie a może mniej co ja, i odstąpić go musiał. Wiła może z nas wszystkich najgłębiej zajrzał, ale z niego i trybuszonem[4] nie dobędziesz jak się zatnie. Cóż ja tedy robię. Jest tam Paweł Żużel ekonomem, biorę go na wódeczkę, gawędkę, i badam. Wyspowiadał mi się z całego żywota swego pana, ale tylem zeń skorzystał, żem nabył przekonania, iż człek i życie to nieczyste, bo się okrywa tajemnicą, co wiele do rozumienia daje. Nie chowa kto nie ma co kryć. Dowiedziałem się i tego, że Hawnul wyjeżdżając z Krasnego licho wie dokąd, nie po ludzku sobie począł i tropy poza sobą zacierał... bez ludzi i bez koni, najętym furmanem gdzieś się wysmyknąwszy... Rozumny zając robi labirynty po rosie, żeby go psy nie wytropiły, ale ogary go najdą, byle miały cierpliwość pójść za jego kręcielstwa śladami. Przyszło mi być ogarem tutaj. Pojechałem do miasteczka, znalazłem i stancję furmańską i woźnicę żyda, ale ten odwiózł go tylko do Słonima i tam porzucił go w jakiejś gospodzie. Posłałem i tam szukając języka, ale kawaler nie w ciemię bity, ze stancji się na stancję przenosił, i jak w wodę wpadł. Teraz pytam się was, czy nie słusznie podejrzywam tego, który się tak bacznie okrywa i tai z tem co robi? Jużem dalej nic schwytać nań nie mógł aż do dnia dzisiejszego, tylkom go pilnować kazał na rogatce, żeby mi znać dali jak on jeno się pokaże i ledwie z bryki dziś wyskoczył, ja do niego.
Jak mi w oczy spojrzał, zmięszał się, i zajrzawszy dziś w duszę, przysiądz bym mógł, że nie kto inny jest zabójcą Wilczury jeno on. I to dodam, żem schwycił u drzwi gwintówkę jego, gdy ją na stancję wnoszono, a palcem spróbowałem kalibru... Chcecie waszmość pójść o zakład ze mną o okseft węgrzyna, że jak się tylko dowie o tem, że kulę mamy, strzelba ta zniknie?
Wszyscy milczeli, ale po chwili rozmysłu rozwiązały się usta; zdania były bardzo podzielone. Jedni to ganili Turzonowi, że tak nań napadł i napłoszył go, dla pewności moralnej narażając pewność sądową, bo w nim mógł baczność obudzić; drudzy zaprzeczali całkiem, inni uderzeni prawdopodobieństwem, za jedno z nim trzymali. Hałas się wszczął i rozprawy bez końca, ale ostatecznie uradzono wyczekiwać i milczeć, patrzeć, słuchać i więcej zbierać dowodów, gdyż te jakie miano, całkiem się zdawały niedostateczne.
Sam to zresztą Turzon uznawał i o sekret prosząc, oznajmił, że do Wilna wyjedzie za dni kilka, jedynie dla dojścia o Hawnulu prawdy i szukania śladów jego, co pochwalono, a nikt się temu poświęceniu nie zdziwił, bo każdy na równe był gotów, tak zabójstwo tego nieszczęśliwego wszystkim zakrwawiło serca.
Hawnul, jak się później dowiedziano, konie nająwszy świeże, mimo nocy ciemnej i złej drogi, choć zrazu nocować miał w miasteczku, do domu w godzinę po spotkaniu z Turzonem pospieszył.
Sądownie go wcale nie zaczepiono i tak to sobie przycichło, ale ludzi z Krasnego ujętych nie puszczono na wolność i indagacje powoli się wlokły.
Nic też nie oznajmywało, żeby się nimi bynajmniej miał troszczyć Hawnul, który stary swój tryb życia na nowo rozpoczął.
Oczy wszystkich zwróciły się na niego teraz bardziej jeszcze, a położenie stało się najprzykrzejszem. Nie miał nikogo, co by się chciał nazwać przyjacielem i dał mu jaki dowód przyjaźni, bo Wiła nawet służył mu chęcią tylko zysku powodowany, ale się z nim nie bratał, a posługując nawet czuć nie dawał dla czego to czynił. Niepodobna też, by Hawnul nie domyślał się co go otaczało, jakie na nim ciężyły podejrzenia, jaka go zewsząd obejmowała niechęć, jak każdy krok jego, słowo, zmarszczkę nawet na czole szpiegowano. W każdej twarzy rozpoznać mógł obawę, nieprzyjaźń, wstręt a nawet pogardę i choć z charakteru odosobnienia pragnął, musiał poczuć jak ciężko żyć w pośród nienawistnych ludzi.
Tymczasem nie tylko majętność nabyta i obowiązki pracy, ale konieczność moralna przykuwała go do miejsca, z którego ruszyć się, nie obudzając swoją ucieczką nowych podejrzeń — nie mógł, choćby pragnął.
Żużel patrzał nań prawie z politowaniem, tak dalece od powrotu swojego do domu po ostatniej wycieczce stał się chmurnym, zamyślonym, i widoczniej niż kiedy nieszczęśliwym.
Z obłąkanego wejrzenia, z brwi nachmurzonych i ust wpadłych czytać było łatwo, że w duszy jego leżała straszna jakaś tajemnica, jak rak wyżerająca mu piersi. Zobojętniał na gospodarstwo, na grosz, który lubił, na to co go otaczało, i na przemiany spędzał godziny to w pokoju żony, to samotny gdzieś w gęszczach lasu lub ogrodu. Przychodzącego po dyspozycję ekonoma zbywał lada czem, najczęściej kiwnieniem głowy i milczeniem, i jakby jego nawet oczów chciał unikać, ledwie mu się już okazywał, zostawując gospodarstwo i wszystko co wymagało stykania się z ludźmi na Pawła Żużla, który co dzień ważniejszą stawał się w Krasnem figurą.
Zrazu przybywszy poleciał naprzód do żony, z którą długo pozostał zamknięty, ale nazajutrz Żużla wziął na spytki i opowiadać mu sobie kazał co w jego niebytności zaszło, szczególniej śmierć Wilczury, o którą go badał kilkakrotnie. Lecz wyciągnąwszy zeń co było można, zamilkł jak kamień i więcej już ani tego ani innego nie tknął przedmiotu. Bywało choć z daleka zagląda w gospodarskie roboty, teraz ani zajrzał i w sprzedażach nawet na ekonoma się spuścił.
Trwało to tak bez zmiany czas jakiś, a Filip Turzon pojechawszy do Wilna, jak w wodę wpadł. Przyjaciele nieboszczyka już się o niego kłopotać zaczynali, gdy Bruderkowski nareszcie umyślnym żydkiem odebrał wielki pakiet opieczętowany od Turzona, z nadpisem tibi soli[5]. Pismo to jako zawierające nieobojętne dla nas szczegóły, w całości tu zamieszczamy, choć styl jego i układ niekoniecznie by na to zasługiwały.
Z Wilna dnia 22. octobris 18...
Jaśnie wielmożny panie dobrodzieju!
„Nie wiem czym na to zasłużyć potrafił, abym oddalony, w sercach tych, których przyjaźń i łaskę nad wszelkie skarby świata przenoszę, pozostał przytomnym; to pewna, że na kraj świata nawet niefortunną zagnany burzą, dopóki by mi pamięć pozostała i serce w piersi niezastygłe biło, zawsze bym dobrodziejów moich a braci, ad ultimam lineam[6] stęskniony wspominał. Tem bardziej to dziś odzywa się, gdy co chwila przychodzi mi wśród swoich ale obcych, żałować tych których odbiegłem, a na których serca i przywiązanie i pomoc braterską rachować mogłem jako na Zawiszę. Nie będę się rozciągał z opisem przydługiej odyssei mojej do Wilna i ciężkiego tu pobytu, który by mi może słodkim był i stać się mógł nauczającym, gdyby nie obowiązki, których brzemię na sobie dźwigając, muszę z największą ostrożnością i niedowierzaniem kierować kroki moje. Wiadomy JW. panu powód jaki mnie tu sprowadził, łacno więc pojmiesz na jakie narażony jestem szkopuły i niebezpieczeństwa.
Zrazu nie wiedząc do kogo się udać, a nie mogąc celu podróży mojej objawić nikomu, błąkałem się tracąc dnie drogie i prawie desperując bym z plonem powrócił. Szczęściem spotkałem tu trafem krewniaka mego przez Piaskowskich, JMPana Hładkiego, który bawi w Wilnie od lat dziesięciu, zajmując się interesami Sapiehów. Może go sobie JWPan raczysz przypomnieć, boś go małym chłopcem widział nieraz w naszych stronach i polecił mi nawet abym go JWPanu submitował i odezwał się do łaskawej jego pamięci, którą sobie drogo ceni. Ten tedy człowiek postawił mnie na nogach i wprowadził na bity gościniec, którym jeśli nie do celu, to blisko niego dojść się spodziewam. Wprawdzie musiałem mu się zwierzyć ze wszystkiego, wziąwszy odeń szlacheckie i kawalerskie słowo, że nikomu o tem nic nie piśnie, ale pewien jestem, że arcana[7] nasze w dobrych są rękach.
Przez tego tedy pana Hładkiego tyle już wiem, że na początek starczy, byśmy ptaszka z Krasnego wykurzyli.
Zrazum go zaraz posądzał, że nie musi być szlachcic, bo żaden z nas nigdy nietoperzem nie był i po kątach się ciemnych nie chował. Aliście trafniej to odgadłem, niżelim się spodziewał. Na razie doszliśmy, że Hawnulów familia nie jest i nigdy nie była szlachecką, bo choć wedle przywileju Zygmunta Augusta magistraty miast głównych uszlachcone zostały, tandem przodkowie Hawnulów już od zapadnięcia przywileju tego na urzędach miejskich nie byli, a żadne prawo wstecznego mieć nie może działania, jak to na całym świecie przyjęto. Hawnulowie jak widać zawsze pokątnie chodzili i służyli, bo i w historii ich, o ile historii mieszczanie mieć mogą, nie jasno i nie czysto. Dochrapali się majętności, potem ją utracili, a że pamięć trwała wysokich ich łask u panujących, i stanowisk jakie zajmowali, bo jeden nawet namiestnictwo w Wilnie sprawował, nosili się jak szlachta, nemine contradicente[8]. W różnych tedy fortuny przemianach trwali tak do dni naszych, podupadłszy nareszcie z kretesem na majętności, tak że kamienicę nawet ostatnią sprzedać musieli od nacisku wierzycieli. Ojciec naszego Hawnula pauprem się wychował u jezuitów, a podrosłszy, czy to że głowę miał tępą, czy że się na niej patres societatis[9] nie poznali, wyszedł w świat bez opieki... Służył tedy na dworze księdza biskupa wileńskiego, zrazu bardzo maluczkie zajmując obowiązki, potem coraz się pnąc wyżej, aż wreszcie gdy sobie zaufanie prałata zyskać potrafił i renomę integritatis[10], powierzony mu został zarząd majętności biskupiej, na której się chleba dorobił. To on mieszczuk poznał kędyś pannę Salomeę Huńcewiczównę, dobrze urodzoną szlachciankę, tych to samych Huńcewiczów, którzy są u nas i pieczętują się Brogiem. A udając szlachcica sięgnął po jej rękę, a że panienka była nie posażna, Hawnul majętny, w szlachectwo tak bardzo nie wzglądano, byle szabla była u boku, ożenił się łyczak i spłodził syna, tego właśnie Samuela, który dziś w Krasnem siedzi.
Są to dowody, że conditio[11] jegomości nie była ani pannie ani jej familii wiadomą, a zatem wedle prawa kanonicznego ślub nawet nieważny i co z tego idzie, dzieci spłodzone nieprawemi by uznać można. Ale to mijam, bo nie do prześladowania dążę, tylko do wymiaru sprawiedliwości.
O ile dotąd zasięgnąć mogłem wiadomości po ludziach, Samuel Hawnul nie dla czego innego z Wilna i okolic, w których był znany uciekać musiał, jeno z powodu, że tu by był na gardle może za swe zbrodnie karany.
Po ojcu odziedziczywszy chleba kawał dostatni, choć grosz miał, z początku się na rządzie majątku kapitulnego trzymał, że o złodziejstwa i fałszerstwa wyrzucony zeń został haniebnie, i gdyby nie litość duchownych, umarłby był in fundo[12] gnijąc bez ratunku. Dobrodziejom się swym tak odwdzięczył, że włosy na głowie powstają, bo gdy ślad występku na klęczkach wymodlił, że zniszczono, pozwał ich o pretensje jakieś i niecnemi środkami do opłaty znacznej sumy przymusił.
Mijam i to jeszcze, a przychodzę do najważniejszego. Jako to widać człek był zawsze gwałtownych i niepohamowanych namiętności, żony też po bożemu nie nabył. Osiadłszy w Wilnie, choć osławiony, miał i takich co go za zapłatę białym czynili i jakoś się do domu uczciwego szlacheckiego, którego nazwisko pominę, wkręcił, kędy poznał dzisiejszą żonę swoją. Panna mu w oko wpadła, a może i majątek, bo po niej do trzech tysięcy czerwonych złotych obiecywali przyjaciele, chociaż intencją było rodziców dla pomnożenia fortuny syna, aby jejmościanka do klasztoru wstąpiła. I już się to było złożyło, czemu i panna przeciwną nie była, gdy ów kawaler się zjawił i przez rodziców do domu wpuszczony został pod pokrywką niewinną. Środków jakich użył nie wiem, to pewna, że się na tem skończyło, iż pannę już do klasztoru oddaną, ze zgorszeniem powszechnem i wstydem dla rodziców nie małym porwał, gwałtem z miejsca poświęconego, z pomocą przyjaciół i że ją sobie zaślubił, księdza do tej czynności takiego jak sam sobie dobrawszy. Nie inwalidowała[13] familia małżeństwa tego, aby imieniowi zacnemu plamy nie czynić, ubito sprawę w milczeniu, a rodzice się dziecka wyrzekli, jakby go nigdy nie mieli, i imienia jego zapominając dobrowolnie. Były tentacje zgody kilkakrotne, był proces intentowany przez Hawnula, ale przy nim tyle nań poczęło się okazywać czernideł, a familia ważna tak chodziła koło przytłumienia rozgłosu, że zagrożony infamią, nieszlachectwem i świętokradztwem, Samuel uciekać i wynosić się musiał, na co zresztą dozwolono, byleby im zszedł z oczów i wstydu nie czynił.
To tedy pierwsza część tycząca się przeszłości, ale nie na tem koniec, bom wszystkie kroki śledzić musiał, kędy się tymi czasy obracał. I nie mogło być inaczej, chcąc się przekonać czyli w istocie słuszne były podejrzenia moje. Otóżem doszedł naprzód, że z wielką usilnością zacierał za sobą ślady, co już według mnie dowodzi, że miał jakąś przyczynę ukrywania swoich czynności; powtóre, że w Wilnie ledwie się ukazał, nie mając tam żadnej pilnej sprawy i interesu, a czas nieobecności swej spędził między Różaną a Słonimem, na jakichś tajemnych praktykach. Wszędzie, gdzie był, furmanów i stancje mieniał, z oczów znikał i gdzie się całemi tygodniami dziewał, dojść niepodobna. Nie rozpaczam, że się jeszcze więcej czegoś dowiem, ale dotąd nie mogłem, dla mnie zaś i ta szczupła garstka wiadomości już przy wewnętrznem przekonaniu mojem o winie, zdaje się Boże odpuść dostateczna do potępienia. Całe życie świadczy przeciw temu infamisowi, który wszył się w szlachtę naszą, zakałę jej czyniąc braterstwem swojem.
Czyli dość zebrałem podejrzeń, aby za moim powrotem można akcję sądownie przeciwko niemu wytoczyć, o tem zostawiam sobie czas do namysłu i narady z JWPanem i panami bracią, na których świetle polegam. Sam zaś rychło stawić się nieomieszkam, nie mając tu już tak dalece nic do czynienia jak skoro dokumenta tyczące się profuga[14] pozbieram czarno na białem“.
Taki był list Turzona i nie mało dał do myślenia podsędkowi, a że w końcu zawierał prośbę, aby pilnie zwracano oko na Hawnula, musiał Bruderkowski przedsięwziąć środki śledzenia każdego kroku jego. Żużel się na szpiega nie przydał, i trudno było na tę funkcją kogoś wynaleźć, krom jednego Wiły, którego wedle opinii powszechnej każdy mógł kupić kto chciał. Ale do tej czynności brudnej choć potrzebnej a nawet do tentowania jej, nikogo znaleźć nie było można: każdy się otrząsając wymawiał, a wielu mówiło, że lepiej od razu Hawnula uchwycić, niż się do takich uciekać środków.
Naradzano się długo, i nic nie uradzono, gdy do tego conventiculum[15] tajemnego przyjaciół nieboszczyka Wilczury nadszedł jedyny człowiek, który najwięcej mógł być im pomocnym w robotach takich, które powalaniem się groziły. Nie był to wcale skrupulat, chociaż zresztą nie zły człowiek, ale tak go pan Bóg stworzył, że z tego nad czem inni gdyby się im trafiało, płakali, śmiał się tylko i urągał.
Był to szlachetka odłużony, nie wielkiej fortuny, zawsze w kłopotach o grosz powszedni, posiwiały i wyłysiały w biedach, poczciwego serca, ale taki hulaka, że by był ojca i matkę rodzoną zastawił, byle miał za co pić, tańczyć, tłuc się po jarmarkach i końmi szachrować. Nie jednego brudu gotów się był dotknąć, kiedy mu grosza zabrakło, a grosz potem przez okno rzucał jakby go miał bez liku, zarówno na dobre jak na płoche uczynki, połowę ubogim, połowę łotrom i swawolnicom. Taki był jakiś nieład w tej nieszczęśliwej głowie, że i sam widział co robił złego i śmiał się sam z siebie a nazajutrz brnął znowu tym samym tropem co wczora. Zwano go tam pospolicie Jackiem Szaławiłą, chociaż nazwisko miał piękne i do uczciwej rodziny należał, ale życie mu ten przydomek tak przylepiło do twarzy, że ledwie kto wiedział, jak się wabił, a i sam nieznajomym Szaławiłą się przedstawiał, na wpół żartem, jakby czując, że honoru domowi, do którego należał nie czyni.
Pomimo wad i słabości swych, Jacek do sekretu, gdy go kto na szlacheckie słowo zaklął, taki był dobry jak inny. Nie wahano się wziąć go do rady, do której się wmięszał z wielką ochotą usłużenia, spodziewając się, że mu się coś oberwie przy tem na hulankę. Gdy tedy przyszło do tego, żeby Wiłę od Hawnula oderwać i przekabacić go na stronę przyjaciół Wilczury, pan Jacek zaraz się bardzo żwawo ofiarował do niego.
— Z waćpanów delikatni ludzie — odezwał się śmiejąc — gdy przyjdzie żabę albo węża brać w ręce, musicie widzę rękawiczek lub ręki cudzej pożyczać; ja nie taki jestem wymyślny i do brudu się dotknąć nie boję, bom go dużo na świecie nawąchał. Więc jeśli potrzeba do Wiły, tom gotów i poradzę, mając z nim dawną zażyłość. Prawda, że człecze nie ciekawe, ale i tacy i gorsi jeszcze się trafiają, a cóż im zrobić kiedy o nich się ocierać potrzeba? Jakoś to ja do niego trafię, ale proszę o uchwalenie laudum i instrukcją co mam z nim począć.
Instrukcją tę zawarto w kilku słowach, żeby jakimkolwiek sposobem Wiłę pozyskać i uczynić go niejako dozorcą tajnym nad Hawnulem.
— Wiłę kupić kupimy, ale nie słowy — odparł pan Jacek, który może sam także miał w tem jakiś rachunek — grosza potrzeba, to go waszmościom związanego złotym rzemykiem przyprowadzę.
— Grosz będzie — rzekł Bruderkowski — o to się waszmość nie frasuj, byleś potargował. Zażądał jeszcze Jacek, pewnego quantum z góry na koszta roboty, i otrzymawszy czerwonych złotych kilka drapnął z niemi nie zwlekając.
Każde odwiedziny w lichym dworku pana Matiasza były wielką osobliwością, bo go byli ludzie opuścili i nie bardzo się tam kto chętnie udawał, nadejście więc pana Jacka poruszyło cały dwór i choć z golizny jego wiekuistej wnosząc, nie bardzo się mógł spodziewać gospodarz wielkiego zysku z klienta, pospiesznie ku niemu wyleciał.
Rad był każdemu, bodaj takiemu jak Szaławiła tureckiemu świętemu.
Wiła wyglądał w istocie tak, że się dziwować nie było można, że go nikt dotknąć nie chciał, brudny i oszarpany, z twarzą nabrzękłą, z oczyma w czerwone ramki pooprawianemi, nieogolony od dwóch tygodni, w podartej kapocie, wywlókł się zakrywając nią piersi, na których czy pod spodem znajdowała się koszula, pan Jacek przysięgać nie chciał.
— A co! — grubiańsko trochę zawołał siadając posłany — co tam u waszeci słychać, panie Matiaszu? co? Goło, brudno, kiepsko...
Obejrzał się w koło i spluwając dodał:
— Nie do zazdrości się podobno waszeci powodzi?
— Albom ja temu winien — piskliwym głosem rzekł Wiła, mierząc go okiem — człek się stara, pracuje, haruje, poci ale kiedy komu z kamienia i to nic nie da, choćby głową nakładał. A złość ludzka, a języki, a zazdrośni! Oj! łatwo zgubić, łatwo!
— Ale co to gadacie Matiaszeńku — przerwał Jacek — niby to my dziś się znamy i o sto mil mieszkamy od siebie? Na co tu łgać? Żeby nie te szelmowskie spodniczki, które waść tak bardzo lubisz... żeby nie to nie owo i nie kiepskie sprawy, w które nieraz się palce umoczyło, było by to inaczej.
— A porzuć że waść — ofuknął się Wiła — spodniczki! jemu w głowie, spodniczki! jeszcze mi co przymyślisz!!!
Wiła widocznie się pogniewał.
— Dałbyś pokój się darmo perzyć, co prawda to prawda. Niby ja nie wiem, wiele to u ciebie w seraju dziewcząt różnego wieku pod komenderówką starej Kachny!
Wiła aż się zatrząsł.
— Co to waść pleciesz! sieroty wychowuję! jak mi zdrowie i honor miły, sieroty, ubóstwo, i to ludzie przekręcili, co to może złość ludzka!
— No! no! sieroty! sieroty! a jużci za przecharczowanie[16], że weźmiesz od nich czasem porękawiczne, to nic tak bardzo złego... Ale skarżysz się na ludzi, a krom tego ile to złych spraw przez twoje ręce przeszło!
— A czemu mi dobrych nie dają? — odfuknął Wiła, wszakże żyć muszę. Co to zła sprawa! u mnie nie ma złej sprawy, jak dla doktora nie ma paskudnej choroby. Jak drugim z nosa spadnie mnie dopiero ochłap, toż z głodu brać muszę co dają.
I burcząc Wiła chodzić począł po izbie, wciąż się otulając kapotą, na której ani pasa nie było, co by ją strzymał, ani guzów do zapięcia.
— Zresztą — dodał — co komu do tego co ja robię? Przed panem Bogiem odpowiem jeślim winien, a ludzie kiedy mnie mają co zadawać, niech pozwą, trybunału opinii publicznej nie znam, król Stefan go nie fundował, i kpię się z ichmościów co go teraz myślą instytuować.
— Ale, bo to tak się gada, aby gadać — rzekł powolniej Jacek — nogę zakładając na nogę, jakby się na długie posiedzenie zabierał. A może więcej jest życzliwości w mojem grubiaństwie, niż w ukłonach, któremi waści z daleka na ulicy częstują.
Wiła spojrzał z pod brwi i niedowierzająco się wykrzywił.
— Jeszcze byś waść mógł się wyrwać z tej biedy — dodał Jacek — cóż kiedy dobrowolnie coraz w nią leziesz głębiej. Otóż teraz...
— Ciekawym! — spytał Wiła stając.
— Po kiego licha było brać sprawę tego przybłędy Hawnula, albo to waść nie wiesz, że go cały świat egzekruje[17], i że człek więcej niż podejrzany?
Wiła kiwnął głową i uśmiechnął się.
— W to mi waść grasz! — rzekł szydersko — rozumiem. Albo to adwokat ma prawo wybierać sobie ludzi i sprawy? Ja już mówiłem, my jesteśmy doktorami, przyjdzie kto z raną, nie racja, że plugawa, musimy ją opatrywać.
— Dziś — dorzucił Jacek — cała szlachta hedżga na niego, to i adwokatowi się dostanie po tebinkach.
— No to plunę i porzucę — rzekł Wiła — bo przeciw wszystkim nie pójdę.
— Tak waść mówisz?
— A tak! a cóżeś waść myślał? — zapytał Wiła.
— Myślałem, żeś go się uczepił na wieki... ale widzę masz rozum, i znasz swego klienta.
— Lepiej niż wy go znacie — odpowiedział Wiła po cichu — uśmiechając się.
— Bo to między nami mówiąc — ciągnął dalej Jacek — zbiera się na niego burza, może go i wyświecą z powiatu.
— Za cóż? — spytał Wiła.
— Albo ja tam wiem — machnął ręką Jacek — ot nie masz się ty co napić, bo mi w gębie zaschło a dużo jeszcze mówić z sobą mamy.
— Wódka jest — rzekł Wiła.
— Niech będzie i wódka, każ dać byle nie siwuchy do licha i śmierdzącej kotłówki, choć nalewka znaleść by się u ciebie powinna.
— Jarzębinówka — rzekł cicho Wiła..
— Jaki frant! że za jarzębinę nie płaci, to się z nią z wróblami dzieli, na nią wódkę nalewa.
— Najzdrowsza — dodał Wiła.
— A dawaj jaką masz — rozpierając się zawołał Jacek; po brzuchu mi chodzi głód i pragnienie, a to nie ciekawe małżeństwo. Wiła wyszedł na chwilę z kluczykiem, powrócił, a za nim wniosła do izby na otłuczonej tacce butel i kieliszek młoda dziewczyna, blada, mizerna, brudno i odarto odziana, ale pięknych rysów twarzy. Na widok jej Szaławiła się uśmiechnął, mrugnął na starego rozpustnika, który pąsem zaszedł i ramionami ruszył, i krzywiąc się jarzębinówki wypił.
— Wiesz waść — gdy zostali sami, szepnął zakąsując razowym chlebem zczerstwiałym — wszak to się coś święci, że na tego Hawnula o zabójstwo Wilczury pada podobno podejrzenie?
Wiła, który się interpelacji tak szczerej nie spodziewał, osłupiał i wzdrygnął się.
— Co waść mówisz, ależ go w domu nie było, gdy się to stało, jeździł do Wilna.
— Czy sam, czy przez kogo, cudzą ręką może, ale mówią, że panu Stefanowi mszcząc się jego prześladowania o granice, życia przykrócił, kto wie, może do procesu kryminalnego przyjdzie, nie życzyłbym się paskudzić około tego.
— I pewnie — rzekł Wiła udając obojętność — ale zkąd to waść o tem wszystkiem słyszałeś?
— Zkąd? wszak to po ulicy chodzi.
— Hm, a do mojego dworku nie zaszło.
— Bo u waści ciągle drzwi zamknięte, jakże chcesz co wiedzieć? Może darmo pukała ta plotka i do waści, a zastawszy zaparte poszła z kwitkiem.
Wiła namyślać się zdawał.
— Porzuć do licha Hawnula, a trzymaj z bracią szlachtą, lepiej na tem wyjdziesz — rzekł Jacek — to moja rada przyjacielska.
— Alboż ja kiedy odstępowałem od ludzi, ludzie to ode mnie odstąpili — odezwał się Wiła — tak i teraz pierwszy się raz dowiaduję co słychać, i pewnie ręce umyję od Hawnulowskiej sprawy.
— Już nie darmo i Żyrmuński co go tu nam wyswatał, pomiarkował się i cofnął, coś w tym człowieku jest podejrzanego.
— Ja tam nic nie wiem — odparł Wiła — ale narażać się szlachcie nie myślę.
— Bo byś z gruntu przepadł. I co więcej, dorzucił Jacek — gdybyś dziś chciał zamiast szkodzenia pomagać przyjaciołom Wilczury, zdaje mi się, że nie źle byś na tem wyszedł.
To rzekłszy zamilkł pan Jacek, a Wiła jakby go co spowiło, stanął wyprężony nagle, zamyśliwszy się głęboko.
— Waść to sobie gadasz ze swego domysłu — rzekł powoli, ale gdybym ci pomódz chciał a mógłbym lepiej niż kto inny, to by mnie jak starym zwyczajem, dla tych jakichś potwarzy odrzucono. Wiła matacz, Wiła kobieciarz, Wiła zdrajca, Wiła pijak, Wiła szubienicy wart bez sądu, powiadają, choćby im czyste złoto dawał, to mu nie wierzą; musi więc Wiła tym stać u boku, co go nie odpychają. Albo to myślicie nie wiem, że szlachta cała na Hawnula, a gdybym ja przyszedł do niej ofiarując pomoc, ręczę, żeby mi w oczy plunęli.
— Ot wiecie co, kiedy się o tym zgadało — rzekł Jacek; chcecie mnie za pośrednika? to wam ofiaruję. Ja ze szlachtą dobrze, oni mnie kochają, choć także dziwy na mnie plotą, że się trochę zabawić lubię; powiem przy zręczności, że waść byś im mógł pomódz i nie był od tego!
Wiła pocmokał.
— Hm! hm! mów sobie co chcesz, ale i to dodaj, że Wiła ubogi, że Wiła klienta stracić nie może, nie mając czegoś na widoku.
Jakoś się zawstydził i uciął, ale Jacek dodał:
— To się rozumie, poczekaj! Zobaczysz, że przyszła chwila, w której z pomocą tego trutnia wyleziesz z tego dołu, w który popadłeś i do ludzi powrócisz.
To mówiąc Jacek wstał, ociągnął suknie, czapkę nałożył i zaproponował drugi raz jarzębinówkę. Nie w smak to poszło Wile, który dosyć nie ochotnie z kluczykiem do szafki pociągnął, ale dziewczyna znowu pokazała się w progu z tacą. Znać pierwsza musiała być zajęta, bo inna spełniła jej obowiązek, starsza, doroślejsza, krępa, rumiana a z oczów jej patrzało, że lat swych dwudziestu kilku nie spędziła bezczynnie i wiele nabrała w nich doświadczenia. Pan Jacek za policzek ją uszczypnął, odkorkowując jarzębinówkę.
— A to! — rzekł — wcale niczego! widzę u waści różnego są kalibru sługi.
— Postaw tacę i idź do licha — krzyknął na dziewczynę — czemu Maryśka wódki nie przyniosła?
Dziewczyna rozśmiała się, ruszyła ramionami, obejrzała na pana Jacka i rzuciwszy tacę na stół z brzękiem i hałasem, zakrywając się rękawem, uciekła.








  1. Świetle.
  2. Cienia.
  3. Niespodzianie.
  4. Korkociągiem.
  5. „Tobie jednemu“.
  6. Aż po kres ostatni.
  7. Sekrety.
  8. Bez niczyjego sprzeciwu.
  9. Ojcowie Towarzystwa (Jezusowego).
  10. Uczciwości.
  11. Stan, przynależność stanowa.
  12. Tu: „w lochu“.
  13. Unieważniała.
  14. Zbiega, emigranta.
  15. Zgromadzenia.
  16. Przekarmienie.
  17. Nienawidzi, ma w obrzydzeniu, w ohydzie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.