<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czercza mogiła
Redaktor Karol Wiktor Zawodziński
Wydawca Wydawnictwo Wł. Bąka
Data wyd. 1947
Druk Państwowe Zakłady Graficzne Nr. 2, Wrocław
Miejsce wyd. Łódź – Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wkrótce potem i Filip Turzon w ślad za listem powrócił do domu, ale nie dając po sobie poznać po co jeździł, osiadł spokojnie w swoim dworku. Narady jednak przyjaciół nieboszczyka Wilczury trwały ciągle pokątnie i zbierano się działać w sprawie, ale dowodów brakło, z których by do Hawnula przyczepić się było można. Wszystko dobrze rozważywszy na niepewne narażać się nie chciano, a z tego co dotąd nachwytał Turzon, niepodobna było uformować oskarżenia. Wiedział o tem najlepiej sam instygator sprawy i cierpliwie czekał, mając nadzieję, że traf, wypadek a raczej opatrzność boska światło jakieś w te ciemności rzuci. Pracowano pocichu, ostrożnie, ale dotąd bezskutecznie.
Po kilku dniach rozmysłu Matiasz Wiła przez pośrednictwo pana Jacka przyrzekł całą siłą i z zupełnem poświęceniem popierać sprawę przyjaciół pana Stefana, i jako zadatek swych dobrych chęci, przyszedł nocą do podsędka Bruderkowskiego, opowiedzieć całą dawniejszą przeszłość Hawnula, o której tak dobrze jak Turzon co po nią aż na grunt jeździć musiał, był uwiadomiony. Nie można więc było wątpić o jego szczerości, ale też i nic z niego dobyć nowego i stanowczego. Wiła zaprzysiągł się, że Hawnul nigdy mu się w niczem, nawet w procesie poufnie nie zwierzył, i że tyle tylko wiedział o ruchach jego i postępkach ile ich jawnych było dla całego świata. Kazano mu postrzegać najdrobniejszych okoliczności, ale Hawnul żył tak ustronnie i nawet ze swoim obrońcą tak się mało komunikował, że i przezeń ledwie coś i to nic znaczącego dopytać się było podobna. Niecierpliwiło to wszystkich, ale rady dać mu nie mogli. On zaś zdawał się nie widzieć wejrzeń i podejrzeń, których był celem, niedomyślać się otaczających go niechęci i żył po dawanemu. Parę razy nawet przyjeżdżał do miasteczka, ukazywał się publicznie, i nie zdawał najmniej zmieszany położeniem swojem.
Tymczasem śledzono go co dzień ściślej, a Turzon, który dyrygował tem, wynajdywał coraz nowe środki dowiadywania się co się w Krasnem działo. Posyłał dziadów, kobiety, badał Żużla, zasadzał swoich szpiegów w karczmie. Słowem nie opuszczał najmniejszej oświecenia zręczności. Nie pośledniejszej gorliwości w sprawie tej dawali dowody przyjaciele zmarłego, którzy na wyścigi z Turzonem wyprzedzali się w chęci schwytania jakiegoś dowodu, jakiejś poszlaki.
Długie niepowodzenie tak ich wreszcie znużyło, że ustawać poczęli na siłach wszyscy, krom Turzona.
Ten długo się namyśliwszy, zawezwał Wiły jednego wieczora, pogadał z nim w cztery oczy, a nazajutrz rano zabrawszy go do bryki, pojechał do Krasnego. Nikt nie wiedział jaką miał myśl, bo się jej nie zwierzył wcale, a Bruderkowski zdziwił się dowiedziawszy o wizycie bez narady z nim i innymi przyjaciółmi przedsięwziętej; lecz snać tak Turzonowi wypadło, by po swej myśli to zrobił.
Dojeżdżając do dworu Turzon się przeżegnał poważnie i wlepił oczy w opuszczone zabudowania Krasnego. Smutny to był widok zamieszkanej owej pustki, z której żaden znak życia nie wychodził. Zazwyczaj dziedziniec i dom szlachcica pełne są gwaru, życia, stworzeń, sprzętu i ludzi, rzekłbyś gospoda na gościńcu. Żebrak, żyd z kramikiem, arendarz, kilku ludzi ze wsi, a gospodynie, a chłopcy, a koniki i bydełko, wszystko się to kręci i uwija przed oknami. Tu odrobina pulsującego żywota cała się skupiła na małem podwórku w folwarku zamieszkanym przez Pawła Żużla, na wielkim zaś dziedzińcu zarosłym, żywej duszy nie było widać, wrota ledwie się otworzyć dały, na ganku ziele rosło między dębowemi dylami podłogi, drzwi wszędy na klucze były pospuszczane. Miał w tem swoją myśl zapewne Turzon, że przed ganek zajechawszy prędko zlazł z bryki i pod ścianę przypadł nie postrzeżony, zostawiając tylko na widoku Wiłę. Zastukano do drzwi, nierychło ruch dał się słyszeć w domu, odryglowano je i sługa uciekła, a goście weszli do pierwszej izby na prawo.
Nigdzie żywego ducha, jakby wymarli mieszkańcy, komnata wielka i czysta, smutna była jak wszelkie schronienia ręką ludzką wzniesione, a nie zamieszkane przez człowieka. Na ścianach krzywo i niedbale pozawieszane pyłem przykryte, tu i ówdzie czerniały portrety Huńcewiczów i Kraśniańskich, dawnych miejsca dziedziców, o które widać nikt nie dbał, bo ich nawet litościwa z pajęczyn nie otarła ręka. Na środku stół wielki krzywo także stojący, kilka stołków prostych i nic więcej. Żadnego śladu by tu kto żył i pracował, by nawet przechodził tędy.
Jakiś czas stali tak patrząc na siebie dwaj przybyli, gdy boczne drzwi otworzyły się powoli i blada twarz Hawnula ukazała się z nich z błyszczącemi oczyma. Znać nie spodziewał się ujrzeć Turzona, bo się zacofał, zmieszał widocznie. Klamka zadrżała mu w rękach i była chwila jakby chciał uciekać, lecz natychmiast odzyskał panowanie nad sobą i powoli, dumny, chmurny, posępny wszedł do izby.
Turzon śledząc każdy ruch jego, pierwszy się zbliżył ku niemu.
— Niespodziewanym jestem gościem — rzekł powolnie cedząc słowa i niespuszczając z oka Hawnula — ale są przykre konieczności w życiu ludzkim, które człowieka wiodą i w nieprzyjacielskie progi... Gdzie idzie o pomstę za zbrodnię i wymiar sprawiedliwości, tam względy podrzędne ustąpić muszą.
To mówiąc i słowa swe obrachowawszy widać na to, aby były dwuznaczne, Turzon zamilkł, więcej im jeszcze nadając znaczenia i dozwalając się z nich co chciano domyślać. Hawnul pociągnął wzrokiem po obu przybyszach, ściął wargi i nic nie rzekł, czekając dalszego tłumaczenia, ramionami tylko ruszył, udając obojętną spokojność.
— Uprosiłem też Wiły, aby mnie w dom pański wprowadził — dodał Turzon — gdyż stanowczo pomówić z sobą mamy.
— Czego pan chcesz? — zapytał wybuchając gospodarz — mów, mów, a żywo, jeśli przypadkiem wybrałeś sobie tę chwilę, to moja dola posłużyła mi widzę jak zawsze, jeśli umyślnie, to nie masz litości... ale mów...
— Naprzód cóż to za chwila? — zapytał Turzon — jam jej nie wybierał, ale poczekać mogę.
— Poczekać! — Hawnul się uśmiechnął szydersko — nie, nie, zbądźmy to...
— Ale cóż się tu dzieje? — dorzucił Turzon niespokojny.
— Chcesz waćpan wiedzieć? — uspakajając się rzekł gospodarz — no to dowiedz-że się, że mi żona leży w boleściach, że co chwila czekam wyroku jej życia lub śmierci i życia lub śmierci drugiej istoty, które od niej zawisło...
To mówiąc nachmurzył się Hawnul, spuścił głowę, a jakkolwiek Turzon do litości usposobionym nie był, zacofał się słysząc te słowa, ujął za czapkę spod pachy i zabierał się do wyjścia. Zapomniał kogo miał przed sobą, widział tylko człowieka, który bolał nie swojem cierpieniem; to go wzruszyło do głębi.
Hawnul nie dając mu odejść, pochwycił go za rękę silnie i odezwał się głosem coraz podnoszącym groźniej:
— Zostań waćpan i mów, nie chcę byście mnie może w sroższej niż ta godzinie znachodzili, gdy los do reszty odejmie przytomność, mów waćpan, z czem przychodzisz?
Turzon tem schwyceniem za rękę i waćpanem uczuł się obrażony, wyrwał się, stanął i rzekł pokręcając wąsa:
— Idzie tu o sprawę kryminalną, o śmierć Stefana Wilczury...
— Cóż ja z nią i z nim mam wspólnego? — uśmiechając się zapytał Hawnul.
— Wszystkie podejrzenia skierowały się na poddanych waćpana — podchwycił Turzon — nikt inny uczynić tego nie mógł; is fecit cui prodest[1]. Przybywam w imieniu przyjaciół, rodziny, prosić waćpana, a w potrzebie i sądownie go pozwać, abyś wspólnie z nami działał i starał się o wykrycie zbrodniarza. Kto broni winnego, sam winien.
— Ja? a kogoż ja bronię? — rzekł spokojnie Hawnul.
— Bronisz waćpan ukrywając tych, którzy mogli do spisku i zbrodni należeć; sąd wzywał go o wydanie trzech ludzi, a żaden dostawiony mu nie został, ci ludzie kryją się w Krasnem.
— To ich sobie odkryjcie i zabierajcie — odezwał się Hawnul ruszając ramionami.
Mówił to z największą pozorną spokojnością, ale pot lał mu się po bladem czole, ale oczy mimo przymuszonego ruchu powolnego, strzelały jakąś obawą, ale sił mu zabrakło i kończąc te słowa, upadł na blisko stojącą ławę.
Turzon popatrzał nań, pokiwał głową i zimno rzekł tylko: — Nie myliłem się...
Jak gdyby zrozumiał ten szept niewyraźny, zerwał się Hawnul na nogi, chwycił się za stół i milczący czekał co będzie dalej; ale Turzon ujął za czapkę i zabierał się do wyjścia, a krzyk bolesny, który się dał słyszeć z dalekiego pokoju, przyśpieszył pożegnanie. Hawnul odwrócił się z przestrachem ku drzwiom, chciał biedz, nie wiedział co począć.
— Ani miejsce, ani pora po temu, byśmy tę kwestię dłużej rozbierali — dodał mecenas — odkładamy ją na później.
Hawnul już go był do drzwi odpuścił, gdy nagle zdawał się czy gniewem czy innem jakiemś zapalać uczuciem, wstrząsł się, poskoczył i zawołał:
— Czekaj waść! wodę warzyć, woda będzie, grajmy na otwarte.
Turzon spojrzał, ale tak się nie spodziewał zagadnienia, że go zrazu nie bardzo zrozumiał.
— Dość już tego — dodał gospodarz głośno i stanowczo — napróżno byś mi waćpan krył czego chcesz ode mnie i po co tu przybyłeś, ja wiem wszystko, wszystko, najtajemniejsze myśli wasze, podejrzenia, zachody, badania, usilność, aby mnie zgubić... Mówmy otwarcie...
— A i owszem, mówmy otwarcie! — odparł obrażony Turzon.
— O co mnie podejrzywacie, o to żem zabił Wilczurę? nieprawdaż?
— Ani słowa i więcej to niż podejrzenie i domysł — rzekł Turzon — mamy dowody moralne...
— Cha! cha! dowody moralne — zaśmiał się Hawnul — strachy na Lachy... Wiem po co waćpan jeździłeś do Wilna i czegoś się dowiedział, wiem, żeś śledził kroki moje, żeś na mnie czyhał gdym powracał... Czy waćpan myślisz — dorzucił szydersko — żebym był tak głupi, i popełniając nawet zbrodnię, zostawił ślady za sobą, by jej dać dowieść potem? Przypuściwszy nawet z mojej strony tę niekalkulację, bo występek tego rodzaju byłby bardzo fałszywą rachubą, możesz-że waćpan sądzić, bym nie potrafił śladów zatrzeć po drodze?
Zuchwalstwo i bezwzgląd z jakiemi te słowa wymówione zostały, zrazu tak zmieszały Turzona, że języka w ustach zapomniał, ale wprędce zwracając oczy na Hawnula, odpowiedział:
— Wszystko to być może, mości panie, ale rzadka zbrodnia, której by pan Bóg odkryć nie dopomógł; ludzkie rachuby mylne, a rozum występnych zawodny, widzi się oku winnego, że wszystko przewidział, aż maluczkiego czegoś zapomni, co po nici do kłębka doprowadzi...
— Ale cóż, do tysiąca diabłów — wrzasnął zapominając się Hawnul, który wyciął w stół pięścią tak, że się szyby w oknach zatrzęsły — ale cóż dozwala tę myśl nawet przypuścić?
Turzon w sercu się uradował widząc, że zimna krew opuszczała gospodarza i rzekł całkiem spokojnie z wyższością jaką mu nadawała flegma, którą umiał zachować:
— Bardzo wiele, kto się podszył pod szlachectwo, kto popełnił raptum i sacrilegium[2], temu do zabójstwa krok tylko.
— W moim domu! w moim domu! — ryknął Hawnul zanosząc się — waćpan się nie obawiasz, żebym mu kości pogruchotał!
— Prawda się niczego nie boi — zimno biorąc za szablę rzekł pan Filip.
— Ale to fałsz! ale to potwarz! — unosząc się krzyczał gospodarz — ale to czernidło ohydne... takim szlachcic jak waćpan a może i lepszy...
— To pewna, że inny — rzekł cicho Turzon.
— Kto mi dowiedzie raptum? kto mi dowiedzie świętokradztwa? tyle co waćpan zabójstwa... dowodźcież! dowodźcie! ścinajcie i wieszajcie, aby prędko... a nuże! proszę, wywołuję... gołemi nie szermujcie słowami! czekam, proszę!!!
Turzon na tę chryję ruszył tylko ramionami.
— Wszystko — rzekł — przyjdzie w swoim czasie.
— Wieszali na mnie potwarz — dodał gospodarz — aby mi ciężar jej głowę ugiął do ziemi, ale nie! Zjecie diabla, nim co poczniecie ze mną, nie pochylę się, nie padnę, dostoję, by was przekonać, żem niewinny.
Turzon popatrzył się i rozśmiał się, Hawnula jeszcze gorzej rozpalił gniewem.
— A gdybym był i winny! — krzyknął — no, to dowódźcie, sprobójcie! Gdybym był i winny, gdzie są fakta? gdzie ślady! Nie byłem w domu, nie byłem w okolicy, gdy się to stało, wskażę gdziem przesiedział pod te czasy, jużcić o trzydzieści mil strzelić z gwintówki nie mogłem.
— Wolnoż waćpana dobrodzieja spytać — z flegmą zapytał Turzon — gdzie przebywałeś, gdy nas to nieszczęście dotknęło?
Hawnul z kolei pytania się nie spodziewał i zaciął na chwilę, oczy mu tylko błysły, a Turzon w głos się rozśmiał.
— Wytłumaczę się gdzie będzie pora i miejsce po temu — zabełkotał zmięszany śmiechem. — Zaprawdę! macie o co robić tę historię — dodał — o jednego trutnia i paliwodę, jakiemu stu podobnych włóczy się po świecie.
— Mości panie — rzekł Turzon — z tem proszę ostrożnie, de mortibus nil nisi bene[3], żywy byłby się sam o swą krzywdę upomniał, umarły znajdzie przyjaciół co za niego staną.
— Ani żywegom się bał, ani umarłego lękam — odparł Hawnul — słyszysz waćpan. — Podniósł głos silnie, ale mocniejszy jeszcze krzyk boleści, krzyk jakby ostatniego wysiłku i skonania zagłuszył jego słowa, rozległ się on po domku jak groźba, jak przekleństwo, jakby odpowiedź grobowa na niebaczne wyzwanie. I Wiła, obojętny dotąd świadek rozmowy, Wiła nawet pobladł słysząc go, Turzon zamilkł, a Hawnul drzwiami rzuciwszy za sobą poleciał.
— Jedźmy — odezwał się Turzon — nie ma tu co robić więcej. Bóg podobno podjął się kary za występek, zostawmy zbrodniarza mściwej jego prawicy, bo gdzie sprawiedliwość Boża dotyka, tam ludzka milczeć i ustąpić musi. Idźmy i otrząśmy proch z nóg naszych, odchodząc z tego domu przekleństwa.
Paweł Żużel, z którego opowiadań tę historię łatam jak mogę, dodając do niej szczegóły, jakichem się później od starych ludzi w tej okolicy zamieszkałych dowiedział, stał w ganku w czasie tej sceny, której wyrwane słowa uszu jego dochodziły, stał i truchlał ze strachu. Po odejściu bryki, która wiozła Turzona i Wiłę, pozamykał drzwi, a że mu od rana w gotowości być kazano na wszelki wypadek, siadł na ławce i ponuro się zamyślił.
Po krzyku ostatnim, nie tylko w domu całym ale i po podwórzu się rozlegającym, głęboka cisza nastąpiła we dworze, jakby złowroga chwila pokoju, który poprzedza burzę, by ją uczyniła gwałtowniejszą i straszniejszą. Ławka, na której siedział Żużel, tak była umieszczoną od słupa do ściany ganku, że z niej doskonale widać było, co się działo w pierwszej izbie, a że blask dniowy przecinały drzewa stare i szyby przepalone nie łyskały odbiciem jego, oko szlachcica mogło rozeznać nie tylko sprzęty i osoby, ale nawet drobne przedmioty pobliskiego, pustego pokoju, w którym przed chwilą miała miejsce rozmowa.
Wzrok oczekującego bezczynnie błądził bezmyślny po ścianach, po wiszących na nich portretach starych i kołowaciał, wytężony na jedno miejsce z braku zajęcia.
Dość długo izba całkiem była pustą, nagle drzwi się boczne otwarły znowu, zabłysło w nich blade światełko i wszedł Hawnul trzymając coś na ręku. Co to było, zrazu Żużel rozeznać nie umiał, ale bielizna obwijająca ciężar, który niósł przyciśnięty do piersi, uderzyła ekonoma. Hawnul zdawał się być nieprzytomny i cały zajęty tem, co wniósł do izby, oczy jego spoczywały utkwione w tym tajemniczym przedmiocie, który nie bez wahania, powolnie, z ostrożnością złożył na wielkim stole w pośrodku izby.
Dopiero w pieluchach rozsłonionych rozeznał blado—żółtą, jakby woskową twarz maleńkiego dziecięcia, którego ciałko zdala rozeznać było można, że było martwem od dawna. Hawnul jednak nie zdawał się tego postrzegać lub wierzyć temu nie chciał, zbliżył swe usta ku niemu, szukał nimi oddechu, śledził ruchu, oddalał się, przysuwał, cofał, kładł i rzucał martwe zwłoki nowonarodzonego.
Niema rozpacz miotać się nim zdawała. Cisza głęboka, zaklęta, panowała wśród tej sceny bolesnej, tak, że byłbyś posłyszał listek upadający z drzewa i przelatujący powietrze. Żużel powiada, że zmartwiał, gdy nagle, nie wiedzieć skąd, śmiech straszliwy i długi dał się słyszeć w pokoju, ale nie z ust Hawnula pochodzący, inny, zimny, suchy jak szelest traw na błotach, jak chrzęst gałęzi w lesie. Hawnul głowę odwrócił, oczy wlepił w jeden z portretów, coś na nim widać postrzegł przerażającego, ale Żużel nic już więcej nie zobaczył tylko w jedną stronę padającego na wznak pana, a z drugiej osuwający się z łoskotem ze ściany i obalający na podłogę, portret Polikarpa Huńcewicza.
Wbiegł zaraz do izby ratować omdlałego, który padając o stół sobie głowę rozkrwawił. Choć z niemałym strachem zbliżyć mu się do niego przyszło, larum[4] zrobił wielkie w domu, zbiegli się ludzie, podniesiono Hawnula, poczęto go trzeźwić, a że nie łatwo przyszło do przytomności go przyprowadzić, wysłano zaraz po doktora do miasteczka. Tymczasem trup dziecięcia w tym zamieszaniu pozostał na stole w pierwszej izbie zapomniany.
Żelazni to dawniej byli ludzie, bo po tylu wstrząśnieniach i jakiemś nadzwyczajnem zjawisku, które o ten stan przyprawiło Hawnula, nie zdawało się, żeby mógł powstać rychło na nogi, a jednak nim lekarz nadjechał z miasteczka, nim zmierzchło, już przyszedł do siebie, z łóżka się zerwał i rozepchnąwszy sługi, leciał do swojego dziecka.
Proszę sobie wystawić struchlenie przytomnych, którzy za nim w ślad do izby się wcisnęli, bojąc się by go drugi raz rozpacz nie obaliła, gdy na stole nie ujrzeli zwłok nowonarodzonego, pieluchy tylko rozrzucone po ziemi, a drzwi na rozcież otwarte.
— Co się stało z dzieckiem? — zasyczał Hawnul — gdzie dziecko moje? kto się śmiał dotknąć dziecięcia?...
Nikt nie odpowiedział, ale część sług rozbiegła się do pani, do kobiet, dowiadując, szukając, i wkrótce co żyło zebrało się do pierwszej izby, ale nikt o dziecięciu nic powiedzieć nie umiał.
To pewna, że w czasie gdy Hawnul leżał bez przytomności omdlały, nikt do domu nie wchodził i progu jego nie przestąpił, parobcy poglądali na drzwi, osób kilka było w dziedzińcu, byłby ktoś widział przecie.
Porwał się za włosy Hawnul, oczy mu stanęły słupem i po raz pierwszy ludzie go zobaczyli strasznym rykiem zachodzącego się od płaczu.
Nie były to łzy zbolałego człowieka, co ulgę przynoszą, ale ryczenie rozpaczy, ale coś strasznego jak napad choroby, przenikającego obecnych do kości i włosy im jeżącego na głowie. Chwilami ryk ten ustawał nagle, to znowu z piersi wybuchał jękiem okropnym, rozgłośny, potężny, pełen słów dziwnych, połamanych wykrzyków, płaczu, wyrzutów, gniewu i złości.
A że się miotał wśród tego niesłychanego ryku jak opętany, ludzie go pochwycili przez litość i chcieli zanieść do łóżka, ale obróciwszy się, otrząsnął tylko i jak pył ich od siebie odrzucił. Twarz zakrywszy rękami, dziwnemi głosy się zachodził, gdy drzwi idące wprost od pokoju chorej żony do pierwszego, które zawsze bywały zamknięte, rozwarły się i kobieta w bieli, blada, wielkiej piękności, z czarnemi rozognionemi oczyma, nagle wybiegła z nich, stając przeciwko niego. Chociaż zrazu postrzedz jej nie mógł, bo oczy miał zakryte, Hawnul jakby przeczuł to ukazanie się żony, odpędził ludzi wskazując im drzwi ruchem ręki rozkazującym, i pozbywszy się ich, zatrzasnąwszy wnijścia, stanął jak obwiniony przed sądem, wobec niewiasty, której wzrok szukał na próżno czegoś jeszcze więcej prócz niego.
Żużel sam z całego tłumu dworaków przyzostał pod drzwiami i niepohamowana jakaś ciekawość oko jego zwróciła w szparę, przez którą mógł reszty tej sceny być świadkiem.
Nic, jak powiada, straszniejszego w życiu swojem nie widział. Kobieta jak cień wybladła, schorzała, drżąca, stała we drzwiach słupem, a olbrzym ów silny przed chwilą, oparty o stół winowajca, zginał się unikając wejrzenia jej oczów. Trwało to chwilę tylko.
— Gdzie dziecię moje? — odezwał się głos kobiety — Samuelu! tyś je porwał ode mnie? gdzie jest dziecko moje? powiedz... mów nielitościwy coś z niem uczynił?
Hawnul milczał z głową spuszczoną, po chwili wyrzekł niewyraźnie:
— To był trup, to był trup... dziecię nie żyło...
— Kłamiesz, chybaś ty sam je zabił... żyło, żyło dziecię moje! tyś sam je zabił... dziecię moje, oddaj mi dziecię, zbójco, oddaj mi syna... weź życie żony, oddaj syna!
— Cicho szalona kobieto — stłumionym głosem rzekł mąż — nie wywołuj z piersi mojej gniewu, z oczów płomieni, z rąk...
Ale mu głosu zabrakło.
— Cóż? myślisz, że się lękam? zabijesz mnie jak zabiłeś dziecię, o! ja się już tego nie boję — odpowiedziała — nic mnie już do życia nie wiąże, wczoraj bym cię była o nie prosiła, dziś wołam śmierci jak wyswobodzenia.
— Ale na Boga ci się klnę kobieto — przerwał Hawnul bijąc się w piersi z rozpaczą — że najstraszniejsza tajemnica otacza mnie w tej chwali, nie wiem sam co się dzieje ze mną. Przyniosłem je tu ogrzewając piersią moją, położyłem, chcąc odżywić, dając mu część życia mego... gdy nad głową dał się słyszeć śmiech szatański, śmiech grobowy i padłem przerażony nim o ziemię... Patrz, oto ślad na skrwawionej skroni mojej, gdym powstał, jużem nie znalazł dziecka naszego, porwano je, skradziono, sam nie wiem co się z nim stało.
Kobieta słuchała drżąca, a oczy jej padły na pieluchy leżące na ziemi, przybiegła ku nim, podniosła je, przycisnęła do piersi, łzy puściły się z jej oczów, tuląc bieliznę do łona, siadła na ziemi bezprzytomna, jakby niemowlę karmić miała.
— Tak — odezwała się po cichu — jam nie powinna była mieć dziecięcia, anim godna była pożegnać istoty, która żyła ze mną i ze mnie, w której była część mojej krwi i część mojej duszy. Za grzechy moje, za grzechy ojca musiał Bóg porwać ją ode mnie. Na cóż się było spodziewać? Musiałam dać życie trupowi obumarłemu przed narodzeniem, jakiejś poczwarze, a dla siebie męczarni, nie mogłam, nie powinnam była ujrzeć ani uśmiechu dziecięcia, ani posłyszeć płaczu co życie poczyna. Ojciec jego zbrodniarz, ja z obręczą żelazną na szyi niewolnica, zamiast miłości łączyła nas z jednej strony namiętność bydląt, z drugiej przestrach niemy... Szalbierz związkowi błogosławił świętokradzką ręką, którą złoto ususzyło, rodzice nas odrzucili, świat nas odepchnął, ludzie się wyrzekli wzdrygając, nie! nie! jam nie mogła mieć dziecięcia.
I zaszła się od srogiego płaczu, a Żużlowi słuchającemu pod drzwiami włosy stanęły kołem. Hawnul wytrwał niemy, wysłuchał na pozór chłodny, zbliżył się, wziął ją na ręce jak dziecię i nie opierającą mu się, na poły omdlałą, wyniósł do drugiej izby.
Tyle widział i słyszał Żużel, a dzień ten takim go jakimś zabobonnym przejął przestrachem, że postanowił zaraz się odprawić, i zabrawszy manatki swoje uciekać z Krasnego. Ale do wieczora wybrać się nie mógł, a nazajutrz rano, gdy panu przyszedł za służbę dziękować, zastał rzeczy tak wielce zmienione, że mu się wczorajsze wypadki marą i sennem wydały widziadłem.
O dziecku mowy już nie było. Hawnul wyszedł ku niemu z twarzą dawniejszą, bez śladu prawie rozpaczy i niepokoju, zimny, pan siebie i prawie szyderski. Znać było, że temu co wczoraj się stało, sam już nie wierzył i inaczej to sobie jakoś tłumaczyć musiał.
Żużel oglądając się trwożliwie po izbie, dostrzegł tylko, że portretu Polikarpa Huńcewicza nie było ani na ścianie, ani na podłodze i całkiem gdzieś zniknął.
Hawnul jakby się domyślił o co go Żużel miał prosić, nie dał mu nawet ust otworzyć.
— Miałeś waść dosyć przykrego zajęcia pod te czasy — rzekł spokojnie — jestem kontent z waszeci... wybierz sobie ze stada parę klaczy z łoszętami, a nie mów mi o zmianie kondycji, bo o tym i słyszeć nie chcę. Rozpakuj manatki i pozostań z nami... źle ci nie będzie.
Rodzaj daru szczególniej ujął nadzwyczaj Żużla. Szlachcicowi gdyby był dał bodaj jakie tysiąc złotych, wszystko nie to, co parę klaczy ze źrebiętami! trafił w słabą stronę przebiegły Hawnul, dając mu zamiast jakiej takiej rzeczywistości, droższą nad wszystko nadzieję. Para klaczy! to całe już stado w przyszłości, a co pociech! co marzeń, a co kłopotu! Żużel za kolana go ścisnął i ujęty tym darem, pozostał.
W domu powróciło wszystko do dawnego porządku, drzwi się znowu pozamykały, ustały wymówki i płacze, pani legła w łóżku... o dziecku ani słychu co się z niem stało. Hawnul się prawie nie pokazywał, wyszedł obdarowawszy ekonoma, zamknął się i oko go ludzkie nie postrzegło więcej. Czeladź, że się niezmiernie obawiała pana, ani pisnęła o wypadku wczorajszym, i po cichu tylko między sobą, ścian i okien unikając, słówko czasem rzuciła, ale cała historia ta poza granice Krasnego nie wyszła.
W tydzień jakoś po tem wypadło Żużlowi objeżdżać granice majątku, a że po ekonomsku myśliwym był z nudy i z potrzeby, bo zajączek lub ptak jaki dla stołu jego nie był obojętnem nabyciem i charty jego włóczyły się za nim wszędzie czy chciał czy nie chciał, byle wsiadł na koń — i tą razą czereda się za nim poniosła. Właśnie około nowej Semenowej barci z pod nosa Czerkiesowi dał susa stary szarak z kotliny i drapnął w łozy. Cała zgraja poszła za nim, a koń Żużla przywykły do dojeżdżania za chartami, ani go wstrzymać, popędzili się więc przez błoto wprost na Czerczą mogiłę. Nie wiadomo co się stało z zającem i bardzo być może, że wedle zwyczaju w takich razach, musiał dać nurka w znajome sobie lisie nory na hrudku, bo go charty z oczów straciły, a Żużel nie oparł się aż w takich troszczach, że koń mu się w nie po brzuch wpakował. Wtem słyszy, a tu psy wyją, szczególniej stary Szumlas gończy, wyga na jedno oko ślepy, który zawsze chartom dotrzymywał kompanii, począł się aż zachodzić dziwnym głosem koło Czerczej mogiły.
Żużel, który miał powracać do Semenowej barci, począł psy nawoływać, ale ani sposobu, larum ogromne zrobiły koło mogiły, i wyją a wyją aż strach.
— Co u licha? — pomyślał ekonom — kiego tam zwierza napytały, że się tak drą?
Pchnął więc konia przez ciekawość i wydobywszy się z rudy[5], po kępach, ostrożnie, pod zaroślami dostał się na twardy grunt, na którym stał ów kurhan rozkopany.
Spojrzał, wszystkie psy jego siedzą wkoło i wyją, zbliżył się i włosy mu aż na głowie powstały, tak okropny widok uderzył oczy jego. Na samym mogiły wierzchołku leżało nagie ciałko niemowlątka, niedawno narodzonego, straszliwie poszarpane, pokłóte dzióbem i szponami ptastwa porozdzierane w kawałki.
Mógł jednak Żużel rozpoznać w niem, jak powiadał, trup dziecięcia, który znikł z izby w owym dniu pamiętnym. Kto go tu zaniósł, jak się tu dostało na pastwę dzikim zwierzętom, nie umiał sobie wytłumaczyć. Skóra na nim zadrżała, ostygł, obejrzał się, przeżegnał i już nie oglądając się na psy swoje, ruszył co żywo do domu.
W pierwszej chwili myślał zaraz dać znać Hawnulowi, ale głębiej wziąwszy te rzeczy, zawahał się. A nuż go Hawnul posądzi? A nuż ta wiadomość na nowo go wprawi we wściekłość? Z drugiej strony, możnaż bez pogrzebu zostawić niewinne zwłoki? A jeśliby je sam pochował, czyby stąd nie urosło podejrzenie i niebezpieczeństwo dla niego?
Nie wiedzieć co było począć i Żużel mocno się zafrasował, ale że do Hawnula, mimo to wszystko, był jakoś niewytłumaczonym sposobem przywiązany i obawiał go się niemniej jak szanował, dobrze się namyśliwszy i rozważywszy, poszedł do niego. Wedle zwyczaju potrzeba było po trzykroć zapukać do izby, w której siedział, w nagłym razie, ale teraz i pięć powtórzyć musiał, nim mu ze środka wnijść dozwolono.
Hawnul siedział na stołku pod piecem, sam jeden z głową zwieszoną, czegoś zbladły i zastygły, spojrzał na wchodzącego i odezwał się gniewnie:
— Czego mnie waść turbujesz? rób sobie co chcesz, wszakżem wszystko zdał na ciebie, nie masz mnie co pytać.
— Ale bo to rzecz taka... wypadek..., z którym ja sam nie wiem co począć — odpowiedział Żużel z niskim ukłonem.
— Cóż to takiego? — obojętnie spytał gospodarz — głupstwa jakieś...
Choć nie bardzo zręcznie, zmięszany ekonom ułożył opowiadanie swoje, a postrzegłszy wrażenie, jakie ono czyni na Hawnulu, ledwie je trzy po trzy mógł dokończyć, pan Samuel jak sprężyna dźwignięty powstał z siedzenia, ręce załamał, oczy mu stanęły słupem i krzyknął ogromnym głosem, od którego Żużel aż struchlał:
— Moje dziecko! moje dziecko!
I z tym krzykiem, bez czapki, wyrwał się z izby, roztrącając sprzęty. Żużel pogonił za nim, ale nie było sposobu dopędzić ani zatrzymać, przez płoty, przez rowy, przez zarośla, oszalały biegnąc znikł mu z oczów Hawnul, nim go potrafił doścignąć.
Paweł siadł na konia pod folwarkiem i najkrótszą drogą popędził ku Czerczej mogile, co miał tchu, ale nim jej dopadł, już go Hawnul wyprzedził. Żużel postrzegł go zbierającego w połę kapoty biedne szczątki dziecięcia, zmiatającego ziemię, z którą się zamięszały, a tak strasznego wśród tego grobowego zajęcia, że mu się zdał obłąkanym. Słowa się z niego dopytać nie było można, ani pokierować nim, ani dowiedzieć się czego chciał. Nareszcie gdy zebrał zwłoki dziecięcia Hawnul, z okiem wlepionem w te reszty istoty mu drogiej, odwrócił się od mogiły i począł iść ku dworowi nie patrząc pod nogi, instynktem jakimś, ale żywo miotany uczuciem wielkiem, które piersią jego stalową miotało.
Blisko wsi był smętarzyk wiejski, ocieniony kilką wierzbami i sosnami, ale jak zwykle bez żadnego ogrodzenia i rowu nawet. Na nim, wedle starego tych okolic zwyczaju, nie tyle krzyżów chrześcijańskich stało, co poziomych budowelek w kształcie małych chatek wiejskich, na wzór jeszcze pogańskich izb, pokrywających groby. Na mogiłach uboższych ludzi leżały dyle grube, na dwóch bierwionach sparte, a z przodu na kształt daszka wyrobione, wizerunki domków, których zbudować możność nie dozwoliła. Znać w tej stronie, w prastarych jeszcze czasach zwyczajem być musiało dla każdego zmarłego, czy dla całych rodzin wspólne stawiać grobowce, w kształcie chatek w zrąb wznoszone, a dranicami kryte. Pod temi budowlami stawiano zapewne w dnie przypomnienia (spominki) na Dziady, w dzień zaduszny, objaty (czyli obiety, ofiary) makową juszkę, pęcak, kutię i inne potrawy poświęcone duchom zmarłych. Później na daszkach tych wiejskich pomników stanęły krzyżyczki; chatki poczęli stawiać bogatsi tylko, ubożsi rodzajem dachów bez zrębu pokrywali mogiły, w ostatku kloc na podobieństwo dachu odrobiony zwyczajową chatę (domowinkę, tak zowią ludzie do dziś dnia trumnę w wielu miejscach na Rusi) zastąpił.
Chatynki te grobowe, niskie, czarne, na wpół porozwalane i przegniłe, jak innym poleskim tak i temu smętarzowi, ocienionemu kilką sosnami staremi i wierzbami rosochatemi, nadawały oryginalną fizjognomię.
Była to wioska umarłych, obok wsi żywych stojąca. Hawnul jakby sobie po drodze to miejsce przypomniał, skierował się ku niemu, spojrzawszy tylko na Żużla, który z konia zlazłszy, w ślad za nim dążył.
Oba razem wstąpili na piasczyste wzgórze, od wieków służące wiosce za miejsce pogrzebu i zatrzymali się pod rozłożystym jałowcem, który w pośrodku czarne swe gałęzie szeroko po żółtej wydmie rozkładał. Hawnul obejrzał się wkoło, jakby szukał czem ziemię poruszyć, a Żużel zrozumiawszy myśl jego, pobiegł po gałąź sosnową, która nieopodal leżała. Łatwo było rozgrzebać tę ziemię nie zsiadłą, nie związaną korzeniami roślin, bo prócz kilku krzaków piołunu i dziewanny, nic na niej nie rosło i Żużel wykopał dół aż nadto wystarczający na pogrzebanie zwłok dziecięcia.
Ale o pół łokcia w głąb, gałąź stuknęła o coś, i spod piasku obnażona zaświeciła czaszka trupia. Paweł krzyknął i porzucił robotę. Przez cały ciąg jej Hawnul stał czuwając nad szczątkami dzieciny, z oczyma w nie wlepionemi. Głos towarzysza go obudził, spojrzał w głąb, usta mu się skrzywiły i nie wyjmując kości, sam jął się w maleńkim dołku układać nieforemne szczątki.
Ukląkł, pochylił się, zgiął, i jak matka układa w kolebce do snu ukochane dzieciątko, tak on z ostrożnością powoli rozszarpane członki zbliżał ku sobie, na miękim składając je piasku. Potem rękami zsunął na ciałko otaczającą ziemię i rozogniony począł gromadzić dokoła jak mógł zasięgnąć piasek, kamyki, gałązki, co znalazł pod ręką.
Żużel pomagał mu bojaźliwie i w kilka chwil usypali mogiłę dziecięciu pod starym jałowcem, ale Hawnulowi dosyć na tem nie było. Napróżno chciał go od tej roboty oderwać ekonom, nie było sposobu, zdawał się nie rozumieć, nie słyszeć, nie widzieć nic, oprócz piasku, który połami nosił, nasypywał, ubijał, coraz większy gromadząc usyp.
To dziwne, gorączkowe zajęcie trwało już godzin kilka. Ekonom kręcił się z nim razem i coraz to słówko wrzucił nieznacznie o powrocie do domu, ale Hawnul coś się gniewać nie umiał i słyszeć też nie chciał. Jak bezduszna machina pracował coraz to żywiej, coraz bezprzytomniej się rzucając.
Żużel wydołać mu już nie mógł, pot lał się z niego strumieniem, siły go opuszczały i musiał oddaliwszy się trochę, sparty o drzewo, wypocząć. Ale oczy jego wciąż były skierowane na Hawnula, bez wytchnienia znoszącego jeszcze piasek, bierwiona, szyszki sosnowe i kamyki.
Już słońce miało się ku zachodowi, a Hawnul nie poprzestawał jeszcze. Żużel odważył się prawie gwałtem oderwać go i za rękę pochwyciwszy, nie bez strachu, zawrócił ku domowi. Sumienie kazało mu się na to odważyć, choć znając siłę i popędliwość pana, obawiał się, by go w miejscu nie ubił.
Ale Hawnul tak był widać znużony, tak nieprzytomny, że gdy go Paweł pochwycił, zatoczył się tylko, krzyknął i upadł twarzą na ziemię bez czucia.
Opodal przechodzili właśnie ludzie z pól wracający, a Żużel widząc, że sam sobie rady nie da, dosiadł konia i choć z wielką biedą i nie bez pomocy kańczuka, zmusił ich, żeby mu pomogli odnieść Hawnula do domu.
Wzięli go jak martwego na ramiona, i tak powoli się mieniając, dodźwigali do Krasnego. Żużel posłał po doktora, a sam nie odstępując chorego, usiadł przy jego łóżku. Życie zatamowane powróciło mu jeszcze, ale umysł zdawał się obłąkany, oczy nie widziały, uszy nie słyszały, usta nie otwarły się jednym wyrazem, jednem westchnieniem. Dano znać pani, która ledwie się zwlókłszy z łóżka, przyszła, siadła przy nim i słowa także nie rzekłszy, rzewnie płakać zaczęła. Żużel, który jej prawie nie znał, bo rzadko i krótko ją widywał, postrzegł jednak łatwo, że we łzach jej więcej było żalu nad sobą samą, niż niepokoju o męża. Zdawała się na tym stanowisku raczej z obowiązku, z konieczności, niż z potrzeby serca.
Chory dyszał, leżał długo nieruchomy i aż po północy powieki mu się skleiły i usnął snem głębokim. Doktora nie było i nie było. Wprawdzie do miasteczka było półtorej mili czy więcej po brodach i korzeniach, ale gdyby go znaleziono, mógł choć z północy przyjechać, a nad świtaniem jeszcze go nie było. Jak tylko Hawnul usnął, pani odeszła do swojej izby, Żużel sam jeden pozostał przy chorym, świeca paliła się na zapiecku, a cisza panowała w całym domu, dotkniętym ręką Bożą.
Choć z początku strach go przechodził jakiś, już i Pawłowi w końcu oczy się zmrużać poczynały, gdy go lekki szelest przebudził; otworzył powieki i postrzegł Hawnula, który na łóżku siedział wyprostowany, oczy jego jak w tęczę wlepione były w otwarte drzwi od pierwszej izby, czarne i puste.
O mało nie krzyknął zrazu, dosłyszawszy głos Hawnula, który zdawał się z kimś rozmawiać. Z piersi chorego dobywał się straszny jakiś, jakby z grobu pochodzący jęk przeciągły, który żadnego nie miał podobieństwa do zwykłego jego głosu.
— Czego ty chcesz Polikarpie? — mówił — czego? mogiłę zasypię... no! i krzyż ci na niej postawię... i mszę odprawić każę... idź! idź... pomściłeś się już dosyć!
Zatrzymał się i znowu mówić zaczął, zwracając oczy w drugą stronę:
— A! to ty! z krwawą piersią? to ty! O! ty mi nie darujesz.... no! to szarp piersi moje... rwij je i napij się krwi mojej... ale niekaż za mnie pokutować niewinnym!
Znów umilkł i znowu po przestanku się odezwał:
— I ty tu siwowłosy? i ty mi pokazujesz piersi wyschłe i wypłakane oczy, toś i ty mnie nie przebaczył.. przyłączyłeś się do prześladowców moich.
— A i jeszcze jedna, — dodał wstrząsając się... — to matka! o matka! biada mi biada!... staje za dziecko swoje!
Głos jego zmięszał się z łkaniem. Żużel, który się modlił i drżał jak liść, wytrzymać dłużej nie mógł i krzyknął na wartownika, spiącego w bobówce... Oba razem prawie przybiegli do łóżka. Zastali Hawnula wyprężonego, z oczyma otwartemi, i powoli go jakoś na poduszkę złożyć potrafili.
Zaraz potem jakby paroksyzm choroby się przesilił, powieki się zsunęły i sen znowu nadszedł głęboki, a tu już przez serduszko okienic świtać poczynało.
Doktor, który dopiero około siódmej nadjechał, zastał go jeszcze w tym śnie pogrążonego i rozbudzać go nie kazał. Do południa ani się ruszył Hawnul i zegar bijący dwunastą, dopiero z łóżka go dźwignął. Ale na podziw wszystkim wstał przytomny, zdrów, trochę tylko znużony, wcale nie pamiętając co się z nim wczoraj działo.
Nie rozumiał po co wezwano lekarza, i przypominał sobie niewyraźnie, że osłabł był siedząc przy piecu... O dziecięciu, o mogile, ani słowa. Twarz jednak wielce była zmieniona, policzki wpadłe, oczy czarnem obwiedzione, usta spalone, a na nogach chwiał się z początku. Powoli jednak rozeszło się to jakby resztki pochmielu i Hawnul odprawiwszy doktora, pozbywszy się Żużla, na którego pogderał, odpędziwszy ludzi, pozamykawszy drzwi, poszedł do żony.
Parę dni minęły pospolitym trybem, ale Żużel nastraszony ostatniemi wypadkami, poczynał się niepokoić o przyszłość, i choć go ujął datek, choć litował się nad Hawnulem, ledwie już dotrzymywał w Krasnem miejsca, tak się tu czuł w atmosferze jakichś zjawisk nadprzyrodzonych, i jakichś wypadków nadzwyczajnych. Co krok coś go spotykało nieszczęśliwego, co dzień trafiał się jakiś przypadek, jakaś szkoda. Największa pilność, ostrożność i gorliwość zapobiedz im nie mogły.
Posypało się to nagle jak z rękawa jedno po drugiem. W tydzień po opisanych wypadkach, wieczorem zapaliły się gumna i nim z ratunkiem dobiegli ochoczy[6] ludzie, spłonęło wszystko przy ogromnym wietrze, który się zerwał jak naumyślnie: stodoły, szpichlerze, zapasy zboża, wełny, żelaziwa, słowem co dom ma szlachecki, nieżyjący z jutrem i nie goniący za groszem. Kiedy się pierwsze płomię ukazało poza dachem folwarku, Hawnul wyszedł z izby na ganek, popatrzył, siadł na ławie, załamał ręce i oczów nie odwracając od łuny pożaru, przesiedział tak niemal noc całą, dopóki czerwone brzaski i sine dymy wznosiły się nad pogorzeliskiem.
Ale nie rzekł ani słowa, nie dopytywał o przyczynię ognia, nie bolał widocznie na tę klęskę i zniósł ją do zadziwienia po chrześcijańsku.
Dziwna rzecz choć gromada niezbyt się opóźniła, a batóg Pawła Żużla ochoty jej napędził do pospiesznego ratunku, choć sadzawka była blisko, wodę lano, przerywano szerzeniu się płomieni i nic nie skutkowało.
Wiatru nie było w początku, potem zrywać się począł chwilami gwałtowny, jakby nim kierowała naumyślna niewidzialna ręka, by snopki rozżarzone na miejsca niedotknięte plagą przenosić. Ani spostrzeżono jak spaliło się gumno, jak zapalił się lamus, jak obory i stajnie z przyczołków smalić się poczęły. A gdy przyszło wypędzać dobytek, rycząc w płomienie powracało bydło i konie, tak że ani zboża, ani chudoby, ani sprzętu wyratować nie było podobna.
Wkrótce potem wylew wody pozrywał groble, poznosił młyny, pozamulał sianożęcia i część pól niżej położonych, zatopił zasiewy. Przyszedł pomorek po resztę bydła, i jakieś licho na konie, że im tylko gardła puchły i jakby je co dusiło ginęły, choć do nich cygana konowała doskonałego o mil dziesięć sprowadzono.
Hawnul od śmierci dziecięcia, już się o tem wszystkiem dowiadywał, nieokazując najmniejszego uczucia, zimny, zobojętniały, nie umiejąc się gniewać. Żużel rządził na tych niedobitkach gospodarstwa jak chciał i słowa mu pan nie powiedział, bo się w nie wdawać nie myślał i raportów słuchać się wzdrygał.
Życie jego stawało się coraz bardziej niepojętem, z żoną nawet był coraz mniej i rzadziej, a najczęściej jak usiadł machinalnie z rana pod piecem, tak w tem miejscu gdyby posąg przetrwał do nocy, nie czując w sobie żadnej chęci do pracy, do zmiany miejsca, do widoku ludzi... do niczego.
Żona większą część tego czasu przeleżała w łóżku, bo jej zdrowie wielce w ostatnich czasach podupadło, a gdy sama się modlić nie mogła, to jej szlachcianka, którą miała w usługach, czytywała półgłosem. Czasem wszedł Hawnul. Spytał się o co, postał naprzeciw łóżka, popatrzał, i odprawiony kwaśnym głosem lub milczeniem, wynosił się zaraz do drugiej izby, na wiekuiste swe rozmyślanie. Niekiedy w nocy z pokoju chorej słyszano rozmowę, ale ta coraz była rzadszą i zwykle wybuchem jęków i płaczem żony się kończyła. Hawnulowa mimo bab, znachorek, ziół, kąpieli, nakadzeń i najrozmaitszych leków coraz była gorzej i gorzej. Z pięknej na podziw niewiasty skielet się zrobił wyżółkły, chudy, straszny resztką piękności niedogasłej i wyrazem jakiejś palącej rozpaczy. Kobiety wiejskie, które się na chorobach znają instynktowo... widziały już, że Hawnulowa żyć nie będzie, mąż jakby tego nie rozumiał zawsze się zdawał oczekiwać rychło li z łóżka powstanie. Nareszcie jednego dnia, nieco oprzytomniwszy, zajrzał do sypialni i wpatrzywszy się w chorą, przeląkł się jej stanu, jakby pierwszy raz uderzył jego oczy... przeląkł się i natychmiast wysłał po lekarza.
Stary, niegdyś kreisfizyk[7], Dawid Herzig, którego znaleziono nierychło, gdy go wprowadzono do izby, gdy pulsa i język zobaczył, pokiwał głową i dobywszy tabakierki, wyciągnął męża do pierwszego pokoju.
— A pocóżeście tu mnie przyprowadzili? — zapytał łamanym językiem.
Hawnul spojrzał nań, nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Po księdza było posłać, nie po mnie! — dodał grubijańsko ruszając ramionami... a to ona za kilka godzin skona! to to jest! to to jest i skona! A wy dopiero wołacie fizyka, kiedy chory stygnie... głupie Polaki! Po co tu fizyk, po co medyk! jak ją baby zakurowały... To to jest!
I zażył spokojnie tabaki.
— Co waćpan mówisz? — krzyknął Hawnul — czyż by ona miała być tak źle!
— A ha! dopiero pyta głupi Polak! a ona za kilka godzin caput... — rzekł fizyk siadając i ocierając pot z czoła... — to jest pewniejsza niż my jutro żyć będziemy.
— I nie ma ratunku? — załamał ręce Hawnul.
— Żadnego! caput! — chłodno wybąknął Niemiec — zapóźno! caput! posyłajcie po księdza!
— Tak młoda! tyle siły!
— Można przedłużyć konanie, ale nie powrócić życie... na to nie ma sposobu.
Hawnul zachwiał się, krew widocznie uderzyła mu do głowy i atak był tak silny, że jak długi padł na ziemię. Niemiec się porwał, ludzie nadbiegli, znalazł się i Paweł Żużel, zanieśli go na łóżko, poczęto trzeźwić, musiano mu nawet krwi upuścić, ale zaledwie oprzytomniał, wyrwał się im i do łóżka chorej, drzwi za sobą zatrzaskując poleciał. Żużel obawiając się o niego, pobiegł za nim i mimowolnie świadkiem był sceny, która głęboko wraziła się w pamięć jego.
W pokoju, którego jedno przysłonione okno nie wielką ilość światła przepuszczało przez gęstą firankę, leżała chora Hawnulowa. Twarz jej bladą zaledwie wśród bielizny rozeznać było można, dwoje tylko brwi czarnych i czarnego warkocza pasmo wskazywały zdaleka gdzie spoczywała jej głowa. Chora już nawet modlitw odmawiać nie mogła, zdawała się usypiać, gdy wszedł Hawnul i zbliżył się do łoża z wyrazem rozpaczy, z załamanemi rękoma.
Chociaż go nie postrzegła, bo oczy miała zamknięte, wstrzęsła się i porwała o swoich siłach umierająca, otwarła powieki, poznała męża a przez chwilę milczenia strasznego mierzyli się jak zapaśnicy wzrokiem, który miał wyraz błagalny w oczach Hawnula, a pełen był srogich wyrzutów od żony.
— Księdza! na Boga! księdza! — wyjąknęła wreszcie Hawnulowa — niech z duszą skalaną nie idę na sąd Najwyższego... księdza! by mi przebaczenie ogłosił, bym się przed nim oczyścić mogła, godzina się zbliża...
— Posłałem po niego! — rzekł mąż z cicha — uspokój się... na Boga, spocznij.
— Nie! dla mnie nie ma spokoju — ozwał się głos coraz silniejszy i nabierający energii — ani dla ciebie Samuelu! Bóg cię dotyka mściwą ręką, boś nic Bożego nie poszanował na świecie. Wierzyłeś w chytrość i zdradę... giniesz od mocy, której ani podejść, ani złamać już nie potrafisz. Patrz! jam jedna z ofiar twoich! Jam dziś sama, u łoża wzgardzonej nędznicy ani ojca, ani matki, ani przyjaciela, ani kapłana, jeden tylko żywy wyrzut, żywe przypomnienie zbrodni. Ciebie gorszy jeszcze koniec czeka! A! nie chcę ust kalać gniewem i wołaniem o zemstę, gdy wszystko przebaczyć potrzeba, ale miecz wisi nad twoją głową... Ja wiem wszystko... jam we śnie widziała czego niczyje oko nie widziało na jawie. Tyś zbójca! gwałciciel grobów, zbójca nie raz jeden... podwójny... po trzykroć zbójca... Tyś i mnie zabił Hawnulu... czas pokutować, czas się ukorzyć, bo piekło cię czeka.
Hawnul stał milczący i nieruchomy.
— Kobieto — rzekł po chwili — marzysz... upamiętaj się.
— Nie, nie marzę — odparła śmielej. — Bóg mi dozwolił oglądać, czego nikt prócz Niego nie widział... Przed oczyma mojemi rozryta mogiła... i ten sąsiad nienawistny. Widzę cię jeszcze w ubraniu chłopskiem przekradającego się przez krzaki, mierzącego w plecy bezbronnego nieprzyjaciela... słyszę krzyk, widzę śmierć... Ty uciekasz przez zarośla i błota... niewinni ludzie cierpią za ciebie... sierota wzywa pomsty Boga.
Hawnulowi włos najeżył się na skroni, zachwiał się i pokląkł.
— Żywi i umarli wołają o pomstę nad tobą Hawnulu — mówiła dalej żona. — Jeszcze chwila a przyjdzie jak piorun z hańbą, z upodleniem... Kaj się, żałuj, bij w piersi, a może moja modlitwa litości dla ciebie uprosi...
Gdy to mówiła jeszcze, dzwonek się dał słyszeć w przyległej komnacie i ksiądz unita, po którego do bliskiej posłano parafii, wszedł z przenajświętszym Sakramentem. Chora otulając się prześcieradłami zsunęła z łóżka i klękła jak pokutnica, a Hawnul usunął się tylko, pełznąc na kolanach i czołem o ziemię uderzył. Kilku ludzi weszło, niosąc zapalone świece.
Potrzeba wszystkim oddalić się było, aby chora spowiedź odbyć mogła, ale gdy przyszło Hawnula odciągnąć, musiano go gwałtem prawie dźwignąć i wynieść z pokoju.
Twarz jego tak była strasznie zmieniona, że na nią bez wewnętrznego wzruszenia spojrzeć było niepodobna, nie mówił nic, oczyma tylko przewracał, a usta sine jak w chorobie pianą mu się okrywały. Znać jednak wielka w nim zaszła zmiana, bo się bił w piersi ze skruchą i kiedy niekiedy łza wycisnęła się z powiek, po suchych spływając policzkach, jak wielka deszczu kropla, co zapowiada nadchodzącą burzę.
Po ukończeniu spowiedzi, chora ledwie miała czas przyjąć ostatnie pomazanie. Łzy ją porwały, jęk jakiś, złożyła ręce i w konwulsjach wołając ratunku skonała...
Hawnul na dźwięk głosu znanego przybiegł do łoża, chwycił ją w pół obłąkany, ale miasto utulić, zgon tylko przyspieszył, bo chora odpychając go ze wstrętem, w ostatnim tym wysiłku, ducha oddała. Od zastygłej ledwie go oderwano, a gdy na twarz jej spojrzawszy zgonu piętno zobaczył, wytłoczone na pięknej twarzy męczenniczki, obficie łzy mu się rzuciły, które wprzód wytrysnąć nie mogły i pokląkłszy, zawołał księdza i ludzi.
Obok łoża umarłej, wśród zbiegowiska czeladzi, która zewsząd spieszyła, przy kapłanie i obcych, nagle Hawnul głos podniósł i zdrętwiałym z podziwienia oznajmił, że publicznie chce wyznać wielką tajemnicę, która sumienie jego obciąża.
Widok to był straszliwy, gdy na klęczkach przed siwym staruszkiem, z dumnego zuchwalca nagle ukorzony grzesznik, począł spowiedź z życia, pełnego bezbożności i występków.
Obwiniał się o liczne zbrodnie, o gwałtowne żony porwanie, o bezecne postępowanie z jej rodzicami, o pogwałcenie klasztoru, o świętokradzkie śluby, o przeniewierstwa i zdrady, a gdy przyszło do ostatnich lat życia w tych słowach zeznał winę, o którą go nikt z obecnych posądzić nawet nie śmiał.
— Widzicie we mnie — rzekł na ostatek — zabójcę Stefana Wilczury! Oto sam, dobrowolnie zeznaję, żem go zdradą zabił i wydaję się w ręce wasze, duszę moją polecając miłosierdziu Bożemu, ciało zdaję sprawiedliwości ludzkiej. Odstawcie mnie do sądu, niech sąd i miecz ukarzą, aby Bóg mógł przebaczyć! Krew za krew, życie za życie!
Położenie kapłana i obecnych było nadzwyczajne, nie wiedzieli jak sobie począć, czy go słuchać i wierzyć mu, czy to wszystko wziąć za szał i gorączkę, ale doktor uląkłszy się tragedii, siadł na kałamaszkę i z historią tą pierwszy poleciał do miasteczka. Ledwie z wózka zsiadłszy, pobiegł zaraz z relacją do podsędka, podsędek posłał po Turzona, po znajdujących się w miasteczku przyjaciół Wilczury i co żyło zbiegło się natychmiast słuchać, podziwiając palec Boży w tej sprawie. Uradzono zgodnie jechać na miejsce i wskutek publicznego wyznania uwięzić naprzód winowajcę, aby oprzytomniawszy i rozmyśliwszy się nie uciekł.
Pomimo pośpiechu i ponaglań Turzona, kierującego tą wyprawą, nim się urząd dowiedział, nim środki obmyślano, nim się komenderowani wybrali, połowa dnia upłynęła i wieczór już był, gdy na żydowskich brykach dopadli sądowi do dworu w Krasnem.
Tu już w pierwszej izbie na katafalku spoczywało ostawione świecami ciało nieboszczki, przy nim siedziały kilka bab i diaczek odśpiewujący modlitwy, a w nogach tapczanu leżał krzyżem Hawnul, ze związanemi grubym sznurem rękami, sam się bowiem sługom swoim skrępować kazał na znak winy i pokuty.
Przybyli poklękli, pomodlili się u ciała, ale zaledwie wieczny odpoczynek odmówić potrafili, Hawnul, który ze szmeru i ruchu przybycia ich się domyślił, zerwał się na nogi i głosem wykrzyknął:
— Oto mnie macie! jestem zabójca Stefana Wilczury! Sam wydaję się w ręce wasze, Bóg dotknął twarde grzeszne serce moje, bierzcie i karzcie mnie, abym duszę ocalił. Śmierci proszę, śmierci żądam chrześcijańskiej! Nie folgujcie mi i weźcie nienawistne życie.
Najzajadlejszych nieprzyjaciół tak przeniknął ten głos dochodzący ich od katafalku, że już nie mieli serca więcej się znęcać nad nieszczęśliwym; umilkli, czując się wzruszeni litością.
— Tak! — dodał Hawnul przerywając uroczyste milczenie. — Jam zabójca Wilczury, zabójca żony i dziecięcia, jam występny, jam zbrodzień, bierzcie mnie i wydajcie katowi jakom zasłużył, drżyjcie pasy ze mnie, utnijcie głowę toporem. O jedną tylko proszę łaskę choć i tej nie jestem godzien. Niech związany i skuty jak zbrodniarz pójdę jeszcze to drogie i niewinne ciało odprowadzić na miejsce wiecznego spoczynku.
Nikt się do niego nie odezwał. Po chwili pachołkowie sądowi ujęli dobrowolnie się im zdającego winowajcę. Pogrzebem i całym obchodem sam już się Żużel zatrudniał, który jak powiada, mało nie oszalał wśród tych wypadków, tracąc głowę, przytomność i siły. Hawnula tymczasem w izbie strzeżonej zamknięto a ciału nazajutrz sprawiono pogrzeb przystojny.
Ogromna moc ludu z miasteczka i wsi sąsiednich zbiegła się nań, zwabiona odgłosem dziwnych zeznań dziedzica Krasnego, powiększonych trójnasób przez ciekawych co ją powtarzali. Urzędnicy, duchowieństwo sproszone, sąsiedzi, wieśniacy szli długą za wozem żałobnym procesją, a tuż za trumną z zakutemi żelaznym łańcuchem rękami, z obnażoną głową, w prostej sukmanie, wedle własnego życzenia, szedł zabójca, otoczony pachołkami.
Nad mogiłą upadł biedny pod ciężarem rozpaczy i boleści, tak że go na rękach ztamtąd wynieść i na wóz włożywszy, wprost do więzienia odwieźć musiano.
Dwór w Krasnem opustoszał od tej chwili. W miasteczku odegrały się ostatnie sceny tego dramatu, przed zgromadzonym sądem zeznał zabójca winę swoją publicznie i na gardło osądzony został. Nie pozwolił w sprawie swojej stawać żadnemu obrońcy i wyrok przyjął z pokorą na klęczkach.
— Do wyroku tego — rzekł po chwili namysłu — jeśli mi wolno jedno mej woli rozporządzenie dodać, uczyńcie sędziowie jako was błaga skazany. Spełni się nade mną sprawiedliwość, przykładem będę dla zatwardziałych, ale pamięć krótka. Chcę bym pokutował po zgonie i nie leżał na święconej ziemi wśród zmarłych, których spoczynek zgwałciłem. Niegodzien jestem mogiły. Niech ciało moje nie pogrzebione stoi pół wieku na oczach tych, których życie moje zgorszyło, i przypomina im pomstę Bożą.
Wykonało się to życzenie Hawnula, gdyż po spełnieniu nad nim wyroku przez kata i ścięciu na podwórzu przy szlacheckiej wieży, w miejscu, które dotąd ukazują, ciało w trumnie złożone zostało i odprowadzone naprzód do kapliczki smętarzowej, potem do umyślnie na ten cel wzniesionej w ogrodzie dworskim, gdziem jeszcze je po upływie lat kilkudziesięciu oglądał.








  1. Ten zrobił, komu to służy (komu to dogadza).
  2. Porwanie i świętokradztwo.
  3. O zmarłych — tylko dobrze (mówić)!
  4. Alarm.
  5. Z błota.
  6. Na ochotnika.
  7. Lekarz powiatowy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.